Śmierć jubilera - Jerzy Edigey - E-Book

Śmierć jubilera E-Book

Jerzy Edigey

0,0

Beschreibung

Warszawa lat 70-tych, ciepłe, przyjemne lato i śmiertelny napad. Słoneczny poranek w warszawskim salonie jubilerskim zamienia się w koszmar, gdy pracownicy odkrywają zamknięte drzwi, a za nimi – trupy i puste półki. Skradziono biżuterię wartą 2 miliony złotych, a sprawa trafia w ręce kapitana Tokarskiego. Śledztwo pełne sprzecznych dowodów prowadzi milicjanta aż do Zakopanego, gdzie niedawno doszło do śmiertelnego potrącenia. Czy zakopiańskie góry mogą kryć w sobie klucz do zagadki morderstwa z Warszawy? Dla fanów kryminalnych łamigłówek w stylu Raymonda Chandlera. Tytuł należy do cyklu PRL kryminalnie – serii składającej się z powieści milicyjnych najbardziej poczytnych autorek i autorów czasów PRL.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 241

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Jerzy Edigey

Śmierć jubilera

 

Saga

Śmierć jubilera

 

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

 

Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów, z których pochodzi.

Copyright © 1973, 2021 Jerzy Edigey i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728049488

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Początek całej historii

Droga była zupełnie pusta. Nic dziwnego. Nie sezon i wtorek po południu. Kto miał przyjechać do Zakopanego, zrobił to w sobotę. Kto stamtąd wracał, najczęściej tak planował swój urlop, aby w poniedziałek stawić się do pracy. Toteż teraz, w to wtorkowe popołudnie, szosą od czasu do czasu przejechał jedynie autobus PKS. Rzadziej ciężarówka lub prywatne auto.

Było już dobrze po czwartej po południu, bo po gorącym dniu zaczęło się robić chłodniej, a tarcza słoneczna zbliżała się do horyzontu. Jeszcze pół godziny i słońce zniknie za górą. Wtedy temperatura szybciej będzie spadała, aby w nocy ziemię pokryć szronem. Tak to zawsze jest w październiku na Podhalu. W dzień piękne słońce i upał, że można opalić się na Murzyna, w nocy natomiast przymrozki.

Droga biegła w dół. Z jednej strony znajdowało się dość strome zbocze, porośnięte młodym lasem. Z drugiej, aż do wioski widocznej daleko w dolinie, łąka opadała tarasami zielonych pól.

Na szczycie wzgórza ukazała się syrena. Samochód wbrew przepisom jechał samym środkiem szosy. Teraz z coraz większą szybkością zaczął zjeżdżać w dół. Najwidoczniej kierowcy bardzo się śpieszyło. Dokąd? Do szpitala czy od razu na cmentarz?

Samochodzik jadący na pełnym gazie szosą opadającą dość stromo dawno przekroczył wszelkie parametry szybkości przewidziane dla tego rodzaju wozów. Wprost tańczył po całej szerokości drogi. Jeszcze trochę i skończy się katastrofą. Kierowca straci panowanie nad maszyną.

W tej chwili z bocznej drogi, z zalesionego wzgórza wyjechał rowerzysta. Stary, góral w białych, dobrze przybrudzonych portkach, w granatowej, wytartej marynarce i ozdobionym muszelkami kapelusiku, który także chyba pamiętał przedwojenne czasy.

Góral nie widział samochodu, bo zasłaniały go drzewa. On także jechał z góry i nawet nie pomyślał, że przed wjazdem na szosę trzeba zwolnić i sprawdzić, czy droga wolna. A kierowca wozu skupił swoją uwagę na tym, aby nie wylecieć przy tej szybkości na pobocze, nie rozbić się o jakieś drzewo lub nie stoczyć kilkadziesiąt metrów po zielonej łące. Zaskoczenie było obopólne. Dla człowieka w syrenie nagłe pojawienie się na środku szosy rowerzysty stało się taką samą niespodzianką, jak ten pędzący samochód dla górala wjeżdżającego lekkomyślnie na asfaltową drogę.

Zderzenie było nieuniknione. Góral już nie mógł zahamować, a dla prowadzącego wóz jakikolwiek skręt kierownicą przy tej szybkości równał się wyleceniu z szosy.

Człowiek w samochodzie tak lekkomyślnie rozwijający nadmierną szybkość musiał być jednak dobrym kierowcą. Spostrzegłszy w ostatnim momencie wyłaniającego się zza drzew rowerzystę, spróbował ostatniego manewru. Dodał jeszcze gazu. Może uda się przemknąć samochodem tuż przed góralem?

Nie udało się!

Jedynie przednie koła i połowa samochodu zdołały wygrać wyścig z czasem. Cyklista wpadł na przejeżdżający w pędzie wóz. Rower odrzucony został kilka metrów w bok, a człowiek, po uderzeniu głową i barkami o nadwozie auta, zatoczył łuk do tyłu, upadł na szosę i znieruchomiał.

Samochód przejechał dalsze pięćdziesiąt metrów, zanim kierowca zdołał go zatrzymać. Na tylnym biegu podjechał do miejsca wypadku. Wyskoczył z auta i zbliżył się do leżącego na boku, dziwnie podkurczonego górala.

Kierowca był mężczyzną w wieku około trzydziestu pięciu lat. Wysoki, ubrany w ciemnoniebieski garnitur. Szatyn o czole nieco podwyższonym, zapowiadającym szybkie wyłysienie. Twarz okrągła, oczy piwne.

Góral leżał bez ruchu. Rysów twarzy nie można było odróżnić pod warstwą krwi, która zaczęła już na czerwono farbować asfalt. To, co przed chwilą było jeszcze rowerem, teraz przedstawiało sobą widok nowoczesnej rzeźby zrobionej z kawałków rur i pasków gumy.

Na widok swojej ofiary kierowca momentalnie wytrzeźwiał.

— Co robić? — przemknęło mu przez głowę. — Temu człowiekowi żaden ratunek nie zda się na nic. Nawet nie dowiodę, że góral nagle zajechał mi drogę. Czy zresztą zapytają mnie o to?

Przecież wystarczy próba krwi. Ta ćwiartka, którą wypił „na pożegnanie” z przyjaciółmi, będzie miała na rozprawie sądowej głos decydujący.

Zresztą sam kierowca uczciwie w duchu przyznał, że gdyby nie wódka, nie gnałby tak po wariacku z góry i wtedy, kto wie, może mógłby wyminąć rowerzystę czy też zatrzymać wóz, aby nie dopuścić do zderzenia.

Ale teraz te wszystkie „żeby, gdyby” przestały być aktualne. Doszło do katastrofy. On jest po dużej porcji alkoholu, a na ziemi leży zabity przez niego człowiek. Co robić? Jak się ratować?

Właściciel syreny rozejrzał się dookoła. Szosa nadal była zupełnie pusta.

Człowiek, który spowodował wypadek, zdecydował się błyskawicznie. Dopadł swojej syreny, uruchomił motor i wyciskając z niego ile się da, z największą szybkością uciekł z miejsca wypadku.

— Tu zaraz — kombinował — musi być skrzyżowanie dróg. Ta boczna szosa jest zawsze pusta. Trzeba skręcić w lewo. A później na szosę prowadzącą do Wadowic. Byle się tam dostać. Droga do Katowic będzie już dla mnie bezpieczna. Po niej kręci się tyle wozów, że syrena pozostanie nie zauważona i łatwiej zatrze za sobą ślady.

Uciekający pirat drogowy miał szczęście. Aż do skrzyżowania nie minęło go żadne auto. Także i po przejechaniu skrzyżowania jego wóz był jedynym na bocznej drodze. Zapadał zmierzch i jakakolwiek identyfikacja jadącego wozu stawała się coraz trudniejsza. Kierowca prowadził swój wóz bardzo ostrożnie.

Przed Wadowicami syrena zatrzymała się, a jej właściciel długo oglądał swój pojazd. Nie znalazł na nim ani kropelki krwi. Tylko na ramie pomiędzy drzwiami i tylnym oknem było niewielkie zadrapanie. Mała skaza na popielatym lakierze. Widocznie właśnie w to miejsce rowerzysta uderzył głową. Najpewniej tę rysę zrobiła jakaś muszelka góralskiego kapelusika.

Kierowca posmarował zarysowany lakier olejem, a później przetarł flanelką do sucha. Skaza stała się prawie niewidoczna, a także nieco się spatynowała. Wyglądała, jak gdyby powstała nie przed dwiema godzinami, ale co najmniej przed miesiącem.

Mężczyzna w ciemnoniebieskim ubraniu teraz zupełnie uspokojony przejechał przez Wadowice i wyjechał na szosę do Katowic. Jak przewidywał, ruch tu był większy i zapadł zmrok. Wszystko się udało! Nikt nie widział wypadku, nikt nie rozpozna jego sprawcy.

— Temu biedakowi i tak nie mogłem już pomóc — uspokajał swoje sumienie właściciel syreny. — Przecież to nie moja wina. Wyskoczył mi facet z bocznej drogi prosto pod koła. Jechałem szosą, miałem pierwszeństwo przejazdu. A niech to licho porwie! Nigdy nie wezmę do ust kieliszka wódki.

Radość pirata drogowego była przedwczesna. Nie zauważył bowiem, że kiedy on pędził z góry na złamanie karku, jakiś mężczyzna szedł ścieżką biegnącą lasem tuż przy drodze.

Przechodzień, jakiś pieszy turysta lub wczasowicz z pobliskiego domu FWP, stał się mimowolnym świadkiem wypadku. Znajdował się najwyżej o dwadzieścia metrów od miejsca tragicznego zderzenia. Widział wszystkie manewry kierowcy, przerażenie, wahanie i zdecydowaną, ucieczkę Ukryty za drzewami mężczyzna miał przy sobie aparat fotograficzny. Szybko otworzył futerał, nastawił aparat na ostrość i właściwą odległość, utrwalając wszystkie fazy zachowania się właściciela wozu.

Mężczyzna nie zdradził swojej obecności. Nie wyszedł na szosę tak długo, dopóki uciekająca syrena nie zniknęła za zakrętem drogi. Dopiero wówczas zbliżył się do leżącego bez ruchu górala i pośpieszył z pomocą ofierze wypadku.

W tydzień później fotograf-amator wywołał filmy. Był bardzo zadowolony z tych kilku zdjęć. Udały się doskonale. Na tle samochodu syrena znakomicie odbijała postać mężczyzny o wystraszonym wyrazie twarzy. Tuż u jego nóg leżał góral. Można było zauważyć, że leżący ma całą głowę we krwi. Najważniejsze jednak, że wyjątkowo wyraziście wyszła tylna tablica rejestracyjna syreny. Gdyby takie zdjęcie posłać na konkurs fotograficzny reporterów prasowych, miałoby ono szansę zdobycia jednej z pierwszych nagród.

Ale człowiek, który zrobił to zdjęcie, nie był fotoreporterem. Nigdzie nie posłał swojego zdjęcia. Nikomu go nawet nie pokazał i schował głęboko w szufladzie swojego biurka. Tej, gdzie przechowywał najważniejsze dokumenty.

Minęło przeszło dwa lata...

ROZDZIAŁ 1 Włamanie do sklepu „Jubilera”

Pierwsza jak zwykle przyszła Maria Pawełkiewicz. Do jedenastej brakowało dziesięciu minut. Pomimo to pracownica sklepu „Jubilera” zdziwiła się, że kraty wystawy i drzwi frontowych jeszcze nie są otwarte. Kierownik sklepu, Stanisław Charasimowicz, zjawiał się zwykle wcześniej niż reszta personelu. Wchodził do sklepu tylnym wejściem, sam odsuwał kraty drzwi od ulicy, a także podnosił metalowe żaluzje na oknach wystawowych.

Kierownik lubił to zajęcie. Nie chciał, aby mu w otwieraniu sklepu ktoś pomagał. Może zresztą ten człowiek, któremu zaledwie parę lat pozostało do emerytury i który był synem i wnukiem jubilera, wyobrażał sobie, że przychodzi do własnego, odziedziczonego po rodzicach sklepu? A może po prostu wybierał tę godzinę ciszy i spokoju przed otwarciem magazynu, aby bez żadnych przeszkód załatwić całą papierkową robotę, tak obrzydzającą życie każdemu kierownikowi każdego sklepu, bez względu na jego branżę.

Maria była trochę zdziwiona, że kierownik się spóźnił bądź zrezygnował z porannej pracy. Na pewno jednak za chwilę nadejdzie. Czekała więc cierpliwie przed sklepem.

Nie upłynęły i trzy minuty, kiedy od strony przystanku autobusowego nadszedł następny pracownik „Jubilera”, taksator Wincenty Kołodko. On także nie krył zdziwienia na widok zapuszczonych krat.

— Co się stało z naszym staruszkiem? — zażartował. — Czyżby mu się przypomniała trzecia młodość i jak wczoraj popłynął w Polskę, tak do tej pory nie zszedł z orbity?

— Co też pan opowiada, panie Wicku?! — Pawełkiewiczowa była wręcz zgorszona niestosownymi dowcipami młodego człowieka. — Jak można w ten sposób wyrażać się o starszym panu i to w dodatku kierowniku?

Z kolei nadeszła Krystyna Waldecka, zastępczyni kierownika.

— Pan Stanisław nie uprzedzał mnie, że dzisiaj przyjdzie później. Przecież dałby mi klucze...

— Nie mógł pani dać kluczy, bo został w sklepie, kiedy wczoraj wychodziliśmy — przypomniał taksator.

— Rzeczywiście! — potwierdziła pani Maria. — Ktoś do niego telefonował i zorientowałam się, że kierownik zaczeka na tego kogoś w sklepie.

— To nie „ktoś” telefonował — wyjaśniła Waldecka — tylko nasz główny księgowy. Sama odbierałam telefon. Zresztą „stary” powiedział, że księgowy przyjdzie około siódmej, ponieważ coś nie zgadza mu się w dokumentach. Dlatego kierownik nie wyszedł o siódmej razem z nami.

Nadszedł ostatni z pracowników sklepu, zegarmistrz Antoni Radwaniuk.

— Tak stoicie przed sklepem, jak gdyby wam za to płacili — zegarmistrz witał kolegów. — Jeszcze zamknięte? A ja już bałem się, że jestem spóźniony.

Waldecka spojrzała na zegarek.

— To się zgadza — potwierdziła. — Siedem minut po jedenastej.

— A naszego Charasimowicza jak nie ma, tak nie ma. Nic, tylko wczoraj zapił się w pestkę. Powiadam wam! — upierał się taksator.

— To niemożliwe! — znowu zaprotestowała Pawełkiewiczowa.

— Zajrzę od tyłu — zdecydowała Krystyna Waldecka. — Może kierownik tak ostro zabrał się do sprawozdawczości, że zapomniał o całym świecie? Jeżeli drzwi będą zamknięte, zapukam w szybę.

Sklep „Jubilera” znajdował się w Warszawie, przy ulicy Poznańskiej, w niewielkim jednopiętrowym domu. Na górze były dwa mieszkania. Lokale na parterze zajmowali „Jubiler”, prywatny sklep z okryciami damskimi i rzemieślniczy warsztat szewski. Obecnie, w lipcu, pozostałe placówki, jak to głosiły białe wywieszki ze stemplem „Stołeczna Rada Narodowa”, zamknięto na czas urlopów ich właścicieli. „Jubiler” zajmował największy z trzech lokali handlowych. Duże pomieszczenie frontowe z dwoma oknami wystawowymi miało zaplecze składające się z pokoju kierownika, urządzenia sanitarnego i sporej pakamery. Tam też, prosto z klatki schodowej, prowadziło drugie wejście do sklepu. Okna od tyłu domu zaopatrzono w solidne kraty, ale można było wsunąć przez nie rękę i zapukać w szybę pokoju kierownika. Właśnie jego zastępczyni, Waldecka, zamierzała to uczynić.

Wkrótce niewiasta powróciła, a jej twarz wyrażała zaniepokojenie.

— Chodźcie ze mną. Obawiam się, że stało się coś złego.

Wszyscy pośpieszyli za panią Krystyną.

— Pukałam parę razy w szybę — wyjaśniała — ale nikt nie odpowiada. Coś mnie tknęło i otworzyłam prowadzące na klatkę schodową drzwi. Podchodzę do naszych sklepowych i widzę, że antaby wiszą nie założone, a kłódek ani śladu. Pukałam, a potem waliłam nogą w drzwi. Nikt nie otwiera.

Mała grupka stanęła na klatce schodowej i przyglądała się masywnym drzwiom obitym grubą blachą, prowadzącym do sklepu „Jubilera”.

— Rzeczywiście, antaby zdjęte — stwierdził taksator i poruszył klamką, ale drzwi nie otworzyły się. — Zamknięte na zasuwy.

— Widocznie kierownik przyszedł rano, wszedł do sklepu i zamknął się od wewnątrz.

— To dlaczego nie otwiera? Głuchy by chyba usłyszał.

— Może mu się zrobiło niedobrze? — zaniepokoiła się Maria Pawełkiewiczowa. — Pan Stanisław już od kilku dni narzekał na serce.

— Zawracanie głowy. Trzy lata pracuję w tym sklepie — odpowiedziała Waldecka — i kierownik ciągle na coś narzekał. Takie skrzypiące drzewo przeżyje nas wszystkich.

To mówiąc rezolutna niewiasta jeszcze raz silnie kopnęła nogą w metalowe obicie drzwi. Spowodowało to głuchy odgłos, ale bez żadnego odzewu z wewnątrz.

— Co robić? — zastanawiał się zegarmistrz.

— Chyba zadzwonię do dyrekcji — zaproponowała zastępczyni kierownika sklepu.

— A może od razu i do milicji? — dorzucił Antoni Radwaniuk.

— Na to zawsze będzie czas. Niech dyrekcja decyduje. Idę, a wy poczekajcie tu na mnie — Waldecka wyszła na ulicę i skierowała się naprzeciwko, do sklepu spożywczego, gdzie, jak wiedziała, mieli telefon.

Wkrótce powróciła.

— Rozmawiałam z dyrektorem Jelonkiem — relacjonowała kolegom. — Nic nie wiedzą o chorobie Charasimowicza. Ale bardzo się zaniepokoili, kiedy im powiedziałam o tych antabach. Dyrektor Jelonek obiecał, że natychmiast pośle samochód do mieszkania naszego kierownika, aby sprawdzić, co się z nim dzieje, a tutaj albo przyjedzie sam, albo przyśle Józefa Kowalskiego, zastępcę kierownika zespołu Śródmieście.

— Dobrze, poczekamy — Kołodko wygodnie rozsiadł się na stopniu schodów i pokazując ręką zapraszał: — Bardzo proszę. Miejsca starczy dla wszystkich.

Jedynie zegarmistrz poszedł za jego przykładem. Obie panie obawiały się o swoje jasne sukienki.

— Jeżeli ktoś nas tu zobaczy — zauważyła Pawełkiewiczowa — pomyśli, że zwariowaliśmy.

— Skądże znowu! — uspokajał towarzystwo Antoni Radwaniuk. — Nasz następca Kilińskiego moczy swoje nie tyle grzeszne, co opasłe ciało w Czarnym Morzu, zaś damski krawiec załadował do swojej nowej „renówki” żonkę i dziateczki, aby pomknąć na wyspy Jugosławii. A na górze też od paru dni spokój. Ani razu nie słyszałem sznaps--barytona tego tramwajarza, zaś małżonkowie Zielińscy także się nie kłócili. Tego małego piegusa z piekła rodem, co nam w maju wybił szybę, nie widuję od dwóch tygodni. Ani jego rodziców. Przecież to lipiec. Urlopowy szczyt. Warszawa wyludniona. Kto mógł i dokąd mógł, to dał nogę z miasta. Sam bym to zrobił.

— Nie trzeba było brać urlopu w maju. Mógłbyś wyjechać w lipcu — przygadała Radwaniukowi Waldecka. — Dobrze wiedziałeś, że nikt z nas nie zapisał się na ten miesiąc.

— Za to w sierpniu nie wiem, jak sobie damy radę bez Krystyny i Wicusia — martwiła się Maria Pawełkiewiczowa.

— Co tu gadać o sierpniu — zniecierpliwił się Kołodko — kiedy teraz nie możemy się dostać do swojego sklepu.

Czekali jeszcze ze dwadzieścia minut, kiedy przed sklepem na Poznańskiej zatrzymała się jasna warszawa, z której wysiadł Józef Kowalski, zastępca kierownika zespołu sklepów „Jubilera” w Śródmieściu. Był to mężczyzna dobiegający pięćdziesiątki. Niezbyt wysoki, ale o szerokich ramionach i grubym karku. Twarz miał pooraną zmarszczkami, a włosy tak szpakowate, że zdawały się zupełnie jasne. Nosił popielate spodnie z elany i koszulkę polo wiśniowego koloru, rozpiętą z powodu upału. U nasady szyi, w wycięciu koszuli, widoczny był kawałek jakiejś starej blizny.

Józef Kowalski dopiero od kilku miesięcy pracował w Warszawie. Przedtem kierował „Jubilerem” w Wałbrzychu, gdzie wyróżnił się sprężystością w prowadzeniu tej placówki. Dlatego ściągnięto go do stolicy. Dla nikogo nie było tajemnicą, że od września kierownik zespołu przejdzie na wyższe stanowisko w centrali, a Kowalski przejmie jego dotychczasową funkcję.

— No co? — spytał zastępca kierownika zespołu. — Charasimowicz zjawil się?

— Nie. Nie ma go. Czekamy od jedenastej — wyjaśniła Krystyna Waldecka.

— Jadąc tutaj — powiedział Kowalski — wstąpiliśmy do mieszkania Charasimowicza, przy Żelaznej, do tych nowych bloków. Drzwi zamknięte, nikt nie odpowiada.

— To tak, jak i tu. Pewnie kierownik zasłabł — martwiła się Pawełkiewiczowa. — Pukaliśmy, waliliśmy nogami w drzwi, żadnej odpowiedzi.

Kowalski sam zbadał sytuację.

— Nie ma co dłużej czekać — zawyrokował. — Trzeba zawiadomić milicję. Gdzie tu najbliższy telefon?

— Ja pana zaprowadzę — ofiarowała się Waldecka.

Józef Kowalski najpierw porozumiał się z dyrektorem Jelonkiem, a po uzyskaniu jego aprobaty zatelefonował do milicji. Wkrótce przed sklepem zatrzymał się milicyjny radiowóz. Starszy sierżant, kierownik patrolu, wysłuchał wyjaśnień personelu i obejrzał sklep od zewnątrz. On też uznał, że dłużej nie można zwlekać. Coś musiało się zdarzyć. Kradzież? Wypadek? Radiotelefonem połączył się z Pałacem Mostowskich, skąd obiecano przysłać ekipę dochodzeniową.

Przed upływem niespełna pół godziny następne dwa samochody milicyjne zajechały na Poznańską. Starszy sierżant zameldował przybyłemu z Komendy Stołecznej MO kapitanowi Januszowi Tokarskiemu, jak przedstawia się sytuacja, i radiowóz odjechał, a ekipa dochodzeniowa przystąpiła do szczegółowej lustracji otoczenia sklepu.

Technik daktyloskopijny próbował odnaleźć na antabie i na klamce tylnych drzwi do sklepu ślady palców. Nie był jednak zbyt wielkim optymistą. Przecież wszyscy z pracowników „Jubilera”, łącznie z Józefem Kowalskim, uważali za swój święty obowiązek sprawdzić, czy drzwi są rzeczywiście zamknięte i wziąć do ręki każdą z dwóch antab.

— Na podłodze są ślady opiłków — zauważył inny z wywiadowców.

Ostrożnie, posiłkując się niewielkim pędzlem, pozmiatał do koperty kurz leżący pod drzwiami sklepu.

— Wydaje mi się, kapitanie — powiedział — że te zasuwy próbowano otwierać na „ołowiankę”. Że też taki sklep jak „Jubiler” nie mógł się postarać o porządne zamki. Te były dobre za króla Popiela.

— Co pan opowiada? — oburzyła się Krystyna Waldecka. — Sklep posiada dwie grube zasuwy. A poza tym te antaby zamyka się na solidne kłódki, z płaskimi kluczami, jak w zamkach typu „Yale”.

— Kłódki są dobre — zgodził się wywiadowca — ale mają jeden feler, jak zresztą każda kłódka. Bardzo łatwo ją przepiłować byle piłką do metali. A co do tych zasuw, to nawet początkujący złodziej otworzy je w ciągu piętnastu minut. Wkłada się ślepy klucz ze skrzydełkami z ołowiu czy innego miękkiego metalu i później pilnikiem wypiłowuje odpowiednie ząbki. Głowę daję, że tutaj tak pracowano. Świadczą o tym te opiłki, które zebrałem.

— Przede wszystkim — zadecydował kapitan Janusz Tokarski — musimy się dostać do wnętrza sklepu.

— Mogę te zasuwy otworzyć, czemu nie? — ofiarował się wywiadowca.

— Raczej nie będziemy tego próbowali — postanowił kierownik ekipy. — Od wewnątrz mogą być jakieś ślady. Może uda nam się sforsować drzwi od ulicy. Tam na pewno żadnych śladów nie zatrzemy.

Od ulicy Poznańskiej drzwi do sklepu „Jubilera” były zabezpieczone rozsuwaną stalową kratą. Zamykano je na trzy solidne kłódki. Poza tym drzwi te miały zwykły zamek, zatrzask i jeszcze dwie kłódki. Szkło zajmujące cały środek drzwi oddzielała od wnętrza sklepu druga stalowa krata.

— Z przodu jak forteca — śmiał się specjalista od zamków. — A od tyłu nawet dziecko wejdzie.

Z kłódkami uporano się szybko, wszystkie przepiłowując. Po rozsunięciu kraty wywiadowca MO dobrał odpowiedni wytrych, aby otworzyć środkowy zamek drzwi.

— Z tym zatrzaskiem będzie kłopot — zauważył. — Tu nie pójdzie tak łatwo.

— Ten zamek — wyjaśnił zegarmistrz — trzyma się prawie na słowo honoru. Z tamtej strony przymocowany jest do framugi tylko dwiema śrubami, które się ruszają. Mocno podważyć, to wylecą.

— Zróbcie tak — polecił kapitan swoim ludziom.

— Michalak! — wywiadowca krzyknął do jednego z kierowców milicyjnych wozów. — Dajcie mi łyżkę do opon!

Jeden ruch stalową dżwignią i zamek odskoczył. Drzwi otworzyły się na całą szerokość. Józef Kowalski chciał wejść do sklepu, ale powstrzymał go jeden z milicjantów. Nie pozwolił także wejść Krystynie Waldeckiej.

— Chwileczkę — powiedział. — Najpierw technicy.

Dwaj technicy milicyjni, z zachowaniem wszelkich ostrożności, weszli do sklepu. Uprzedzając milicjanta stojącego przy drzwiach, aby nikogo nie wpuszczał, za technikami podążył kapitan Tokarski.

W sklepie panował porządek i na pierwszy rzut oka widać było, że nikt tu niczego nie ruszał. W gablotach za szkłem leżały różne drobiazgi ze srebra: spinki, broszki i klipsy, a także zegarki radzieckie różnych typów. Inne gabloty, przeznaczone widocznie dla przedmiotów o większej wartości, były zupełnie puste, ale nie uszkodzone. Jeden z techników sprawdził, czy gabloty są otwarte. Wszystkie, nawet te puste, były zamknięte. Identyczną sytuację stwierdzono w pomieszczeniu, gdzie urzędował taksator: bez klucza nie można było otworzyć szuflad. To samo dotyczyło warsztatu zegarmistrza.

Na środkowej ścianie, za kontuarem, widniały drzwi brązowego koloru, prowadzące do tylnych pomieszczeń sklepu. Specjalista od daktyloskopii zainteresował się odciskami palców na klamce i na framudze drzwi. Po zrobieniu odbitek nacisnął klamkę. Drzwi ustąpiły. Pracownik milicji zajrzał do sąsiedniego pomieszczenia i zawołał:

— Kapitanie, niech pan spojrzy!

Janusz Tokarski podszedł do drzwi i zajrzał. Do sklepu przylegał dość obszerny pokój. Między innymi stało tutaj biurko założone papierami, parę krzeseł, a pod oknem stół. Poza tym pod ścianą znajdowała się stalowa, zielona, opancerzona szafa. Obie połówki jej drzwi były szeroko otwarte. Na podłodze przed szafą leżały jakieś papiery i kilka małych plastykowych pudełeczek do biżuterii. Na krześle stojącym w pobliżu stała metalowa kasetka, także otwarta.

Kapitan zauważył jeszcze, że dwie górne półki szafy były całkowicie puste. Na tych niższych znajdowały się teczki, skoroszyty i pliki innych papierów. Prawdopodobnie dokumenty sklepowe.

Tokarski wycofał się do głównego pomieszczenia „Jubilera”. Przed sklepem zgromadził się już mały tłumek, zwabiony dwoma wozami milicyjnymi, przecinaniem krat oraz widokiem personelu sklepu wraz z milicjantami stojącymi na chodniku. Warszawa mogła być latem wyludniona, ale nie na tyle, aby w niej zabrakło gapiów.

— Wchodźcie wszyscy do sklepu — oficer milicji chciał uniknąć dalszych sensacji i komentarzy. — Jankowski! Zamknijcie drzwi od ulicy. A pracownicy niech wywieszą kartkę, że sklep nieczynny albo coś w tym rodzaju, żeby nam się tu nikt nie pchał.

— Mamy szyldzik „Przepraszamy, remanent” — poinformowała Waldecka. — Leży na tej szafce z lewej strony.

Kiedy już odizolowano się od przygodnych świadków, kapitan zapytał:

— Co trzymacie w tej zielonej szafie?

— Przed zamknięciem sklepu chowamy tam biżuterię. Własną i tę z komisowej sprzedaży oraz sumy pieniędzy, jakie wpłyną do kasy już po wpłaceniu całodziennego utargu do banku — objaśniała zastępczyni kierownika.

— Kto ma klucze do tej szafy?

— Tylko kierownik. A co się z nim dzieje?!

— Tamten pokój jest pusty. Nie ma w nim nikogo — uspokoił kapitan. — Przejdziemy tam, jak tylko technicy skonczą swoją robotę. Czy wczoraj szafę zamykano?

— Tak — poświadczyła Maria Pawełkiewiczowa. — Ja sama zaniosłam do niej całą biżuterię. Najcenniejsze przedmioty schowałam do stalowej kasetki. Kierownik sprawdził, czy wszystko jest w porządku, i zamknął szafę.

— O której godzinie to było?

— Zamknęliśmy sklep o siódmej wieczorem. Wtedy też przenosiłam biżuterię do szafy. Potem kierownik zamknął szafę na oba klucze.

— Kasetka była w środku?

— Oczywiście!

— Dużo było tej biżuterii?

— Dużo. Dostaliśmy z fabryki przed dwoma dniami nową partię złotych pierścionków. To popularna biżuteria, ale było tego 120 sztuk. Ceny tych błyskotek od trzech do pięciu tysięcy złotych. Sprzedaliśmy dwadzieścia kilka sztuk, ale jeszcze około setki zostało. Nawet wszystkich nie trzymaliśmy w gablotkach, a wykładaliśmy za szkło po kilkanaście. A poza tym była biżuteria komisowa. Ostatnio mieliśmy jej dość sporo, bo złoto trochę spadło w cenie. Naturalnie nie u nas, bo nasze ceny są stałe, ale na czarnej giełdzie. To natychmiast odbija się na naszym handlu. Kiedy dolar i złoto tańsze, to ludzie przynoszą do nas towar. Kiedy następuje zwyżka, zaczyna się run na biżuterię. Są takie klejnoty, zwłaszcza bransoletki, ciężkie, tak zwane „pancerki”, które do nas trafiają po trzy, cztery razy w ciągu roku.

— Tak zawsze bywa w naszej branży — Józef Kowalski poparł pracownicę sklepu. — Czarna giełda robi panikę bądź organizuje bessę, a ludziska albo na łeb na szyję sprzedają, albo jeden przez drugiego pcha się do sklepu z pieniędzmi. Czarna giełda zawsze zarabia i na zwyżce, i na zniżce, a zwykły człowiek zawsze traci. Znamy to dobrze. A co z tą szafą, że pan tak o nią dopytuje?

— Stoi pod ścianą na rozcież otwarta. Wydaje mi się, że nie ma w niej biżuterii.

Coś jakby jęk wyrwał się z piersi Kowalskiego. Zastępca kierownika zespołu sklepów „Jubilera” usiadł na najbliższym krześle. Sięgnął ręką do szyi, jak gdyby koszulka polo okazała się za ciasna na jego nie najbardziej wiotkie kształty.

— To niemożliwe! — powiedział.

— Szafa jest otwarta. To fakt niezaprzeczony. A co do biżuterii, ja jej nie dostrzegłem, ale zbadamy dokładnie.

Pracownicy sklepu milczeli niby rażeni gromem. Wreszcie Wincenty Kołodko odzyskał głos.

— Razem tej biżuterii było co najmniej na milion złotych. Tylko jeden pierścionek, ten z brylantem, wyceniłem, i to bardzo ostrożnie, na sto osiemdziesiąt tysięcy. Amator dałby za to znacznie więcej. A klipsy ze szmaragdami? Też sto dziesięć tysięcy.

— Dwie bransoletki z brylancikami po czterdzieści tysięcy — Pawełkiewiczowa przyszła z pomocą koledze. — Kilka złotych papierośnic, każda po dwadzieścia pięć tysięcy.

— Co ja mówię, milion? Tam tego było najmarniej za półtora miliona. Jeżeli nie za dwa? A to dopiero bal!

Krystyna Waldecka zgorszonym wzrokiem obrzuciła taksatora.

— Nie masz się z czego cieszyć.

— Wcale się nie cieszę, ale nie widzę powodu do płaczu. To nie było ani moje. ani wasze Złodziej ukradł, milicji sprawa, aby go znaleźć i przyskrzynić. No nie?

— Niech pan będzie spokojny, przyskrzynimy — odpowiedział jeden z milicjantów.

— Kapitanie — drzwi do sąsiedniego pomieszczenia uchyliły się i wyjrzał z nich jeden z techników. — Niech pan kapitan tutaj pozwoli.

Oficer milicji wszedł do pokoju kierownika.

— Zebrałem odcisków do cholery i trochę — wyjaśnił technik — ale obawiam się, że wszystkie należą do tych pracowników i ich kierownika. Zaraz od nich wezmę „paluszki”

— Ta szafa — zwrócił uwagę inny z ekipy dochodzeniowej — tak się nadaje na przechowywanie biżuterii, jak ja na cesarza chińskiego. Ale muszę przyznać, zamki ma przyzwoite. A pomimo to ten facet, co obrobił sklep, otworzył ją bez użycia siły. Takie szafy włamywacze prują rakiem, jak gdyby to było pudełko sardynek. Dobrał klucze. Widać trochę opiłków na podłodze. Zebrałem je także. Ale żeby przypasować „ołowiankę” do takich zamków, trzeba być fachowcem wysokiej klasy, chociażby pracował nad tym co najmniej półtorej godziny.

Kapitan Tokarski dokładnie rozejrzał się po pomieszczeniu. Poza meblami znajdowało się tu czworo drzwi. Jedne prowadziły do sklepu. Drugie, opatrzone zasuwami, były drzwiami wyjściowymi na klatkę schodową. Oficer milicji otworzył trzecie: za nimi znajdowała się toaleta. Nacisnął klamkę ostatnich, ale nie poddały się.

— Zamknięte, kapitanie — pośpieszył z wyjaśnieniem specjalista od zamków. — Nie chciałem ich otwierać bez pana, chociaż to zwykły zamek, nawet nie „cuhalt”.

— Zaraz się dowiemy, co tam jest — kapitan zaprosił do pokoju wszystkich pracowników sklepu.

— Nic, nie ma nic! — zawołała Pawełkiewiczowa na widok otwartej szafy. — A przecież ja sama wczoraj założyłam te dwie górne półki biżuterią. A kasetkę postawiłam na samej górze, z brzegu.

— Gdzie jest kierownik?!

— Panie kapitanie, czy pan pozwoli zatelefonować do dyrekcji? — zapytał Józef Kowalski. — Muszę zawiadomić o kradzieży. Trzeba zabezpieczyć dokumenty kasowe sklepu i przeprowadzić remanent. Bez względu na to, gdzie jest kierownik.

— Proszę, niech pan dzwoni, ale co do tego remanentu i sprawdzania dowodów, najpierw my przeprowadzimy dokładną rewizję sklepu i zbadamy papiery. Dopiero potem zapadnie decyzja w sprawie ich dalszych losów.

Kowalski połączył się z dyrektorem Jelonkiem i poinformował o okradzeniu sklepu.

— Nie — odpowiedział na pytanie dyrektora. — Charasimowicza ciągle nie ma. Byłem u niego w domu, ale nikt nie odpowiadał na dzwonki i pukanie. Pracownicy nie wiedzą, co się z nim dzieje.

— Co jest za tymi drzwiami? — kapitan zwrócił się do Waldeckiej, pokazując zamknięte pomieszczenie.

— Tam jest pakamera — wyjaśniła pani Krystyna. — Trzymamy tam różne opakowania. Zapas papieru i torebek, a także szczotki i śmietniczki. W zimie wieszamy tam nasze okrycia.

— Dlaczego pakamera jest zamknięta?

— Zamknięta? Nigdy nie jest zamykana! Przynajmniej z zewnątrz. Klucz tkwi z drugiej strony, bo w czasie tych upałów zdejmowałyśmy sukienki i wkładałyśmy fartuchy, aby było chłodniej pracować. Jeżeli któraś z nas, pani Maria albo ja, poszła się przebrać, to zamykała drzwi na klucz od wewnątrz.

— Teraz pakamera jest jednak zamknięta. — stwierdził oficer milicji.

— Właśnie tego nie rozumiem — dziwiła się Waldecka. — Pamiętam dobrze, że wczoraj pani Pawełkiewiczowa pierwsza poszła się przebrać. Potem, już po siódmej godzinie wieczorem i ja weszłam do pakamery, żeby włożyć sukienkę. Nawet nie przekręcałam klucza. Przebrałam się i fartuch powiesiłam na ramiączku na wieszaku. Bo tam jest —dodała — wieszak na ubrania.

— Może kierownik zamknął? — podsunęła myśl Pawełkiewiczowa.

— Czy ktoś z państwa widział, jak kierownik przed wyjściem ze sklepu zamykał pakamerę?

— Kierownik — wyjaśnił Antoni Radwaniuk — nie wyszedł razem z nami. Ja wychodziłem ostatni, a po moim wyjściu kierownik zamknął się od wewnątrz. Słyszałem wyraźnie, jak zamykał górną zasuwę.

— Czy kierownik zawsze zostawał w sklepie po waszym wyjściu?

— Często mu się zdarzało — odpowiedziała Waldecka — Kiedy sklep jest otwarty, po prostu nie ma czasu na rachunki i sprawozdawczość. Nieraz więc zostawaliśmy oboje z kierownikiem, a często zostawał sam. Zdarzało się to przynajmniej raz na tydzień. A prawie codziennie kierownik przychodził do sklepu na godzinę przed jego otwarciem i pracował.

— To może nie jest zgodne z przepisami — szybko dorzucił Józef Kowalski — ale wszyscy tak robią. Inaczej nie uporaliby się z robotą. Na kierowników sklepów wybieramy ludzi, do których mamy absolutne zaufanie.

— Zaufanie zaufaniem — przerwał oficer milicji — a jak sami widzicie, ze sklepu zginęło dwa miliony złotych. I kierownik na dodatek. Tak to bywa z zaufaniem.

— Pan Stanisław Charasimowicz na pewno nie wziął tej biżuterii — oburzył się Kowalski. — To jubiler z dziada pradziada. Mieli swój sklep w Bydgoszczy. Bardzo szanowana rodzina. Mogę za niego głowę dać.

— Ja tak samo — potwierdziła Krystyna Waldecka.

— Każdy z nas — przyłączył się Antoni Radwaniuk.

— Nie chodzi mi o wasze głowy — rozzłościł się Janusz Tokarski — a o kradzież biżuterii. Wracając jednak do tematu, wyszliście państwo razem ze sklepu zostawiając w nim kierownika?

— Tak jest— odpowiedziała Waldecka.

Maria Pawełkiewiczowa otworzyła usta, jak gdyby chciała coś dodać do słów zastępczyni kierownika sklepu, ale rozmyśliła się. Nie uszło to jednak uwagi oficera milicji, który postanowił wyjaśnic później ten szczegół. Na razie zapytał:

— Pakamera wtedy była otwarta, a klucz tkwił wewnątrz. Z tamtej strony drzwi?

— Ja tam nie sprawdzałem — zauważył Wincenty Kołodko. — Ostatnio z pakamery korzystały tylko nasze babki. My, mężczyźni, nie mamy zwyczaju nosić kitli na gołych nogach. Nasze kitle, mój i Antka, wiszą tutaj na wieszaku — to mówiąc Kołodko pokazał trzy fartuchy wiszące na stojaku przy drzwiach wejściowych. — Ten trzeci to kierownika.

— Na pewno była otwarta — powtórzyła Waldecka. — Przebrałam się i zaraz potem wszyscy wyszliśmy ze sklepu. Pamiętam, że klucz był wewnątrz.

— Otwórzcie, Jankowski, te drzwi — polecił kapitan.