Saga rodu Whiteoaków 14 - Córka Renny'ego - Mazo de la Roche - E-Book

Saga rodu Whiteoaków 14 - Córka Renny'ego E-Book

Mazo de la Roche

0,0

Beschreibung

Klasyk sprzedany w 11 milionach egzemplarzy!Jak żyją Whiteoakowie po II wojnie światowej? Kogo poślubi córka Renny'ego? Akcja toczy się w 1948 r., gdy Adelina z Finchem i Maurice'em płynie statkiem do Irlandii i Londynu. Podczas rejsu córka Renny'ego poznaje Irlandczyka i zakochuje się w nim z wzajemnością, co smuci kuzyna Maurice'a. Co zrobi Adelina wobec skandalu z udziałem jej ukochanego? Jakie plany związane z Jalną ma Renny i co łączy go z młodym weteranem wojennym? ,,Córka Renny'ego" to 14 część ,,Rodziny Whiteoaków", można ją uznać za oddzielną historię lub czytać bez zachowania kolejności sagi. Jeśli lubisz powieści obyczajowe z wątkami miłosnymi i chętnie sięgasz po historie o rodzinnym domu, ta lektura na pewno ci się spodoba. ,,Rodzina Whiteoaków\" - 16-tomowa saga o losach pierwszych osadników w Ameryce Północnej, którzy porzucili bezpieczne i wygodne życie w Indiach, by osiedlić się w posiadłości Jalna na południu Kanady. Akcja sagi rozgrywa się na przestrzeni stu lat, ten pełen przygód cykl powieści bywa porównywany do kultowej ,,Sagi rodu Forsyte'ów\" Johna Galsworthy'ego. Pierwsza część cyklu ,,Budowa Jalny" zdobyła nagrodę Atlantic Prize Novel, kolejne jego tomy powstawały stopniowo, choć nie zawsze w kolejności chronologicznej.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 368

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Mazo de la Roche

Saga rodu Whiteoaków 14 - Córka Renny’ego

Tłumaczenie Danuta Petsch

Saga

Saga rodu Whiteoaków 14 - Córka Renny’ego

 

Tłumaczenie Danuta Petsch

 

Tytuł oryginału Renny’s Daughter

 

Język oryginału angielski

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright ©1992, 2023 Mazo de la Roche i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728410523 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Poruszenia wiosny

Trudno byłoby o bardziej przytulny pokój dla dwóch bardzo leciwych panów. W kominku jasno płonęły brzozowe polana, zmieniając się powoli w żarzące się czerwone kształty. Wyglądały teraz jeszcze masywnie, ale już za chwilę gotowe były się rozpaść. Wkrótce trzeba będzie dorzucić nowych drewien. W zniszczonym koszu obok kominka było ich dużo. Promienie lutowego słońca połyskiwały na soplach lodu za oknem, a odgłos nieustannie spadających z nich na parapet kropli wody komponował się w przyjemną melodię. Zbliżał się czas podwieczorku.

Dwaj starzy bracia, Mikołaj i Ernest Whiteoakowie już czekali. Podwieczorek był ich ulubionym posiłkiem. Mikołaj spoglądał niecierpliwie na zegar z brązu na półce kominka.

– Która to godzina? – spytał.

– Piętnaście po czwartej.

– Hm. Zastanawiam się, gdzie się wszyscy podziewają?

– Też się zastanawiam.

– Zima powoli ustępuje wiośnie.

– Tak, mamy dzisiaj dzień świętego Walentego.

– Ja dostałem życzenia z tej okazji.

Z dywanu przed kominkiem, gdzie leżał z książką w ręku wnuk ich brata, Dennis, doszedł ich dźwięczny głosik.

– Masz więc życzenia! – wykrzyknął Ernest. – Czy wiesz, kto ci je przysłał?

– Nie. To sekretna przesyłka. Myślę jednak, że Adelina.

Wstał i stanął między starcami, jak delikatna roślina rosnąca między dwoma starymi dębami. Miał na sobie zielony pulower, który podkreślał jego bladość, płowość jego prostych włosów i zielony kolor długich wąskich oczu.

– Zawsze uważałem, że trochę go szpecą oczy. Są zbyt zielone. – Posługując się raczej kulawym francuskim, odezwał się Ernest. – Oczywiście, że oczy jego matki były zielonkawe, ale nie do tego stopnia – dorzucił.

Dennis odezwał się po angielsku:

– Zrozumiałem każde twoje słowo, wuju.

– Co zatem powiedziałem?

– Powiedziałeś, że moje oczy są zbyt zielone. Bardziej zielone niż oczy mojej matki.

– Bardzo mi przykro – powiedział Ernest. – Przepraszam cię. Zapomniałem, że nie jesteś już małym chłopcem.

– Skończyłem osiem lat na Boże Narodzenie.

– Ja mam dziewięćdziesiąt cztery. Pamiętam jednak moje ósme urodziny, jak gdyby to było przed miesiącem. Był piękny wiosenny dzień i na tę okazję włożyłem nowe ubranie. Poprzedniej nocy padał obfity deszcz i kiedy biegłem na powitanie pierwszego gościa, potknąłem się i upadłem w kałużę na wjeździe. Przód marynarki zamoczył się błotnistą mazią.

Ernest chętnie mówiłby dalej o przeszłości, ale drzwi się otworzyły i do pokoju weszła młoda dziewczyna. Była córką najstarszego bratanka starych panów, Renny’ego Whiteoaka. Podeszła do braci i po kolei ich ucałowała.

– Drodzy wujowie! – wykrzyknęła. – Wyglądacie wspaniale, jak to miło.

– Wszystko pięknie przygotowane do podwieczorku – burknął Mikołaj. – Zmęczyłem się czekaniem.

Adelina pogłaskała jego sztywne, siwe włosy, które z upływem lat wcale nie zdawały się zrzednąć.

– Bardzo lubię twoje włosy, wuju Mikołaju – powiedziała. – Tak ich dużo.

Ernest odczuł od razu nutkę zazdrości. Przesunął ręką po swoich rzadkich, białych włosach i spróbował zdyskredytować pochwałę.

– Nie wiem dlaczego, ale włosy twojego wuja Mikołaja wyglądają, jakby nigdy nie docierał do nich szczotką.

– W tym sęk – powiedziała Adelina. – Szczotkuje po wierzchu, nie sięgając do skóry. Wezmę się do tego któregoś dnia i pokażę wam, jaki może być przystojny.

Mikołaj spojrzał na nią z uwielbieniem. Chwycił jedną z jej szczupłych, silnych rąk i dotknął nią swego policzka.

– Byłaś na dworze – odezwał się. – Czuję lodowate powietrze na twojej ręce.

– Tak, właśnie byłam na spacerze z psami. Umieram z głodu.

– A oto i podwieczorek! – ucieszył się Dennis.

Przez drzwi, których Adelina nie zamknęła, wszedł, niosąc tacę z podwieczorkiem niski, szczupły mężczyzna z krótko przyciętymi siwymi włosami. Na jego ziemistej twarzy malował się wyraz rezygnacji i zadzierzysty charakter. Adelina skoczyła do pomocy, ustawiając stolik do podwieczorku między dwoma starcami.

– Świetnie! – wykrzyknęła. – Masa chleba z masłem i dżem z czarnych porzeczek. Wydaje mi się, że lubię chleb z masłem bardziej niż cokolwiek innego do jedzenia.

Wzięła kromkę z talerza i zaczęła ją jeść. Dennis natychmiast wyciągnął rękę, by zrobić to samo.

– Zaczekaj młody człowieku – skarciła go Adelina z pełnymi ustami. – Jeśli ja mam złe maniery, to nie znaczy, abyś ty tak się zachowywał.

Teraz weszła matka Adeliny. Miała niewiele ponad pięćdziesiąt lat. Była ucieleśnieniem spokoju i opanowania, osiągniętym dzięki wieloletniemu wysiłkowi. Usadowiła się za stołem z podwieczorkiem, ręce poruszały się wśród filiżanek i spodków.

Dennis zbliżył się do niej i stanął przy tacy.

– Czy mogę podawać? – spytał.

– Jeśli będziesz bardzo uważał. – Zaczęła nalewać herbatę do filiżanek.

– Gdzie jest Renny? – przerwał ciszę Ernest.

Odezwał się służący Wragge:

– Jest w kantorze, proszę pana, pracuje nad rachunkami, ale prosił mnie, bym powiedział, że zaraz tu będzie.

– Dziękuję – powiedziała Alina Whiteoak z miną, jakby życzyła sobie, aby służący już odszedł.

On jednakże nie wyszedł od razu, ale kręcił się po pokoju; ustawił na swoim miejscu krzesło, poprawił zasłony, wysypał do kominka zawartość popielniczki. Wyglądało to, jakby pozostał, by zrobić jej na złość. Kiedy wreszcie wyszedł, powiedziała:

– Chciałabym, aby Renny był kiedyś punktualny.

– Musi zrobić rachunki – wtrąciła Adelina. – Nie może tak zostawić wszystkiego w środku roboty.

– Trzeba dorzucić drewna do ognia – zauważył Ernest, by rozładować chwilowe napięcie między matką i córką.

– Ja dołożę! – krzyknął Dennis. Dźwignął największe polano i wrzucił je do ognia, co spowodowało chmurę iskier. Małe, gorące płomyki osaczyły drewno w tej samej chwili, gdy znalazło się na rozżarzonym palenisku.

– Grzeczny chłopiec – pochwalił Mikołaj.

Wyciągnął rękę, by podnieść filiżankę do ust, ale źle wyczuł odległość i wywrócił parzącą herbatę na dywan.

– No tak! – wykrzyknął skruszony. – Ależ to było głupie z mojej strony. – Wyjął z kieszeni chusteczkę i zaczął wycierać dywan. – Nie mogę się skoncentrować – burknął. – Niewiele pozostało mi rozumu.

– Wuju Mikołaju – krzyknęła Adelina – twój rozum służy ci znakomicie! Nie kłopocz się dywanem. Zaraz przyniosę ręcznik z pokoju psów.

– Naleję wujowi świeżej herbaty – powiedziała Alina. Jednakże w czasie nalewania herbaty jej ręce trzęsły się z irytacji. Powtarzała sobie bez przerwy: Już niedługo zabraknie go wśród nas. Bądź cierpliwa.

Adelina przyniosła ręcznik i miskę z wodą. Mikołaj i Dennis przyglądali się ze skupieniem, jak zmywała i wycierała mokrą plamę. Zaledwie wszystko zostało uporządkowane, wszedł Renny Whiteoak, przynosząc z sobą podmuch zimnego wiatru.

– Sądzę, że przyda się tutaj trochę świeżego powietrza. Jest strasznie gorąco.

– Proszę, nie zostawiaj otwartych drzwi! – wykrzyknęła jego żona. – Zmarzniemy.

– Ja z pewnością będę musiał iść do mego pokoju – dodał Ernest.

Mikołaj milczał, myśląc o wylanej herbacie, choć stała przed nim świeżo napełniona filiżanka.

– Na dworze jest wiosennie – powiedział Renny. – Ptaki świergocą. Powietrze dobrze by wszystkim zrobiło. – Stał przy stoliku z podwieczorkiem, uśmiechając się do wszystkich, wysoki, szczupły, jego ciemnorude włosy były lekko przyprószone na skroniach siwizną, rumianą twarz ożywiał trochę drwiący uśmiech.

Alina wstała i pełnym wdzięku krokiem podeszła do drzwi wejściowych, energicznie je zamykając. Kiedy wróciła do stołu, Renny usiadł i wziął Dennisa na kolana.

Mikołaj już się opanował. Świeże ciasto było rozkosznie miękkie i jadł je z przyjemnością. Pozostało mu tylko parę zębów, ukrytych pod siwymi opadającymi wąsami, a to pozwalało mu jedynie na gryzienie miękkich produktów.

– Właśnie mówiłem Ernestowi – powiedział – przed niecałą godziną, że to najwyższy czas, aby nasza młoda dama zobaczyła coś ze świata.

– Trudno byłoby mi nie poprzeć cię w pełni, wujku Mikołaju – zareagowała Adelina.

– Z całą pewnością Adelina powinna już od kilku miesięcy studiować na uniwersytecie – powiedziała Alina. – Jak wiecie, bardzo chciałam, aby wstąpiła na uczelnię Smitha.

– Nigdy o tym nie słyszałem – stwierdził Mikołaj. – Gdzie to jest?

Choć Alina spędziła połowę życia w kraju należącym do monarchii brytyjskiej, ciągle jeszcze była uczulona na swoje amerykańskie korzenie. Prenumerowała intelektualne czasopisma amerykańskie. Śledziła tamtejsze wydarzenia polityczne. Rzadko pozwalała sobie, by uwaga starego człowieka tak ją dotknęła, ale tym razem nie wiadomo dlaczego, ostatnie jego słowa rozzłościły ją.

– Jest to najbardziej uznany college dla kobiet na kontynencie amerykańskim.

– Nigdy o nim nie słyszałem – upierał się Mikołaj, wypijając z głośnym zadowoleniem herbatę do końca.

Ukochana żona Ernesta była Amerykanką i teraz on zabrał głos:

– Świetnie pamiętam opisy mojej drogiej Harriet z czasów jej tam pobytu. Dostarczało mi to zarówno dużo wiadomości, jak rozrywki.

Mikołaj uniósł się w fotelu i spojrzał niedowierzająco na brata.

– Nigdy nie słyszałem, by Harriet o tym mówiła.

– Ja sama ukończyłam college Smitha. – Alina powiedziała to trochę szorstko.

– Ach – odpowiedział starzec. – To wyjaśnia jedyną wadę, jaką masz.

Alina rzuciła na niego pytające spojrzenie.

– Mina wyższości, moja droga.

Alina zarumieniła się lekko.

– To zadziwiające, że po dwudziestu latach w Jalnie jeszcze to jej pozostało.

Renny roześmiał się.

– Ależ tak, z całą pewnością.

– Adelina – wtrącił Ernest – ukończyła szkołę z doskonałymi wynikami. Wielka szkoda, że nie kontynuuje nauki na uniwersytecie.

– Nie chciałam. To znaczy, nie należę do tego typu dziewcząt.

– Ależ tak! – upierał się jej stary wuj. – Gdyby tak nie było, nie zdałabyś tak dobrze egzaminów.

– Już dość się nauczyłam – krótko odpowiedziała Adelina.

– Teraz pokazujesz swoją ignorancję – dalej wypowiadała się Alina. – Gdybyś chciała poprawić, ale… – lekko wzruszyła ramionami – już omawialiśmy to przedtem. Wiem, że uważasz, iż życie w Jalnie ci wystarczy. Mam jedynie nadzieję, że nigdy tego nie pożałujesz.

– Nie martw się – wtrącił Renny. – Nie będzie żałowała. Jest córką swego ojca. Żaden z chłopców nie interesuje się tak końmi, jak ona.

Często mówił o swoich braciach, jakby byli jego synami, a syna miał tylko jednego, prawie czternastoletniego chłopca w szkole podstawowej.

– Rzecz w tym – odezwała się Adelina – że za wszelką cenę chcę jechać z Maurycym do Irlandii.

Mikołaj już przed chwilą skończył pić herbatę i jego broda opadła na piersi. Zapadł w krótką drzemkę. Teraz obudził się nagle z głośnym parsknięciem, podświadomie zdając sobie sprawę, że powiedziano coś interesującego.

– Co mówicie? – spytał. – Irlandia? Kto wybiera się do Irlandii?

Już samo wymówienie słowa „Irlandia” wystarczyło, by go obudzić, gdyż stamtąd pochodziła jego matka o dominującej osobowości i tam często powracała; Irlandię zawsze przedstawiała jako największy z krajów, akcent irlandzki dodawał kolorytu jej mowie; choć nigdy nie mogła porozumieć się ze swoimi irlandzkimi krewnymi, pyszniła się, że znacznie górowali nad Whiteoakami w dowcipie i wychowaniu.

– Irlandia – powtórzył Mikołaj. – Nie mamy już tam żyjących krewnych z wyjątkiem starego Dermota Courta.

– Umarł przed paru laty, wuju Mikołaju, i zostawił swoją posiadłość Maurycemu. Czy nie pamiętasz? – Renny spojrzał z niepokojem na starego człowieka. – Maurycy jedzie tam na wiosnę, by objąć swoje dziedzictwo.

Czoło Mikołaja rozpogodziło się.

– Ach, tak. Teraz przypominam sobie. I to jest bardzo ładna posiadłość. Swego czasu wiele widywałem Dermota. Nikt nie miał tak wspaniałych manier, jak on. Co powiedziałeś? Kto jedzie do Irlandii?

– Ja – Adelina spojrzała śmiało na ojca.

– Chciałabym, abyś postarała się nie być tak pewna siebie – powiedziała Alina.

– Staram się, ale nie masz pojęcia, jakie to trudne. – Spojrzała teraz przymilnie na grono dorosłych. – To będzie taka wspaniała okazja zobaczyć trochę świata. Wiecie przecież, że wojna przeszkodziła, aby mnie zabrano w jakąś podróż. Obecnie nie znam zupełnie życia poza Jalną, czyż nie?

– Powinnaś – powiedział Mikołaj z filuternym uśmiechem – wyjść za mąż za Maurycego i pojechać do Irlandii na miesiąc miodowy.

Idea małżeństwa Adeliny była dla Renny’ego przykra. Oczekiwał, że z biegiem czasu wyjdzie za mąż, ale uważał, że dzielą ją od tego lata. Uważał Adelinę za dziecko. Nie chciał jej małżeństwa, zanim pojawi się doskonały partner – jeśli takowy istniał. Nie uważał, żeby Maurycy pasował do niej. Nie był nawet pewien, czy Maurycy miał dla niej uczucia poza przywiązaniem kuzyna. Z drugiej strony Alina chciałaby widzieć zabezpieczoną przyszłość córki. Była przekonana, że Maurycy podobał się Adelinie i tak naprawdę uważała, że gdyby miała być jakaś niestosowność w tym związku, to byłoby to dlatego, że on był bardziej uczuciowy i wrażliwy niż jej córka. Ta młoda dziewczyna z jej niepohamowaną miłością życia wiejskiego, koni, psów, jej małe zainteresowanie sprawami intelektualnymi, nigdy, przenigdy nie było zrozumiałe dla Aliny. Nadzieje Aliny w dzieleniu zainteresowań intelektualnych łączyły się z jej synem, którego świadectwa szkolne mówiły, że już obecnie nauczyciele byli pod wrażeniem jego zdolności. Archer pochłaniał książki. Adelina lubiła stare romantyczne powieści, które znajdowała na półkach biblioteki. Wiele z nich należało kiedyś do jej prababki, po której otrzymała imię. Alina czasami podejrzewała, że zainteresowanie córki tymi lekturami wynikało z tego, że zajmowała się nimi i czytała je kobieta, której portret tak był do niej podobny. Nie tak dawno temu Alina odkryła, że Adelina czytała powieść Fieldinga Tom Jones.

– Czy podoba ci się? – spytała, sama bowiem nie znosiła tej książki, a uznawała ją tylko dlatego, że należała do repertuaru wykształcenia.

– Ależ tak – odpowiedziała Adelina. – To były czasy! Żałuję, że nie żyłam wtedy.

– Ale nie dawaj jej Archerowi – powiedziała matka.

– Oczywiście. Prawdopodobnie jednak czytał więcej, niż myślisz – szybko dodała Adelina.

– Tak – powtórzył Ernest – wyjdź za swojego kuzyna i wyjedź do Irlandii w podróż poślubną.

– Byłoby lepiej, gdyby nie sugerowała tego mnie – powiedział Renny.

– Nie bardzo mogłabym, zanim Maurycy mi to zaproponuje – zaśmiała się Adelina.

– No, no. – Podśmiewając się, Ernest potrząsnął głową.

Policzki Adeliny pokryły się rumieńcem.

– Chcę jechać do Irlandii dla przyjemności, nie na miesiąc miodowy.

– Chcę jechać do Irlandii – cienkim, czystym głosikiem odezwał się Dennis. – Moja matka pochodziła z Irlandii.

– Doprawdy?! – wykrzyknęła Adelina. – Myślałam, że była Amerykanką, jak moja matka.

Mikołaj uderzył w poręcz fotela.

– Ignorancja tych dzieci nie zna granic – stwierdził. – Matka Dennisa pochodziła z rodziny Courtów. Była to stara, dobra rodzina irlandzka. Nie miała żadnych związków z Ameryką.

– Wiedziałem o tym, wiedziałem, że była Irlandką – wtrącił Dennis.

– Ale czyż nie umarła w Stanach? – spytała Adelina.

– Tak – krótko odpowiedział Renny. Potem spytał: – Kto ci podsunął myśl wyjazdu do Irlandii?

– Przecież już byłam tam z tobą – odpowiedziała – i to były moje najszczęśliwsze dni.

– Powiedziałaś, że nigdzie nie wyjeżdżałaś. – W głosie Dennisa była surowa nagana.

– Nie bądź bezczelny – upomniał go Mikołaj, kładąc mu jednocześnie kawałek ciasta do ręki.

– Miałam na myśli to, że wojna przeszkodziła mi w ponownej podróży do Irlandii. Ach, ja naprawdę tak bardzo chciałabym pojechać z Maurycym i nie widzę żadnych przeszkód.

– Gdyby wybrała się matka Maurycego, tak jak planowała, mogłabyś jechać – wtrąciła Alina – ale nie może tego zrobić, nie mniej niż ja.

– Nie wiem, dlaczego miano by uważać wspólną podróż młodej kuzynki i kuzyna za niewłaściwą?

– Byłoby to w najwyższym stopniu niewłaściwe – powiedział Ernest – chyba, że… – Nie mógł oderwać myśli od tego małżeństwa.

– Ciągle mówimy o podróży do Irlandii – zamamrotała Adelina – a jednak nikt nie jedzie.

Ernest poklepał ją po kolanie.

– Maurycy jest teraz panem siebie. Zobaczymy, co teraz nastąpi. Będziesz mogła pojechać tam z nim w związku, który zadowoli wszystkich.

– Czy wymówiono moje imię? – usłyszano głos od progu.

Wszyscy odwrócili się i ujrzeli Maurycego Whiteoaka.

Kuzyni

Był szczupłym, pełnym wdzięku młodzieńcem, z twarzą, na której malowała się wrażliwość. W tym wszystkim stanowił przeciwieństwo swego ojca, Piersa Whiteoaka, który będąc w średnim wieku, był silny fizycznie i śmiało podejmował wyzwania świata. Gdy Maurycy był jeszcze dzieckiem, został wysłany do Irlandii, gdzie pozostał jakiś czas na zaproszenie bezdzietnego krewnego Dermota Courta z mocną nadzieją rodziny, że będzie dziedzicem starego pana. Zawiązało się między nimi głębokie uczucie i zrozumienie, a kiedy pięć lat później Dermot Court zmarł, Maurycy odziedziczył po nim duży dom w niezłym stanie i kapitał wystarczający na jego utrzymanie. Wrócił do domu rodziców obcy, nieśmiały, ale ambitny siedemnastoletni wyrostek, niezależny od nich finansowo, ale ciągle jeszcze uczulony na uszczypliwe uwagi ojca.

Zaraz odezwał się Mikołaj:

– Chcielibyśmy pojechać z tobą do Irlandii, Mooey.

– Szczególnie chciałaby tego twoja kuzynka Adelina – dodał Ernest.

– Będę szczęśliwy, gdy zechcecie mnie odwiedzić – odezwał się Maurycy. – Wszyscy będziecie mile widziani w Glengorman.

Dennis podsunął mu talerz z ciastkami.

– Poczęstuj się – powiedział przymilnie.

– Dziękuję, najpierw chleb z masłem.

Maurycy sięgnął po kromkę i usiadł koło Adeliny.

Znowu odezwał się Mikołaj:

– Ani twój wuj Ernest, ani ja nigdy już nie zobaczymy Irlandii. Ani Anglii.

– Niestety – Ernest westchnął głęboko.

– Nonsens! – wykrzyknął Renny. – Możecie to zrobić w każdej chwili. Zmiana dobrze wam zrobi.

– Słyszę – powiedział Ernest – że podróż jest teraz bardzo niewygodna. Używają nawet w związku z tym słowa „surowość” – słowa, którego nigdy nie lubiłem.

– Nie zdawałem sobie sprawy, że znasz jego znaczenie – zauważył Mikołaj.

– To nie do wiary – Ernest powiedział poważnie – że chcesz umniejszyć moje przeżycia z czasu wojny. Żyłem pozbawiony wielu wygód, do których byłem przyzwyczajony, czyż tak nie było, Alino?

– Istotnie, wuju Erneście.

– Jeśli tylko znajdziesz się w Irlandii – wtrącił Maurycy – będziesz miał wszystko, czego zechcesz.

– To bardzo uprzejmie z twojej strony – Ernest przechylił się, by poklepać swojego stryjecznego wnuka po kolanie. – Bardzo, bardzo uprzejmie. No tak… zastanowię się nad tym. Ale, wiesz przecież, że na wiosnę skończę dziewięćdziesiąt pięć lat. To trochę za wiele do podróżowania. Jednakże, jeśli będziesz chciał, Mooey…

– Oczywiście! – Maurycy szczególnie kochał tego wuja, który zawsze okazywał mu życzliwość i zrozumienie dla tych cech, które irytowały jego ojca; zawsze popierał jego przedkładanie książek nad konie i wspierał go w przywiązaniu do Adeliny.

– Nie ma co zwlekać, Ernie, użyj sobie po raz ostatni! – Głos Mikołaja szczególnie tubalny jak na jego wiek zamienił się w śmiech. – Nie zwlekaj i przekaż moje pozdrowienia dziewczętom, które kiedyś tam spotykaliśmy, jeśli któraś jeszcze jest wśród żywych. Ja już ich nie zobaczę.

– Urządziliśmy ci, Maurycy, niezłe przyjęcie na twoje dojście do pełnoletności – wspomniał Ernest. Po chwili dodał: – Finch jest ostatnim Whiteoakiem, który odziedziczył fortunę na dwudzieste pierwsze urodziny. Bardzo dobrze pamiętam przyjęcie wydane dla niego! Było to przyjęcie z kolacją i tańcami. Finch wygłosił przemówienie. Bardzo się denerwował. Po odjeździe wszystkich gości Finch i Piers ze mną i Mikołajem jeszcze długo siedzieliśmy, pijąc i rozmawiając. To właśnie wtedy Finch zaproponował, że Mikołaj i ja powinniśmy jechać z nim do Anglii na jego koszt. A teraz zaprasza nas do Irlandii ten kochany chłopiec.

– Cała wasza czwórka sporo się napiła tego wieczoru – przypomniał Renny. – Czy pamiętacie? Obudził mnie wasz śpiew, zszedłem na dół i zaprowadziłem was do łóżek.

Obaj bracia roześmieli się, jak na wspomnienie dobrego żartu. Młody Maurycy patrzył na nich z niepokojem. Nie brał pod uwagę; że miałby pokryć koszty za ich przejazd do Irlandii. Adelina na widok jego zmieszania, uśmiechnęła się ironicznie. Nie zrozumiał tego i powiedział do niej:

– Mam kilka nowych dobrych płyt. Czy chciałabyś pójść do nas, by ich posłuchać?

– Z wielką przyjemnością. – Wstała, lekko przeciągnęła się i spytała: – Czy nikomu nie będę potrzebna?

Nikt się nie odezwał i Adelina z Maurycym wyszli do hallu.

– Czy przyjechałeś samochodem? – spytała.

– Tak.

– Tak pomyślałam. Leniwiec. Spacer dobrze by ci zrobił. Jesteś zbyt wygodny.

– Zawsze mnie krytykujesz – powiedział z urazą.

Adelina zaśmiała się. Potrącając się, przeszli przez drzwi na werandę. Było to starcie antagonizmu i sympatii. Gdyby tylko była inna, myślał Maurycy. Mógłbym kochać ją całym sercem. Gdyby tylko był inny, myślała, ale nie brała pod uwagę miłości. Chciał, aby była jak dziewczęta, o których rozmyślał w swojej samotności. Fizycznie była dla niego doskonałością. Jej uśmiech zachwycał go. Dlaczego tak lekceważyła ten zachwyt, przeznaczając swój uśmiech tym, którzy go nie doceniali? Maurycy uważał bowiem, że tylko on jeden ją doceniał. A jednak to jego krytykowała. Chciałaby, był tego pewien, by bardziej przypominał jej Renny’ego. Kiedyś jej to powiedział.

– O Boże! Nie! Jeden taki jak on wystarczy.

– A jednak bardziej byś mnie lubiła, gdybym był do niego podobny – nalegał.

– Wystarczy taki jeden jak on.

– No dobrze, czy nie włożysz żakietu, czy czegoś ciepłego? Zmarzniesz.

– Myślę, że będzie trzeba – popędziła do domu i wróciła z żakietem.

Stado gołębi zerwało się z dachu i poleciało w jej kierunku. Próbowały usiąść jej na głowie i ramionach. Wyciągając ręce, by im przeszkodzić w tej demonstracji sympatii, pobiegła do samochodu i wgramoliła się do środka. Maurycy pobiegł za nią i zatrzasnął drzwiczki.

Był szczęśliwy, że jest z nim w samochodzie. Byli w nim zamknięci, tylko oni, co sprawiało, że czuł, iż jest jego własnością. Siedziała cicho obok niego, jej połyskliwe kasztanowate włosy powiewały wokół głowy. Wargi, myślał, wyglądały wyjątkowo słodko. Zdając sobie sprawę, że ją obserwuje odwróciła się do niego z uśmiechem.

– Co myślisz o moim wyjeździe z tobą do Irlandii? – spytała.

– Zawsze uważałem, że powinnaś pojechać.

Zaskoczona i wściekła żachnęła się:

– Jesteś najbardziej zarozumiałym człowiekiem, jakiego znam! – wykrzyknęła. – Wyglądasz na bardzo uprzejmego i mówisz uprzejmie, ale w głębi duszy uważasz siebie za lepszego od innych. Sądzę, że to wpływ pobytu w Irlandii u starego kuzyna Dermota. Strasznie cię rozpuścił. Wszyscy to mówią.

– A co z tobą? To ty jesteś rozpieszczoną dziewczyną.

– Ja? Byłam surowo chowana.

Maurycy skręcił w aleję wjazdową prowadzącą do szarego otynkowanego domu.

– Matka i tata wyszli – powiedział.

Spojrzał bokiem na Adelinę, by zobaczyć, czy przyjęła z radością, że będzie z nim sama. Nie było oznak żadnego uczucia. Po prostu były objawy radosnego oczekiwania wobec zamiaru wysłuchania nowych płyt. Weszli do wygodnego salonu, w którym wyraźnie dało się zauważyć, że jedna kobieta walczy tutaj z czterema mężczyznami, aby zachować świeżość kretonów, puszystość poduszek i sprężystość wyściełanych mebli. Nie osiągała pełnego powodzenia, ale i nie dała się pokonać. Był to długi wąski pokój i w jednym jego kącie stało radio z gramofonem oraz szafka na płyty.

Adelina gwizdnęła.

– O Boże, ależ macie dużo płyt! Musiały kosztować sporo grosza.

– Zbieranie płyt to coś w rodzaju mojego hobby – wyjaśnił. – Mam się czym zająć.

– Sądziłabym, że masz wystarczająco dużo zajęć na uniwersytecie.

Maurycy lekko wzruszył ramionami.

– Nie pracuję tak ciężko. I musisz pamiętać, że właśnie dochodzę do siebie po ostrej grypie.

– Jesteś podatny na infekcje, czyż nie? – zauważyła. Maurycy odczuł w jej głosie cień pogardy, szybko więc odpowiedział:

– Nie więcej niż inni ludzie. Ty jesteś, można powiedzieć, nazbyt silna.

Adelina roześmiała się.

– Jedno z nas musi być silne.

– Co przez to rozumiesz? – spytał skwapliwie.

– Nic, poza tym, że nowe pokolenie nie może sobie pozwolić na delikatność i elegancję.

– Nie jestem delikatny – odpowiedział żarliwie. – A ty, tylko dlatego, że nigdy nie byłem zainteresowany końmi i sportem, uważasz mnie za takiego.

– Drażni cię, gdy mówię, że jesteś delikatny. A jednak przed chwilą powiedziałeś, że jestem zbyt silna.

– Wybacz, Adelino – objął ją ramieniem. – Za nic w świecie nie chciałbym, abyś była inna.

Jakaś nuta w jego głosie przypomniała jej, że są w domu sami. Oswobadzając się z jego uścisku, włączyła radio. Usłyszeli głos piosenkarza żałośnie wzywający swoją ukochaną do poddania się miłości. Kiedy piosenka się skończyła, Adelina powiedziała:

– Jak to można poddać się „temu”?

– Nie sądzę, abyś kiedyś poznała znaczenie pojęcia „poddanie się komuś”.

– Ja też tak myślę – odpowiedziała cicho.

Maurycy zgasił radio, włączył gramofon i nastawił płytę. Wybrał walca z Serenady na skrzypce Czajkowskiego. Adelina poczuła, że rozumie tę muzykę; była tak różna od bezdusznych dźwięków, które przed chwilą słyszeli z radia. Wyobraziła sobie Fincha pochylonego nad klawiaturą fortepianu w Jalnie. Stanęła przy oknie, patrząc na śnieżny krajobraz, nagie, czarne konary drzew, każda gałąź pokryta ostro zarysowaną czapą śniegu, czerwoną połyskliwość zachodzącego słońca.

– Ta muzyka mnie uszczęśliwia – powiedziała w końcu. – Mogłabym przy niej fruwać, mogłabym tańczyć jak anioł.

– Czy chciałabyś teraz zatańczyć?

– Miałam wrażenie, że znalazłam się tutaj, by słuchać płyt.

– Możemy połączyć jedno z drugim.

– Najpierw posłuchajmy muzyki.

Maurycy puścił kilka płyt z nagraniami muzyki klasycznej. Słuchała ich z jednakową uwagą. Potem wyznała:

– Najbardziej lubię Czajkowskiego.

– Wiedziałem, że tak będzie. Widzisz, że znam twój gust.

– U nas nie interesują się muzyką z płyt.

– Adelino, czy zechcesz zatańczyć?

– Nie, nie mam nastroju – odpowiedziała krótko.

Poczęstował ją papierosem i usiedli obok siebie na kanapie.

– Nie masz pojęcia, jak mnie cieszy myśl o powrocie do Irlandii. Wiesz, że powinienem tam wrócić po dojściu do pełnoletności, ale chorowała wtedy matka. Czy nie chciałabyś odwiedzić mnie w moim domu, Adelino?

– Oczywiście, bardzo bym chciała. Zawsze to zamierzałam. Przekonam tatusia, aby z nami pojechał. Zobaczysz, że mi się uda.

Maurycy oddał się marzeniom.

– Wszystko się teraz zmieni. Będę panem siebie. Dopóki jestem pod tym dachem, ciągle czuję autorytet ojca.

Mruknęła ze zrozumieniem, a potem powiedziała:

– Mooey, zmieniłeś się trochę po powrocie do domu, ale z całą pewnością nie dojrzałeś.

– Lata spędzone w. Irlandii zaliczam do najszczęśliwszych w moim życiu – powiedział tonem starego człowieka wspominającego przeszłość.

– Uważam, że to było bardzo dziwne ze strony twoich rodziców. Mam na myśli pozwolenie, abyś wyjechał tak daleko i zamieszkał ze starym kuzynem. Przecież mogłeś umrzeć z tęsknoty za domem rodzicielskim. Jestem pewna, że mnie by to spotkało.

– Początkowo było bardzo źle.

– Jednakże obróciło się na dobre, ponieważ zostawił ci cały swój majątek.

– Adelino, jesteś interesownym potworkiem.

– Wcale tak nie jest. Po prostu patrzę trzeźwo na fakty. Ty wolisz udawać, że nie dbasz o pieniądze, ale lubisz je jak wszyscy.

Jakiś samochód skręcił w aleję wjazdową. Za chwilę drzwi frontowe otworzyły się i Piers Whiteoak z żoną i najmłodszym dzieckiem weszli do hallu, tupiąc zaśnieżonymi stopami przy akompaniamencie szczekania małego psa. Pies i dziecko wbiegły do pokoju.

Ta mała dziewczynka była ulubienicą Adeliny. Chwyciła ją i ucałowała.

Teraz do pokoju weszli Piers i Fezant. Piers, mając czterdzieści cztery lata, zachował świeży koloryt twarzy, a błękit jego oczu nic nie stracił ze swego blasku. Fezant, dwa lata młodsza, miała szczupłą figurę dziewczyny i spoglądające z zaciekawieniem żywe oczy. Czego chciała się dowiedzieć, sama nie zdawała sobie sprawy. Odpowiedzi nie dostarczało nawet oddanie Piersowi, a nawet jego lojalne uczucie dla niej.

Piers zwrócił się do syna:

– Zostawiłeś samochód dokładnie w miejscu, gdzie wjeżdżam. W rezultacie, aby się tutaj dostać, twoja matka musiała brnąć przez głęboki śnieg.

– Bardzo przepraszam! – wykrzyknął ze skruchą Maurycy, ale z odcieniem złości w głosie wobec gniewnej uwagi Piersa.

Mała dziewczynka dodała z dumą:

– Tatuś wniósł dziecko do środka. Dziecko nie szło po śniegu.

Fezant usiadła naprzeciwko Maurycego i Adeliny.

– Jak myślicie, gdzie byliśmy? – spytała. – Byliśmy u Clappertonów. Doprawdy nie ma dziwniejszego domu. Prawie współczułam staremu facetowi. Nie sądzę, aby zdawał sobie sprawę, na co się skazywał, żeniąc się z tą dziwaczną dziewczyną i przyjmując do swego domu jej zwariowane siostry. Dom wygląda jak menażeria. Wszędzie pełno różnych zwierząt. I taki nieporządek. A pan Clapperton ma zastraszoną minę.

– Według mnie robił wrażenie zagniewanego – wtrącił Piers.

– Chciałabym ukryć się w tym domu – mówiła dalej Fezant – i posłuchać, co tam się dzieje.

– Jedna sprawa to fakt, że nie potrafią dłużej zatrzymać odpowiednich służących. Pokojówki nie chcą tam pracować. Większość prac wykonywała najmłodsza siostra, ale po jej małżeństwie z bratankiem pana Clappertona i wyjeździe do Ameryki sytuacja się ciągle pogarsza. Ani pani Clapperton, ani Altea nie są w stanie wiele pracować.

– Mają teraz kobietę, która uciekła po wojnie z Europy – powiedziała Fezant. – Zna tylko parę słów po angielsku. Nie masz pojęcia, Piers, co zdradził mi pan Clapperton po cichu.

– Co? Zauważyłem sporo szeptania między wami.

– Powiedział mi, że planuje realizować na wiosnę swój projekt zbudowania wzorowej wioski.

– Jak to? Na prośbę swojej żony przyrzekł zaniechać tych planów.

– Myślę, że zmęczyło go stosowanie się do jej próśb.

– Renny nigdy na to nie pozwoli.

– Mam nadzieję, że go powstrzyma, jeśli chodzi o mnie nie widzę nic złego w zbudowaniu modelowej wioski.

Spojrzenie Piersa wyrażało niechęć.

– Mała, piękna wzorowa wioska tuż za naszym progiem. Roje niepożądanych ludzi, wszędzie wrzeszczące dzieci, powiem wam, że zanim się spostrzeżemy, obniży to wartość naszej posiadłości.

– Jest wielkie zapotrzebowanie na domy. – Maurycy nienawidził z całego serca pomysłu wioski, ale antagonizm, któremu nie mógł się oprzeć, zmusił go do zajęcia pozycji przeciw Piersowi.

– Niech budują gdzie indziej – powiedział Piers gwałtownie. – Jest masę miejsca.

– Jeśli pan Clapperton zbuduje kompleks domów w naszym najbliższym sąsiedztwie – dodała Adelina – tatuś zburzy je własnymi rękoma. A ja mu w tym pomogę.

– Pani Clapperton nie pozwoli mu na to – oświadczyła Fezant. – Ona decyduje, co łatwo zauważyć.

Adelina wstała, prostując się.

– Wracam do domu powiedzieć o tym tatusiowi i wujom.

Mała dziewczynka objęła ją.

– Nie, nie Adelino, zostań z Mary.

– Wrócę jutro.

– Zostań na kolacji – nalegał Piers.

– Przyjdę jutro, jeśli można.

W samochodzie, w drodze do Jalny, Maurycy powiedział opryskliwie:

– Dlaczego właśnie wrócili, gdy tak nam było dobrze samym?

Miał wrażenie, że gdyby pozostał z Adeliną sam na sam, mogłaby zniknąć rozdzielająca ich bariera. Miał wiele okazji do przebywania z nią bez obecności innych, ale zawsze doznawał tego samego uczucia frustracji, czuł, że nie był zdolny zbliżyć się do niej duchowo. Czasami mówił sobie, że to nie może nastąpić, że nigdy nie będzie ich łączyło nic poza kuzynostwem, przyjaźnią, ale kochankami nie zostaną przenigdy. Czasami wmawiał sobie, że problem leżał w jej młodości. Wiele wskazywało, że była mniej dojrzała, niż to sugerował jej wiek, podczas gdy on czuł się dojrzalszy niż jego rodzice, choć wiedział, że w ich oczach wyglądał, jakby nie dosięgło go najmniejsze doświadczenie. Zdawał sobie sprawę, że dla ojca był jedynie nieopierzonym, raczej irytującym młodzieńcem, małym synkiem Fezant, oczywiście rosnącym, ale ciągle jeszcze synkiem. Jednego był pewien: Adelina nigdy nie dojrzeje, tak jak on by tego chciał, dopóki mieszka w Jalnie. Dla niego ten dom był obcy i chciał ją stamtąd wyrwać. Gdyby tylko mógł zabrać ją z sobą do Irlandii, wszystko by się zmieniło; bardzo chciała jechać do Irlandii, ale nie dlatego, by cokolwiek miało się zmienić.

W salonie Jalny, przy zasuniętych z powodu wieczoru storach, siedzieli blisko siebie przed kominkiem Renny i dwaj starzy wujowie. Blask ognia nadawał twarzy Ernesta rysy delikatnej kamei, oczy Mikołaja zamienił w tajemnicze czeluści, odbijał się od masywnego sygnetu Renny’ego i wzmacniał czerstwą surowość jego twarzy. Adelina stanęła, patrząc na tę trójkę z ciężkim sercem kogoś, kto przyniósł wieści, które zetrą uśmiech z ich twarzy.

– Pan Clapperton – odezwała się – znowu zaczyna.

– Co zaczyna? – spytali wszyscy trzej.

– Swoją wioskę. Wuj Piers i ciocia Fezant właśnie wrócili z ich domu i pan Clapperton powiedział, że na wiosnę zaczyna budować.

Ernest zaciśniętą szczupłą dłonią uderzył poręcz swego fotela.

– Nie może tego zrobić – powiedział gniewnie łamiącym się głosem. – Nie pozwolę na to!

Mikołaj zasłonił ucho ręką.

– Co to ma znaczyć? – spytał. – Co ten straszny typ zamierza? Ręczę za to, że źle obchodzi się ze swoją młodą żoną!

Adelina podeszła bliżej niego i siadając na poręczy jego fotela, powiedziała:

– Nie, wuju Mikołaju, coś znacznie gorszego. Mówi o budowie dalszych domków. Wiesz przecież, jego wzorowa wieś.

– Przecież zatrzymaliśmy to przed paru laty.

Renny roześmiał się krótko.

– On stale podnosi tę sprawę, ale jego żona nigdy nie pozwoli mu na realizację planów. Jest całkowicie pod jej pantoflem.

– I to jest właśnie dla niego miejsce – powiedział Mikołaj.

– Nie byłbym tak tego pewny – wtrącił krytycznie Ernest. – Ja się tym zajmę. Powiedz mu, że nie pozwolę na to.

– Akurat tym się przejmie! – zachichotał jego brat.

– Bardzo się liczy z moją opinią, jak to nie jeden raz mówił.

– Jego przybycie tutaj stało się nieszczęściem dla wszystkich – zakończył Renny. – Jego widok napełnia mnie nienawiścią. Sądzę, że zaraz udam się do niego, by z nim porozmawiać.

Ich troje u siebie

Po opuszczeniu Vaughanlands przez Piersa i jego żonę troje ludzi, którzy tworzyli rodzinę, siedziało przez chwilę bez słowa, każde z nich zajęte myślami, których nie odzwierciedlały ich spokojne miny. Siwowłosy, sztywny Eugeniusz Clapperton myślał: Dlaczego powiedziałem pani Whiteoak, że znowu rozpoczynam budowę? Gem nigdy się na to nie zgodzi. Muszę jednak porozmawiać z nią o tym. Ta zapowiedź poprawiła moje samopoczucie. Znowu poczułem się panem siebie. I z całą pewnością, jeśli zechcę spełnić marzenie mojego życia, nie pozwolę, aby mi w tym przeszkodziła. Boże, gdy pomyślę, co dla niej zrobiłem! I taka niewdzięczność. Mam tego dosyć. Pomyśleć, że nie mogłaby zrobić dzisiaj jednego kroku, gdyby nie ja! Choćby ten luksus, w którym dzięki mnie żyje, a była biedna jak mysz kościelna. Gdybym tylko wiedział, co siedzi w tej jej głowie! Niewdzięczność i pogarda. Ktoś by pomyślał, że ona jest właścicielką tego domu. Ciągle ma do mnie pretensje – poniża mnie… Gdybym tylko jej nie kochał, nie byłoby tak źle! Ale zaszła za daleko… Nawet moja wytrzymałość może się skończyć.

Siedział lekko uśmiechnięty, oczy nic nie widzące, chude skrzyżowane w kostkach nogi zwisały na podłogę.

Jego żona myślała: O czym on tak szeptał z Fezant? Jestem pewna, że to jakieś idiotyczne przechwałki. Ale ona wydawała się z tego powodu zmartwiona. Co to mogło być, żeby tak ją zaniepokoiło? Chciałabym, aby już sobie poszedł, zostawiając przy ogniu mnie i Alteę. Jego obecność w tym pokoju mnie irytuje. Sposób, jak trzyma swoje nogi. Sposób, jak bezustannie pociera spód dłoni drugą suchą ręką… Ach, gdyby do tego jego ręce były choć trochę wilgotne – jakie to straszne! Nie znoszę rąk Eugeniusza. Ma za krótkie palce do swego wzrostu. Duży palec jest gruby… Gdy zostanę z nim sama, wyciągnę z niego, co mówił Fezant Whiteoak.

Altea, eteryczna szczupła blondynka, siedziała, patrząc uporczywie w ciemny kąt pokoju. Myślała: Zdaje się, że słyszałam żółwia. Jakie to podniecające, jeśli się już obudził. Jestem zadowolona, że przyniosłam go do tego ciepłego pokoju. Spał wystarczająco długo. To jest najlepsze dla niego miejsce. Jeśli chodzi o mnie, to jest to mój ulubiony pokój i mogłabym uczynić go pięknym, gdyby udało mi się usunąć te okropne obrazy Eugeniusza i zawiesić kilka dobrych płócien. Ta gruba kobieta z robótką na drutach! To tonięcie statku nieopodal niewiarygodnego brzegu! Te krowy na odrażającym pastwisku! Spaliłabym je wszystkie. A z nimi Eugeniusza. Zachichotała.

– Co cię tak cieszy, jeśli mogę wiedzieć? – spytał jej szwagier.

– Żółw. Budzi się. Czy nie słyszysz?

Z małego drewnianego pudełka w kącie pokoju dało się słyszeć regularne stąpanie i stukanie.

– Przyniosłaś to stworzenie do najlepszego pokoju! – gniewnie wykrzyknął Eugeniusz Clapperton.

– To najlepszy pokój dla niego. Wychodzi na południe. Zawsze jest tu ciepło. Marzł wystarczająco długo.

– Wcale mi się to nie podoba.

Altea zwróciła się do swojej siostry:

– Żółw nikomu nie przeszkadza.

– Ani trochę. Uwielbiam go.

Dwie młode kobiety szybko wstały i pobiegły do pudła, skąd dalej słychać było delikatne poruszenia. Altea cichymi, długimi krokami, Gemmel głośno uderzając o podłogę wysokimi obcasami. Pochyliły się nad pudełkiem, gdzie z flanelowego zawiniątka dochodził odgłos gwałtownych ruchów. Altea z czułością odkryła stworzonko. Spod jego skorupy, szukając bezpiecznego miejsca, wysunęły się zielonkawe nóżki. Wyciągnął, podobną do głowy węża, małą główkę, otworzył pyszczek i ziewnął. Był wielkości deserowego talerzyka.

– Mój skarbie! – wykrzyknęła Gemmel.

Altea trzymała go zachwycona w swoich długich palcach.

– Spałeś tak długo – szeptała mu – a teraz jesteś głodny. Zaraz dostaniesz mlecz. Rośnie w skrzynce w moim pokoju na górze. Pilnuj go Gem, podczas gdy ja skoczę na górę, aby przynieść mu roślinkę.

Bezszelestnie opuściła pokój i nie słyszeli jej szybkich kroków po schodach. Żółw, czując pod nogami podłogę, ze spokojem swych przedhistorycznych przodków, zaczął maszerować po pokoju.

– Nie lubię zwierząt na moich dywanach – powiedział pan Clapperton.

– Eugeniuszu! Uważam, że jest uroczy.

– Dla mnie jest obrzydliwy. Wszystkie te stworzenia, które ty i twoja siostra przynosicie do domu, są wstrętne. Już było gniazdo młodych skunksów! Były tańczące myszy i była ropucha!

– Nikt – gorąco oświadczyła Gemmel – nie może sensownie sprzeciwiać się trzymaniu tych zwierząt, może z wyjątkiem skunksów, a ich się pozbyliśmy.

– Ale nie ich zapachu. – Ze wstrętem obserwował żółwia pełzającego w jego kierunku. Podniósł do góry stopę.

– Zabierz go! – rozkazał.

– Ależ to śmieszne – roześmiała się. – Cóż za widok!

Kopnął żółwia, który przewrócił się na grzbiet. Właśnie Altea weszła do pokoju, trzymając w palcach mlecz. Wydała okrzyk przestrachu i upadła na kolana obok żółwia, który beznadziejnie szukał oparcia dla swoich nóżek w powietrzu.

– Biedny skarb! – wykrzyknęła i postawiła go na nogach.

– Eugeniuszu! Jak możesz być tak okrutny? – Spojrzała z nienawiścią na swego szwagra, który oddał jej pięknym za nadobne.

– Nie zrobiłem mu krzywdy.

– Ależ tak! Jest kulawy.

– Nonsens.

Altea przysunęła żółwiowi mlecz, a ten po zakończeniu długiego postu otworzył szeroko pyszczek i sycząc, wciągnął roślinę. Wszyscy troje przyglądali się zafascynowani. Za chwilę, bynajmniej nie zrażony kopnięciem, podjął energiczny spacer.

– Proszę cię – powiedział poważnie Clapperton – abyś zabrała go na górę i tam trzymała. Proszę cię, trzymaj wszystkie swoje zwierzęta w twoim pokoju.

Odpowiedziała drżącym głosem:

– Dobrze. Zastosuję to też do siebie. – Złapała żółwia, flanelkę, pudło i uciekła.

Po jej wyjściu zapanowało milczenie; małżonek był skrępowany, zły, żona rozśmieszona i zła. Po chwili Clapperton powiedział:

– Ta dziewczyna tak mnie irytuje, że mówię więcej, niż trzeba. Altea potrafi doprowadzić każdego do szaleństwa.

– Wiedziałeś, jaka jest, kiedy żeniłeś się ze mną.

Jego odpowiedź była gorzka:

– Nie ma nic zabawnego w zawieraniu związku z krewnymi żony. W twoim przypadku dwie zwariowane siostry.

– Jedna z nich już odeszła. Altea także kiedyś wyjdzie za mąż.

Zaśmiał się drwiąco.

– Chciałbym wiedzieć, kto zechce się z nią ożenić.

– Ależ ona ma wiele możliwości. Nie jest taka jak ja. Nie rzuciła się na pierwszą ofertę.

Odpowiedział ze złością:

– Zaspokajam wszystkie twoje pragnienia, czyż nie? Rzuciła mu zimne milczące spojrzenie.

– Czyż nie? – powtórzył. – Wiele zrobiłem dla ciebie przed ślubem i sporo potem. Dla ciebie zrezygnowałem z budowy mojej wymarzonej wioski i żałuję tego.

– Czy o tym mamrotałeś pani Whiteoak?

– Mamrotałem? Mamrotałem!

– W każdym razie nie mówiłeś normalnym głosem.

– Gdyż nie ośmielam się już mówić, jak mi się podoba we własnym domu – powiedział szorstko.

– Przepraszam, Eugeniuszu – odpowiedziała przymilnie. – Powinnam powiedzieć, że mówiłeś po cichu. Dosłyszałam parę słów, które pozwoliły mi domyślić się, że znowu wróciłeś do tematu wioski.

– Mówiłem tylko pani Whiteoak, jak mi żal, że nie zrealizowałem projektu. Nie powinnaś doprowadzić do zaniechania tego zamiaru.

– Ależ mój drogi, pytałeś, co najbardziej chciałabym dostać na prezent ślubny, a ja z miejsca odpowiedziałam, że chciałabym mieć pewność, że już nigdy, przenigdy małe domki nie zeszpecą posiadłości. Czyż tak nie było?

– Tak.

– I dałeś mi słowo, że zatrzymasz budowę, czyż nie?

– To było największe głupstwo, jakie mogłem zrobić. Ta wioska była moim marzeniem. Do tego były w tym pieniądze. Duże pieniądze. Przyniosłoby to pożytek lokalnej społeczności.

Zaśmiała się drwiąco.

– Pożytek? Całe sąsiedztwo by cię znienawidziło.

– Sąsiedzi i teraz szczególnie mnie nie lubią. Nigdy do nich nie pasowałem. Obecnie nie pasuję do mego własnego domu. Żółw czuje się tutaj lepiej niż ja. Trudno sobie wyobrazić, dlaczego Altea musi trzymać wielkiego doga.

– Ona zawsze wolała zwierzęta od ludzi.

– Z pewnością woli go ode mnie.

Małżonka podeszła do niego i usiadła na poręczy fotela. Pogłaskała jego kark.

– Biedna Stara Pchełka – wymówiła śmieszne pieszczotliwe imię, które dla niego wymyśliła.

Objął ręką jej pełny biust, bicie jej serca łomotało w jego uszach, zagłuszając poczucie zdrowego rozsądku, zabarwiając jego doznania pożądaniem.

– Gem – westchnął. – Tak chciałbym, żebyś miała dziecko. Gdybyś miała dziecko, sprawy potoczyłyby się inaczej.

– Ty mi wystarczasz jako dziecko. – Bardziej przytuliła jego głowę. Był pocieszony i ukojony.

Jakiś czas siedzieli bez słowa.

Na górze zaczął szczekać pies. Eugeniusz Clapperton zareagował opryskliwie:

– Dlaczego to bydlę robi tyle hałasu?

– Altea szykuje się do zabrania go na spacer. Jest tym podniecony.

Szczekanie stawało się coraz głośniejsze, gdy pies i jego pani schodzili po schodach. W czasie przechodzenia przez hall szczekanie było ogłuszające. Altea spojrzała nieśmiało na Clappertonów i coś powiedziała, ale nic nie usłyszeli. Teraz szczekanie dochodziło z dworu. Ale już zapanowała cisza.

– Tak powinno być zawsze – powiedział Eugeniusz Clapperton. – Tylko my dwoje.

Wstała i niespokojnie zaczęła chodzić po pokoju.

– Byłem bardzo głupi – nie mógł się powstrzymać od powiedzenia tego – składając ci takie przyrzeczenie.

– No tak, ale przyrzekłeś i musisz dotrzymać słowa. – Teraz przybrała, jak on to nazywał, „ponury wyraz twarzy”, ale bez względu na to, co się odzwierciedlało na jej twarzy, dla niego była fascynująca.

– Czy mogę przypomnieć, że ty przyrzekłaś słuchać mnie? Czy dotrzymałaś przyrzeczenia?

– Ach tak! – wykrzyknęła pogardliwie.

Zaczęła się jedna z ich długich hałaśliwych sprzeczek. Niewidzialny obserwator mógłby pomyśleć, że robili to dla zabicia czasu, tak uporczywy był ten bezsensowny spór. Altea powróciła z psem ze spaceru i szybko poszła na górę. Kiedy zapadł zimowy zmierzch, Gem zapaliła światło. Było specjalne oświetlenie pod obrazem przedstawiającym tonięcie okrętu. W pokoju objęło teraz panowanie ponure niebo i morze z białogrzywymi falami. Eugeniusz Clapperton podziwiał widok. Spędziwszy długie pracowite lata w biurach, teraz patrząc na obraz, doświadczał poczucia spokoju i męskiej siły. Nic nie mogło go skłonić do rozstania się z tym płótnem. Kupił je na wyprzedaży mebli domowych i od chwili zakupu obrazu stał się on ważnym przedmiotem w jego życiu.

Niedługo po zapaleniu świateł, głos dzwonka przy drzwiach wejściowych wyciągnął z kuchni polską dziewczynę, zatrudnioną jako służąca. Zapowiedziała Renny’ego Whiteoaka. Eugeniusz Clapperton zadowolony z przerwania męczącej rozmowy z żoną, jednakże trochę podejrzliwy co do powodów tej wizyty, wstał sztywno z fotela. Obserwował, jak jego żona podawała rękę panu na Jalnie, zazdrosny o to niedbałe dotknięcie dłoni obcego mężczyzny.

Mówili o pogodzie i o rychłym nadejściu wiosny, która wyzwoli świat z uciążliwości, jakie niesie zima. Dopiero wtedy Renny powiedział:

– W tym roku będzie prowadzonych wiele budów i niewątpliwie jest to potrzebne. Wielu ludzi nie może znaleźć dachu nad głową.

– To prawda, szczera prawda – odpowiedział Clapperton sentencjonalnie. – Uważam, że to, iż ludzie gnieżdżą się jeden na drugim, jest istotnie bardzo szkodliwe. Szkodliwe dla zdrowia. Szkodliwe dla moralności.

– Miejmy nadzieję, że te plany zabudowy będą omijały nas. – Było coś niemal groźnego w tonie Renny’ego.

Clapperton odpowiedział:

– Zgadzam się w zupełności, że budowa w naszym sąsiedztwie mogłaby być nieszczęściem.

– Mogłaby być – powtórzył Renny gwałtownie. – Bóg wie, że była nieszczęściem i teraz nim jest. Wiele z tego, co było pięknym krajobrazem uległo ruinie; wszystko to, co zbudowano i co ścięto. Pamięta pan wspaniałe dęby i sosny, które wytrzebiono tylko po to, aby przedsiębiorcy mogli poszerzyć drogę? Nie, to było zanim pan tu przyjechał.

– Smutne, bardzo smutne – powiedział Clapperton współczująco. – Zawsze lubiłem ładne drzewa.

Jego żona milcząco mu się przyglądała.

Mówił dalej:

– Wzorowa wioska, którą chciałem zbudować, to były drzewa i kwiaty, ładne małe domki, a w nich mili ludzie.

– Zbudował pan trzy małe domki i nie bardzo udali się panu ich lokatorzy.

– Płacą czynsz.

– Tak, ale jeden z nich pije i jest dla wszystkich utrapieniem. Jeden ma wrzeszczące dzieci i niechlujną żonę. Jeden nastawia radio przez cały dzień i część nocy.

– Wygląda na to, że pan jest dobrze poinformowany o moich lokatorach. – W głosie Clappertona była nuta zazdrości.

– Istotnie. Ich domy są w odległości rzutu kamieniem od moich stajni. W rzeczywistości zaprzyjaźniłem się z nimi. Ale to wystarczy, nie może być więcej domów. Zgodził się pan na to.

Po twarzy Eugeniusza Clappertona przebiegł uśmiech. Objął swoje kościste kolana rękoma, które nieoczekiwanie były krzepkie i silne.

– Każdemu człowiekowi – odezwał się – przyświeca jakiś ideał i stara się tego trzymać przez całe życie. Moim ideałem jest to, aby stać się dobroczyńcą, jeśli pan wie, co mam na myśli. Chciałem zarobić dużo pieniędzy i chciałem wykorzystać, je pomagając innym. Starałem się żyć zgodnie z tą zasadą, pułkowniku Whiteoak. Nie będę wymieniał dobrodziejstw, które wyświadczyłem. Jedno z nich zna pan – uśmiechnął się czule do swej młodej żony.

Gemmel zabrała głos po raz pierwszy.

– Nikt nie może tego zapomnieć – powiedziała, jakby była zadyszana po biegu – że tobie zawdzięczam operację kręgosłupa, która sprawiła, że mogę chodzić. Przecież zapłaciłeś za wszystko.

– Proszę, Gemmel, nie wspominaj wydatków z tym związanych – wtrącił pospiesznie jej mąż. – Odpłaciłaś mi stokrotnie, zostając moją żoną.

– Jednakże były z tym związane pieniądze – zaprotestowała.

– Wiążą się ze wszystkimi dobrymi uczynkami.

Renny patrzył na nich ze sporą ciekawością. Jak ta młoda kobieta może z nim wytrzymać? – myślał.

Eugeniusz Clapperton mówił dalej.

– Ja mam swój ideał, a pan ma go także. Moim ideałem jest pomagać innym. Pańskim… – zastanawiał się, gładząc ręką swoje proste siwe włosy.

– Zajmować się swoimi sprawami – skończył Renny.

– Jeśli tak chce pan to ująć. Chciałem powiedzieć, że pana ideałem jest utrzymać Jalnę niezmienioną, tak jak wyglądała sto lat temu, gdy zbudował ją pana dziadek.

– Tak właśnie jest.

– Sto lat, to długi okres. Musi pan zdawać sobie sprawę ze zmian, jakie nastąpiły w naszej cywilizacji. – Eugeniusz Clapperton uderzał podeszwami butów o podłogę, jakby był przywódcą w marszu cywilizacji.

Pan na Jalnie zmarszczył swoje ogorzałe czoło.

– Nie bardzo dbam o cywilizację. Idziemy na wojnę, by o nią walczyć, a gdy wracamy, czyżby sprawy przedstawiały się lepiej? Nie. Buduje się coraz bardziej tandetne domy. Proponuje się bardziej tandetne towary, dając im coraz bardziej pretensjonalne nazwy. Ciężarówki i wozy osobowe na drogach nie pozwalają na swobodną jazdę konną. Dzięki Bogu mam dość ścieżek w swojej posiadłości, aby pozwolić sobie na galop, gdy zechcę. Za moimi bramami wszystko pozostaje bez zmian.

Eugeniusz Clapperton przestał uderzać butami o podłogę, jak gdyby na wspomnienie Jalny marsz postępu zatrzymał się. Powiedział jednak:

– Podziwiam pana za to. Jednakże moja posiadłość dotyczy tylko mnie. To moja sprawa, pułkowniku Whiteoak, co ja na niej buduję. Nawet mojej drogiej żonie nie pozwoliłem wtrącać się. – Poczuł w sobie wzbierającą nową siłę.

– Ależ Eugeniuszu – odezwała się – przyrzekłeś, przecież przyrzekłeś.

– Co ci powiedziałem, Gem? Przyrzekłem, że upłynie dużo czasu, zanim znowu pomyślę o budowie. I tak się stało. Upłynęło wiele czasu.

– Niecałe cztery lata.

– Tak, ale cztery lata mogą oznaczać długi okres, dziecino. Będziesz dumna i zadowolona, patrząc na realizację moich planów budowlanych.

Renny Whiteoak nie wiedział, jak rozmawiać z tym człowiekiem w takim nastroju. Miał tylko jedno życzenie: obrazić go. Powstrzymał jednak narastającą w nim falę złości i powiedział:

– No, jeśli pani Clapperton nie może wpłynąć na pana, nie mogę oczekiwać, że mnie się to uda.

– Nikt nie może na mnie wpłynąć. Jestem zdecydowany. – Eugeniusz Clapperton zdał sobie sprawę, że zdecydował się dopiero w momencie, gdy Renny wszedł do pokoju. Oto człowiek, pomyślał, który reprezentuje wartości bojowe. Oto przeciwnik, którego warto pokonać.

– Dom, w którym pan mieszka został zbudowany jeszcze przed Jalną. Pan Vaughan, który go zbudował, obróciłby się w grobie, gdyby wiedział, że pan zamierza zbudować rzędy małych, obrzydliwych domków w Vaughanlands. Już jest tutaj za dużo małych, szkaradnych domów i szkaradnych fabryk. Kiedyś była tutaj jedna z najpiękniejszych okolic w prowincji.

– Już to słyszałem – odpowiedział Clapperton.

– Tak, naprawdę – powiedział Renny – cała ta pańska deklamacja o ideałach i marzeniach, to bzdury. Wie pan doskonale, że z tymi tandetnymi bungalowami łączą się duże pieniądze i pan chce je mieć.

Pan Clapperton zaczął się trząść. Przez spodnie w prążki można było dostrzec drżenie jego kolan.

Renny spojrzał przepraszająco na Gemmel, której skrzywiony uśmiech był dziwną mieszaniną przebaczenia i aplauzu. Nagle drzwi z hallu otworzyły się pod wpływem naciśnięcia ich przez psa, jakby to zrobił człowiek. Zaraz też dog podszedł do Renny’ego. Eugeniusz Clapperton miał nadzieję, że skoczy na Whiteoaka i dobrze go przestraszy albo przynajmniej, że przeraźliwie zawarczy. Pies jednak po kolei położył łapę na obu ramionach Renny’ego i spojrzał mu w twarz.

– Wszystko w porządku – zareagowała Gemmel i podbiegła schwytać psa za obrożę. Pies warknął.

– Proszę go zostawić – Renny delikatnie odsunął jej rękę. Podniósł swoją twarz o orlim profilu do pyska doga, który schylił się i polizał swoim ciepłym wilgotnym językiem jego czoło.

– Nigdy jeszcze nie widziałam, by tak się z kimś od razu zaprzyjaźnił! – wykrzyknęła.

Jej mąż spojrzał na nią z gniewem i powiedział:

– Proszę, zostaw nas samych. Mam coś do powiedzenia pułkownikowi Whiteoakowi, czego nie mogę powiedzieć w obecności kobiety.

Renny wstał, a pies z cichym łoskotem ułożył swoje przednie łapy na podłodze.

– Nie ma repliki na to, co panu zarzuciłem – powiedział. – Wie pan, że to prawda.

Odpowiedź Eugeniusza Clappertona była zdławiona. Złość przeszkadzała mu, ale zrobił wszystko, by zachować spokój.

– Nie ma ani słowa prawdy w tym, co pan powiedział. Nie dbam o pieniądze. Mam wszystko, czego pragnę. Nie jestem taki jak pan, pułkowniku Whiteoak, ciągle potrzebujący pieniędzy. Jak słyszałem niewiele jest rzeczy, których by pan nie zrobił, by dostać kilka dodatkowych dolarów.

W tym momencie z pokoju wybiegła jego żona.

Mężczyźni stali naprzeciw siebie. Renny przerwał milczenie:

– Ma pan rację. Ale obecnie wydusiłbym z pana ostatni oddech, choć mi to nie przyniesie zysku. – Zaśmiał się w poszarzałą twarz Clappertona i opuścił jego dom.

Humphrey Bell

Wydawało się, że sierp księżyca, jasny i zimny jak lód, siedzi na gołym konarze dębu. Tak naprawdę była tam mała sowa, przyglądająca się złocistymi oczami Renny’emu Whiteoakowi, gdy się ukazał na zaśnieżonej ścieżce. Po opuszczeniu domu Eugeniusza Clappertona skierował swoje gniewne kroki przez pola do małego rzadkiego lasu, gdzie stał domek nazwany „Lisia Farma”, gdyż kiedyś mieszkali tu ludzie hodujący lisy. Później mieszkała tu Gemmel ze swoimi siostrami. Tutaj spotkał ją Eugeniusz Clapperton, a opuściła to miejsce dopiero, zostając jego żoną. Potem przez pewien czas dom stał pusty i martwy. Należał do Renny’ego i jego stosunek do tego domu był całkowicie inny niż do budowanych bungalowów Clappertona. Uważał, że ten przyjemny domek, ukryty w małym zagajniku musi mieć pokrewnych mu duchem lokatorów, a sprawa czynszu nie miała większego znaczenia. Tak naprawdę, to wolał, aby płacili niski czynsz, gdyż trudno było wytłumaczyć dlaczego, ale to był fakt, że czym mniej płacili, tym bardziej dom był związany z Jalną.

Od ostatnich sześciu miesięcy farma lisia była wynajęta weteranowi ostatniej wojny, Humphreyowi Bellowi. Jego cichy głos, niewyróżniająca się osobowość nie były w stanie zatrzeć śladów zostawionych przez poprzednich mieszkańców. Przed nim były trzy siostry. Przez krótki czas zajmował dom w okresie swego późnego małżeństwa wuj Ernest z żoną. Jeszcze wcześniej matka i córka; Renny kochał matkę, a córka kochała Renny’ego. Twarze tych dawnych lokatorów zdawały się jeszcze ciągle spoglądać zza okien, ich spódnice powiewać, gdy wchodziły i wychodziły z domu, ich głosy odbijały się w uszach Renny’ego, gdy wchodził do środka. Głosy trzech sióstr pochodzących z Walii były słodkie jak muzyka, trochę chłodny był głos żony wuja Ernesta z Nowej Anglii – jakże droga była mu starsza miła pani; wreszcie głosy Klary Lebraux i jej córki Pauliny! Gdy Renny zbliżał się do domu, głosy sześciu kobiet docierały do jego uszu, jak dźwięk dalekich dzwonków.

Na lśniącej pokrywie śniegu nie było żadnych śladów poza odciskami łapek małych ptaków, którym rzucano okruchy na parapecie okna pokoju na froncie domu. Parapet był widoczny, gdyż oświetlało go czerwonawe światło płynące przez okno z wnętrza pokoju. Dom był foremną bryłą jak pudło z dodanymi w dachu przyczółkami, a ze względu na osłonę śniegu i pokrytych śniegiem drzew, zdawał się uniemożliwiać wszelkie próby wdarcia się do środka jakby był niedostępną twierdzą.

A jednak w chwilę potem jak Renny zapukał, drzwi otworzyły się na oścież i stanął w nich Humphrey Bell z widocznym zadowoleniem malującym się na twarzy. Przegrzane powietrze wypłynęło z pokoju, a pomimo to Bell, ubrany w ciepły sweter nie robił wrażenia, by było mu za ciepło. Był to niski, szczupły młodzieniec, tak doskonale zbudowany, że gdyby jego włosy i twarz nie były tak pozbawione kolorytu, można by go było uznać za doskonałość. Rzeczywiście na pierwszy rzut oka można by go wziąć za albinosa, ale zaraz okazało się, że jego oczy były koloru bladego błękitu i nie raziło ich światło.

– Ach, to pan, pułkowniku Whiteoak! – wykrzyknął. – Właśnie pana chciałem zobaczyć.

– Proszę nie nazywać mnie pułkownikiem – powiedział Renny. – Wojna się skończyła.

– Cieszę się, że pan tak to odczuwa. Nienawidzę wszystkiego, co jest związane z wojskiem.

Renny wszedł do środka, a Bell zatrzasnął drzwi odgradzające dom od zimowego wieczoru.

– A jednak – ciągnął Renny – nieźle wytrzymał pan próbę. A także ma pan za sobą długi pobyt w niemieckim obozie jenieckim.

Bell ustawił dla niego krzesło obok swojego z widokiem rozpościerającym się za oknem, gdzie wschodzący księżyc rzucał błękitny cień sylwetki młodej sosny. Za ich plecami znajdował się mały, tanio umeblowany pokój, któremu Bellowi udało się nadać przytulny wygląd. Być może dlatego, że niewątpliwie czuł się tutaj szczęśliwy. Wojna skierowała go na inną drogę niż ta, na której przedtem zrobił pierwsze kroki. Był synem lekarza z Nowego Brunszwiku, jedynym synem w rodzinie, gdzie były cztery córki, wszystkie starsze od niego. Najmłodszemu potomkowi, ulubieńcowi ojca, wybrano studia medyczne. Nie miał pociągu do tego zawodu, ale zgodził się, gdyż skłoniły go do tego namowy sześciu indywidualności, bardziej nieznoszących sprzeciwu niż on. W momencie wybuchu wojny był na pierwszym roku studiów medycznych. Mimo wysiłku całej rodziny odciągającej go od zamiaru zapisania się na kurs latania, przeszedł szkolenie w czasach, gdy życie lotnika było krótkie. Jego siostry uważały, że powinien wstąpić do jednostki medycznej. Wszystko na lądzie albo na morzu było lepsze niż lotnictwo. Po przeżyciu pierwszych miesięcy latania został zestrzelony nad Niemcami i był jeńcem wojennym do końca wojny. W klasztornym życiu obozu, wśród ludzi, z których wielu nie odpowiadałoby jego rodzinie, odnalazł siebie. Po wojnie pragnął żyć możliwie najdalej od tej rodziny. Odkrył, że pomimo miłości do najbliższych, atmosfera miasta, gdzie oczekiwano jego ustabilizowania się jako partnera ojca, dusiła go. Myśl o poświęceniu życia na leczenie chorych napawała go wstrętem. Po powrocie do domu radosne oczekiwanie ponownego połączenia syna z rodziną stało się dla nich szalonym zawodem. Nawet trzej mężowie jego sióstr, którzy weszli do rodziny w czasie jego nieobecności, byli nim zawiedzeni, choć nie znali go przedtem. Nie wiedział, jak od tego uciec, ale ucieczka była koniecznością. Miał świadomość, że dziewięć niezadowolonych osób nieustannie mu się przygląda, zastanawiając się, co zrobi. Nieszczęsny porównywał swoje cechy z rzetelnym charakterem ojca.

Nagle, i to z nieoczekiwanego źródła, otworzyły się dla niego możliwości. Umarł stary przyjaciel rodziny, zostawiając mu spadek, wystarczający na przeżycie paru lat, jeśli nie będzie rozrzutny. Zdecydował się wyjechać gdzieś daleko, być może do Zachodnich Indii albo Meksyku i próbować pisania. Pojechał do Bostonu i tam usłyszał Fincha Whiteoaka grającego na fortepianie w jednym z jego koncertów. Po koncercie poznał pianistę w domu krajana z Nowego Brunszwiku, mieszkającego obecnie w Bostonie. Bella tak poruszyła gra Fincha, że obawiał się zbliżyć do pianisty, myśląc, że może się rozczarować. Bronił się przed małymi rozczarowaniami dla siebie, bardziej niż przed możliwością sprawienia samemu większych rozczarowań innym. Fincha jednakże podziwiał. Nie mógł oderwać oczu od jego rąk. Okazało się, że rozmawia z nim swobodnie, z przyjemnością o abstrakcyjnych ideach, które go pochłaniały. Po długim pobycie w szkole, w lotnictwie po latach, w obozie jenieckim i później na łonie rodziny, której plany chciały ograniczyć jego swobodę jak kolczasty drut, po ich rozczarowaniu oddzielił go od nich jakby wysoki mur. Teraz jego wolność leżała w jego rękach i nie wiedział, gdzie się z nią udać. Był jak człowiek, który niesie w dłoniach młode drzewko przez niezadrzewiony teren, próbując wybrać miejsce, gdzie je posadzić. Z zacisznego kąta pokoju spoglądał niechętnie na innych gości, nie chcąc, by się zbliżyli.