Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Klasyk sprzedany w 11 milionach egzemplarzy! Jak mądrze zarządzać spadkiem po babci? Co zrobić, gdy przyjaciel wiąże się z kobietą, którą ty widzisz w roli swej żony? Finch wybrał się z wizytą do ciotki, tam poznał kuzynkę Sarę, w której się zakochał. Uczuciem do dziewczyny zapałał też przyjaciel Fincha, oświadczył się jej i został przyjęty. To nie do wiary dla nieśmiałego Fincha, a tu jeszcze rodzina domaga się od niego spadku po Adelinie. Czy za cenę lojalności wobec rodziny Finch wyrzeknie się majątku? ,,Fortuna Fincha" to 9 część cyklu ,,Rodzina Whiteoaków", można uznać ją za oddzielną historię lub czytać bez zachowania kolejności sagi. Jeśli jesteś ciekaw, jakie uczucia targają dziedzicem Jalny i chętnie sięgasz po powieści obyczajowe, to lektura idealna właśnie dla ciebie.,,Rodzina Whiteoaków\" - 16-tomowa saga o losach pierwszych osadników w Ameryce Północnej, którzy porzucili bezpieczne i wygodne życie w Indiach, by osiedlić się w posiadłości Jalna na południu Kanady. Akcja sagi rozgrywa się na przestrzeni stu lat, ten pełen przygód cykl powieści bywa porównywany do kultowej ,,Sagi rodu Forsyte'ów\" Johna Galsworthy'ego. Pierwsza część cyklu ,,Budowa Jalny" zdobyła nagrodę Atlantic Prize Novel, kolejne jego tomy powstawały stopniowo, choć nie zawsze w kolejności chronologicznej.
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 340
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Mazo de la Roche
Tłumaczenie Halina Gądek
Saga
Saga rodu Whiteoaków 9 - Fortuna Fincha
Tłumaczenie Halina Gądek
Tytuł oryginału Finch’s Fortune
Język oryginału angielski
Zdjęcie na okładce: Shutterstock
Copyright ©1990, 2023 Mazo de la Roche i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788728410578
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Mikołaj i Ernest pili razem popołudniową herbatę w pokoju Ernesta. Ernest miał wrażenie, że mu grozi przeziębienie i obawiał się przeciągów w hallu. Kazał więc podać podwieczorek do swojego pokoju i zaproponował Mikołajowi, żeby mu dotrzymywał towarzystwa. Siedzieli przy kominku, w którym palił się ogień. Między nimi stał stolik z zastawą do herbaty. U stóp Ernesta leżał nieodłączny kot, u stóp Mikołaja drzemał jamnik. Bracia rozmawiali o swoich ulubieńcach.
– Jest bez humoru – zauważył Mikołaj, spoglądając na Nipa. – Wcale nie służył.
Ernest spojrzał krytycznie na pieska.
– Za mało ruchu używa. Nie puszczasz go od siebie. Tyje. Jest niemrawy. A tycie jest najgorsze dla jamników. Ile ma lat?
– Siedem. To najpiękniejszy wiek dla jamników. Wcale nie uważam, żeby był gruby. Leżał bokiem i dlatego robi wrażenie grubego.
– To jest brak ruchu – upierał się Ernest. – Spójrz na Saszę. Ma czternaście lat. A jest zwinna i lekka. Całe godziny spędza poza domem. Nie dalej jak wczoraj przyniosła ze stajni mysz, którą się potem bawiła.
Schylił się i pogładził jedwabistą sierść kota.
Mikołaj odparł bez entuzjazmu:
– To jest właśnie takie nieprzyjemne w kotach: za myszą pójdą na koniec świata i miewają okropne romanse.
– Sasza nie miewa okropnych romansów – obraził się Ernest.
– A ten jej ostatni kociak?
– Nie było w tym nic okropnego.
– Owszem. Okociła się w twoim łóżku.
Ernest czuł, że narasta w nim gniew, a gniew działał szkodliwie na trawienie. Wspomnienie tego ranka, w którym Sasza, miaucząc triumfalnie, okociła się w jego łóżku, zdenerwowało go. Przemógł się, żeby powiedzieć obojętnie:
– Nie wiem, co ma wspólnego kociak Saszy z tym, że Nip tyje.
Mikołaj wdrobił ostatni kawałek rogalika do herbaty. Teraz podniósł go do ust na łyżce i połknął momentalnie. Dlaczego to robił? – zastanawiał się Ernest. Jak często irytowali się obydwaj na matkę za to brzydkie przyzwyczajenie! A teraz Mikołaj robił to samo! I miał też taką minę. Jego usta pod opadającymi, siwymi wąsami miały ten sam na wpół wesoły, na wpół bezwstydny grymas. Ernest zauważał wielokrotnie u brata te skłonności do naśladowania ich matki. Trwało to od jej śmierci, to jest od półtora roku, i drażniło Ernesta. Bo co innego widzieć starą, bardzo starą – przeszło stuletnią – kobietą (chociaż faktycznie wyglądała znacznie młodziej), maczającą bułki w herbacie, a co innego spoglądać na barczystego mężczyznę, mającego co najmniej tuzin własnych zdrowych zębów, który zabawiał się w ten sam sposób. Gdyby tylko Mikołaj chciał naśladować zalety mamy – a miała ich tak wiele – ale nie, właśnie to, co krytykował najbardziej za jej życia, służyło mu teraz za wzór. I tak było już dosyć podobieństwa – kosmate brwi, długi nos Courtów – by wzbudzać w Erneście dziwne uczucie zapadania się.
Spojrzał na starszego brata z surowością, którą pokrywał to, co było niemal bólem.
– Nie wiesz – spytał – że ten sposób jedzenia jest bardzo szkodliwy dla ciebie?
– Muszę to robić – mruknął Mikołaj. – Zęby zaczynają mi się kiwać.
– Bzdury. – Głos Ernesta brzmiał szorstko. – Widziałem, jak jadłeś wczoraj twardą sarninę z wielkim apetytem.
– Połykałem całe kawałki.
– A dzisiaj rano chrupałeś miętówkę.
– Ale przednimi zębami – rzekł, podnosząc do ust filiżankę i spoglądając bezczelnie bratu w oczy, gdyż wiedział, do czego zmierzał.
Byli już po siedemdziesiątce, ale cień matki wciąż jeszcze panował nad nimi. Płatki śniegu fruwały w powietrzu i padały na szyby. Cały dom był pogrążony w śniegu. Ciężkie zwały leżały na dachu. Ten śnieg odgraniczał ich od świata i zamykał w pokoju razem z cieniem matki.
Żarzący węgiel wypadł z kominka i potoczył się na dywan. Ernest kopnął go, chwycił w szczypce i wrzucił z powrotem do ognia. Czujny piesek odskoczył przerażony, ale Sasza przeciągnęła się tylko leniwie. Ernest pogłaskał ją.
– Ogromnie dba o ciebie – powiedział Mikołaj. – Toleruje cię tylko dlatego, bo jesteś jej niewolnikiem.
– Sasza, Sasza – szepnął Ernest, gładząc swoją ulubienicę.
– Będziesz miał sierść na palcach. Weź ten kawałek keksu.
– Nie, ona nie linieje. – Potarł palce. – Ani jednego włoska. Nie, ty zjedz keks; lepiej, żebym nie jadł.
Mimo to spoglądał łakomie na kawałek keksu.
Podczas gdy Mikołaj odziedziczył po matce jej zewnętrzny wygląd, rozwiązły język i sporą dozę uporu, Ernest miał tylko jej wielki apetyt, ale niestety brakowało mu jej doskonałego żołądka.
Było pięć kawałków ciasta na tacce: dwa kawałki placka, dwa piękne rogale i jeden gruby kawałek keksu. Został tylko keks. A dlaczego tylko jeden kawałek? – dziwił się Ernest. To było bardzo niewłaściwe ze strony Wragge’a. Jakby chciał rzucić cień na ich porę podwieczorku. Było coś bardzo złośliwego, a nawet podejrzanego w służącym Wragge’u… Jeden kawałek keksu dla dwóch starszych panów… zaiste bardzo dziwne.
– Nie, dziękuję – odmówił Mikołaj, wycierając usta i odstawiając filiżankę. – To niezdrowe dla mnie. Za tłuste. Zjedz sam.
– To jest raczej dziwne – powiedział Ernest, starając się wyeliminować z głosu nutę rozdrażnienia – że przyniósł jeden kawałek keksu.
– Zapytaj go, dlaczego to uczynił. W każdym razie ja mam dosyć.
– Zjesz połowę?
– Owszem. Może Wragge uważa, że nam wystarczy po pół kawałka. Nie zażywamy wiele ruchu.
– W takim razie powinien był sam przekrajać na dwie części.
– Śmieszny z ciebie człowiek, Ernie.
Ernest uśmiechnął się i podzielił keks na dwie części. Sam jadł powoli, rozkoszując się każdym kawałkiem, ale Mikołaj włożył wszystko do ust.
– Ten kot podrze ci fotel w drobne strzępy. Spójrz, co wyrabia pazurami.
– Prosiłbym cię, żebyś kazał zejść Nipowi z mojego łóżka. Leży na mojej nowej pierzynie. Może ma pchły.
– Ale nie będzie miał szczeniąt, w każdym razie, w twoim łóżku.
– Proszę cię, każ mu zejść! – rzekł Ernest podniesionym głosem.
Mikołaj zawołał:
– Weź pająka, weź pająka! Nip!
Jamnik uniósł mordkę i rozejrzał się sceptycznie, nie ruszając się z łóżka.
– Nie ma celu – rzekł Mikołaj.
– Spróbuj z kotami.
– Kota! – wrzasnął Mikołaj. – Kota, kota!
Nip tolerował Saszę, ale innych nie mógł znieść. Pobudzony do największej furii zeskoczył z łóżka na fotel stojący przy oknie. Wyciągnął mordkę, starając się dostrzec coś przez zaśnieżone szyby. Spostrzegł, a może zdawało mu się, że spostrzegł, na dziedzińcu jakąś czarną plamę. Zaczął bić w szybę. Zeskoczył z okna, dopadł do drzwi. Zaczął piszczeć przeraźliwie i skrobać pazurami. Mikołaj wstał i podszedł ociężałym krokiem do drzwi. Pies wypadł na korytarz i jak strzała zbiegł ze schodów.
Bracia usłyszeli, jak zatrzasnęły się frontowe drzwi. Ktoś wypuścił psa. Nadsłuchiwali uważnie, zastanawiając się, czy uczynił to ktoś przechodzący przez hall, czy ktoś wracający do domu. W te długie zimowe popołudnia, kiedy zmrok zapadał tak wcześnie, wyjścia i powroty młodszych członków rodziny były źródłem wielkiego zainteresowania.
Usłyszeli mocne kroki, stąpające po schodach i Mikołaj, stojący w drzwiach, spojrzał z uznaniem na zbliżającą się postać. Był to najstarszy z ich pięciu bratanków – Renny Whiteoak – a przyszedł owiany tak mroźnym powietrzem, iż Ernest, wyciągając obie ręce, zawołał:
– Proszę cię, Renny, nie zbliżaj się do mnie. Grozi mi znowu przeziębienie.
– To niedobrze.
Przeszedł przez pokój, zostawiając dwa śnieżne ślady stóp na dywanie i stanął po drugiej stronie kominka. Spojrzał serdecznie na swoich wujów.
– Gdzie się przeziębiłeś, wuju Erneście?
– Nie powiedziałem, że się przeziębiłem – odrzekł Ernest poirytowanym tonem – ale że mi grozi przeziębienie.
– Powinieneś napić się rumu z gorącą wodą.
– Powiedziałem mu to samo – rzekł Mikołaj, siadając w fotelu, który zatrzeszczał pod nim – ale on więcej myśli o swoim trawieniu, jak o zdrowiu.
– Mój żołądek to moje zdrowie – odpalił Ernest – ale to nie jest ciekawy temat. Czy to ty wypuściłeś Nipa?
– Tak. I gdybyście widzieli, jak ganiał po śniegu za kotem. Aż piszczał!
Mikołaj uśmiechnął się wyrozumiale.
– Tak, a Ernest mówił właśnie, że się roztył i że jest niemrawy.
– Jesteś po herbatce? – zapytał Ernest.
– Tak, piłem w kantorku. Miał się urodzić nowy źrebak i chciałem go zobaczyć.
– I jak się powiodło?
– Wspaniale. Nigdy dotychczas nie poszło Corze tak dobrze. Jest bardzo dumna ze swego źrebaka. I gdy byłem teraz u niej, starała się opowiedzieć mi o tym wszystkim. Przestała obwąchiwać swoje małe, zaczęła przewracać do mnie oczyma, jakby chciała wołać: „Ho – ho – ho – ho!”
I Renny począł naśladować rżenie konia.
Wujowie spojrzeli na niego – poprzez trzydzieści pięć lat dzielących ich od bratanka – z wyrozumiałym rozbawieniem i zachwytem, który wzbudzał w nich zawsze. Był tak niepodobny do nich, gdy byli w jego wieku. Byli kiedyś wielbicielami koni, ale w inny sposób. Mieszkali w tym czasie w Anglii i nie opuszczali nigdy wyścigów. Mikołaj miał wspaniałe konie pod wierzch, ale spędzić zimowe popołudnie w stajni, by pocieszać klacz, która spełniała swój obowiązek, byłoby dla nich wstrętne. Widzieli go teraz znużonego, w szerokim ubraniu, ciężkich butach, na których tajał śnieg, z czerwonymi, spracowanymi rękami, które ogrzewał przy ogniu, z rdzawą czupryną, która ułożyła się w czub nad ogorzałą twarzą. Widzieli tę twarz zmęczoną, namiętną, o pięknych, ostrych rysach, których intensywność pogłębiały płomienie ognia swoim mocnym blaskiem.
– To bardzo dobra nowina – rzekł Mikołaj.
– A może jednak napijesz się herbaty? – zapytał Ernest.
– Nie, dziękuję. Rags przyniósł mi grzanki z masłem i cały imbryk herbaty do kantorka.
Ernest pomyślał o kantorku w kącie stajni, starym, dębowym biurku, w którym były przechowywane wszystkie końskie rodowody, zaległe rachunki za weterynarza, wycinki z gazet, dotyczące wyścigów konnych i zawodów hipicznych; notatki o sprzedaży i kupnie koni. Pomyślał o barwnych litografiach na ścianie i o fotografiach sławnych koni, o chłodzie i przeciągach w kantorku, o nędznym, niewygodnym urządzeniu. Przeszedł go dreszcz. Wiedział, że Renny zjadł grzanki i popił je gorzką herbatą z największym apetytem. Dziwny chłop! Ale też wspaniały chłop. Krzepki i krewki. „Prawdziwy okaz Courta”, jak mawiała jego babka, która także była „prawdziwym okazem Courtów”. Byli rodziną gloryfikującą swoje błędy pod błyszczącymi chorągiewkami tradycji.
Renny usiadł i zapalił papierosa. Mikołaj wyjął fajkę. Nikłe dźwięki fortepianu przedostawały się do pokoju. Renny odwrócił głowę, jakby nasłuchując, a następnie odezwał się z pewnym zakłopotaniem:
– Zbliżają się jego urodziny, mam na myśli Fincha. – A potem, spoglądając prosto w ogień, dodał: – Kończy dwadzieścia jeden lat.
Ernest rzekł ciepłym tonem:
– Tak, tak. Uciekło mi to zupełnie z pamięci. Jak ten czas leci! Naturalnie, kończy dwadzieścia jeden lat… A człowiek ma wrażenie, że jeszcze wczoraj był maleńkim chłopcem, że nie tak dawno temu się urodził.
– Urodził się w czepku – mruknął Mikołaj. – Szczęśliwy chłopak.
– Kto się urodził w czepku, ten nie utonie nigdy; ale poza tym czepek nie przynosi szczególnego szczęścia – zaprzeczył nerwowo Ernest.
– Wcale nie. To szczęście na całej linii. Mamy chyba tego dowód.
Mikołaj nie starał się ukryć nuty rozgoryczenia, która brzmiała w jego głosie. Od chwili przeczytania testamentu matki gorycz nawiedzała go w pewnych odstępach czasu. Nie trzeba mu było przypominać daty pełnoletności Fincha. Ten dzień miał być najpiękniejszy w życiu chłopca, ale dla niego był przypomnieniem zawiedzionych nadziei.
– Ha, dorwie się do swoich pieniędzy – stwierdził.
Powinniśmy ustosunkować się sympatycznie do tych urodzin, myślał Ernest. Nie powinniśmy robić wrażenia niechętnych i zawiedzionych. Ale Mikołaj jest takim egoistą. Tak postępuje, jak gdyby był przekonany, że mama mu zostawi te pieniądze, a tymczasem było bardziej prawdopodobne, że ja je odziedziczę. Albo Renny. Byłem nawet przygotowany na to, że Renny je otrzyma.
– Trzeba koniecznie – powiedział głośno – wyprawić mu urodziny. Może zaprosić kolegów, przyjaciół?
Dla niego Finch był wciąż jeszcze małym chłopcem.
– Uważam, że sto tysięcy to dostateczne uczczenie pełnoletności – mruknął Mikołaj.
Renny, pomijając ostatnią uwagę Mikołaja milczeniem, zwrócił się do Ernesta:
– Tak, myślałem o tym wuju Ernie. Powinniśmy wydać wystawny obiad. Rodzina i kilku jego przyjaciół. Wuj wie…
– Wiem – przerwał Mikołaj – że nie było żadnej uroczystości, gdy Piers skończył dwadzieścia jeden lat.
– Był wtedy nad Północnymi Jeziorami.
– Ani Eden.
– Był wówczas zawieszony na sześć tygodni na uniwersytecie. Wyprawiłbym mu bal! Było wielkie święto, gdy Meggie i ja obchodziliśmy…
– Meggie była jedynaczką, a ty dziedzicem Jalny.
– Wuju Miku, czy wuj jest faktycznie zdania, że powinno się zlekceważyć te urodziny?
– Nie… Ale… dlaczego udawać, że się cieszymy, iż otrzymuje to, na co – mniej więcej – liczyliśmy my wszyscy troje.
– Więc gdyby babka zapisała mi w spadku swój majątek, to…
– Byłbym względnie zadowolony, gdybyś ty lub Ernest…
Ernest odezwał się z podnieceniem:
– Podzielam w zupełności zdanie Renny’ego. Powinniśmy uprzyjemnić ten dzień Finchowi. Byliśmy dla niego bardzo bezwzględni, wtedy gdy dowiedzieliśmy się, że odziedziczył wszystko.
– Ja nie byłem! – krzyknął Renny.
– Nie przypominam sobie, żebyś mu winszował – mruknął Mikołaj.
– Trudno mi to było zrobić, kiedy cała rodzina wyrywała sobie włosy z rozpaczy!
Po tym wybuchu chwilowego milczenia i dźwięki fortepianu zabrzmiały nieco wyraźniej. Ci trzej rekonstruowali w myślach tę scenę, podczas której faktycznie wszyscy wyrywali sobie włosy z głowy i złorzeczyli biednemu pianiście…
Zmrok zapadł. Na zewnątrz szalała zadymka śnieżna. Narastały pokłady śniegu, ale wicher przenosił je z miejsca na miejsce, tworząc wzgórza tam, gdzie przed chwilą były zagłębienia, zrywając puklerze śniegu z jednych drzew i strojąc inne w białe szaty.
Blady Wragge z zadartym nosem i bezczelnymi ustami wszedł do pokoju, niosąc lampę. Światło padało na jego czarne, wyświechtane ubranie, które nosił po południu. Rags, ochrzczony tym imieniem przez Renny’ego i jego braci, przyjechał do Kanady po wojnie razem z Rennym i ożenił się z kucharką Whiteoaków. Ta para siedziała tak mocno w Jalnie, że nawet antypatia żony Renny’ego nie była w stanie zachwiać ich stanowiska. Wragge był podczas wojny ordynansem Renny’ego Whiteoaka – a tego rodzaju więzy są bardzo silne – pani Wragge zaś była wspaniałą kucharką.
Wragge postawił lampę na stole i zaciągnął kotarę przy oknie. Jego nerwy, wrażliwe na kontakty rodzinne, wyczuwały niezgodę. Uwielbiał rodzinne nieporozumienia. I nawet wtedy, gdy nie wybuchały głośne swary i tylko nastrój był niewyraźny, Rags czuł się jak ryba w wodzie. Z lekkich kroków, którymi schodził do sutereny w takich chwilach, pani Wragge wyciągała wnioski, iż „coś się dzieje na górze”. Unosiła twarz sponad patelni i pytała: „Co znowu?”
Układał fałdy kotary w nadziei, iż padną jakieś słowa, które go naprowadzą na ślad awantury. Zauważył posępny wyraz twarzy Mikołaja, zmarszczone czoło Ernesta i półuśmiech, który właściwy był panu Jalny. Ale panowała cisza.
– Czy dorzucić do ognia? – zwrócił się do Renny’ego.
Mówił przyciszonym głosem i fakt, że pytanie dotyczące ognia w pokoju Ernesta zostało skierowane do Renny’ego, zirytował Ernesta.
– Proszę zostawić! – rzucił ostro.
Rags spoglądał w dalszym ciągu na swojego pana niemal badawczym wzrokiem.
– Ogień przygasa.
I tak się rzecz miała istotnie. W pokoju robiło się chłodno.
– Warto by dorzucić trochę węgla – rzekł Renny – ale skoro, wuju Erneście, nie życzysz sobie…
Ernest zaciął wargi i spuścił nos. Wragge sięgnął po tacę i wyszedł z pokoju. Nie zamknął za sobą drzwi, gdyż właśnie na progu stanął Piers ze swoim małym synkiem Maurycym, którego trzymał na plecach. Tak zwany Mooey wołał:
– Hop! Hop! Mam ślicznego konika, na którym jadę. Wio!
– Grzeczny chłopczyk – rzekł Mikołaj, gładząc po nóżkach małego Mooeya.
– Nie mówi tak ładnie jak Wakefield, gdy był w jego wieku. Wakefield mówił prześlicznie – zauważył Ernest.
– Bo był zawsze przemądrzałym dzieckiem – odrzekł Piers, sadzając swojego synka na poręczy fotela Mikołaja.
Malec wdrapał się na kolana Mikołaja i powtarzał:
– Ni ma konika, ni ma konika!
– Ciszej, ciszej – pouczał Piers.
Piers był jak Renny, silny i wspaniale zbudowany, ale miał świeżą, chłopięcą cerę, jasnoniebieskie, młodzieńcze oczy i pięknie zarysowane, niemal dziecięce usta, które zazwyczaj słodko uśmiechnięte potrafiły układać się w linię upartą, a nawet okrutną.
– Byłbym rad – rzekł Ernest – gdybyś był łaskaw, Piers, zamknąć drzwi. Hałas fortepianu, gaworzenie dziecka, przeciągi z dołu i wygasający ogień – wszystko to pogarsza moje przeziębienie.
Renny, spoglądając na niego spod oka, zauważył:
– Zdawało mi się, że wuj mówił, iż wujowi grozi przeziębienie.
Ernest się zaczerwienił.
– Groziło mi przed chwilą, ale teraz już je złapałem.
Wyjął z kieszeni dużą, białą, jedwabną chustkę i wytarł z impetem nos. Fortepian na dole rozbrzmiewał burzliwymi tonami tańca hiszpańskiego.
– Ja zamknę drzwi – zawołał Mooey, zsuwając się z kolan Mikołaja. Podbiegł do drzwi i zamknął je z wielkim hukiem.
Ernest był głęboko przywiązany do swoich bratanków, kochał maleńkiego Maurycego, ale wolałby, żeby właśnie w tym dniu nie zrobili najścia na jego pokój. Myślał nie bez żalu o tych popołudniach, kiedy siedział sam w swoim pokoju i musiał schodzić do salonu, żeby zabić uczucie kompletnego osamotnienia. Teraz właśnie, gdy czuł się nieszczególnie, przychodzili całą chmarą… Już taki zwyczaj, że gdy zjawił się jeden, inni przychodzili w ślad za nim. I pozostawała ta niepokojąca kwestia urodzin Fincha. Był tego samego zdania co Mikołaj, iż sto tysięcy dolarów było dostatecznym uczczeniem pełnoletności. Biorąc oczywiście pod uwagę, w jaki sposób dostała mu się ta fortuna. To, że mama zapisała mu ją, było taką niespodzianką, takim szokiem, iż robić z urodzin Fincha odświętną uroczystość było zbytnim okrucieństwem. A jednak było jeszcze inne podejście do tej sprawy. Uroczysty i podniecający nastrój zabawy mógł zatrzeć gorycz starszych i pomóc im łatwiej przebrnąć przez ten nieszczęsny moment. I czy w końcu wola mamy nie powinna być uczczona? Uniósł głowę i wbijając wzrok w twarz Piersa, rzekł:
– Właśnie omawialiśmy, w jaki sposób uczcić urodziny Fincha. Co byś zaproponował?
Renny rozdmuchiwał ogień, dokładał drewna i węgla. Mikołaj odwrócił głowę i spojrzał ironicznie na brata. Aha, w ten sposób Ernest ratował pozory. Zobaczymy, co powie Piers. Ten nie jest przeczulony i sentymentalny.
Piers stał z rękami w kieszeniach, zastanawiając się nad doniosłością pytania. Jego myśli okrążały wolno tę kwestię, jak koń, który znalazłszy w jarze jakąś podejrzaną przeszkodę, nie skakałby przez nią, ale obchodził ostrożnie. Ze sposobu, w jaki Renny dorzucał węgiel do ognia, z pochylonych ramion Mikołaja i zaczepnego, nerwowego tonu Ernesta, wiedział, iż podłożem dyskusji nie było serdeczne zainteresowanie się tym faktem. I jakże mogło być? On sam, chociaż nie wspominał o tym nigdy nikomu, łudził się nadzieją, iż odziedziczy majątek po babce. Ile razy powtarzała mu: „Ty jeden z nich wszystkich wyglądasz jak mój Filip. Masz jego oczy, usta, nogi. Oby ci się wiodło w życiu nie gorzej niż jemu!” Na tym można było budować przyszłość – prawda? Myślał – i te myśli spędzały mu w nocy sen z powiek – jak bardzo był podobny do dziadka. Wpatrywał się w jego portret w mundurze brytyjskiego oficera, starając się jeszcze bardziej upodobnić do niego. Układał usta na kształt jego uśmiechu, srożył brwi i starał się nadać oczom ten sam promienny wyraz; wpatrywał się tak długo, póki twarz nie zmieniła się w maskę… Ale nic z tego nie wyszło. Finch ze swoją chudą postacią, zapadniętymi policzkami i tym śmiesznym lokiem, spadającym mu na czoło, zakradł się w taki czy inny sposób do serca babki i otrzymał pieniądze. W jaki sposób uczynił to, było teraz już nieważne. Ważną rzeczą była rocznica urodzin Fincha i fortuna Fincha, spadająca w tym dniu jak dojrzały owoc w sam środek rodziny.
Odezwał się tym serdecznym głosem, którym podbijał pracujących rolników w Jalnie – Piers zajmował się gospodarstwem wiejskim na farmie należącej do Renny’ego.
– Uważam, że to jest doskonała myśl. A co do tego, jaki rodzaj uroczystości… Wszystko będzie miłe Finchowi. Idzie o okazanie serdeczności.
Renny był rad z tego niespodziewanego poparcia Ernesta i Piersa. Byłby wyprawił uroczysty obiad w każdym razie, lecz wolał, żeby członkowie rodziny nie ustosunkowali się do tego niechętnie. Nawet Mikołaj wydał jakiś pomruk, który można było uważać za wyraz zgody. Jesteśmy sobie bliżsi bardziej, niż można przypuszczać, myślał Renny. Nikt nie wie, jak bliscy jesteśmy sobie.
Piers milczał chwilę z rękami w kieszeniach, a potem ciągnął:
– Nie obeszliśmy się pięknie z Finchem po przeczytaniu testamentu. Biedak, chciał się utopić.
– Nie ma potrzeby przypominać o tym – rzekł Renny.
Ernest złożył ręce i zaczął przyglądać się im. Mikołaj przytulił do siebie Mooeya. Nagle płomienie buchnęły w kominku, wypełniając pokój gorącymi barwami. Sasza, leżąca na dywanie, wyglądała jak złota kula.
– Właśnie, że trzeba przypomnieć – odparł Piers – by raz na zawsze skończyć z tym wszystkim. Żeby czuł, że mu przebaczono…
– Nie ma nic do przebaczania – przerwał Renny.
– Może nie ma. Ale wiesz, co mam na myśli. Wiem, że przez ten cały czas czuł się jak ślimak.
– A czy nie był ślimakiem? – spytał Mikołaj.
– Prawdopodobnie tak. Ale jest słaby jak dziecko. Jeżeli rodzina nie stanie przy nim, to pojawi się mnóstwo obcych ludzi, którzy zechcą go wyzyskać. Zapamiętajcie moje słowa, zanim się obejrzymy, przepuści wszystkie pieniądze babki. I nikomu nie sprawi tym nic dobrego, nawet sobie.
– Mędrzec doszedł do głosu – szepnął Mikołaj.
Piers uśmiechnął się wyrozumiale.
– Możesz być, wuju Miku, sarkastyczny, ale wiesz, że mówię rozsądnie. Wiadomo, że Finch…
Urwał, widząc nagły wyraz zaniepokojenia na tych trzech twarzach osób siedzących przodem do drzwi, podczas gdy on stał tyłem. Drzwi otworzyły się z wahaniem i ukazała się w nich podłużna twarz Fincha.
– Wujku Finchu! Wujku Finchu! – zawołał Mooey.
– Chodź tutaj i zamknij za sobą drzwi – rzekł Ernest niemal serdecznie.
– Mówiliśmy właśnie o tobie – powiedział wesoło Piers.
Finch stał z ręką na klamce i ze skrępowanym wyrazem twarzy.
– To… może mam wyjść?
– Powiedzieć mu, o czym mówiliśmy? – zwrócił się Piers do Renny’ego.
– Na to jeszcze czas – rzekł Renny, robiąc obok siebie miejsce Finchowi.
Finch usiadł, kładąc swoje długie, kształtne ręce na kolanach.
– Jaka straszna pogoda! Szczęście, że to sobota i nie musiałem pojechać do miasta. Jak z przeziębieniem, wuju Erneście?
– Coraz gorzej! – Ernest westchnął, sięgając znowu po chustkę do nosa.
– Groziło, zjawiło się i jest coraz gorzej – a wszystko to odbyło się w ciągu niespełna godziny – skonstatował półgłosem Mikołaj.
– Ja także przeziębiłem się – rzekł Finch, kaszląc.
– Nie powinieneś był przychodzić do stajni w taką niepogodę – oznajmił Renny.
– Cały dzień siedziałem w domu. Nie mogłem już dłużej wytrzymać.
Pożerała go ciekawość, co mówili o nim. Był przekonany, że rozmawiali o nim często. Krępowało go to, niepokoiło, lecz pragnął, żeby zaczęto mówić o nim. A jednocześnie lękał się i bał, i nie chciał być tematem ich dyskusji.
Renny zdawał sobie sprawę ze zdenerwowania Fincha. Przysunął się do niego bliżej, poklepał go po ramieniu, a nie chcąc robić wrażenia rozczulonego, zaczął żartować.
– Trzeba było widzieć jego twarz, kiedy wchodził do stajni właśnie w chwili, gdy Cora miała swoje małe! – wykrzyknął. – Oczy wychodziły mu na wierzch! I miał taką obrażoną minę, jakby sam urodził się wczoraj.
– Daj spokój! – zawołał Finch. – Wiesz dobrze, że unikam zawsze takich widoków. Nie miałem pojęcia, co się tam działo. Ja nie lubię widzieć…
– Naturalnie, że nie lubisz – rzekł pocieszającym tonem Renny – i nie masz potrzeby. Na drugi raz nie wpuścimy cię, żebyś znowu się nie przeląkł.
– Do diabła! Nie zląkłem się wcale. Tylko to było takie okropne zobaczyć nagle…
Piers zauważył:
– Rozumiesz, on wyobrażał sobie, że źrebaki przychodzą na świat jak małe dzieci. Wierzył, że weterynarz przywozi je w swoim fordzie, w ślicznych powijakach, z kokardą w grzywie i smoczkiem w pysku.
Finch razem z innymi roześmiał się serdecznie. Mooey spojrzał kolejno na wszystkie twarze i oznajmił uroczyście:
– Do diabła, nie zląkłem się wcale.
– Co powiedziałeś?
Malec powtórzył.
– Nie powinno się kląć przy dziecku – rzekł Ernest.
– Czyj ty jesteś? – zapytał Mikołaj, podrzucając chłopczyka w górę.
– Twój!
Renny myślał o Corze i jej niezwykłej inteligencji. Powiedział, podnosząc głos, żeby zagłuszyć inne:
– Żałuję, że nie słyszeliście, jak starała się opowiedzieć mi o swoich przejściach. Było po wszystkim, a ja wychodziłem właśnie z kantorka i wstąpiłem do niej przed pójściem do domu. Weterynarz i Wright byli z nią. Wszystko było czyste i świeże. Obwąchiwała swojego źrebaka. Ale z chwilą, gdy usłyszała moje kroki, uniosła pysk. Spojrzała na mnie. Możecie mówić o wyrazie oczu kobiet, ale ja w moim życiu nie spotkałem się nigdy z takim spojrzeniem kobiecym. Po prostu promieniała, nastawiła uszy i zaczęła rżeć: „Ho – hi – ho” – ot tak.
Wszystkie spojrzenia spoczywały na nim. Spojrzenia rozumiejące, pełne miłości. Ta chwila stała się piękna dla niego. Objął wzrokiem postać Mikołaja, który ssąc fajkę, kołysał Mooeya w ramionach ciepłym ruchem. Prześlizgnął się spojrzeniem po wuju Erneście, który uśmiechał się twarzą zwrócony do ognia i gładził grzbiet kota. Spojrzał na Piersa, który stał silny, krzepki. Zerknął na Fincha, śmiejącego się wciąż jeszcze. Obejrzał na Mooeya w granatowym ubranku z brązową główką i niebieskimi oczami. Byli tu zgromadzeni mężczyźni z rodu Whiteoaków, powiązani nierozerwalnymi nićmi krwi, zrozumienia i koleżeństwa.
Rzekł do Piersa:
– Możesz mu powiedzieć.
– O czym?
– O jego urodzinach.
Gdyby rzucono bombę w Fincha, byłby mniej zaskoczony. Mieli mu powiedzieć o urodzinach! O tym dniu, który zbliżał się jak dzień sądu ostatecznego. O tym dniu, w którym stanie się właścicielem tego, do czego – sam tak czuł – nie miał prawa. Kiedy będzie musiał na oczach swoich wujów i braci wziąć to, co, zdawało mu się, było chlebem odjętym od ich ust. Chociaż, prawdę powiedziawszy, nikt nie widział pieniędzy starej Adeliny podczas ostatnich trzydziestu lat jej życia. Przez ten czas żyła na karku Renny’ego, a przedtem na karku ich ojca.
– O moich urodzinach? – wyjąkał. – Co takiego?
Piers obserwował twarz Fincha. Wyczytał z niej myśli, jak się odgaduje lęk ptaka po trzepocie jego skrzydeł. Rzekł wyrozumiale:
– Tylko to, że zamierzamy upamiętnić je. Jakimś przyjęciem, zabawą. Prawda, Renny?
Renny przytaknął, a Ernest dodał:
– Właśnie mówiliśmy o tym, zanim przyszedłeś. Myśleliśmy, że obiad – kilku twoich przyjaciół – a także Mikołaj i ja, o ile nie uważasz nas za zbyt starych.
– Szampan – wtrącił Mikołaj. – Proponuję, żeby kupić szampana. I ja się napiję, chociaż mi to szkodzi na reumatyzm.
Coś w wyrazie twarzy Fincha wzruszyło go. Uśmiechnął się do niego uśmiechem, w którym nie było zawiści.
To nie były kpiny. Nie starali się zrobić z niego durnia. Mówili zupełnie poważnie o przyjęciu. Ścisnęło mu się gardło, przez chwilę nie mógł wydobyć głosu.
– Ależ to bardzo, bardzo pięknie z waszej strony – wybełkotał wreszcie – ale jeżeli to ma być połączone z wielkimi zachodami i kosztami… nie zadawajcie sobie trudu! Ale cieszyłbym się szalenie!
Lecz gdy mówił te słowa, ogarniała go niepewność. Czy mógłby istotnie znieść przymus podejmowania gości i uroczystości urodzinowych? Czy nie lepiej zaszyć się w jakiś kąt?
– Nie – zawołał – lepiej nie wyprawiać urodzin.
– Dlaczego? – zapytały cztery krzepkie głosy jednocześnie.
– Bo – szepnął – ja bym wolał… naprawdę spędzić ten dzień spokojnie.
Nie było mu w każdym razie dane spędzić spokojnie następnych dziesięciu minut. Śmiech zatopił go, zamknął się nad nim, uniósł go. I kiedy nastąpił wreszcie względny spokój, wyjąkał z purpurową twarzą:
– Jeżeli naprawdę chcecie wyprawić mi urodziny, bardzo proszę – będzie mi bardzo przyjemnie.
Podczas gdy mężczyźni z rodziny zebrali się w pokoju Ernesta, dwie kobiety i najmłodszy trzynastoletni brat Wakefield siedzieli w salonie. Okna w tym pokoju wychodziły na południowy zachód, tak że pomimo zapadającego zmierzchu osoby przebywające tutaj widziały się jeszcze nawzajem. Finch grał im na fortepianie, póki nie wciągnął go do pokoju Ernesta magnes, którym stawała się niezmiennie grupa Whiteoaków rozmawiających ze sobą – dla jednego z nich, będącego poza tym kręgiem.
– Nie wiem, dlaczego poszedł – zauważyła Fezant. – Było tak przyjemnie, gdy grał w półmroku.
Przysunęła fotel bliżej do okna, żeby światło padało na maleńki sweterek, który robiła na drutach dla Mooeya.
– To ta sama charakterystyczna rzecz – zauważyła Alina spokojnym tonem. – Nie mogą być z dala od siebie. Przyciąga ich jakiś zdumiewający urok.
Następnie, przypomniawszy sobie, że Wakefield siedział w bujanym fotelu w kącie pokoju, dodała:
– Nigdy nie znałam rodziny tak bardzo przywiązanej do siebie.
Wakefield zapytał bystrym, badawczym tonem przedwcześnie rozwiniętego dziecka:
– Znałaś wiele rodzin, Alino? Jesteś jedynaczką i prawie wszyscy twoi znajomi, o których opowiadałaś, także nie mieli rodzeństwa. Skąd możesz wiedzieć, jakie są duże rodziny?
– Nie bądź za mądry, Wake – rzekła Fezant.
– Ależ, naprawdę – upierał się chłopiec, unosząc głowę, białą, małą tarczę na tle ciemnego fotela – co może wiedzieć Alina o dużych rodzinach?
– To, co wiem jest wystarczające.
– Do czego jest wystarczające, Alino?
– Ażeby zrozumieć tę rodzinę. Jej cechy szczególne i jej humory.
– Ależ, Alino, czy znać cechy szczególne rodziny jest rzeczą wystarczającą, gdy się z nią musi żyć, tak jak ty musisz żyć z nami, Alino?
– Wakefieldzie, nie powinieneś powtarzać tak często imienia osoby, do której mówisz.
– To znaczy, że nie powinienem powtarzać twego imienia, bo mówię tak często do ciebie?
– To znaczy, że nie powinieneś powtarzać tak często mego imienia, gdy mówisz do mnie.
– Więc dlaczego nie mówisz tego, co myślisz, Alino?
– Wakefieldzie!
– A teraz to ty powtarzasz moje imię co sekunda. Czy to jest rozsądne?
Fezant hamowała śmiech. Alinę opanowała chęć sprzeczania się ze swoim młodocianym szwagrem, dlatego zapytała:
– Masz rację, to nie jest rozsądne. Ale może wytłumaczysz mi, co powinnam zrozumieć, skoro muszę żyć z wami wszystkimi?
Wake, bujając się w fotelu, odpowiedział:
– Dlaczego kochamy się tak bardzo i dlaczego nie możemy wytrzymać bez siebie. To powinnaś zrozumieć.
– Może i to zechcesz mi objaśnić.
Przestał się bujać i rozłożył ręce.
– Nie potrafiłbym wytłumaczyć – stwierdził. – Czuję to, ale nie potrafię wytłumaczyć. Czy twoja kobieca intuicja nic ci nie mówi?
Wakefield był przemądrzały i nieznośny. Alina przebaczyła mu ten jeden rozkoszny błąd. Roześmiała się serdecznie. Ale Fezant, sama jeszcze tak bliska dzieciństwa, nie widziała nic zabawnego w tym słowie.
– Uważam, że to jest bardzo dobre wyrażenie; brzmi ogromnie psychologicznie.
– Dziwię się – rzekła Alina, gdyż zaczynało już męczyć ją towarzystwo dziecka – dlaczego nie idziesz do nich? Jak możesz czuć się szczęśliwy z dala od rodziny?
– Wcale nie jestem szczęśliwy – odparł ze smutkiem. – Zabijam czas. Pobiegłbym do nich jak strzała, ale istnieją między nami ogromnie napięte stosunki i z nikim nie rozmawiam chwilowo.
– Dlaczego? Co się stało?
– Różne nieporozumienia. Ale nie lubię opowiadać o minionych waśniach i sporach. Już teraz czuję, że im przebaczam. Zaraz pójdę do nich.
Ale nie wstał z fotela, gdyż lubił towarzystwo kobiet. Na swój raczej chłodny sposób kochał obie bratowe. Miał sporą dozę szacunku dla Aliny, ale lubił ją drażnić. Patronował Fezant, do której zwracał się „moje dziecko”, a nawet „biedna kobieto”. W tak brzydkie i zimne dni, jak ten, nie było mu wolno opuszczać domu, gdyż był wątły i delikatny. Toteż spędzał czas w gronie rodzinnym, a jego wyostrzone nerwy były wrażliwe na wszystko, co się działo. Był szczęśliwy, ale też samotny. Był w tym wieku, w którym dziecko zaczyna lękać się, że nie jest rozumiane.
Zrobiło się zupełnie ciemno i Fezant podeszła do stołu, żeby zapalić lampę.
– Nie, zapal świece – poprosiła Alina. – Dla odmiany zapal świece.
– Tak – zawołał Wakefield – może to nas rozweseli.
Głośny wybuch śmiechu wypadł z pokoju Ernesta.
– Pomyśl tylko, jak oni się bawią – rzekł Wakefield z żalem.
Alina podeszła do chłopca i pogłaskała go po głowie.
– Nie jesteś jeszcze dosyć przyjaźnie usposobiony, ażeby pójść do nich? – zapytała.
– Jeszcze nie. A poza tym lubię światło świec.
I jego, pomyślała Alina, lubiło to światło. Grało na bladej twarzyczce, pogłębiając blask ciemnych, brązowych oczu i pieściło jasną głowę. I Fezant w tym oświetleniu była taka piękna i spokojna.
Alina zaczęła chodzić niespokojnie po salonie, przyglądając się intensywnie przedmiotom, które w najdrobniejszych szczegółach znała na pamięć. Ujrzała swoje odbicie w zwierciadle nad kominkiem i spojrzała na nie ukradkiem, zastanawiając się, czy się zmieniła, czy też nie zmieniła się na niekorzyść w ciągu ostatnich lat. Czasem miała wrażenie, że zbrzydła. A jeśli tak, to cóż w tym dziwnego, myślała. Jej pierwsze małżeństwo – to fatalne małżeństwo z Edenem. Jego niewierność. Tortura ukrywanej miłości do Renny’ego. Rozstanie z Edenem. Powrót do Nowego Jorku i praca. Druga wizyta w Jalnie i pielęgnacja Edena. Jego ucieczka z Minny Ware. Rozwód. Jej małżeństwo z Rennym ubiegłej wiosny. I to wszystko w ciągu czterech lat.
Nic dziwnego, jeżeli zmieniła się. Ale czy się zmieniła? Tego chciała dowiedzieć się od lustra. Lecz blaski rzucane przez świece były tak pochlebne. Wakefield, który za dnia wyglądał często szaro, miał teraz cerę jak płatek róży, a rzęsy Fezant rzucały urocze cienie na jej policzki.
Podeszła bliżej do lustra, udając, że interesuje ją robota Fezant, ale zaczęła przyglądać się badawczo, niemal surowo swojemu odbiciu. Widziała płomyk świecy, który spływał po jej złotych włosach, policzkach i wyraźnie zarysowanej linii jej ust. Nie można powiedzieć, żeby zbrzydła. Ale nie miała już tego dawnego dziewczęcego wyrazu. Twarz kobiety. Zdawało się, że cechą charakterystyczną był wyraz obojętności, a także stanowczości. Intelektualizm podlegający namiętności. Ta zdolność podporządkowania namiętności wszelkich uczuć została – zdawało się jej – zaszczepiona na własnej indywidualności, na jej koncepcji życiowej – jak nowy rodzaj drzewa zdolnego rodzić niezwykłe kwiaty i owoce, które się zaszczepiło na przeciętnym drzewie.
Była żoną Renny’ego prawie od dziesięciu miesięcy i nie rozumiała, tak samo jak przed ślubem, jaka była jego koncepcja życia i miłości. Co myślał? Czy też szedł tylko za głosem instynktu? Co myślał o niej, gdy należała już naprawdę do niego? Nie miał zamiłowania do samoanalizy. Sięgać na dno swoich pragnień, wierzeń i wyciągać to wszystko na wierzch byłoby mu wstrętne. Pozornie nie zaciekawiała go wcale. Był pochłonięty własnym życiem. Spodziewał się, zadawała sobie pytanie, teraz, gdy była wprzęgnięta do jego życia, że będzie galopować przez swoją egzystencję, bez pytania, wdychając świeże powietrze, popasając na łące i wracając nocą do tajemniczego zaszycia ich wzajemnej namiętności.
On nie miał żadnego z jej nieustępliwych pragnień widzenia rzeczy wyraźnie. Jego podejście do ich wzajemnego stosunku było tak proste, iż odpychało niemal jej wyrafinowany umysł.
Odeszła pośpiesznie od lustra, gdyż spostrzegła oczy Wakefielda wbite w nią. Zaczęła znowu chodzić po pokoju z rękami założonymi na plecach. Uśmiechnęła się ironicznie, myśląc, iż może te jej wszystkie powątpiewania dałyby się sprowadzić do starego kobiecego pytania: „Czy mnie kocha?”
Usłyszała jego kroki, schodził po schodach głośno i pośpiesznie (to było charakterystyczne), jak gdyby nie miał ani chwili do stracenia. Zdawał się być ostrym, zimowym wichrem – szybki, pełny chłodnej energii. Nie powinien przejść obok drzwi do salonu, wyjść znowu z domu, nie zobaczywszy się z nią przedtem. Podeszła prędko do drzwi, lecz nim wyciągnęła rękę, on otworzył drzwi. Stał zaskoczony i uśmiechnięty, że ma ją tak blisko siebie.
– Szedłem do ciebie.
Odpowiedziała z dziecinnym wyrzutem:
– Byłam tutaj całe popołudnie. Słyszałam, jak przechodziłeś.
– Tak? Słyszałem, że ktoś grał na fortepianie. Myślałem, że Finch wam gra. Wiesz, że nie potrafiłbym usiąść po południu i przysłuchiwać się muzyce. – Objął ją ramieniem. Otworzył szeroko oczy, widząc zapalony kandelabr. – Wyglądacie jak duchy w tym oświetleniu. Co się stało z lampą?
– Lubimy, jak się palą świece – odrzekła Fezant. – Robi się wówczas taki tajemniczy nastrój.
Jego wzrok spoczął z uznaniem na jej smukłej szyi, pochylonej nad robotą.
– W każdym razie jest korzystne. Nie wiedziałem dotychczas, że masz taką śliczną szyję.
– Myślałem właśnie – rzekł Wakefield – że wyglądasz jak Anna Boleyn. Cóż za śliczna szyja dla kata!
Podszedł do Renny’ego, uśmiechając się. Fezant wypuściła robótkę z rąk i podniosła ręce do szyi.
– Nie mów takich rzeczy, Wake! Przechodzą mnie dreszcze!
To właśnie sprawiło mu przyjemność.
– Boisz się, czy się nie boisz, moje dziecko, ale takim jak ty ścinano głowy w tamtych czasach.
Renny przyciągnął do siebie chłopca i pocałował go.
– Jak się czujesz dzisiaj, młodzieńcze? – zapytał z troskliwością, która kiedyś wzruszyła Alinę, ale ostatnio ją irytowała.
Renny nie zdawał sobie sprawy z jej irytacji, ale Wakefield ją odczuwał. Przytulił się do brata, objął go wpół i spojrzał spod oka na Alinę.
– Nieszczególnie – odpowiedział.
– To niedobrze. – Renny westchnął, całując go po raz drugi. – A teraz powiem ci coś, co cię rozweseli. Cora urodziła dziś po południu śliczne źrebię i oboje są zdrowi. Wiesz – zwrócił się do Aliny – z czworga źrebiąt straciła dwoje. Tamte były słabe, ale to jest wspaniałe.
– Cieszę się – rzekła Alina, starając się wykrzesać z siebie entuzjazm.
Głos jej utonął w podnieconych okrzykach Fezant i Wakefielda. Czy źrebica, czy źrebak? Podobna do Cory? Źrebica. Żywy obraz Cory. Już na nogach. A jakie nogi! Grenadier, nie źrebię! Rozmawiali w trójkę z błyszczącymi oczami. Sweter Mooeya spadł na podłogę.
Renny odsunął się od Aliny i Wakefielda. Stojąc pośrodku salonu, mówił, żywo gestykulując. Powtórzył im historię o inteligencji Cory, jak się z nim witała, naśladował jej rżenie, tak pełne wymownej treści.
Alina przyglądała mu się, słysząc zaledwie, co mówił, przejęta swoją miłością do niego, urokiem, który miała dla niej jego obecność. Czekała niecierpliwie na koniec opowiadania, pragnąc zabrać go do swojego pokoju, gdzie miałaby go dla siebie, z dala od tych wszystkich, którzy wkradali się zawsze między nich. Trzymała go za rękę i przy pierwszej sposobności pociągnęła w stronę drzwi.
– Chodź na górę – rzekła – chciałabym pokazać ci coś w moim pokoju.
– Czy nie możemy zobaczyć tego później? – zapytał. – Czy nie będzie tam za chłodno dla ciebie?
– Nic nie szkodzi.
– Ja pójdę także. – Wakefield chwycił Renny’ego za ramię.
– Nie – odrzekła ostro Alina – tam jest o wiele za zimno dla ciebie!
Ale wyszedł uparcie za nimi do hallu i na schody. Renny zawahał się przed drzwiami swojego pokoju.
– Tutaj wejdziemy? – zapytał jak posłuszne, ale trochę niezadowolone dziecko.
– Nie, do mojego pokoju.
Stała z ręką na klamce, gdy wchodził za nią do pokoju, ale gdy Wakefield chciał wejść, rzuciła mu tak wzbraniające spojrzenie, że cofnął się i przechylił przez poręcz, udając, by ukryć swoje zmartwienie, że patrzy na coś w hallu.
Zamknęła drzwi i spojrzała na Renny’ego z nagłym rozbawieniem. Jestem jak dozorca więzienny, pomyślała.
Dawniej ten pokój należał do jego siostry, lecz nie pozostał w nim żaden ślad wypieszczonej, wychuchanej, przeładowanej i przytulnej atmosfery, którą wnosiła ze sobą wszędzie Meg. Pokój był niemal surowy, kretony lila i perłowe, kilka obrazów zgrupowanych na jednej ścianie. Latem, gdy urządziła ten pokój meblami po swojej matce i jedyny porcelanowy wazon z polnymi różami stał na kominku, efekt był przemiły. Okno było otwarte, zasłony odsłonięte i gorące piękno ogrodu wlewało się do pokoju. Ale teraz, w chłodny dzień zimowy, gdy śnieg leżał za oknem, pokój nawet na niej robił wrażenie przykre i bezbarwne. Renny był po prostu zziębnięty. Uświadomiła sobie, że nie powinna była doprowadzać go o tej porze do takiego stanu.
– Co chcesz mi pokazać? – zapytał, rozglądając się bez zainteresowania.
– To – rzekła, pokazując mu lila haftowaną kapę, którą sama zrobiła i położyła na łóżku.
Zmarszczył czoło i powiedział:
– Wygląda to jak łóżko na scenie. Cały pokój robi na mnie wrażenie teatralne. Jest nieprawdziwy. Jest niewygodny. Nie ma w nim nic pociągającego. Wiem oczywiście, że jest w doskonałym guście, urządzony ze smakiem i tak dalej, ale – zrobił grymas tak podobny do grymasu babki – całe szczęście, że przychodzę tutaj, gdy jest ciemno, bo mógłbym wpaść w melancholię!
Spojrzała na niego rozkazującym spojrzeniem, które mówiło: „Zatrzymaj się!”, ale jej dolna warga zadrżała, jakby mówiąc: „Wszystko ci wolno”.
Usiadł na brzegu łóżka i przyciągnął ją na kolana. Oparł twarz o jej szyję. Spoczęłaby w jego ramionach, ale pamiętała o nowej, haftowanej kapie i zeskoczyła z jego kolan. Pociągnęła go za klapy ubrania i zawołała:
– Nie możesz siedzieć na tym. To się strasznie gniecie.
Wstał i spoglądał pokornie, podczas gdy ona prostowała ciężki jedwab. Zawsze podziwiał wdzięk jej ruchów, gdy wykonywała coś rękami. Miała piękne dłonie i ramiona. Wyprostowała się i spojrzała na niego na wpół czule, na wpół surowo.
– Kochanie, bardzo mi przykro, ale nie mogę pozwolić, żebyś siedział tutaj… I czy nie byłoby warto przebrać się? Czuć od ciebie trochę… stajnią.
– Doprawdy? Ale zawsze czuć mnie stajnią. To mój nieodłączny zapach. Czy jest ci tak przykry?
– Tym razem jest jeszcze domieszka środków dezynfekcyjnych.
– Myłem ręce w kantorku.
– Dlaczego to robisz? Lodowata woda i szorstki ręcznik! Nic dziwnego, że masz takie czerwone ręce – pochyliła się nad nim, oglądając je – i w dodatku takie kształtne ręce.
– Skoro muszę zmienić ubranie – rzekł z rezygnacją – to chodź ze mną.
Idąc do jego pokoju, przypomniała sobie ich pierwszy dzień w Jalnie po powrocie z podróży poślubnej. Chodzili po domu przytuleni do siebie, widząc go w nowym oświetleniu swojego związku. Każdy pokój, do którego wchodzili, witał ich wspomnieniami. „Oto jestem”, wołał salon, i tu była babka w purpurowym szlafroku przy partii tryktraka; tu rodzinne zebrania, pogawędki i wreszcie babka w trumnie. „Oto jesteśmy”, wołały wspomnienia w bawialni; i tam był Eden, blady, wycieńczony, drzemiący na kanapie w tym dniu, w którym przywieźli go z Nowego Jorku. „Oto jesteśmy”, wołały wspomnienia w jadalni. Nigdy, nigdy nie mogłaby zmienić jadalni. Czuła się bezsilna wobec masywnych mebli, ciężkich kotar i portretów rodzinnych. Tutaj był i tutaj miał trwać zawsze punkt ciężkości tradycji Whiteoaków. Tutaj był i tutaj miał pozostać na zawsze cień niezadowolenia starej Adeliny, gdy podawano obiad z opóźnieniem, jej radość, gdy smakowało jej coś wyjątkowego. W pokoju starej Adeliny za hallem, gdzie papuga wciąż jeszcze siedziała na poręczy jej malowanego łoża, Renny rzekł wahającym tonem: „Czasem mam ochotę sypiać w tym pokoju. Wiesz, że zapisała mi w spadku swoje łóżko. Boże, jakie niezwykłe sny można by tu prześnić!”
Na pierwszym piętrze z każdego pokoju też wybiegały im na spotkanie wspomnienia. Rozpoczynali swoje życie obciążeni zbyt wieloma wspomnieniami. Minęli pokój, który był sypialnią jej i Edena, z odwróconymi twarzami i weszli z uczuciem ulgi do pokoju Renny’ego. Rozglądając się, zastanawiała się, jak się będzie czuła w tym bezkompromisowym męskim pokoju i co można będzie uczynić, ażeby złagodzić nieco ten charakter. Na szczęście pokój był duży i słoneczny. Nowe, orzechowe łóżka o prostych liniach muszą zająć miejsce wielkiego, ciężkiego, starego, ozdobnego łóżka dębowego. Te okropne zasłony (gust jego siostry, to nie ulega wątpliwości) trzeba zastąpić innymi, bladolila – nie, bladolila wyblakną, więc może żółtymi… i tapeta… i obrazy na ścianach.
Przerwał tok jej myśli, odezwawszy się z pewnym przymusem:
– Nie wiem, czy ci to nie sprawi różnicy, ale może zechciałabyś wziąć dla siebie dawny pokój Meggie. Jest obok. I mógłbym się swobodnie zajmować małym Wakiem. Jak wiesz, sypiał zawsze ze mną.
Była zaskoczona, a nawet urażona tą propozycją. A jednak po tym pierwszym wrażeniu doznała uczucia ulgi. Myśl o własnym kącie, o przystani, w której będzie mogła urządzić się według własnych upodobań, nie była jej przykra… Ale żeby inicjatywa wychodziła z jego strony, żeby jej proponował po prostu, iż nie chce mieć jej stale w swoim pokoju! Po tym wszystkim, czym byli dla siebie przez te trzy miesiące! Po tym, jak wyznał jej swoją gorączkową tęsknotę za nią, gdy była tu, w tym domu, żoną Edena!
– No i cóż? – zapytał, spoglądając na nią bokiem.
Jakiś upór w niej skłonił ją do powiedzenia:
– Uważam, że byłoby znacznie lepiej, gdyby Wakefield sypiał sam. Przeszkadzasz mu, wchodząc do pokoju. I masz zwyczaj palenia, gdy się rozbierasz.
– Przeszkadzam mu rzadziej, niż on mnie przeszkadza.
– Wszystkie dzieci, a zwłaszcza delikatne, powinny sypiać same.
– Nie Wake. Nie z jego sercem i nerwami.
– Dobrze, Renny, ale dlaczego mówisz mi to dopiero teraz? Mogłeś powiedzieć mi to wcześniej.
Czuła i rozdrażnienie, i udrękę, dwa nieszczęśliwe uczucia, które potrafił zawsze wzbudzać w niej jakąś nutą w swoim głosie lub milczeniem.
– Nie chciałem.
Odpowiedział jak niegrzeczne dziecko, ale z uporem, który czynił go niedostępnym.
Miała już dawno poza sobą tę scenę, ale przypominała ją sobie często, gdyż była oczywistym dowodem, iż jej przybycie nie mogło nic zmienić w Jalnie, że jej życie zależy od Renny’ego i że ona nie mogła nic uczynić ponad to, jak wejść w jego życie – niby świeży strumień do słonego jeziora.
Teraz, wchodząc razem do jego pokoju, zobaczyli Wakefielda wciąż jeszcze opierającego się o balustradę. Nie spojrzał na nich i Renny nie spojrzał na niego. Alina wiedziała doskonale, że Wake był o nią zazdrosny i że Renny również zdawał sobie z tego sprawę. Zamknęła drzwi za sobą. Renny usiadł na krześle i zaczął rozsznurowywać buty; wreszcie ściągnął je i rzucił z hałasem na podłogę. Lubiła mu się przyglądać bez względu na to, co robił. Był dla niej radością i pragnęła go całego dla siebie, czule i wyłącznie.
– Dlaczego jesteśmy tak mało razem ze sobą? – spytała. – Byłam po południu w salonie przez dwie godziny. Miałam nadzieję, że przyjdziesz.
Zaczął się tłumaczyć, ale przerwała mu:
– Wiem o klaczy. Bardzo pięknie, że wszystko poszło tak gładko. Ale byli przecież inni, nie musiałeś tkwić tam przez cały czas. Możesz mi wierzyć albo nie wierzyć – ciągnęła drżącym głosem – ale czuję się czasami bardzo samotna. Gdy myślę o naszym miodowym miesiącu w Anglii… naszych podróżach i drodze powrotnej… Wszystko było takie piękne! A teraz jesteś taki pochłonięty innymi rzeczami. – Usiadła na brzegu łóżka z niepocieszoną miną. – Jeszcze, gdybyś był jak amerykańscy mężowie pochłonięty ważnymi przedsiębiorstwami, które wymagają rozwagi…
Zatrzymał ją urażony wyraz jego twarzy. Biła od niego zraniona duma i głęboko w oczach czaił się smutek. Zaczął mówić:
– Ale, ale… czy nie możesz zrozumieć?
– Nie, nie rozumiem – odrzekła nieustępliwie. – Doprawdy, wierzę, że gdybym miała urodzić dziecko, nie wyprawiałbyś takich brewerii.
– Jesteś zazdrosna! – krzyknął zdumiony. – Zazdrosna o klacz! Nigdy nie słyszałem nic podobnego!
Jej kobiecość domagała się pieszczot. Powiedziała płaczliwym tonem pięcioletniej dziewczynki:
– Wszystko mi jedno, co myślała. Tak jest naprawdę. Gdybym miała w tej chwili urodzić dziecko, nie mógłbyś nic innego uczynić dla mnie, niż uczyniłeś dla niej.
– Owszem, mógłbym! Uciekłbym do lasu i błąkałbym się wśród drzew, póki nie byłoby po wszystkim!
Usiadł obok niej na łóżku.
– Czy wiesz – rzekł, przyciągając ją do siebie – że, jak na rozumną kobietę i intelektualistkę, potrafisz być głupsza od wszystkich kobiet, które spotkałem w życiu?
Wiedziała, że miał rację. Wiedziała, że był zaskoczony i rozbawiony jej głupotą, ale doprowadziła się sama do tego stanu i było jej to teraz obojętne. Przytuliła się mocniej do niego. Pokój był szary i chłodny. Obejmował ją ramieniem. Sięgnął po papierosa, zapalił go i rzucił zapałkę na ziemię. Dym wzbijał się małymi kółkami. Trzymali się razem w półmroku.
– Jak to dobrze – stwierdził – że jest jedna podłoga, na którą można rzucać zapałki, i jedna kapa, którą możemy zgnieść.
W salonie Fezant czekała na Piersa, który miał przynieść jej Mooeya. Była pora, żeby ułożyć dziecko do snu, ale nie było jej śpieszno rozstać się z ciepłem bijącym od kominka. Siedziała bardzo wyprostowana na taborecie przed ogniem, myśląc o Alinie i Rennym. Czy byli szczęśliwi? Czy ich małżeństwo zapowiadało się szczęśliwie? Rozważania na temat stosunków pomiędzy mężczyznami a kobietami były bardzo interesujące. Zaznała w ciągu swojego krótkiego życia za wiele niepokoju i okrucieństwa, za wiele przeszła, by nie rozumieć całej doniosłości stosunków. I nie tylko to, co sama przeżyła, ale to, co działo się dookoła niej, rozmaite komplikacje uczuciowe jej otoczenia – stanowiły temat jej rozmyślań. Zdawało się jej, że ma mądrość życiową, że jest bardziej doświadczona od Aliny, która była starsza od niej prawie o dziesięć lat i miała już poza sobą pierwsze małżeństwo i rozwód, a teraz była powtórnie zamężna. I za każdym razem wyszła za Whiteoaka! W tym było nieszczęście! Whiteoakowie. Alina nigdy nie będzie w stanie ich zrozumieć! Była obca; nie wychowała się z nimi na tej samej ziemi! Fezant znała Whiteoaków od najwcześniejszych lat dzieciństwa. Była ich najbliższą sąsiadką. Zastanawiała się, czy nie dojdzie kiedyś do tego, że będzie mogła udzielić Alinie kilku rad. Odłożyła robotę i jej oczy stały się olbrzymie, gdy wyobraziła sobie siebie dającą rady. Tylko nie miała pojęcia, jakie one będą.
Piers i Mooey schodzili ze schodów ostrożnie i powoli. Przez cały czas Mooey powtarzał w kółko, że się nie boi i że nie upadnie.
– Wciąż powtarzasz to samo, jak mały dzidziuś – mówił Piers.
– Nie jestem dzidziusiem – odpowiedział obrażonym tonem i po głębokim namyśle dodał: – Do diabła, nie boję się!
– Co mówi moje dziecko? – zapytała Fezant.
– Albo gaworzy jak dziecko w kołysce, albo klnie jak żołnierz – rzekł Piers.
– Za wiele słyszy moje kochane biedactwo! – zawołała Fezant, wyciągając ramiona.
Chłopczyk podbiegł do niej, kładąc główkę na jej kolanach.
– Co robisz? – zapytał Piers.
– Nowy sweter dla Mooeya. Będzie mu ślicznie w tym kolorze, prawda?
– Gdzie reszta? – zapytał Piers, siadając.
– Renny i Alina poszli na górę. Wake powlókł się za nimi. Naprawdę, myślę, że się jej to z czasem strasznie sprzykrzy – nigdy go nie ma dla siebie.
– Doprawdy? A dlaczego chciałaby mieć go wyłącznie dla siebie?
– Bo właściwie krótko są małżeństwem. I całymi dniami nie jest sama z nim, chyba że się przedostanie przez śnieg i dopadnie go w stajni. Sama mi powiedziała, że czasem udaje, że jej w ogóle nie zna: stoi przed jakimś starym koniem, a na nią nie zwraca uwagi. Bardzo jej współczuję.
Piers przysłuchiwał się tym słowom z uśmiechem. Oparł się o poręcz i wsunął ręce do kieszeni.
– A teraz chcesz może znać ostatnią nowinę? – zagadnął. – Przyjęcie urodzinowe dla Fincha. Z rodziną i przyjaciółmi tańczącymi wokoło urodzinowego tortu ze stu tysiącami dolarów pośrodku.
Finch chciał koniecznie zobaczyć się tego wieczoru ze swoim przyjacielem. Nie widział go już od dwóch tygodni i mniej więcej co dwa tygodnie odczuwał potrzebę otworzenia przed nim serca. Nie, żeby Jerzy Fennel był wrażliwy na zwierzenia Fincha. Prawdę powiedziawszy, odnosił się czasem z lekceważeniem do dramatycznych wybuchów rozpaczy przyjaciela.
Jerzy Fennel był zrównoważonym młodzieńcem. Tak jak Finch kochał ponad wszystko muzykę, ale radość, którą w niej znajdował, opierała się na spokoju. Grał na fortepianie, skrzypcach, banjo, mandolinie, a gdy nie miał żadnego z tych instrumentów pod ręką – wyjmował z kieszeni organki. Uniesienia i rozpacz Fincha były mu obce i niezrozumiałe. Ale był przywiązany do niego i intuicja mówiła mu, że ten niespokojny przyjaciel ma wewnętrzne walory, które przyniosą mu sławę.
Finch miał w Jerzym oddanego przyjaciela – przyjaciela, który był zawsze taki sam: równy, serdeczny. Rozmawiali bez znużenia o rzeczach, które ich interesowały. Finch – namiętnie, Jerzy – spokojnie. Był tylko jeden temat, który rozpłomieniał Jerzego: pieniądze. Żeby je wydawać, żeby się lały jak woda. Niemal zawsze kieszenie obu młodzieńców były puste. Nieprzezwyciężone lenistwo Jerzego kazało mu przypuszczać, że nie ma nic lepszego od nadmiaru pieniędzy, na które nie musi się pracować. To właśnie czekało Fincha i Jerzy był tym bardzo podniecony.
Jerzy był młodszy od Fincha, ale miał już poza sobą studia uniwersyteckie i pracował w biurze maklerskim. Obrał sobie ten zawód, bo zdawało mu się, że jest łatwy i że mówiono tu dużo o pieniądzach, nawet jeżeli ich nie oglądano. Prowadził teraz Fincha po schodach do swojego małego, niewygodnego pokoju, który ogrzewała jedynie rura z pieca kuchennego. Ale ciepło emanujące z przysadzistej postaci Jerzego i wspomnienia wesołych godzin, które spędzali tutaj od lat, czyniły ten pokoik miłym dla Fincha. Opadł na „wyboistą” kanapę i wyjął z kieszeni fajkę. Jerzy spojrzał na niego ze zdumieniem. Do tej pory widywał go tylko z papierosem. Finch był nieco zakłopotany. Już za ostatniej bytności w domu pastora miał ze sobą fajkę, ale nie mógł zdobyć się na odwagę, żeby ją wyjąć z kieszeni. Wyobrażał sobie, że z fajką w kącie ust wygląda znacznie bardziej po męsku – nie tak jak Piers oczywiście, ale bądź co bądź nie jak wyrostek.
– Co za pomysł? – zapytał Jerzy, zapalając papierosa. – Czy występujesz w roli wielkiego autora, ambasadora amerykańskiego lub brytyjskiego ministra?
Finch odpowiedział przez kłęby dymu:
– Nie wiem, do czego prowadzą te aluzje. Palę fajkę od dłuższego czasu – tak dla odmiany. To mniej kłopotliwe i tańsze od papierosów.
Jerzy zachichotał.
– Wyszukujesz sobie odpowiednią porę dla robienia oszczędności. Właśnie gdy kończysz dwadzieścia jeden lat i dostajesz więcej pieniędzy, niż potrafisz wydać.
– Może po prostu doszedłem do wieku, w którym smakuje fajka – rzekł Finch z godnością. – Fajka uspokaja mnie. Jestem teraz bardzo zdenerwowany. Byle co wytrąca mnie z równowagi.
– Byłbym też zdenerwowany przeddzień otrzymania spadku.
– Prosiłbym cię, żebyś nie rozmawiał ze mną, jak gdybym miał zostać milionerem… Czymże jest sto tysięcy dolarów!
– Nie mam pojęcia. Nie mogę wyobrazić sobie takiej sumy!
– Ale naprawdę, w dzisiejszych czasach to znowu nie tak bardzo wiele. Każdy z moich wujów miał tyle, a teraz grosze im zostały.
– I tobie zazdroszczą tego spadku.
Finch się zaczerwienił.
– Przepraszam, że ci sprawiłem przykrość – rzekł Jerzy – ale słyszałem i to, i tamto. Nie zadawali sobie trudu, ażeby ukryć swoje uczucia.
– Nie potępiam ich – zawołał Finch – nie biorę im za złe… tego, co mówili.