Szklanka czystej wody - Jerzy Edigey - E-Book

Szklanka czystej wody E-Book

Jerzy Edigey

0,0

Beschreibung

Rutynowy zabieg w prestiżowym szpitalu, nagła śmierć i milicyjne śledztwo. Szybkie wycięcie wyrostka w luksusowej klinice kończy się niespodziewaną tragedią. Kilka godzin po zabiegu pacjent, dyrektor dużej firmy, umiera. Operacja przebiegła bez komplikacji, jednak seria podejrzanych zdarzeń wśród personelu zdaje się wskazywać na coś innego. Na trop wkracza młody i przenikliwy milicjant, który krok po kroku odkrywa tajemnice szpitala pełnego korupcji i kłamstw. Czy za śmiercią dyrektora może stać więcej niż jeden sprawca? Czy milicjantowi uda się schwytać winowajców? Idealna dla fanek i fanów Ryszarda Ćwirleja. Tytuł należy do cyklu PRL kryminalnie – serii składającej się z powieści milicyjnych najbardziej poczytnych autorek i autorów czasów PRL.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 248

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Jerzy Edigey

Szklanka czystej wody

 

Saga

Szklanka czystej wody

 

Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów, z których pochodzi.

Copyright © 1974, 2021 Jerzy Edigey i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788727216713

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

ROZDZIAŁ I

Telefon od dyrektora

W malutkim pokoiku-dyżurce pielęgniarek dzwonek telefonu rozlegał się tak głośno, że słychać go było na drugim końcu korytarza szpitalnego. Siostra dyżurna, siedząca przy biało lakierowanym biureczku, podniosła słuchawkę. Z wyraźną niechęcią rzuciła:

— Chirurgia!

Z drugiej strony drutu ktoś powiedział parę słów. Pielęgniarka odruchowo wyprostowała się na krześle i możliwie najgrzeczniejszym tonem odpowiedziała:

— Tak jest, panie dyrektorze. Pan doktor Niekwasz jest w zabiegowym. Rozumiem. Zaraz go zawiadomię.

Dziewczyna położyła słuchawkę, wstała z krzesła i wyszła na korytarz. Trzecie drzwi na prawo to sala zabiegowa. Na stole leżał chory, któremu dwie pielęgniarki sprawnie zmieniały opatrunek. Nieco z tyłu stał wysoki mężczyzna w białym ubraniu. Z uwagą śledził ruchy pielęgniarek i wyjaśniał coś choremu. Widać było, że lekarz jest skrajnie zmęczony czy też zdenerwowany. Oczy jak gdyby wpadły w głąb czaszki, na brodzie i policzkach rysował się ciemny zarost. Ten człowiek nie golił się chyba od dwóch dni.

— Panie doktorze — zameldowała wchodząca — pan dyrektor prosił, aby pan zaraz do niego przyszedł.

— Dziękuję — odpowiedział lekarz. — Pójdę, jak tylko skończymy opatrunek. Proszę zadzwonić do dyrektora i powtórzyć mu to.

— Mówiłam panu dyrektorowi, że pan jest zajęty, ale dyrektor wyraźnie powiedział, żeby pan doktor natychmiast przyszedł.

— Dobrze, dobrze — lekarz był nieco poirytowany. — Nie pali się.

Pielęgniarka wyszła z salki, po cichu zamykając drzwi.

Po dziesięciu minutach Zygmunt Niekwasz nacisnął klamkę pokoju opatrzonego tabliczką „dyrektor szpitala”. W gabinecie przy okrągłym stoliku siedział starszy, dość tęgi człowiek o czerwonej twarzy i siwiejących włosach. Gośćmi dyrektora, doktora Stefana Postomskiego, było dwoje ludzi: kobieta w czerni, w kapeluszu z welonem z krepy, i mężczyzna również w ciemnym garniturze i czarnym krawacie.

Dyrektor dokonał prezentacji:

— Oto kolega Zygmunt Niekwasz, ordynator oddziału chirurgii, pani dyrektorowa Waliszewska, pan dyrektor Kowalewski.

Niekwasz w milczeniu ucałował podaną sobie kobiecą dłoń i uścisnął rękę mężczyzny. Na zapraszający gest lekarz zajął pozostałe, czwarte krzesło.

— Właśnie, panie kolego — wyjaśniał dyrektor szpitala — opowiadałem państwu, z jakim ogromnym poświęceniem walczył pan o życie pana Waliszewskiego. Niestety, my, lekarze, nie jesteśmy cudotwórcami. Zrobiliśmy wszystko, co było w naszej mocy, ale wszelki ratunek był spóźniony. Chory zdecydował się na operację zbyt późno. Bardzo ostry stan zapalny, silne zapalenie otrzewnej. Do tego dołączył się krwotok wewnętrzny. Nie było żadnych szans na utrzymanie pacjenta przy życiu. Pan doktor Niekwasz przez dwa dni nie odchodził od jego łóżka. Stosowaliśmy wszystko, co tylko było możliwe. Niestety... — Postomski rozłożył ręce wymownym gestem.

— Jestem najzupełniej przekonany — potwierdził Jan Kowalewski — że chory miał tutaj najlepszą opiekę. Nie raz i nie dwa tłumaczyłem Olkowi, że należało wcześniej zdecydować się na ten zabieg. Ale pani wie — zwrócił się do Waliszewskiej — jaki był jej mąż. Poza pracą świata nie widział. Pomimo że często aż mu się twarz wykrzywiała z bólu, zawsze machał ręką i mówił: „samo przejdzie”. Albo śmiał się, że zapalenie wyrostka robaczkowego jest takim drobiazgiem, którym nie należy sobie zawracać głowy.

— Otóż to — podchwycił doktor Postomski — ludzie lekceważą sobie zapalenie wyrostka robaczkowego. A to bardzo zdradliwa choroba. Zrobiony w porę to naprawdę „dziecinny zabieg”. Ale odkładanie tego i nieleczenie się często doprowadza do tragicznych skutków. Przyznaję, my, lekarze, bardziej boimy się tej operacji niż czegoś, co na pierwszy rzut oka wygląda dużo groźniej. W świecie lekarskim słusznie się mówi, że resekcja wyrostka to najgorsza praca dla chirurga. Nie przyczynia się do zdobycia sławy, a często do jej utraty.

— Rozumiem, ale nic już nie wróci życia Olkowi — kobieta wyjęła z torebki chusteczkę i dyskretnie otarła oczy.

— Bardzo cię proszę, Krysiu! — Kowalewski gestem pełnym współczucia dotknął ręki swojej towarzyszki.

— Pan doktor Niekwasz jest jednym z najlepszych chirurgów, odważę się powiedzieć, że nie tylko w Warszawie, ale bodaj w Polsce. Dlatego też wiedząc, jak cenne życie mamy w swoich rękach, właśnie jemu zleciłem dokonanie tej poważnej operacji. Przy zabiegu asystowało trzech naszych lekarzy. Również doskonałych specjalistów. Ale jak już powiedziałem, cudów nie ma. Pozostaje mi jeszcze raz złożyć pani serdeczne wyrazy współczucia — dyrektor pochylił swoją siwą głowę.

— To dla mnie straszna strata — szepnęła kobieta. — Do tej chwili nie mogę się pogodzić z myślą, że Olek nie żyje.

Wdowa znowu musiała użyć chusteczki.

— To naprawdę niepowetowana strata — dodał dyrektor Kowalewski. — Jeśli są ludzie niezastąpieni, to do nich należał właśnie dyrektor Aleksander Waliszewski. Brak jego dotkliwie odczujemy w „Maszynoimporcie”, już nie mówiąc o tym, że ja osobiście straciłem najlepszego przyjaciela, człowieka, któremu zawsze i w każdej okolicznosci mogłem zaufać i na którego pomoc mogłem liczyć.

Zapadła cisza. Przerwał ją dyrektor szpitala:

— Jeśli można państwu w czymś pomóc przy załatwianiu tych smutnych formalności...

— Dziękujemy — przerwał Kowalewski. — Wydałem już w biurze odpowiednie zarządzenia, aby wszystko było zorganizowane, jak należy. Zajmiemy się tym z całą starannością, bo oczywiście pani Krystyna nie ma głowy myśleć o tych sprawach.

Krystyna Waliszewska podniosła się z krzesła. Za jej przykładem poszli mężczyźni. Kobieta spróbowała uśmiechnąć się i wyciągnęła rękę do dyrektora szpitala:

— Przykro mi, dyrektorze, że poznajemy się w tak dla mnie tragicznych okolicznościach. Trudno. Widocznie tak musiało być. Trzeba się będzie pogodzić z losem. W każdym razie dziękuję panom za starania.

Stefan Postomski w niskim ukłonie ucałował podaną sobie dłoń. Ten gest powtórzył Niekwasz. Jeszcze pożegnanie panów i obaj lekarze pozostali sami w gabinecie.

— Mógłby pan choć usta otworzyć — wybuchnął Postomski. — Jak mogę, tak wyłguję pana przed prokuratorem, a pan milczy z obrażoną miną. Mam nadzieję, że udało mi się ich przekonać o pańskiej niewinności. Jeszcze by tylko tego brakowało, aby w moim szpitalu urzędowała milicja i prokurator.

— Nie poczuwam się do żadnej winy, panie dyrektorze — odpowiedział chirurg.

— Pan się nie poczuwa do winy? Dobre sobie! Chory umiera po dziecinnym zabiegu, który, jak pan sam twierdził, był w ogóle niepotrzebny, a pan uważa, że wszystko w porządku. A przyczyna zgonu? Wewnętrzny krwotok z powodu źle założonej podwiązki na arterii! Student z trzeciego roku medycyny nie popełniłby takiego błędu. Za tę operację sąd by panu zapłacił przynajmniej trzema latami więzienia. Już widzę ten skandal na całą Polskę. Na szczęście udało mi się do tego nie dopuścić.

— Podwiązka była dobrze założona — Zygmunt Niekwasz usiłował zapalić papierosa, ale ze zdenerwowania tak mu się ręce trzęsły, że nie potrafił wyciągnąć zapałki z pudełeczka leżącego przed nim na stole.

— Powiedz pan to swojemu nieboszczykowi, ale nie mnie.

— Przy operacji był drugi chirurg, doktor Lewandowski, narkozę podawał również chirurg, koleżanka Myśliwiec, instrumentariuszką była siostra Lasocka mająca przeszło dwadzieścia lat praktyki. Gdybym rzeczywiście źle założył podwiązkę, przecież pozostali spostrzegliby ten błąd.

— Błędu nie było, tylko chory zmarł — sarkastycznie zauważył dyrektor.

— Cały zabieg nie był skomplikowany i przeprowadziłem go prawidłowo — powtórzył z naciskiem Niekwasz. — Przyczyny zgonu Waliszewskiego należy szukać gdzie indziej.

— Gdzie? — dyrektor nie zmienił intonacji głosu.

— Nie wiem. Przypuszczam, że w kilka godzin po operacji wystąpiły u chorego gwałtowne ruchy jelit, które spowodowały obsunięcie się podwiązki.

— Takie głupstwa może pan opowiadać dzieciom, ale nie lekarzowi. Nie mam zresztą zamiaru kłócić się z panem. Grunt, że udało mi się sprawę zatuszować. Obawiałem się, że to nie będzie łatwe, bo ta kobieta od razu wystąpiła z podejrzeniami. Coś mówiła o tajemniczym i niewytłumaczalnym zgonie. Ale chyba uspokoiłem ją dostatecznie. Psiakrew, jeszcze będę musiał iść na pogrzeb i dopilnować, żeby tam za dużo nie gadali.

— Byłoby dobrze, aby prokurator jednak zajął się tym zgonem — odpowiedział Niekwasz.

— Pan zwariował!

— Powtarzam panu, że nie poczuwam się do winy.

— Dobrze, dobrze. Ostatnio miał pan kilka śmiertelnych wypadków. Na przykład ta Kościelakowa...

— Carcinoma w ostatnim stadium. Pan dyrektor dobrze wie, że nie chciałem operować. Uważałem za niepotrzebne męczyć chorą przed nieuchronną śmiercią. To właśnie pan na prośby rodziny polecił mi dokonanie tego zabiegu.

— Były i inne zgony na stole operacyjnym albo po operacji. Tak się dziwnie składa, że najczęściej wtedy właśnie operował pan doktor Niekwasz.

— To zupełnie zrozumiałe. Często muszę operować najtrudniejsze przypadki. Takie, gdzie jedyną szansą ocalenia chorego jest zabieg, którego wynik pozytywny jest bardzo problematyczny. Biorę na siebie ten ciężki obowiązek. Jestem dumny z tego, że dzięki takiej decyzji udało mi się ocalić czyjeś życie.

— Skoro pan tak uważa, nie będę się z panem spierał. Pan ma jeszcze nie wykorzystany urlop. Weźmie go pan sobie — dyrektor namyślał się — powiedzmy od piętnastego tego miesiąca. W ten sposób unikniemy niepotrzebnych plotek, a po urlopie pan tutaj nie wróci.

— Pan mnie wyrzuca z pracy?

— Staram się właśnie tego uniknąć. Pan sam złoży wymówienie z prośbą o wcześniejsze niż ustawowe rozwiązanie stosunku pracy. A ja to po prostu uwzględnię. Już bardziej nie mogę panu iść na rękę. Otrzyma pan jak najlepsze świadectwo. Ze znalezieniem pracy, pomimo tej nieszczęsnej historii, nie powinno być trudności. W lecznictwie otwartym każdy chirurg jest mile widziany. Nawet taki, któremu pacjenci umierają pod nożem przy resekcji wyrostka. Najlepiej jednak radziłbym panu doktorowi schować się na parę lat w jakimś szpitalu na prowincji. Na przykład w Kutnie. Albo gdzieś na Mazurach. Mam znajomego w Wojewódzkim Wydziale Zdrowia w Białymstoku. Mógłby panu pomóc ulokować się w Ełku. Ładna miejscowość. Duże jeziora. Można rybki łowić, pływać na kajaku lub żaglówce. Gdyby nie rozliczne moje obowiązki, kto wie, czy sam bym się na coś podobnego nie zdecydował. W ostatnim numerze „Służby Zdrowia” jest ogłoszenie: szpital w Resku poszukuje ordynatora- -chirurga. Na mieszkanie ofiarowują komfortową willę z garażem. W Warszawie pan ma jeden pokój z kuchnią. Z opinią mojego szpitala przyjmą tam pana z pocałowaniem ręki. Weźmie pan urlop i będzie pan miał wiele czasu na zastanawianie się nad wyborem nowego, doskonałego miejsca pracy.

Zygmunt Niekwasz całym wysiłkiem zapanował nad ogarniającym go gniewem.

— Pan dyrektor chyba żartuje? — powiedział usiłując zachować spokój.

— Oczywiście, że mówię najzupełniej poważnie. Ta historia, chociaż udało mi się ją ukręcić w sensie dochodzenia prokuratorskiego, rozejdzie się szerokim echem po całej Warszawie. Chorzy, pielęgniarki i lekarze będą kolportowali plotkę, jak to w moim szpitalu zabija się ludzi na stole operacyjnym. Jedyną obroną dobrego imienia tej placówki może być jak najszybsze rozstanie się z ordynatorem oddziału chirurgicznego. Jeżeli pańskie odejście nie od razu zamknie usta, to w każdym razie zahamuje szeptaną propagandę.

— A we mnie chciałby pan widzieć kozła ofiarnego?

— To nie ja operowałem dyrektora Waliszewskiego, a pan. Ja, przeciwnie, zrobiłem, co było w mojej mocy, aby pacjentowi zapewnić w moim szpitalu jak najtroskliwszą opiekę. Doskonale pamiętam, jak pan się awanturował, kiedy poleciłem, aby dyrektora umieścić w separatce i zorganizować stały dyżur pielęgniarski.

— Protestowałem przeciwko temu, bo uważałem to za objaw protekcjonizmu. Lekko chorego umieszcza się w separatce, gdy tymczasem ciężko chorzy leżą w salach o kilku łóżkach.

— Pojutrze będzie pogrzeb tego lekko chorego — sucho odparł Postomski.

— Nie dlatego, że nie umiałem wykonać resekcji wyrostka.

— Nie wiem, czy prokurator podzielałby pański optymizm. Faktem jest, że na nieskazitelnej opinii mojego szpitala powstała głęboka rysa. Żeby ratować tę opinię, musimy się rozstać.

— Pan dyrektor ciągle mówi o swoim szpitalu. Wydawało mi się, że jest to szpital państwowy, a nie stanowiący pańską własność.

— To jest placówka, którą kieruję przeszło dziesięć lat i dla której rozwoju położyłem istotne zasługi, odpowiednio ocenione przez najwyższe władze państwowe — z dumą odpowiedział Postomski. — Uczciwie zapracowałem na renomę, jaką się dzisiaj cieszy ten szpital, i nie pozwolę jej zmarnować.

— Pan sam mnie tutaj ściągnął. Nie czekałem w przedpokoju z podaniem o przyjęcie mnie na stanowisko ordynatora tutejszego oddziału.

— Przyznaję, uwierzyłem dość lekkomyślnie pańskim przyjaciołom, polecającym mi doktora Niekwasza jako bardzo zdolnego chirurga. Trudno, zawiodłem się. Ale nie zamykam panu drogi do dalszej kariery. Wprost przeciwnie, powtarzam to z naciskiem, dostanie pan od nas jak najlepsze świadectwo.

— Serdecznie dziękuję — ironicznie zauważył Niekwasz.

— Panie kolego — dyrektor nagle zmienił taktykę. — Mówię teraz jak ojciec do syna. Mam do tego pewne prawa, bo jestem znacznie starszy. Rozumiem, że pan jest zdenerwowany i wstrząśnięty tą głupią historią. Rozumiem pańskie zaskoczenie naszą dzisiejszą rozmową. Ale skoro pan spokojnie zastanowi się nad wszystkim, zobaczy pan, że to jedyne wyjście z sytuacji. Z pańskiej winy czy bez niej zdarzył się panu paskudny przypadek. Mogący złamać całą przyszłą, tak dobrze zapowiadającą się karierę. Zarówno tę naukową, wiem, jakie pan ma ambicje, i pochwalam je, jak też i zawodową. O takich sprawach ludzie szybko nie zapominają. Zarówno przyjaciele, jak i wrogowie przy każdej okazji będą panu świnię podkładać. Dalszy pobyt w tym szpitalu stanie się dla pana niemożliwy, choćbym nawet nie nalegał, aby pan opuścił swoje stanowisko. Już po powrocie na oddział zauważy pan, że z chwilą zbliżania się do jakiejś grupki lekarzy lub pielęgniarek rozmawiający będą milkli lub zmieniali temat rozmowy. Każdy pacjent, do którego pan się zwróci z najdrobniejszą uwagą, odpowie ironicznym uśmiechem. Koledzy będą dzwonili nawet do domu z fałszywymi wyrazami współczucia lub pociechą. Im później pan stąd wyjdzie, tym dłużej będzie pan doznawał różnych przykrości i doświadczał małych świństewek. Znam życie i nie chciałbym teraz znaleźć się w pańskiej skórze.

— Jeszcze raz powtarzam, panie dyrektorze, że nie poczuwam się do najmniejszej winy.

— To obojętne. Kto wie, czy nie byłoby dla pana lepiej, gdyby pan był naprawdę winny? Wtedy przynajmniej nie broniłby się pan i rozpalał ciągle na nowo całej afery. A tak będzie pan tylko dolewał oliwy do ognia.

— Każdy człowiek, zwłaszcza lekarz, ma chyba prawo do obrony swojego honoru?

— Ma, ma — ze zniecierpliwieniem powtórzył Postomski. — Żaden z kolegów nie wystąpi oficjalnie z zarzutem przeciwko panu. Odwrotnie, gdyby doszło do czego, każdy weźmie pana w obronę, tak jak ja to zrobiłem wobec żony i przyjaciela zmarłego. Ale może pan sobie wyobrazić, co się będzie mówiło za pańskimi plecami.

— Nie boję się głupich plotek.

— Tak się panu zdaje. Wielu przed panem śmiało się z plotek, a później niejeden w łeb sobie strzelał. Jak najżyczliwiej doradzam wyjazd. Co z oczu, to i z języka. Tak to już jest na świecie.

— Nigdzie nie wyjadę i niech pan nie liczy, że złożę podanie o zwolnienie mnie. A co do urlopów, to plan ustalono przed wielu miesiącami. Wezmę urlop wtenczas, kiedy przyjdzie na mnie kolej.

Stefana Postomskiego zaskoczyły słowa chirurga. Wierzył, że jego argumenty potrafiły przekonać ordynatora.

— Radzę jednak zastanowić się spokojnie — zauważył.

— Już się zastanowiłem i swojej decyzji nie zmienię.

— Jak pan uważa. Ja jestem w porządku. Dałem panu do wyboru wóz albo przewóz. Pan sam zdecydował.

— Tak, zdecydowałem!

— Wobec tego niech się pan nie zdziwi, kiedy wkrótce otrzyma pan wymówienie pracy.

— Będę się tym martwił po pierwszym.

— A na razie, jako dyrektor szpitala, wydaję panu zakaz dokonywania samodzielnie jakichkolwiek operacji i zabiegów.

— Na jakiej podstawie? — żachnął się Niekwasz. — Pan mnie zawiesza w prawach ordynatora i lekarza? To przekracza pańskie kompetencje.

— Nie zawieszam pana jako ordynatora i lekarza — uśmiechnął się Postomski. — Po prostu jako dyrektor szpitala muszę dbać o zdrowie i życie powierzonych mi pacjentów. Dlatego może pan ich badać, prowadzić oddział chirurgii, ale zabraniam paru operować. Jak się to panu nie podoba, proszę bardzo, możemy rozwiązać stosunek pracy choćby od zaraz.

— Pan mi tę decyzję da na piśmie?

— Jeśli pan chce, żeby jeszcze więcej plotek zebrało się wokół pańskiej osoby, nie mam nic przeciwko temu. Maszynistki będą miały uciechę.

— Złożę skargę w Wydziale Zdrowia.

— To pańskie prawo. Nie przypuszczam jednak, aby pan tam coś zwojował. Nikt nie weźmie na swoją odpowiedzialność ryzyka pańskiej następnej fatalnej operacji. Operacji, której wyniku nie uda mi się, być może, zatuszować, jak w przypadku tego nieszczęśnika Waliszewskiego.

Wydawało się, że lekarz straci kontrolę nad sobą i rzuci się na dyrektora szpitala, ale zdołał zapanować nad nerwami i powiedział:

— Dobrze! Proszę mi przysłać tę decyzję. A co do zgonu Waliszewskiego i prób pana zatuszowania tej sprawy, jestem przeciwnego zdania. Sam z tym pójdę do prokuratora. Jeżeli jestem winien jakiegokolwiek zaniedbania, powinienem ponieść karę. Ale karę wymierzoną mi przez sąd, nie przez pana.

— Pan nie ma prawa wywlekać spraw szpitalnych na zewnątrz. Może pan sobie samemu szkodzić, ile tylko pan chce, ale wara od podrywania opinii naszej placówki.

— Ja jej nie zamierzam podrywać. Dążę jedynie do oczyszczenia atmosfery. Zdarzył się tragiczny wypadek. Zmarł pacjent, który według wszelkich kanonów medycyny powinien żyć. Trzeba autorytatywnie wyjaśnić, co było powodem tej niespodziewanej śmierci. Tego nie mogę uczynić sam, bo pan, jako dyrektor szpitala, powodowany fałszywą ambicją zawodową, będzie mi przeszkadzał. Dlatego muszę zwrócić się do kompetentnych władz z prośbą o wyświetlenie sprawy.

— Zły to ptak, co własne gniazdo kala.

— Nie mam innego wyjścia. Jeszcze raz powtarzam: nie wyjadę na prowincję, nie pójdę na urlop, nie złożę podania o zwolnienie. Będę walczył o swoje dobre imię.

— I doprowadzi pan do tego, że o naszym szpitalu zaczną pisać i mówić jak o siedlisku wszelkiego zła. Dla zadośćuczynienia swoim wybujałym wyobrażeniom o własnej nieomylności gotów pan rzucić cień na wszystkich ludzi ciężko tu pracujących.

— Ja też tu ciężko pracowałem i pracuję. Nie pozwolę zmarnować swojego dorobku. Zresztą nie chcę więcej dyskutować z panem na ten temat.

— Gorzko pan tego pożałuje.

— Ale w swoim własnym przekonaniu pozostanę uczciwym człowiekiem. Nie miałbym tego uczucia, gdybym się zgodził na propozycje pana dyrektora — to mówiąc doktor Zygmunt Niekwasz opuścił gabinet.

W niecałe dwie godziny później jedna z najmłodszych pielęgniarek weszła do pokoju ordynatora oddziału chirurgii i podała mu kartkę papieru wypełnioną maszynowym pismem. Dziewczyna była bardzo skonsternowana. Kiedy zjawiła się w budynku dyrekcji szpitala, dano jej to pismo z wyraźnym poleceniem wręczenia go doktorowi Niekwaszowi. Pismo nie miało koperty. Widocznie chodziło o to, aby jej oddawczyni mogła zapoznać się z treścią i później podzielić się z innymi tą zaskakującą nowiną.

— Panie doktorze... — dziewczynie zabrakło odwagi.

— Dziękuję. Wiem o tym — lekarz wziął od dziewczyny ćwiartkę papieru i nie czytając położył na biurku.

— Nie wiem, co mam zrobić — młoda pielęgniarka jeszcze bardziej się zmieszała. — W dyrekcji dano mi pismo obiegowe i kazano zebrać pod nim podpisy panów lekarzy, przełożonej pielęgniarek i pielęgniarek z sali operacyjnej.

— Proszę zrobić to, co pan dyrektor zarządził — odpowiedział spokojnie ordynator.

— Ja bardzo przepraszam. Mnie kazano...

— Nie przejmuj się tym, drogie dziecko — Niekwasz uśmiechnął się do dziewczyny.

Kiedy za pielęgniarką zamknęły się drzwi, lekarz sięgnął po leżące na stole pismo. Pod nagłówkiem firmowym szpitala, zaopatrzony w wielką pieczęć i zamaszysty podpis dyrektora, list zawierał następującą treść:

Do

Ordynatora Oddziału Chirurgicznego

lek. Zygmunta Niekwasza

Wobec przemęczenia ciężką pracą i wykazaną przez Pana złą formą zarówno fizyczną, jak i psychiczną, polecam Panu chwilowo, aż do odwołania, nie wykonywać osobiście żadnych zabiegów ani operacji. O powyższym zarządzeniu zawiadomiłem zainteresowany personel oddziału chirurgicznego

(—) Stefan Postomski dyrektor szpitala

Warszawa, dn. 12 czerwca 1972 r.

— Głupie, zarozumiałe bydlę — syknął Niekwasz, ponownie rzucając pismo na biurko.

W dziesięć minut później do pokoju wszedł, a raczej wpadł zastępca Niekwasza, doktor Lewandowski.

— Czytałeś to pismo obiegowe? — powiedział. — Przed chwilą dostałem je do podpisu.

— Nie czytałem, ale znam jego treść. Podobne leży na moim biurku.

— Postomski boi się dochodzenia i chce się zabezpieczyć. Szczwany lis. A ty co myślisz robić?

— Słuchaj, Heniu, przecież byłeś przy zabiegu. Widziałeś, jak zakładałem podwiązkę.

— Nie bój się, stary. Gdyby o do czego doszło, przed każdym sądem czy komisją kontroli zawodu zeznam, że wszystko było w zupełnym porządku. O to możesz być spokojny.

— Nie chodzi mi o to, co byś zeznał, lecz jak naprawdę było. Sam chcę wiedzieć.

— A kiedy ja operuję, ty uważasz na takie głupstwa? Skoro mówisz, że dobrze założyłeś, to na pewno tak było. Nie przejmuj się tym pismem. Dyrektor musi najpierw upewnić się, że ani jemu, ani tobie nic nie grozi i wtedy sam cię poprosi, żebyś znowu operował.

— Tak myślisz?

— Grunt, aby tej sprawie łeb ukręcić. Swoją drogą. musisz być przygotowany na ciężkie chwile. Ale nie mąrtw się. My ciebie nie opuścimy.

— Dyrektor radził mi wyjechać na prowincję.

— Niegłupi pomysł. Posiedziałbyś w jakiejś dziurze dwa, trzy lata, zarobił kupę forsy i potem, kiedy wszystko ucichnie, wrócił do Warszawy.

— Chyba jednak tego nie zrobię.

— W każdym razie nie załamuj się i nie przejmuj. Jakby co, możesz na mnie liczyć — pan doktor Lewandowski wielce z siebie zadowolony wyszedł z pokoju.

Niekwasz sięgnął po słuchawkę, nakręcił wewnętrzny numer i zaprosił na rozmowę lekarkę, Zofię Myśliwiec.

Pani Zofia nie taiła swojego oburzenia.

— Co oni z panem wyrabiają? Że ten Waliszewski umarł? Przecież wszyscy umierają, prędzej czy później. Pan nie chciał jego śmierci i ratował go. Nie przypuszczałam nawet, że Postomski to taki podły tchórz. Niczego panu nie dowiodą. A ja pod przysięgą zeznam, że operację przeprowadził pan bez zarzutu.

— I jest pani zdania, że wszystko było w porządku?

— Skoro pan doktor tak twierdzi, to tak było.

— Właśnie chciałem na ten temat porozmawiać z panią. Pani przecież podawała narkozę. Widziała pani moment zakładania przeze mnie podwiązki na aortę?

— No... — lekarka zawahała się — tak naprawdę, to nie pamiętam szczegółów. Pilnowałam narkozy i nie zwracałam uwagi na resztę. Ale przecież pan doktor nie mógł tego źle zrobić. Przy pańskim doświadczeniu...

— Dziękuję za słowa uznania. Szkoda jednak, że pani sobie tego nie przypomina.

— Głupstwo. Niech pan się nie denerwuje. Oczywiście zeznam, że widziałam i pamiętam dokładnie przebieg całej operacji. A pan, panie Zygmuncie, za bardzo się przejmuje tą sprawą. Dobrze byłoby, aby pan na jakiś czas wyjechał, odpoczął, mamy taką piękną wiosnę w tym roku. Po powrocie dzisiejsze kłopoty będą poza nami. A przy sposobności już ja naszemu dyrektorowi wygarnę parę słów. Niech pan będzie spokojny. Wszyscy na oddziale są po prostu wstrząśnięci jego postępowaniem. Po takim tchórzu można się teraz spodziewać, że w obawie o własną skórę pierwszy poleci do prokuratora. Podobno była u niego żona Waliszewskiego i to ona tak go nastraszyła. Ale żeby kolega koledze, lekarz lekarzowi... To już przechodzi ludzkie pojęcie.

Kiedy wreszcie gadatliwa lekarka opuściła pokój, Niekwaszowi po raz pierwszy przyszło na myśl, że dyrektor Postomski miał prawdopodobnie rację. Może rzeczywiście najlepszym wyjściem byłoby usunięcie się na pewien okres ze stolicy. Ale lekarz zaraz odrzucił ten pomysł. Nie poczuwał się do winy, postanowił walczyć.

ROZDZIAŁ II

Przepaść pod nogami

Upłynęło kilka dni. Ordynator oddziału chirurgicznego usiłował pracować, jak gdyby nic nie zaszło. Zjawiał się codziennie rano w szpitalu, dokonywał w towarzystwie lekarzy obchodu chorych, kierował pracą podległego sobie personelu.

A jednak zarówno na oddziale chirurgicznym, jak w całym wielkim szpitalu coś się zmieniło. Koledzy-lekarze, i co starsi, i co młodsi, najwyraźniej unikali spotkania w cztery oczy z Zygmuntem Niekwaszem. Jeśli im się to nie udawało, po prostu przyspieszali kroku rzucając w przejściu: „cześć, stary”, „jak się masz” lub „dzień dobry, panie doktorze”, zależnie od tego, na jakiej stopie zażyłości układała się znajomość i współpraca z ordynatorem oddziału chirurgii. A kiedy nie mogli wykręcić się od rozmowy, każdy oburzał się na decyzję dyrektora szpitala i podkreślał, że takie postępowanie wobec lekarza jest niedopuszczalne, i usiłował pocieszyć kolegę, „żeby się nie przejmował”.

Znalazło się też kilku doradców, którzy przychodzili z gotowymi radami objęcia pracy gdzie indziej. Czy przysyłał ich dyrektor Stefan Postomski, tego Niekwasz naturalnie nie mógł wiedzieć. Domyślał się jedynie, że niektóre z tych rozmów i propozycji musiały być znane kierownictwu szpitala.

A jednocześnie wiadomości o tym, co się stało w szpitalu, szybko szerzyły się w kołach lekarskich. Kiedy pewnego wieczoru Zygmunt Niekwasz wraz z żoną, także lekarką, poszli do Klubu Lekarza, do ich stolika nie przysiadł się nikt ze znajomych, z wyjątkiem pewnego starszego farmaceuty, będącego już od paru lat na emeryturze. Natomiast spojrzenia całej sali, kierowane właśnie na ten stolik, wyraźnie mówiły, że chirurg jest głównym tematem rozmów prowadzonych przez zebrane tu towarzystwo.

Niekwasz usiłował nadrabiać miną i udawał, że niczego nie dostrzega, ale jego żona po dwóch godzinach takiego ostracyzmu, zdenerwowana do ostateczności, zażądała opuszczenia lokalu.

— Nie chciałam rozjątrzać rany, ale uważam, że powinieneś o tym wiedzieć — pani Niekwaszowa przerwała milczenie dopiero w domu. — Dzisiaj w naszym szpitalu gościli koledzy z Krakowa. Kiedy zwiedzali mój oddział, ordynator przedstawiając nas zauważył: „a to pani doktor Niekwaszowa, żona tego słynnego Niekwasza”. Uśmiechnął się przy tym znacząco.

— To łajdak. Szkoda, że mnie tam nie było. Dostałby w mordę.

— Wszystkim w mordę nie dasz. Ja to jakoś zniosę. Ale ty? Obawiam się, że cała twoja kariera została skończona.

— Nikt mi nigdy nie postawił najmniejszego zarzutu.

— Tym gorzej. Gdyby były zarzuty, mógłbyś się bronić. A tak załatwią cię przy cichym aplauzie całego naszego środowiska.

— Zrozum, że nie zrobiłem niczego złego. Przeprowadziłem zabieg według wszelkich wskazań sztuki lekarskiej. Jestem zbyt doświadczonym chirurgiem, abym nie umiał podwiązać arterii.

— Wierzę ci. Ale pacjent nie żyje i tobie przypisują winę. Może rzeczywiście najlepiej byłoby wyjechać?

— Nonsens.

— Nie mówię, że na stałe. Na dwa, trzy lata. Akurat tyle, ile czasu musimy czekać na nowe, większe mieszkanie.

— Wyjechać, to znaczy poddać się. Przyznać się do nie popełnionych win.

— Nie chodzi o winę. Po prostu spotkało cię nieszczęście i z tego faktu należy wysnuć właściwe wnioski. Walcząc z wiatrakami, wykończysz się. Spójrz w lustro. Chyba widzisz, co się z tobą zrobiło w ciągu kilku dni. A im dalej, tym będzie gorzej. Wojując z Postomskim, pozostaniesz w szpitalu jeszcze przez trzy miesiące. Ostatecznie dyrektor szpitala ma prawo dać wymówienie swojemu pracownikowi z zachowaniem ustawowych terminów. Tego nie zmienisz. A co po trzech miesiącach? Nie mówię o sprawach materialnych, bo ostatecznie jakoś damy sobie radę. Chociażby dyżurami w pogotowiu. Ale, sądzę, tego nie uważasz za szczyt swoich możliwości? Teraz, kiedy sprawa stała się tak głośna, trudno będzie ci znaleźć równorzędne stanowisko ordynatora w jakimś innym szpitalu warszawskim.

— Nie chodzi mi o tytuł ordynatora i jego pensję.

— Wiem o tym. Ale nawet posada szeregowego lekarza w szpitalu może okazać się za trudna do zdobycia.

— Załóżmy, że godzę się z twoim rozumowaniem i argumentami Postomskiego czy innych, ale wiesz dobrze, że opuszczenie w tej chwili Warszawy jest niemożliwe. Nie mogę przerwać rozpoczętych i tak daleko zaawansowanych badań. Obronę pracy doktorskiej ustaliliśmy przecież z profesorem mniej więcej na przełomie października i listopada.

— Nie mówię, że mamy się natychmiast pakować i wyjeżdżać. Możemy to zrobić także za pół roku. Obawiam się jedynie, że przez ten czas sytuacja się zmieni i to na gorsze. Teraz zarzucają ci śmierć Waliszewskiego. Później dyrektorowi szpitala może być wygodniej zwalać winę na ciebie za wszelkie niedociągnięcia. Raz przyklejonej etykietki trudno się pozbyć.

— Przesadzasz. Upłyną dwa, trzy tygodnie, a wszystko się ułoży. Już teraz w szpitalu nie mogą obyć się beze mnie. Nie widzę tam kolegów, mogących podjąć się tego rodzaju operacji, które przed tym tylko ja robiłem.

— Nie łudź się. Ciągle nie zdajesz sobie sprawy ze swojego fatalnego położenia. Ordynator oddziału chirurgicznego, w którym zabroniono mu operowania! To gorsze niż aresztowanie pod zarzutem nieumyślnego zabójstwa Waliszewskiego. Na przykład, gdybyś go przejechał na białych pasach na skrzyżowaniu Nowego Światu z Alejami Jerozolimskimi. Wtenczas wszyscy by cię żałowali, ale teraz udają współczucie i rozkoszują się sensacyjnym skandalem. A jednocześnie każdy z nich stara się nie dopuścić do tego, aby sprawa wydostała się poza kręgi zawodowe i nie spowodowała interwencji władz milicyjnych lub prokuratury.

— Powtarzałem Postomskiemu, że nie boję się ani prokuratora, ani ewentualnego procesu. Każdy sąd by mnie uniewinnił.

— Opinia publiczna nie lubi procesów lekarzy. Nie dlatego, że ich tak szanuje, ale że te procesy budzą tak dużo wątpliwości. Każdy chce wierzyć, że jest leczony z największą troskliwością. Kiedy w czasie procesu wychodzą na jaw zaniedbania, często nawet karygodne i potworne zaniedbania, jakich się czasem dopuści ktoś z nas, wtedy proces zamienia się w bardzo niesmaczne widowisko uwolnienia za wszelką cenę lekarza od winy. Całe środowisko lekarskie w imię źle rozumianej ambicji i solidarności zawodowej zawsze zeznaje na korzyść oskarżonego. W odczuciu społeczeństwa ma to jeszcze gorsze skutki niż samo przestępstwo popełnione przez jednostkę. Wtedy bowiem obwinia się nas wszystkich.

— Stanę w każdym miejscu przed każdym sądem. Ludzkim, boskim czy nawet diabelskim. Każdy sąd na pewno mnie uniewinni.

— Sam mi opowiadałeś, że zarówno doktor Lewandowski, jak i doktor Zofia Myśliwiec nie widzieli momentu, kiedy zakładałeś tę nieszczęsną podwiązkę na arterię. A pomimo to każdy z tych lekarzy zapewniał cię gorąco,że przed sądem zezna, iż widział zabieg i przeprowadziłeś go prawidłowo. Masz najlepszy przykład źle pojętej solidarności zawodowej. Powiem więcej. Gdybyś tych dwojga prosił, aby w sądzie zeznali prawdę, nie zrobią tego. Nie ośmielą się złamać niepisanego prawa, że lekarz w sądzie może mówić o koledze tylko jak najlepiej, a nie wolno mu go „topić”. — W tym, co mówisz, jest trochę prawdy.

— Znacznie więcej, niż przypuszczasz. Jesteś znanym chirurgiem, wsławionym operacjami, jakich w Polsce jeszcze nie przeprowadzano i jakie w światowej medycynie są zupełną nowością. Ale przez te lata pracy, zarówno klinicznych, jak i badań naukowych zupełnie oderwałeś się od życia i od środowiska lekarskiego.

— Z tym się nie zgodzę. Przecież codziennie, choćby na oddziale, stykam się z kolegami.

— Ale rozmawiasz z nimi i z chorymi o sprawach fachowych. Wśród lekarzy nie masz ani jednego prawdziwego przyjaciela, gotowego wysłuchać twoich zwierzeń lub ciebie zapytać o radę w swoich osobistych sprawach. To są po prostu twoi koledzy z miejsca pracy, a nie przyjaciele.

— Nieprawda! Mam wielu przyjaciół. Choćby Kochlewski.

— No tak, zapomniałam o Kochlewskim. Ale Andrzej jest we Wrocławiu. Do Warszawy wpada rzadko i jak po ogień.

— A poza nim są jeszcze inni. Widuję się z nimi nie tylko w szpitalu, ale także na terenie Akademii Medycznej lub w Polskim Towarzystwie Lekarskim.