Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Poczuciem dumy nikt jeszcze nie napełnił pustego żołądka. Nawet jeśli jest to duma bohaterów Powstania Warszawskiego. Marek "Dzięcioł" Adrzejewski i Piotr "Koroniarz" Felutkowski jeszcze niedawno świętowali klęskę Niemiec w II wojnie światowej. Dziś stacjonują w Bawarii jako pracownicy armii amerykańskiej. Z poczucia bezsensu i niskich zarobków wykluwa się plan kradzieży skarbu ukrytego przez nazistów pod koniec wojny. Czy to honorowo? Chwilowo o to nie dbają, zwłaszcza że na drodze do ich celu stoi gang amerykańskich dezerterów, byli SS-mani, a nawet Urząd Bezpieczeństwa... Sensacja z humorem osadzona w realnych wydarzeniach historycznych. W sam raz dla miłośników serii "C.K. Dezerterzy".
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 298
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Piotr Langenfeld, Michał Gruszczyński
Saga
Rozbitkowie fortuny
Zdjęcia na okładce: Wikipedia, Shutterstock
Copyright ©2024 Piotr Langenfeld, Michał Gruszczyński i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788727209449
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Żadna część niniejszej publikacji nie może być powielana, przechowywana w systemie wyszukiwania danych lub przekazywana w jakiejkolwiek formie lub w jakikolwiek sposób bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy, ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie oprawy lub z okładką inną niż ta, z którą została opublikowana i bez nałożenia podobnego warunku na kolejnego nabywcę. Zabrania się eksploracji tekstu i danych (TDM) niniejszej publikacji, w tym eksploracji w celu szkolenia technologii AI, bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Słońce wrześniowe już raczyło żegnać się ze światem. Ciepły wiatr wpadający przez szeroko otwarte okna głaskał przyprószone siwizną włosy albo dobrze rozwinięte łysiny. Ciepłym podmuchom towarzyszyły wspomnienia dawnej Warszawy i gorących chwil z ostatniej wojny. Minęło już dwadzieścia siedem lat, odkąd opuścili Polskę, i dwadzieścia osiem od dnia, gdy ostatni raz widzieli Warszawę. Na stole nie mogło zabraknąć tak zwanego warszawskiego koryta, a były to, jak zaznaczył jeden z gości, w ślad za Plautem Warszawy 1 , żymne i goronce zakonski wszelkiej maści i kolorytu, czyli pieczeń rzemska i zrazy po nalesońsku z gżypkamy, a także lśniący pozłocistą skórką dyszek cielęcy, biała kiełbasa garnirowana przysmażoną cebulką lub nacięty w misterną, drobniutką kratkę rumiany boczek pieczony, wszystko to podane na efektownym tle słojów z biało-czerwoną ćwikłą i zielonożółtymi małosolnymi ogórkami 2 . Oczywiście nie mogło zabraknąć do tego dobrze zmrożonej polskiej wódeczki produkcji domowej, bo z całym szaconkiem dla tej Kanady ponoć pachnącej żywicą, ale od tej jej gołdy na kukurydzy pędzonej to zgagi niemożebnej można dostać. Dla mężczyzny w wieku, bądź co bądź, reprezentacyjnym odpowiednia jest tylko porządna warszawska śmietanka od wściekłej krowy. Jak udało się szanownym producentom ukryć swoją fabryczkę przed okiem czujnej kanadyjskiej policji, było ich tajemnicą, ale także owocem doświadczeń zdobytych podczas okupacji niemieckiej. Bo to, proszę szanownych panów, żaden wyczyn, jeśli pod nosem niemieckiego Giestapo, innych franc oraz foksdojczów udało się zawsze walutę wyprodukować, to tu to jest pikuś przy tej policji z produkcją ruszyć. Zresztą zawsze coś gospodarzom się odpaly, bo nie sposób patrzeć, jak porządni ludzie się męczą.
Atmosfera przy stole była radosna, w końcu nie zawsze jest okazja, by uczcić złoto w piłce kopanej, co prawda – jak to bywa u naszych rodaków – było trochę narzekania, że szkoda było bratanków zlać, ale, jak inni argumentowali, za te fest bańki, co nam w ostatnich latach fondowali, to przyda się im mały rewanżyk. Jednak był jeszcze dodatkowy powód do radości. Wszyscy pamiętali umowę zawartą z zaprzyjaźnionymi Węgrami: przegrany zaprasza zwycięzcę na charakterne żarcie z fest ochlajem. Chyba nie trzeba zaznaczać, kto miał być fundatorem. Oczywiście wszyscy byli zgodni co do jednego: gront, że Sowieci też od nas parę piguł zainkasowali. Najbardziej zadowolone z takich spotkań były wnuki, które wprost przepadały za gośćmi oraz językiem, jakiego nie słyszały nigdy ani w polskich szkołach, ani też na spotkaniach dziadków z innymi kombatantami. To było specjalnością tej ferajny lub, jak zaznaczał Stachu Żmijeszczak, zastawy. Panie zezwalały swoim panom przy tak ważnych wydarzeniach uchybić nieco salonowemu alibi, zresztą szaleństwa panowie mieli dawno za sobą. Nie pozwalały już na nie wiek, zdrowie, a także pozycja. W tej chwili reprezentowali szanowanych i zamożnych, mimo że uczciwych, przedsiębiorców. Wydawało się, że przyjęcie (tak jak dzień) ma się ku końcowi, gdy nagle do pana Marka Andrzejewskiego, obecnie poważnego przedsiębiorcy transportowego, a przy okazji jedynego zaprzysięgłego kawalera w tym towarzystwie, podeszło jedno z wnucząt biesiadników. Była to dziewczynka… Oczko w głowie pana Marka, a przy okazji wnuczka jego przyjaciela, Piotra Felutkowskiego i jego ślubnej małżonki Anny oraz Zoltana Eleka i jego pani i władczyni Marii, z domu porządnego, bo warszawskiego. Mała Diana od momentu przyjścia na świat zawojowała serce pana Marka. Przyjaciel Marka Piotr, widząc, że jego wnuczka zdobyła serce przyjaciela, często kpił sobie z niego w towarzystwie: „Ciekawe, co to będzie, gdy niechybnie do pełnoletniości się zacznie zbliżać”. Nawiasem mówiąc, nieraz próbowano pana Marka swatać z miejscowymi paniami, ale za każdym razem odpowiedź była taka sama: że to kanadyjska sacharyna, a nie polski miód. Natomiast pani Maria Elek, z domu Czarniawska, często powtarzała, że na każdego przyjdzie pora. Jednak – jak mawiają francuzi – revenons à nos moutons3 . Mała Diana wdrapała się na kolana pana Marka i spytała:
– Wujeczku – na dźwięk tego słowa pan Marek zawsze miękł – ostatnio mówiłeś, jak poznałeś dziadka Piotrka. To teraz opowiedz, jak poznałeś dziadka Zoltiego.
Pan Marek uśmiechnął się. Oczywistym było, że większość szczegółów dotyczących okoliczności poznania się przyjaciół nie mogła być dziecku przedstawiona. Nie chcąc jednak sprawić dziecku przykrości, wujeczek wybrał inny temat opowieści.
– Słoneczko, o tym, jak poznałem dziadka Zoltiego, opowiadałem ci już dziesiątki razy. Dziś opowiem, co się działo troszkę później…
Aura tego dnia była prawdziwie jesienna, dżdżysta. Mgły otulały wąskie doliny alpejskiego przedgórza. Wesołe, przyjemne kolory jesiennych liści zbladły i pod niebem zasnutym chmurami świat wydawał się pozbawiony witalności. Było cicho, pusto, choć ludzie zdołali przywyknąć do względnie normalnego życia. Teraz jednak las i doliny jakby umierały lub zapadały w przedwczesny zimowy sen.
Wyjątkowo niepasująca do otoczenia grupa kilku ludzi zapuściła się daleko poza ruiny miasta, ryzykując podróż mniej uczęszczanymi bocznymi drogami. Nie narzekali na aurę. Nie było może najpiękniej, ale za to bezpiecznie. A o to właśnie chodziło tym kilku wychudłym mężczyznom, odzianym jak banda bezdomnych szabrowników. Wszyscy mieli za sobą wojskową karierę. Dodajmy: niezupełnie udaną.
– Nie zdzierżę… Jeszcze chwila i wyjdę z siebie – mruknął nerwowo Marek Andrzejewski, zwany Dzięciołem. Nie potrafił spokojnie wysiedzieć w szoferce ciężarówki. Wyskoczył na wilgotne liście i sięgnął pod połę krótkiego marynarskiego płaszcza, by poszukać papierosów. – I stanę obok.
Niespełna trzydziestoletni Marek wyglądał na znacznie starszego. Miał zapadnięte policzki i zaczynał się garbić. Nie potrafił wrócić do przedwojennej formy i odzyskać uroku, którym czarował dziewczyny jak Warszawa długa i szeroka.
– Spokojnie, Mareczku, spokojnie. Na co ci te emocje? – uspokajał go Zoltan Elek, wysoki Węgier, którego sylwetka świadczyła o tym, że zachował godność mimo trudnych warunków życia.
– Szpokojnie… Maretszek – dodali po chwili za swoim byłym porucznikiem dwaj (także byli) kaprale Istvan Kocis i Lajos Horvath.
– Szpokojnie, szpokojnie – wymamrotał drwiąco plutonowy. Teraz nie bawiła go polszczyzna madziarskiej części grupy.
– A jak nie przyjadą? – spytał, nie wiadomo który raz. – Mieli być o świcie…
– To będzie poruta – przyznał Piotr Felutkowski, pseudonim Koroniarz. On również stracił wiarę w sukces i wygramolił się z ciężarowego steyera. Łypał niewyspanymi oczyma spod wełnianej czapki. Tak jak przyjaciel wyglądał na dużo starszego, niż wskazywała metryka. A miał dopiero dwadzieścia kilka wiosen. Kilka lat tułaczki, przeżyć okupacyjnych, głodu i walk zmieniło ich wszystkich. Piotr nie krył irytacji i niepewności. – No nie może być, żeby takie łachmyty nas wystawiły do wiatru. A najlepiej będzie, gdy przestaniesz krakać.
– Ale z was niedołęgi, i to niemożebne – stwierdził Wacław Dudek, chudy, najmłodszy z warszawskiej trójcy, który jako jedyny trwał na posterunku, to jest za kierownicą swego dyliżansu. – Co ma ich nie być, jak będą… – Wyciągnął brodę przed siebie i spojrzał na mocno pagórkowaty, gęsto zalesiony krajobraz.
Daleko, na krańcu polany, we mgle jesiennego, bawarskiego dnia majaczył kamienny dom. Nie najpiękniejszy i niezbyt okazały. Za to niezniszczony, co po przejściu frontu ostatniej wiosny było w tej okolicy rzadkością.
– Takie były z was gieroje! – ciągnął Wacek z oburzeniem. – I za okupacji, i w lesie, i gdyśmy Europę zwiedzali dzięki frajerstwu szkopów, a teraz pękacie. Ruskim bal zrobiliśmy, koleżków Madziarów ocaliliśmy od przymusowego powrotu do domu, czyli od tak zwanej zguby. Więcej wiary, do cholery... – dokończył, czerwieniejąc na twarzy.
– Lutek się wywiedział, znaczy coś będzie… – przerwał mu Piotrek.
– Tyś taki bojowy… – westchnął Marek.
– Co cię tak trzęsie? Możeś przetańcował w Monachium resztę majątku z frojlajnami? –dociekał przyczyn nerwowości ich szofera Piotrek.
– Niech cię główeczka pod tem kaszkiecikiem nie boli – odgryzł się Kolega Dudek. – Bryczkie se kupiłem, na życie mam. Jestem gość, i to z szansą na finansowe bezpieczeństwo w przyszłości. Tylko że ja chyba jako jedyny tutaj strategicznie planuję i liczyć umiem. Kilka miesięcy w tych ruinach, bez szansy na cokolwiek każdy fundusz wyschnie. A tu mamy okazję jeszcze się podreperować… – Nie dokończył myśli, jako że od strony wijącej się w lesie szosy usłyszeli pospieszne kroki, stawiane na mokrej ziemi. Nikogo z zebranych nie zdziwiło, ani nie zastanowiło, jak łatwo pogodzili się z tym, że wezmą udział w pospolitym rabunku. Czymś, co nazwą rekwizycją albo sprawiedliwością dziejową, którą wymierzali tym złym.
– Panowie… – zwrócił się do nich Lajos Horvath, czyli Lutek Papryka, który przybiegł ucieszony, trzymając lornetkę w dłoni. – Jadą. Szwaby mieli recht. Coś tu będzie – oznajmił zdyszany oparł się o maskę ciężarówki w nieudolnie zamalowanym maskowaniu wermachtu.
– No i jak? Kto miał rację? – krzyknął ucieszony Wacek i klasnął w dłonie na cześć „bratanka”. Umościł się w siedzisku, postawił kołnierz amerykańskiej kurtki z demobilu i rzucił: – Działamy!
Pozostałym także udzielił się jego zapał.
– No to jak? – Dzięcioł z grzeczności zapytał Zoltana o pozwolenie. Wszak Polak był tylko sierżantem.
– Ty wymyśliłeś – ty dowodzisz – odparł Węgier z lekkim uśmiechem, gdy zza lasu dało się słyszeć odległy gang silnika. Niecodzienny dźwięk w tej ospałej teraz, mglistej okolicy.
– Pamiętacie co i jak? – zapytał Marek „Dzięcioł”. Chciał być pewien, że wszyscy znają ustalenia. – Ja, Koroniarz i Zoltan zakradamy się od frontu i filujemy. Istvan i Lutek, czaicie się z boku. Jak dostawcy odjadą, wchodzimy. Strażnika w czapkę, ale tak letko, to jest bez mokrej roboty. Bo po jaką cholerę? Jak będzie po wszystkim, strzelam i Kolega Dudek zajeżdża dryndą.
– Tylko nie dryndą. Tylko nie dryndą. Z szaconkiem do nabytku – obruszył się szczerze Wacek. – Ciągle jeszcze porządne szwabskie auto. – Poruszył ręką, jakby głaskał kierownicę.
Markowi nie chciało się kłócić ani wyśmiewać Władkowych dziwactw. Odpiął guziki krótkiego płaszcza i dobył wiszący na pasku pistolet mp 40. Chował oręż jak oni wszyscy, chcąc uniknąć wpadki na pierwszym lepszym posterunku amerykańskiej żandarmerii, która się nudziła i często z tego powodu próbowała się wykazać. Rozłożył kolbę i sprawdził, czy zapasowe magazynki w specjalnie uszytych kieszeniach wewnętrznych dobrze się trzymają.
– Jak kiedyś, panowie, jak za Hitlera, w Warszawie naszej kochanej – rzucił podniecony wspomnieniami.
Tylko Polacy kiwnęli głowami, bo Węgrzy nie bardzo rozumieli, o czym mowa. Wszyscy sprawdzali uzbrojenie. Kolega Dudek trzymał przy sobie poczciwego lugera. Piotr Felutkowski taszczył stg 44, którego przywłaszczył sobie jeszcze w Czechosłowacji. Bracia Madziarzy zaś preferowali pistolety i krótkie kawaleryjskie mauzery. Oddział charakteryzujący się pewną wszechstronnością był przygotowany na rozmaite zagrożenia, ale potrzebował różnego rodzaju amunicji. Marek zabrał Lutkowi lornetkę i, dając znak, by nie szli za nim, pochylony zakradł się na skraj kryjówki, płytkiego leśnego parowu. W brudnych szkłach widział, jak ciężarówka, chyba niegdyś wojskowa, kiwa się na wypukłościach terenu. Tuż za nią jechał osobowy wóz.
– Niemcy, a się spóźniają – powiedział do siebie Dzięcioł.
Mimo wszystko poczuł ulgę, że wreszcie doczekał się przesyłki, którą anonsował węgierski były jeniec. Słyszał o niej już wiele miesięcy temu, mówili o niej niemieccy i białorosyjscy więźniowie, których pochwycili Amerykanie. Marek nie wierzył w te bajki, bo wiedział, z kim się wiązały. Byle kapral węgierskiej armii nie mógł odkryć takich machlojek. Zwłaszcza że znalezienie tego miejsca i rozeznanie się w całej historii zajęło bardzo dużo czasu i wymagało zainwestowania części zdobytych w Pradze funduszy.
– Ale chyba było warto – powiedział na głos i wypluł peta. Obrócił się, poprawił pistolet maszynowy w dłoniach i syknął na resztę, by ruszała.
*
– Proszę mnie słuchać uważnie. Od naszego sprawdzonego agenta działającego wśród bandytów mamy informację, że jutro tu – prowadzący odprawę młody podporucznik UB pochylił się nad mapą rozłożoną na stole – w okolicach Pełt mają się pojawić oddziały reakcji.
– Czy wiadomo, jaka jest ich liczebność, towarzyszu poruczniku? – spytał z obawą niski, silny starszy sierżant.
– Prawdopodobnie będą to dwie, trzy grupy o liczebności od piętnastu do dwudziestu.
– Wysłać można grupę operacyjną z Ostrołęki. Da sobie radę.
– Za daleko – zaoponował porucznik. – Mogą nie zdążyć. A jak nam reakcja wyjdzie z zasadzki? Musimy działać jak najszybciej! Trzeba posłać w teren tych, którzy są pod ręką. Czyli zespoły z Myszyńca, Czarni i Kadzidła – zdecydował i spojrzał sponad mapy na swój kilkuosobowy sztab.
Oficer popatrzył na arkusz, gładząc się po brodzie. Westchnął i skinął głową.
– Słyszeliście?
– Tak jest! – odpowiedział mu chórek niewesołych głosów.
*
Walka wywołująca olbrzymie napięcie trwała niespełna dwa dni. Dwie doby bez kontaktu z dowództwem, wieści o świecie i szansy na spokojny sen. Pokoje posterunku, na co dzień ciemne i ciche, teraz pełne były nikotynowego dymu.Roztrzęsiony zgarbiony komendant chodził po izbie posterunku, paląc nie wiadomo już którego papierosa. Przystanął, gapiąc się w sufit i wciągając powietrze nozdrzami.
– Jak to, kurwa, nie rozbiliście ich!!! Czterdziestu chłopa, wyszkolonych, z bronią maszynową?! Jak to, kurwa?!
– Towarzyszu poruczniku, powiem krótko – odparł starszy sierżant, pokornie znoszący przekleństwa i wyrzuty. – Jedna z naszych grup operacyjnych, chcąc oskrzydlić i zaskoczyć bandytów, wpadła w ich zasadzkę i została doszczętnie rozbita – referował, wiedząc, że gniew porucznika może zakończyć jego karierę. – Dwa pozostałe nasze zgrupowania zostały odparte przez twardą obronę partyzantów. Ogień był tak silny, że nie mogliśmy się podnieść…
– Straty?! – przerwał wściekły podporucznik.
– Dwóch zabitych i trzech rannych!
– Kiedy będą mogli składać zeznania?!
– Ale to nasze straty, towarzyszu. Bandyci zdążyli uciec.
– Kurwa mać!!! – krzyknął oficer. W tym momencie zadzwonił telefon polowy. – Odebrać!
– Tak jest! – potwierdził telefonista. – Co?! Tak, natychmiast przekażę!
– Co znowu?
– Mamy meldunek z Jednorożca. Bandyci zajęli posterunek milicji. Dwóch zabili. Zabrali broń i płaszcze.
Porucznik nie wiedział już, co powiedzieć. Przygotowywana akcja zakończyła się klęską. Nie, nie klęską. Kompromitacją. Chyba już nic gorszego nie mogło go dziś spotkać.
– Jeszcze jedno, towarzyszu poruczniku… – zaczął łącznościowiec, przerywając te niewesołe rozmyślania.
– Tak?
– Ma towarzysz natychmiast meldować się w Województwie…
Chwilę później na podwórku rozległ się zgrzyt gwałtownego hamowania, następnie usłyszano tupot kilku nóg. Wszyscy obecni stanęli na baczność. W tym samym momencie ktoś z rozmachem otworzył drzwi pomieszczenia.
– Nie do Województwa, tylko do Centrali! Który chuj tu dowodzi?
– Ja, towarzyszu majorze… – Nie dokończył. Silne uderzenie pięścią w brzuch pozbawiło go tchu, po chwili leżał już na brzuchu z rękami skutymi na plecach.
– Podnieść i zabrać to gówno. I na ciężarówkę.
Podporucznik błyskawicznie został podniesiony i zaraz ktoś wyłączył mu świadomość kolejnym uderzeniem, tym razem w tył głowy.
*
Obudził go silny pulsujący ból gdzieś z tyłu czaszki. Cały dygotał. Założony na głowę worek utrudniał oddychanie. Próbował się podnieść, ale uniemożliwiały mu to skute z tyłu ręce. Próbował się poruszyć w poziomie, ale niemal natychmiast usłyszał nad uchem:
– Leż, kurwa, grzecznie, bo cię uspokoję!
Po chwili odezwał się drugi głos:
– Na miejscu, wynieść go!
Pierwszy głos dopowiedział:
– Właśnie się obudził!
– Bardzo dobrze. Będzie mniej roboty. Podnieść go i won z paki!
Brama pułtuskiego więzienia otworzyła się po wymianie haseł i znaków świetlnych. Wizyta oddziałów WiN rok wcześniej wymusiła nowe środki ostrożności 4 . Ciężarówka zaparkowała na dziedzińcu więzienia, a aresztant został sprawnie umieszczony w czarnym citroënie traction avant, ulubionym samochodzie UB, a wcześniej policji oraz Gestapo. Gdy uruchomiono silnik, aresztowany usłyszał jeszcze:
– Towarzyszu majorze, nie warto zaczekać? Na drogach mogą być jeszcze bandy.
– Musimy jeszcze dziś zameldować się w Centrali.
Zatrzymany pochylił głowę, postanowił usnąć. Wiedział, że w najbliższej przyszłości może długo nie mieć możliwości pospać, znał metodę konwejera 5 . A jeśli wpadną w ręce reakcji? To albo zginie od razu, albo po chwili, gdy zorientują się, kim jest aresztant. Z niespokojnego snu wyrwało go ściągnięcie worka z głowy.
– Pobudka. Zaraz wysiadka!
Rozejrzał się wokół, rzeczywiście byli w Warszawie. Zawsze chciał tu się znaleźć, w Centrali, ale nie w takim charakterze. „Co spierdoliłem?” – przeszło mu przez myśl. Nie potrafił nic sobie zarzucić. „Może ta ostatnia akcja? Ale coś za szybko się to wszystko potoczyło. Jakim cudem samochód z Centrali pojawił się w pięć minut po tym, jak otrzymałem wiadomości o klęsce? Nawet jeśli byli w Ostrołęce, to do Pełt jest przecież z pięćdziesiąt kilometrów”. Tymczasem samochód wjechał w Aleję Stalina 6 . Mignąwszy w umówiony sposób światłami reflektorów, wjechał przez bramę na dziedziniec przed siedzibą Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, znajdującą się w dawnej kamienicy Bogdanowicza. W czasie wojny urzędowała tu niemiecka policja kryminalna. Stąd o rzut beretem znajdowała się też dawna siedziba drugiej policji niemieckiej – Gestapo. Samochód zatrzymał się, otworzono drzwi i więzień usłyszał:
– Wyłaź!
Nie do końca wiedział, co się wokół niego dzieje. Nic nie czuł. Zastosował się więc do rozkazu i wszedł za swoimi stróżami do budynku. Było już dobrze po północy. W budynku panowała cisza. Na korytarzu zauważył, że dowódca grupy, major, rozmawia z jakimś cywilem. Musiał to być ktoś ważny, ponieważ mundurowy stał przed nim wyciągnięty niczym struna. Zaś cywil… no cóż, był doskonale nijaki, w dzień na ulicy nie zwróciłby na siebie uwagi. Wyciągnął do majora rękę, ten ją uścisnął, a po chwili zasalutował. Potem podszedł do swojej grupy i wyjaśnił:
– Mam go zawieść na Mokotów, na Rakowiecką. Tu podobno nie ma miejsc. – Gdy wsiedli do samochodu, major kontynuował: – Przecież tu jest nasze wewnętrzne więzienie, a góra każe mi go odwieść na Mokotów. – Zwrócił się do zatrzymanego: – Co za skurwysyn z ciebie, że towarzysz wiceminister pofatygował się osobiście w twojej sprawie?
Tymczasem citroën skręcił z Alei Ujazdowskich na Plac Unii Lubelskiej, a następnie w Rakowiecką. Między Wiśniową a Kazimierzowską zatrzymali się przy posterunku, ale chwilę później po okazaniu dokumentów jechali już dalej. Stanęli po kilku sekundach pod neogotycką ceglaną bramą.
Izba była przestronna, ciepła. Oświetlała ją jedna, za to mocna żarówka. W lokum brakowało specjalnych luksusów, pieca w każdym pokoju, lepszych mebli, które już pojawiały się w prywatnych kwaterach co zaradniejszych miejscowych Niemców i dipsów 7 , a także w co ciekawszych lokalach w Monachium czy Norymberdze. A nawet w mniejszych miejscowościach. Zarówno Marek, jak i Piotr odwiedzali te przybytki i orientowali się w zmianach wystroju. Rozpoznawali nowe mody i szacowali zasobność lokalnych „biznesmenów”. Przynajmniej kiedyś, tuż po wojnie, póki budżet zdobyty na wrogu wydawał się nieograniczony, a i perspektywy były lepsze. Teraz akceptowali to lokum i wszystko inne, co z tym się wiązało. Całe uporządkowane życie, do którego wrócili. Piotr Felutkowski usiadł na łóżku. Był niewyspany i psychicznie wykończony. Miał na sobie granatowy amerykański uniform i solidne buty z opinaczem na dwa zaczepy. Odzienie wydawane przez pracodawcę.
– Jak mi się nie chce… – stwierdził. – Czas pomyśleć o jakimś urlopie. Jak myślisz? Műnchen czy gdzie? Potańczyć by warto.
– A szanowna małżonka zezwolenie wydała? – zapytał złośliwie Marek, nie odrywając wzroku od gazety, którą studiował przy stole zastawionym kilkoma puszkami konserw i coca–colą.
– Kiedyś puszczała, to teraz…
– Puszczała, boś interesy robił. To znaczy próbował – dogryzł mu Dzięcioł, wciąż nie podnosząc wzroku. – Teraz jesteś na służbie. W wojsku. – Westchnął, bo to ostatnie określenie nie bardzo mu odpowiadało. – Wojsko… – powtórzył niewyraźnie i wreszcie oderwał się od lektury. Rozejrzał się po ich służbowej kwaterze, którą obejmowali, kiedy pełnili wartę. Pilnowali tego albo i innego magazynu US Army w Niemczech. Byli żołnierzami Kompanii Wartowniczych, formacji utworzonej przez Amerykanów jako wsparcie redukowanej ich powojennej armii. Kompanie stały się rezerwuarem tysięcy mężczyzn, byłych więźniów, niewolników albo żołnierzy i partyzantów, takich jak Marek Andrzejewski i Piotr Felutkowski, którzy nie mieli po co wracać do Polski. Chyba że po wyrok i to najwyższy. Amerykanie umundurowali tę całą małą armię, uzbroili ją lekko, karmili, dawali dach nad głową i cieszyli się, że mają dobrze pilnowane zaplecze, więc mogą odsyłać swoich chłopców do Stanów. Nie kosztowało ich to wiele, bo obcokrajowcom proponowano niższe stawki niż jankesom. Pomimo tego Polacy bardzo przejmowali się swoją rolą, co czasem wzbudzało uśmiechy politowania u amerykańskich oficerów. Nic z magazynów nie zginęło i żaden szkop (zwłaszcza esesman) nie dał dyla z obozu. Zwycięzcy zza oceanu nie rozumieli, że rozbitkowie z okrojonej Polski, kontrolowanej przez Sowietów, mogli wrócić do kraju tylko jako żołnierze jakiejś nowej alianckiej armii. Jej zaczątkiem miały być Kompanie Wartownicze. Tyle tylko że prawie trzy lata po wojnie nikt poważnie już o tym nie myślał. Nawet mundury (po skargach Sowietów) przerobiono na bardziej policyjne. Nadzieje gasły jak dzień przed zimową nocą.
– Masz rację, trzeba by było gdzieś się przejechać – przyznał Marek i złożył gazetę. Z niesmakiem otaksował kanciapę. Wyciągnął nogi i włożył dłonie do kieszeni. – Trzeba zmienić otoczenie. Pomyśleć o jakimś normalnym biznesie. Lubię te łachmany, cały ten dryl, ale jak ma sens. – Marek szczypnął zielony amerykański sweter. – A tak… Komuniści biorą coraz więcej. W Czechosłowacji się gotuje. Jakbyś czytał, to byś wiedział. – Wskazał gazetę.
– Nie muszę czytać – stwierdził Piotr. Wstał i doprowadził do porządku ubranie. – Już wtedy, gdy pryskaliśmy na zachód, Pepiki w ruskich były zapatrzone, jak ja w Rittę Hayworth przed wojną.
– Też racja. W Grecji się tłuką, Czechy zaraz przejmą i o Berlin ruskie się chandryczą – wyliczał Dzięcioł.
– Polityka to lafirynda. Co ty mi tu… Zachodni zapomnieli, co to bolszewicy. Albo przywykli. Spokój lubią. Ten oficer z amerykańskiego wywiadu wtedy, przed Pragą, nagadał się, ile to będzie problemów, a teraz… Cieciów z nas zrobili. Nie szkolą, nie gadają, co dalej. Ania się przy sztabie kręci, ją też nosi. Chce się zgłosić do czegoś. Najlepiej do Andersa albo na jakiego kuriera. Byle do kraju…
– Znowu ją ciągnie do szpiegowania? – zdziwił się Marek i przygryzł wargę. – Tak, trza coś wykombinować, bo ci ją wywieje i znów będziesz sam jak palec w... No, wiadomo gdzie.
– Wykombinować… – westchnął Koroniarz. Zapiął koszulę i zamyślony stanął przy oknie, wpatrując się w leniwie padające płatki śniegu.
– Z kim? Po co? Ferajna się rozjechała. Kolega Dudek w świecie, za szoferaka robi. Fundusz na jakimś przemycie robi. Długo tak nie pociągnie, ale niech ma. Madziarzy… ech.
– Bo delikatne się to zrobiło po wojnie – ocenił Marek i spojrzał na zegarek. Wstał i zaczął zakładać płaszcz. – Jedna strzelanina i już para z nich zeszła.
– Strzelanina – powtórzył Piotrek, patrząc na kumpla z wyrzutem. – Omal ci łba z patyka nie odstrzelili. Komuś naprawdę dużemu w drogę weszliśmy. Właściwie dobrze, że ta maskarada się nam trafiła, bo może nas szukali i jeszcze by dopadli?
– Przed chwilą miałeś dość – zauważył Dzięcioł. – Zwiewać chciałeś. Ej, Koroniarz, filozofie… No, zbieraj się, trzeba chłopaków zmienić, bo tam zamarzną.
Zdjął z wieszaka gruby wełniany płaszcz, kiedy z podwórza doleciał głośny krzyk.
– Stój! Stój, bo… strzelam! – Polacy zamarli, nasłuchując. – Do… Do mnie! – wrzeszczał wartownik.
Potem padł strzał, powtórzony echem w zimowej pustce. Dzięcioł i Koroniarz zerwali się natychmiast, chyba nawet szczęśliwi, że coś się dzieje. Piotr narzucił kurtkę, złapał swojego przydziałowego poniemieckiego mauzera i zaraz był na zewnątrz. Marek przeładował ulubioną amerykańską broń, karabinek M1, i też ruszył po śniegu w noc. Krzyki naraz ucichły. Słychać było trzask marznącego podłoża pod butami i szum wiatru.
– Co jest do cholery? – przeraził się Koroniarz i przystanął. – Dopadli ich!
Wypadli na podwórze. Twarze od razu zaczerwieniły się od mrozu. Teren był rozległy. Plac rozświetlony kilkoma latarniami, zabudowany drewnianymi magazynami wzniesionymi tuż po wojnie przez amerykańskich saperów. Opasłe baraki kryły zapasy żywności, paliw, nabojów, gwoździ, butów, żyletek i wszystkiego, co potrzebne było strukturze wojsk okupacyjnych do funkcjonowania.
– Gdzie to?! Gdzie jesteście?! – krzyknął Felutkowski, będąc pod wpływem buzującej w żyłach adrenaliny.
– Tam chyba strzelali… – oznajmił Marek i wskazał lufą karabinka, skąd – jak sądził – dochodził hałas. Ruszyli pędem, ślizgając się po ziemi i oglądając co chwilę za siebie albo zerkając w zacienione zakamarki, z dala od latarni.
– Jak myślisz, kto to? – spytał Dzięcioł.
– Cholera wie… Złodziej i tyle. – Dał znak i obydwaj przystanęli.
Trzasnęło coś. Od drugiej strony placu, zza magazynów dobiegły odgłosy kroków i tłumionych krzyków.
– Florek i Elektryk się obudzili – stwierdził Piotrek i dodał przytomnie: – Trzeba by było posiłki wzywać.
– Z ciebie też powietrze zeszło – obruszył się Marek. – Już ich nie ma albo my ich… Tam! – wskazał, po czym przykucnął.
Kiedy wzrok przywykł do ciemności, na jasnej połaci śniegu spostrzegł nieforemny kształt.
– Psiakrew, Piotruś…
Podreptali, prawie bezszelestnie, jak gończe wyżły wyczuwające czyjąś obecność. Celowali uważnie, gotowi odeprzeć atak. Ciemna plama na śniegu była ciałem ich kolegi. Był to Michaś „Koliber”, zwany tak ze względu na nieduży wzrost, dawny robotnik przymusowy, który został w Niemczech po wojnie. Piotr znalazł się przy wartowniku, uniósł jego głowę i przyłożył ucho do ust.
– Żyje… – szepnął z radosną ulgą i pacnął chłopaka w policzek. – Zaprawili nygusa. No, Koliber, budź się!
– Koroniarz, zostaw go! Oni… tu muszą być. Gdzie… gdzie Leszek?
Rzucił się biegiem, nie czekając na kolegę, tknięty przeczuciem, że napastnicy – niezależnie od tego, kim byli – wybrali najdalszy punkt ogrodzenia, skrawek podwójnej siatki, oplecionej od góry zwojami drutów kolczastych. Serce tłukło się w piersi ze strachu i podniecenia. Marek pojął, że zapędził się daleko i został sam. Obszedł ostrożnie kilka baraków, nie wydając żadnego dźwięku. Wydawało się, że świat zasnął, zapominając o awanturze sprzed chwili. Nie do końca jednak. Coś trzasnęło niespodziewanie. Z dala dobiegły jakieś nawoływania. Marek przyspieszył, nabrał powietrza i wypadł za róg kolejnego budynku. Momentalnie oślepiło go światło. Zawahał się, zakrył oczy dłonią, spostrzegł rozmazany kontur jakiejś sylwetki. Strażnik podniósł lekką broń. Wymierzył szybko, ale przed strzałem powstrzymał go zdenerwowany głos.
– Swój! Nie strzelaj! To ja, Krzysiek Parczewski… – wydyszał rodak.
– Zgaś, kurwa, tę latarnię! Jeszcze sekunda i bym cię podziurawił!
– Tu, tu wleźli łachmaniarze – powiedział drżacym głosem rosły żołnierz, dawniej kowal wywieziony do niemieckiego majątku. Ciągle drżał mu głos.
Strumień światła omiótł wyrwane łomem boczne drzwi do magazynowego baraku. Na śniegu walało się kilka desek, resztki połamanych skrzynek i rozdarte kartony.
– Psie syny! – zawołał Marek. – Po co to im?
Zza drewnianego budynku, od strony ogrodzenia, dobiegł hałas. Dzięcioł zmienił się w ambitnego myśliwego. Dopuścił do włamania na swojej zmianie i nie zamierzał intruzom darować. Ruszył sprintem, nie zważając na lód pod stopami.
– Dokąd, wariacie? Już ich nie ma… – Usłyszał jeszcze słaby głos Leszka, który jednak ruszył za nim.
Marek spostrzegł ciemną plamę w obwarowaniu jego małej „fortecy”. Kimkolwiek byli włamywacze, znali się na swym rzemiośle. Przecięli kabel i wyłączyli dwie najbliższe latarnie. W siatce ziała zaś spora dziura. Dzięcioł przeszedł przez nią i, nie czekając na kolegów, wyszedł na śnieżną wichurę. Hałas sprzed momentu znowu dał się słyszeć. Marek zebrał się w sobie, czuł rosnącą złość i wyobrażał sobie to, co może odnaleźć. Pobiegł przed siebie, uważając na każdy ruch lub dźwięk, które mogłyby naprowadzić go na trop. Hałas stał się rozpoznawalny. Ktoś piłował silnik wozu. Dzięciołowi zrobiło się nawet jakby weselej. Szybciej przebierał nogami, choć zapadał się w coraz głębszy śnieg. Wśród drobin marznącego śniegu zamajaczyły czarne szpony nagich drzew. Marek pamiętał, jak wygląda ten teren w świetle dziennym, ale w nocy panowały tu inne prawa. Dzięcioł szedł na pamięć ku wąskiej drodze, która przecinała pole między obozem a niewielkim laskiem. Zaczął wyobrażać sobie grupę złodziei, którzy zwiali do lasu i zagrzebali się w głębszym śniegu albo jakimś rowie. Drzewa wzdłuż drogi urosły jeszcze. Gdzieś zgrzytnęła skrzynia biegów. Marek przygotował się, podniósł lufę i wtedy coś mignęło z prawej, na krawędzi pola widzenia. Natychmiast przypadł do ziemi. To był odruch wyuczony podczas Powstania, a udoskonalony w Brygadzie. Jak się okazało – zrobił to w ostatnim momencie. Jakiś cień pojawił się obok. Polak poczuł świst powietrza nad sobą. Ktoś się na niego zamachnął. Marek odskoczył, wyciągając nogę, i na oślep podciął napastnika. Natrafił na opór. Tamten syknął i padł. Dzięciołowi wydało się, że usłyszał jakieś angielskie albo niemieckie przekleństwo, ale nie miał czasu się zastanawiać. Kopnął na oślep. Znów w coś trafił.
– Halt or I shoot! – krzyknął wyuczone hasło.
Tamten nie wystraszył się. Wymierzył na oślep, ale nie miał tyle precyzji co strażnik. Poderwał się. Marek spostrzegł, że napastnik porusza się niezgrabnie. Ubrany był na czarno. Jego głowa zdawała się nieproporcjonalnie większa od wątłego ciała. Marek padł na brzuch i, nie bawiąc się w dalsze ceregiele, ułożył się do strzału. Szybko wciskał spust, posyłając pocisk za pociskiem w stronę kluczącego w zadymce garbatego cienia. Kiedy wywalił pół magazynka, wstał i ruszył w pogoń. Słuchał, wypatrywał plam krwi.
– Jest! – szepnął szczęśliwy, widząc wąską stróżkę na śniegu.
Uwięzione gdzieś auto w tej samej chwili zawyło raz jeszcze, jakby szofer podjął ostatnią próbę ucieczki. Marek stanął i strzelił w tamtą stronę. Ucichło. Potem coś błysnęło i huk strzału dobiegł z drugiej strony.
– O wy skurwysyny! – krzyknął Marek i zazgrzytał zębami. Stracił resztki litości. Wystrzelał prędko resztę magazynka we wszystko, co wydało się podejrzane. Zmienił magazynek i znowu strzelił.
– Stój, kretynie! – dyszał Leszek, człapiąc po polu. – Sam będziesz ich gonił?
– Żyjesz, chłopie?! – spytał wychodzący zza płotu Koroniarz, zatroskany o przyjaciela.
– Idziemy. Daleko nie są. Jednego chyba trafiłem – uznał Marek. Szedł nieczuły na wezwania kompanów, gotów dokończyć, co zaczął, i odpłacić za wyrządzony mu afront. – Ferajna, szeroko i cicho… – ostro zarządził Dzięcioł, a reszta potulnie się podporządkowała.
Ruszyli ławą, mocno trzymając karabiny, pewni, że mają przewagę, a za nimi idzie więcej strażników. Skakali długimi susami, raz w lewo, raz w prawo, by uniemożliwić celowanie w niego w tej zawierusze. Kilka gałęzi otarło się o mundur, ale nie pękło. Nie zdradził swojej pozycji. Dzięcioł naprawdę potrafił się skradać. Utrwalone niegdyś nawyki zapewne nigdy się nie zmienią. Grunt pod nogami zrobił się twardszy. Trójka mężczyzn weszła na szosę. Po drugiej stronie, nieco z boku, dostrzegli kanciasty, zadarty kształt.
– Zagrzebali się, kiedy ich pogoniłeś – powiedział z uznaniem były kowal.
Polacy obeszli porzucony, wystający z rowu samochód. Wokół walały się porzucone łupy. Potłuczone butelki i skrzynki.
– No i jak? Idziemy za nimi? – zapytał Dzięcioła niepewny Leszek.
– Nie – zdecydował Marek, wpatrując się w mroczny horyzont. – Już są daleko… i to niebezpieczne. – Zza ich pleców dobiegał dźwięk pracujących daleko silników aut. – Chłopaki wezwali grupę interwencyjną. No to będziemy się tłumaczyć. Wracamy – oznajmił, zabezpieczył karabinek i zarzucił go na plecy. – Z rana popatrzymy, co tu się wydarzyło. – Kopnął kawałek stłuczonej butelki, postawił kołnierz płaszcza i podreptał do jednostki.
*
Przejechali przez neogotycką bramę, która w chwilę później zamknęła się za nimi. Przez moment znaleźli się na niewielkim podwórzu, otoczonym z obu stron przez ceglane nieotynkowane mury. Przed nimi znajdowały się drewniane drzwi budynku więzienia, a z prawej i lewej w murach były bramy wewnętrzne. Aresztowanemu przypomniał się ten widok. Widział na kronikach filmowych wychodzących reakcjonistów zwalnianych na początku roku w wyniku ogłoszonej amnestii. „Ciekawe, ilu z nich tu wróciło?” – przemknęło mu przez myśl. W tej chwili otworzyła się brama po prawej stronie. Światła reflektorów wjeżdżającego samochodu ślizgały się po murach. W pierwszej chwili ujrzał przed sobą jednopiętrowy budynek o wysokich zakratowanych oknach. Wóz skręcił w lewo i przed ich oczami wyrosła dwupiętrowa budowla o stromym dachu. Nie było wątpliwości, jakie jest jej przeznaczenie. Od piwnic po najwyższe piętro wszystkie (niewielkie zresztą) okna były zakratowane, a niektóre w piwnicy dodatkowo zaślepione. W tym momencie samochód ponownie skręcił w lewo i po chwili znaleźli się pomiędzy dwoma budynkami więziennymi. Zatrzymali się. Drzwi, a dokładniej mówiąc: krata w drugim budynku otworzyła się.
– Wyłazić!
Przeszedł przez pierwsze okratowane wejście.
– Stój!
Zatrzymał się. Krata z tyłu się zamknęła. Druga, przed nim, została otwarta.
– Naprzód.
Zbliżył się do metalowych schodów.
– Stać!
– Wardyński, przejąć aresztanta!
– Tak jest! Na górę i grzecznie… – Drugie zdanie zostało wypowiedziane już szeptem, który przypominał syk węża.
Przed oczami pomachano aresztowanemu pękiem kluczy więziennych, tak na oko co najmniej trzykilogramowym. Weszli na samą górę i zatrzymali się, po chwili skręcili w lewo i poszli do ostatniej celi w korytarzu. Strażnik obrócił go twarzą do ściany. Usłyszał szczęk otwieranego zamka…
– Wchodzić! –
Wykonał rozkaz. Cela była oświetlona. Na podłodze leżał siennik.
– Zdejmij mundur!
Chciał coś powiedzieć, ale wiedział, że to nie ma sensu. Znał procedury. Sam je zresztą stosował w aresztach przed przesłuchaniem podejrzanych. Wykonał kolejny rozkaz. Mundur złożył w kostkę, na nim położył czapkę, do której włożył zwinięty pasek.
– W czym mam chodzić?
– Rano założysz te łachy, te złożone w kostkę przy drzwiach. Na nich masz też miskę i kubek, zrozumiałeś?
– Tak… A czyje to ubranie?
– Gówno cię to obchodzi. A jemu i tak się już nie przyda.
Drzwi się zatrzasnęły, po chwili zachrobotał zamek. Strażnik się oddalił.
– Podejrzany doprowadzony na przesłuchanie!
– Dziękuję bardzo. Odmaszerować!
– Tak jest!
Trzask drzwi.
– Dzień dobry, że tak pozwolimy sobie zażartować… To będziemy mówić?
– Ale o czym?
– Słuchaj, kurwa twoja mać, byłeś u nas, znasz metody. Mamy zacząć czy ty zaczniesz?
– Ale…
– Tu akurat są ściany wyciszone, więc możesz mordę drzeć do woli i tak nikt cię nie usłyszy, więc… – Aresztant nie odezwał się. – No to, kurwa, skończyliśmy grzeczne rozmowy – powiedział śledczy w stopniu kapitana, wstając zza biurka. Aresztant niespodziewanie dostał silnego kopniaka, poleciał na drzwi. – Wstawaj, chuju, ale już!
Celny cios w ucho pozbawił go na chwilę przytomności. Po chwili otrzymał uderzenie pałką w nasadę nosa. Aresztowany odruchowo złapał się za twarz. Potem dostał solidnego kopniaka w nerki, a po chwili w brzuch. Stracił przytomność. Chluśnięcie wodą przywróciło mu zmysły.
– To była rozgrzewka. Będziemy rozmowniejsi?
– Co mam mówić?
– Prawdę.
– Ale jaką?
Niespodziewany cios w zęby, a następnie w oko, znów ktoś rzucił nim o podłogę. Wstał. Oko puchło błyskawicznie. Jedynki i dwójki zaczynały się ruszać.
– Strażnik! – Drzwi natychmiast się otworzyły.
– Rozkaz!
– Zabrać go, kurwa, i nie dać w nocy pospać, niech przemyśli swoją sytuację! Do „Zakopanego” z nim!
– Tak jest!
Silne szarpnięcie za lewy bark wyrwało go z odrętwienia.
– W lewo zwrot! – A po chwili: – Stać!
Zatrzymali się przed inną celą.
– Rozebrać się! –
Więzień zaczął wykonywał polecenia. Zdjął marynarkę, koszulę, spodnie, skarpetki…
– Wszystko, kurwa! Wlazł!
Strażnik otworzył drzwi celi i wepchnął go do środka. Pierwsze, co poczuł, to lodowate powietrze. Rama okienna była wyjęta.
– Stawaj, kurwa, mordą do okna i tylko, jebańcu, spróbuj nam usnąć!
Stał. Sam nie wiedział, jak długo. Nagle świat zawirował przed oczami i…
Chluśnięcie wodą z wiadra przywróciło mu przytomność.
– Wstawaj, kurwa! Zabrać mi to gówno. Do karceru z nim.
Drogi do piwnicy już nie pamiętał.
*
Słońce świeciło mocno i topiło czapy śniegu na dachach baraków i magazynów. Długie sople zawisły u gontów, a pobielona okolica lśniła w promieniach zapowiadających wiosnę. Jeszcze nocą w okolicy zrobiło się tłoczno i głośno. Kiedy nastał dzień, gości wciąż przybywało. Wojsko rozeszło się po magazynach i polu. Wystawiono posterunki, a amerykańscy żandarmi dreptali, by nieco rozgrzać nogi. Marek i Piotr, tak jak i reszta załóg z magazynu numer 28 w Franzheim, siedzieli ściśnięci w stróżówce, paląc i przyglądając się zamieszaniu, które powstało w tych zapomnianych przez Boga i świat obiektach armii USA.
– Zamknęli nas, zamknęli… mówię wam – skamlał Leszek. – Że to niby my…
– Dajże spokój – burknął Marek Andrzejewski, którego zaczynała boleć głowa. – Broni nie zabrali, to chyba nam ufają. Jesteś może w apartamencie ze szkocką firanką? 8
– A to czemu tyle trzymają Elektryka i Florka? – drążył Leszek. Nie dawał za wygraną.
– Bo to przesłuchanie… – Felutkowski siadł na łóżku i oparł głowę o ścianę. Przymknął oczy, jakby zamierzał spać. – To przecie atrakcja. Patrz, ilu gości się zjechało. Całą kompanię wojska i żandarmów tu kopsnęli. Nawet nie wiedziałem, że tylu jest w okolicy. Przecie pokój i rozbrojenie…
– No, na szczęśliwych to oni akurat nie wyglądają – poprawił przyjaciela Dzięcioł.
– Bo siedzieli w ciepłym, dolary rachowali i czekali na powrót do pięknej i bogatej Ameryki. Albo wyciągali pijanych z burdeli czy innych mordowni. A tu masz babo placek. Ktoś im roboty dołożył. Ale zawsze to rozrywka, zwłaszcza dla szefostwa. Albo takie szkolenie...
Na zewnątrz zadudniły kroki. Piotr ucichł i poderwał się. Do wnętrza weszli dwaj wartownicy. Florek, wysoki były jeniec z Powstania, i Moritz, łódzki Żyd ocalony z obozu, któremu nie chciało się szukać drogi do Palestyny, jako że był wrogiem upałów. Marzył, że wróci kiedyś na swoją Piotrkowską. Miał ksywkę Elektryk, dlatego że każda nawet najmniejsza styczność z prądem zazwyczaj kończyła się dla niego kłopotami.
– No, ferajna! – zakrzyknął Florek. Poczuł ulgę, że jest u siebie. – Teraz wy. Mareczek i Piotrula. Pytać będą. – Odsunął krzesło i opadł na nie.
– Źli bardzo? – Felutkowski chciał wiedzieć, jak się przygotować.
– E tam, źli… – stierdził Moritz. Nalał kawy do blaszanego kubka i wzruszył ramionami, jakby opowiadał o rzeczach oczywistych. – Leniwi tylko. Dużo pytają, co jak i kiedy, bo chcieliby mieć z głowy. Pytają, czy kto się nie kręcił, nie pytał. Z kim wódkę piliśmy. Porucznikowi przysłali gagatka z żandarmów. Jakiś ich śledczy. Ambitny – ocenił i napił się.
– No to co, Piotruś? – sapnął Dzięcioł, stając w drzwiach. – Ruszaj gnaty. Czas przed trybunał.
– Gront, że ma się doświadczenie w tego typu rozmowach – odparł Piotrek.
*
Miejsce przesłuchań urządzono w największym pokoju wartowni. Był ciasny, a teraz rozgościło się w nim trzech ludzi, nie wliczając przepytywanych. Nijaką, zwyczajną wojskową salkę, jakich pełno w garnizonach, zajęło trzech Amerykanów i Polak. Starsi rangą cisnęli się za tanim biurkiem, elementem wyposażenia kancelarii. Trzeci jegomość, podoficer w polowym mundurze, przycupnął przy stoliku za szafą z dokumentami, gdzie urządził stanowisko stenotypisty.
– Sierżant Andrzejewski – zaczął Marek. – Melduje się na rozkaz, panie poruczniku.
– Plutonowy Felutkowski – przedstawił się Koroniarz.
– Spocznij! Witam. – Uśmiech, który na moment pojawił się na twarzy porucznika Frydmana, zgasł. Oficer lubił tych dwóch wartowników, swoich dawnych podkomendnych, z którymi wiele przeżył, odkąd trafili do Brygady. Potem była partyzantka, przemarsz przez cały front, możliwy dzięki układowi z Niemcami, i dziwny koniec wojny w Czechosłowacji, wyprawa do Pragi, a później… powojenna beznadzieja, z której wyplątał się dzięki kompanii i paru dolarom zarobionym na boku wraz z tymi warszawiakami. Teraz jednak Frydman musiał zachować pozory obojętnego profesjonalizmu. Jego twarz nadal była surowa. Głowę miał mocno ciosaną, naznaczoną bruzdami. Lekko utył, co tylko dodało mu powagi, należnej dowódcy 4511 Kompanii Wartowniczej i weteranowi partyzanckich bojów. Swoimi dokonaniami niewątpliwie imponował dowodzonej przezeń zbieraninie.
– To pan porucznik Jeffrey Goldwyn – przedstawił po angielsku gościa dowódca i wskazał Amerykanina obok.
Koroniarz omal nie skomentował: „Jakie to młode” albo: „Ze szkoły się zmył, cwaniak!”. Goldwyn rzeczywiście nie pasował ani do dwóch warszawiaków, ani do Frydmana. Był szczupły, nosił za duży zielony dwurzędowy płaszcz, spod którego wystawały baretki Military Police wpięte w mundur. Okrągłe okulary i idealnie przygładzone włosy sprawiały, że wyglądał jak uczeń pierwszej klasy.
– Jestem Goldwyn. CID… Criminal Investigation Division – wytłumaczył wolno, jakby mówił do słuchaczy niespełna rozumu. Wiedział jednak, że w kompaniach różnie bywa z angielskim. Opadł na krzesło, zarzucił nogę na nogę i otworzył notatnik.
Teraz Marek miał ochotę rzucić bezczelnie: „Jaki detektyw? Nasz przedwojenny dzielnicowy zdawał się bystrzejszy”.
– Proszę opowiedzieć, co się wydarzyło – polecił porucznik surowym głosem.
Marek mówił pierwszy. Potem Felutkowski dołączył ze swoimi wspomnieniami. Porucznik notował, stenotypista stukał w maszynę. Czasem opowieść się urywała z powodu problemów ze wzajemnym zrozumieniem. Jednak w dziesięć minut było już po zeznaniach.
– Jak myślicie, kto to był? – Porucznik chciał zaskoczyć przesłuchiwanych, jednak ani na Marku, ani na Piotrku nie zrobiło to wrażenia.
Spojrzeli po sobie, zastanawiając się, który ma zadać oczywiste pytanie: „To znaczy, że ich nie złapaliście? Żadnego śladu nie macie?”. Koroniarz miał bardziej niewyparzoną gębę.
– Pan kpisz czy o drogie pytasz?
Frydman zacisnął usta, walcząc ze śmiechem. Goldwyn zamknął kajet i wyprostował się.
– Chyba nie sądzicie, plutonowy, że moglibyśmy ich złapać tak szybko – burknął. – Zamieć zatarła ślady. Uciekli do lasu. Patrole szukają w miasteczku, ale to… mógł być każdy.
– Każdy? – Marek nie pojmował. – Wiedzieli, jak fachowo wyłączyć latarnię, i to między zmianami wart, jak przeciąć druty. Gotowi byli oszołomić strażnika, a potem jeszcze mnie próbowali…
– Tak, tak, to niepokojące. Wam należą się gratulacje. – Goldwyn winszował bez wielkiej radości i specjalnej wylewności. Widać było, że wyrażenie uznania tym dwóm Polakom przychodzi mu ciężko. – Przepędziliście napastników. Być może, jak mówicie, jednego trafiliście. Porzucili samochód, ale nie ma na nim odcisków palców. Zostawili wszystko, prawie wszystko, co zrabowali.
– Kilka kartonów Burbona, płaszcze, skarpety i koce, latarki, kilka baterii do radiostacji – wtrącił się Frydman. – Dziwne, nieprawdaż?
– Przyznaję, osobliwe – zgodził się porucznik.
– Amunicja i paliwo trzymane są w lepszych magazynach. Specjalnie przygotowanych i osłoniętych. Tutaj mogli znaleźć mniej wartościowe rzeczy.
– Czarny rynek? – wszedł mu w słowo Piotrek.
Goldwyn jednak nie protestował. Nie był wojskowym służbistą albo (jak przypuszczali Polacy) był zupełnie zielony w tym fachu, jak przysłowiowy szczypiorek na wiosnę.
– Możliwe, ale za wiele zachodu i ryzyka. Do tego ta strzelanina… Dziwne to, bardzo dziwne. Na pewno byli dobrze zorganizowani i jeszcze lepiej wyszkoleni. – Podrapał się po gładkiej brodzie. – Stary wojskowy dodge, broń…
– Tylko wywiad mają do dupy. – Frydman nie miał ochoty słuchać czczych rozważań. – Co pan zamierza? Chłopcy są wolni?
– O tak, oczywiście – stwierdził Goldwyn, który wreszcie się ocknął. Wstał i, przeciskając się między ścianą a biurkiem, podszedł uścisnąć dłonie. – Bardzo wam dziękuję. Świetna robota. Złapiemy ich, złapiemy. Jest pewien trop… – pozwolił sobie na niespodziewaną otwartość. – W naszej części strefy okupacyjnej, ale i we Włoszech działały grupy bandyckie. Oddziały dezerterów. Działo się to kilka lat temu. Zazwyczaj ci ludzie potrafili działać sprawnie, może to właśnie taka grupa. Tylko dlaczego tak ryzykowali dla whisky i ubrań?
– Są ludzie, którzy zrobiliby dużo dla dobrej gorzały. Albo jeszcze więcej, żeby było jej więcej – podzielił się życiową prawdą Frydman.
Polacy i amerykański stenotypista zanieśli się śmiechem.
– Być może, poruczniku, być może. – Goldwyn nie przestawał główkować. – Ślady chyba już zabezpieczone. Saperzy załatali wyrwę, zbiorę ludzi. – Stuknął w ramię podoficera przy maszynie. – I cóż… tyle z naszej strony. Będziemy w kontakcie. Proszę mieć oczy i uszy otwarte. Może coś zauważycie. – Sięgnął po czapkę z wieszaka.– Jeszcze raz gratuluję.
Frydman stanął w postawie zasadniczej. Goldwyn zasalutował i opuścił pokój wraz z sierżantem i jego walizkową maszyną Remingtona.
– No to jak, panie Frydman? Święto? Gratulują, to może jaką premię zaordynują? – odezwał się Piotr. Felutkowski usiadł na biurku, jakby odwiedził koleżkę, i zatarł dłonie.
– Może i może… Koliber w szpitalu, choć nic poważnego: główką mu wstrząsnęli. Ale szum się zrobi. – Porucznik sięgnął do szafki w biurku i wydobył butelkę czystej wódki oraz trzy nie najczystsze szklanki.
Na widok płynu, który na służbie był absolutnie zakazany, w chłopakach odżyły wspomnienia i zaświeciły im się oczy.
– Święty Graal – stwierdził Marek. Chwycił flaszkę i zaczął się przyglądać.
– A żebyś wiedział. Wóda, nie żaden sznaps czy inne kukurydziane perfumy. – No, po większym kielichu za dzielną walkę to się wam należy. No i po starej znajomości również. Piotrek, drzwi zamknij, bo nam kto wlezie na krzywego. – Frydman rozlał po równo i uniósł szkło. – Zdrówko, panowie. I na pohybel czerwonemu – dorzucił frazes, którego zaczął używać tuż po, jakże niemiłej jemu i innym Polakom, konferencji w Poczdamie.
Wypili, ale nie duszkiem. Delektowali się niczym najlepszym koniakiem.
– O Boziu… jak w domu. – Piotr otarł usta, ewidentnie wzruszony.
Frydman poprawił, dolewając po kropli i wychylili raz jeszcze. Na placu i za szlabanem dudniły silniki amerykańskich ciężarówek, które ustawiały się w ordynku, czekając na wracających z pola.
– Narobiło się szumu. Atak na amerykańską placówkę… – Powiódł spojrzeniem po pokoiku. – Nawet tak dziadowską… – Westchnął, kiedy alkohol zaszumiał w głowie. – Człowieka nam uszkodzili. Kolegę. – Odwrócił się do podwładnych. – Dobre z was wojsko. Pogoniliście kota tym dziadygom. Mam nadzieję, że Amerykanie dojdą, kto to był, i go dopadną. – Umilkł i przygryzł wargę. – Ten wymoczek, który nigdy prochu nie wąchał, mówił o bandach dezerterów. Tak… A przecież my jeszcze we wojnę, w brygadzie pod Kielcami ganialiśmy bandytów i był porządek. Widać ci tutaj za delikatni. – Odżyło w nim wspomnienie czasów, kiedy pilnował porządku, tłukł Sowietów i ich kolaborantów, o Niemcach nie wspominając. – No, ale co to ja… Potrzeba by było takich pistoletów. Nudzi się wam pewnie to stróżowanie, a byłoby dla was coś. Odwiedza nas pewien ktoś, nawet cała ekipa. Przyjeżdżają z Londynu. Z Amerykanami chcą konferować. Kompanie odwiedzać. Po co, na razie nie wiem, ale w dowództwie gadają…
– Z Londynu? Tu? – Dzięcioł błyskawicznie otrzeźwiał. – Co oni kombinują? Może by nas przeflancowali wreszcie na normalne, leguralne wojsko. A nie na wojskowych strypli 9 .
– No, nie rozpędzaj się tak, kochany. Bajek nie dopisuj. Ja się pytam, czy ci pasuje robota ochroniarza, jak tu taki bandytyzm, dezerterzy jacyś. Trzy dni, góra tydzień. No bo kogo ja tu dam? W kompanii chudziny słabowite, a takich, którzy naprawdę walczyli, zbierze się kilkunastu. No a wam ufam…
– No jak, Maruś? – Piotr szturchnął łokciem Marka. – Wchodzimy w ten interes? Coś ciekawego będzie. A jak jaka figura od Andersa się trafi, to może klawą robotę Ance załatwię.