Wycieczka ze Sztokholmu - Jerzy Edigey - E-Book

Wycieczka ze Sztokholmu E-Book

Jerzy Edigey

0,0

Beschreibung

Skomplikowane czasy PRL-u, klimatyczne Zakopane i śmierć turystki. Sielskie wakacje majętnej grupy turystów, w tym szwedzkiej pary, nieoczekiwanie zamienia się w koszmar. Ich znajoma zostaje znaleziona martwa. Na pierwszy rzut oka motywem jest napad rabunkowy. Oczywistym podejrzanym staje się miejscowy cinkciarz. Podpułkownik milicji postanawia jednak zbadać sprawę dogłębniej. Dzięki przesłuchaniom różnych grup społecznych z pogrążonego w komunizmie Zakopanego, milicjant odkrywa przerażającą prawdę. Czy morderstwo zostało tylko upozorowane na napad rabunkowy? Idealna dla fanek i fanów Ryszarda Ćwirleja. Tytuł należy do cyklu PRL kryminalnie – serii składającej się z powieści milicyjnych najbardziej poczytnych autorek i autorów czasów PRL.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 235

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Jerzy Edigey

Wycieczka ze Sztokholmu

 

Saga

Wycieczka ze Sztokholmu

 

Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów, z których pochodzi.

Copyright © 1987, 2021 Jerzy Edigey i SAGA Egmont

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788727216737

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Rozdział I

Tragedia na dansingu

Orkiestra przestała grać. Nie pomogły gorące brawa i okrzyki „mało, jeszcze”. Muzykanci demonstracyjnie składali instrumenty i podnosili się ze swoich miejsc. Wiadomo, dla orkiestry najważniejszym momentem w jej występie jest kolacja. A właśnie przed chwilą, kiedy artyści kończyli grać starego walczyka, kelner, pan Miecio, dał im znak ręką, że już przygotował dla nich jedzenie na stoliku znajdującym się w głębi sali. Nic też dziwnego, że muzykanci wcale nie zamierzali nadal się „męczyć”. Przecież „góralskie tańce” zaczynają się dopiero po godzinie dwunastej w nocy. Teraz dochodziła dziesiąta.

Zresztą na „górala” a właściwie na „Kościuszkę”, bo pięćsetzłotówki z „góralem” zostały przed kilkunastu laty wymienione na nowe banknoty z portretem Tadeusza Kościuszki — nie było co w dzisiejszy wieczór liczyć. Towarzystwo przedstawia się nie nadzwyczajnie. Saksofonista i zarazem dyrygent orkiestry tanecznej miał pod tym względem dobre, zawodowe oko. Dzisiaj przyszli sami wczasowicze, bo akurat w środy w „Harnasiu” nie ma muzyki i dansingu. A wiadomo, taki wczasowicz z „Polany” czy „Sienkiewiczówki” długo się będzie namyślał, zanim wyciągnie z portfela te marne pięć stówek, aby swojej dziewczynie zafundować ekstra taniec i to z wymienieniem dla kogo i kto płaci.

Niestety, nie w sezonie wszystkich „lepszych gości” zagarnia „Kasprowy”. Dla „Nosala” pozostają jedynie pospolici wczasowicze i wycieczkowicze prócz Szwedów, którzy od przeszło tygodnia nie opuszczają ani jednego dnia w „Nosalu”. Kierownik orkiestry nie mógł tego zrozumieć. Mają forsy jak lodu. Co wieczór zostawiają w restauracji po kilka tysiączków. Nie kosztuje ich to tak drogo, bo saksofonista widział nieraz, jak przy tym wysokim, grubym Szwedzisku kręcił się Franek Karate. Na pewno więc cudzoziemcy nie wymieniali wszystkich swoich dolarów czy też szwedzkich koron w kasie walutowej „Orbisu”, lecz właśnie u Franka po trzy razy lepszym kursie. Ten Franek musiał zdrowo zarobić na Szwedach. A swoją drogą dziwni ludzie. Mają pieniądze, nie żałują ich przy wydawaniu, mieszkają w „Kasprowym” i co wieczór zjeżdżają na dół do „Nosala”. A „Kasprowy”, sam kierownik szczerze przyznaje, to zupełnie inna klasa niż stary „Nosal”.

Ale... Cała orkiestra dobrze widziała, że przy tej wysokiej przystojnej blondynce, żonie tego grubego, mocno się kręcił Jędrek Szaflar, przewodnik z Domu Nauczyciela. Cały czas tańczył wyłącznie z nią, chociaż w tym szwedzkim towarzystwie były jeszcze dwie inne panie, może nawet bardziej warte grzechu. Bo co tu gadać, ta babka z imponującą złotą bransoletką na prawej ręce, na upartego mogłaby być mamusią Jędrka. No, może nie mamusią, ale o jakieś piętnaście lat starszą siostrą. Zaś tamte dwie nie miały jeszcze trzydziestki. Mąż tej Szwedki ciągle się uśmiechał, patrząc na zaloty młodzika. Nic, a nic nie był zazdrosny. Przeciwnie, chyba wyraźnie się cieszył, kiedy widział tę parę na parkiecie. A że przed okiem bystrego muzykanta nic się na dansingu nie ukryje, saksofonista widział, jak tymczasem ten gruby dyrektor holował do barku tę młodą, rudą. A raczej zrobioną na rudą.

Jeden ze Szwedów dobrze mówił po polsku. On też zawsze regulował rachunki. Naturalnie nie z własnej kieszeni, lecz z pieniędzy swojego dyrektora. On także zamawiał taksówki, żeby całe towarzystwo mogło około północy wrócić do „Kasprowego”. Ten młody, wołali na niego Marek, czasami, ale bardzo rzadko, tańczył z „rudą”. Zwykle jednak bawił trzecią ze szwedzkich pań. Miłą szatynkę o sympatycznym uśmiechu. Tę, która przed trzema dniami przysłała orkiestrze butelkę francuskiego koniaku za to, że zagrali stare tango „Bolero”. Saksofonista uważa, że to był piękny i bardzo rzadko już w „Nosalu” spotykany gest. Tak piękny, że orkiestra nie odesłała tego koniaku bufetowej, pani Marii, lecz wypiła go tego wieczora do ostatniej kropli, co naturalnie było ze strony muzykantów objawem skrajnej lekkomyślności. Bufetowa dałaby im za ten koniak najmniej tysiąc złotych i jeszcze by drugie tyle na nim zarobiła. Oczywiście „na lewo”.

Pary taneczne ciasno zbite na malutkim kwadracie parkietu widząc zdecydowaną postawę orkiestry wreszcie zrezygnowały z bicia brawa i powoli zaczęły się przepychać wąskimi przejściami w stronę swoich stolików. Dwie panie skierowały się w stronę schodów.

Sala restauracyjna hotelu „Nosal” mieści się na piętrze. Stąd szerokimi schodami można zejść na półpiętro. Tutaj, na wprost tych schodów, znajduje się kawiarnia wyłożona czarną boazerią z porcelanowymi lampami z daleka do złudzenia przypominającymi czaszki ludzkie. Kto nie zna tej kawiarni i pierwszy raz się w niej znajdzie, ma wrażenie, że wszedł do domu przedpogrzebowego.

Schody skręcają pod kątem prostym i prowadzą do obszernego holu, gdzie w dużej niszy znajduje się szatnia. Za nią na wprost drzwi wejściowych, jest jeszcze trzecia, mniejsza salka. Nosi ona nazwę: „Zbójecka Piwnica”. Tutaj także jest dansing, ale nie codziennie i w bardziej kameralnym nastroju. Po prawej stronie szatni wąskie schody prowadzą do suteren, gdzie się znajdują toalety.

Tam właśnie skierowały się dwie panie, które przed chwilą opuściły restaurację. Zeszły schodami na dół i za chwilę szatniarz, pan Józef, usłyszał przeraźliwy krzyk jednej z kobiet. Szatniarz wiedział, że tego dnia babka klozetowa, czyli jak ją bardziej elegancko tutaj nazywali „pisuardessa”, już o dziewiątej poszła do domu skarżąc się na ból głowy. Pan Józef, domyślając się, że zdarzył się jakiś wypadek, szybko pośpieszył na dół.

Obie panie blade jak trup stały w drzwiach prowadzących do damskiej części toalety. Drzwi do niej były otwarte, a na kafelkowej posadzce, pomiędzy umywalniami i kabinami, leżała w dziwnie skurczonej pozycji jakaś kobieta.

Szatniarz poznał ją natychmiast. To była jedna z tych Szwedek. Te nieliczne „dewizówki”, które jeszcze się nie przeniosły do „Kasprowego”, przezwały ją „bransoleta”.

Pan Józef nachylił się nad leżącą. Wziął ją za rękę. Stary szatniarz nie był lekarzem i mało się znał na medycynie, jednakże w okresie wojny i okupacji, już nie mówiąc o dwóch latach spędzonych w partyzantce, widział niejednego zabitego. Teraz nie miał najmniejszych wątpliwości. Ta kobieta nie żyła. Nie można jej było już pomóc.

Są w pracy szatniarza godziny, a w lecie całe dnie, kiedy nie ma prawie żadnej roboty. Od czasu do czasu ktoś podejdzie, żeby kupić paczkę papierosów lub też pudełko zapałek. Nikt nie nosi płaszcza i nikt go nie oddaje szatniarzowi. Wtedy pan Józef przeglądał tygodniki i dzienniki. Chętnie zwłaszcza studiował sprawozdania sądowe. A gdy udało mu się kupić spod lady jakiś kryminał, to czas dyżuru w szatni przebiegał znacznie szybciej.

Pan Józef wiedział dobrze, co ma zrobić. Grzecznie, ale energicznie wyprowadził obie przerażone niewiasty na górę. Wejście do toalet zostało zastawione dwoma masywnymi fotelami stojącymi w głębi holu. Szatniarz nie zadzwonił do komendy miejskiej MO, lecz wywoła ze „Zbójeckiej Piwnicy” Kazia, młodego kelnera, i polecił mu:

— Biegnij szybko na milicję. W szatni zamordowano kobietę. Szwedkę.

— Co pan mówi? — chłopak w pierwszej chwili pomyślał, że stary szatniarz żartuje z niego.

— Natychmiast po milicję!

Szatniarz nie jest żadną władzą dla kelnera, jednak w głosie pana Józefa brzmiała taka stanowczość, że Kazio bez słowa, jak stał, w białym kitlu, wybiegł na dwór.

Nie miał daleko. Komenda milicji znajdowała się po drugiej stronie ulicy. Prawie naprzeciwko hotelu „Nosal”. Kelner wpadł do gmachu milicji jak bomba, zręcznie ominął dyżurującego przy drzwiach milicjanta i nie usprawiedliwiając się ani słowem, od razu wbiegł do pokoju dyżurnego oficera. Kelner doskonale znał rozkład pokojów komendy milicji. Nieraz przyszło mu odwiedzać ten gmach.

Tak się zdarza w każdym lokalu gastronomicznym, że trzeba prosić milicję o interwencję w sprawie awanturującego się gościa lub takiego, który dobrze sobie zjadł i popił, a ani myśli o uregulowaniu rachunku.

Tej nocy dyżur w komendzie pełnił porucznik Stanisław Motyka, góral z dziada pradziada, który swoją trzecią gwiazdką cieszył się dopiero od lipcowego święta.

— Zabili Szwedkę — zdyszanym głosem powiedział kelner.

— Kogo? Jaką Szwedkę? Gdzie? Co ty pleciesz, Kaziu? — porucznik znał młodszego kelnera od szczeniaka.

— Nie wiem. Pan Józef kazał mi tu przybiec i powiedzieć, że zamordowali.

— Jaki pan Józef?

— No, Józef. Nasz szatniarz.

Oficer milicji nie żądał dalszych wyjaśnień. Natychmiast zarządził alarm. Z dwoma milicjantami udał się do „Nosala”, gdzie też miała się zjawić ekipa śledcza oraz lekarz. Ale lekarza trzeba było ściągnąć z miasta. Tym miał się zająć sierżant Workucki, zaś porucznik wraz z milicjantami i kelnerem szybko przebyli krótką drogę do hotelu.

Tutaj, w holu, było już pełno ludzi. Wieść o wypadku cudem od razu rozeszła się po całym gmachu. Przy schodach prowadzących do toalet szatniarz bronił do nich wstępu. Z westchnieniem ulgi powitał zjawienie się grupki milicjantów.

— Proszę się rozstąpić — rozkazał porucznik.

Tłumek dość niechętnie przepuścił przedstawicieli władzy.

— Gdzie ta zabita?

— Na dole. W damskiej toalecie — informował szatniarz.

— Markowski — polecił Motyka — stańcie tutaj i nikogo nie puszczać na dół. A pan — oficer zwrócił się do szatniarza — zaraz zamknie wszystkie zewnętrzne drzwi. Nikogo nie wypuszczać. Wpuścić tylko pana doktora Świątka i moich ludzi.

— Tak jest — szatniarzowi przypomniały się lata spędzone w wojsku.

— Proszę państwa — porucznik zaapelował do ludzi stłoczonych w holu — niech państwo będą łaskawi wrócić na swoje miejsca i przede wszystkim uregulować rachunki. Zostaniecie przesłuchani. Bardzo proszę nie przeszkadzać nam w naszej pracy.

— Przepraszam, poruczniku — młody, niski ciemny szatyn przepchał się do oficera i przeszkodził mu w zejściu na dół.

— Czego pan chce? — zdenerwował się oficer.

— Nazywam się Marek Daniec — przedstawił się szatyn — jestem obywatelem szwedzkim. Jestem sekretarzem przemysłowca, pana Rolfa Perssona — to mówiąc młody człowiek wskazał na stojącego tuż za nim wysokiego i dość tęgiego człowieka o jasnych jak len włosach tak zaczesanych, aby ukryć widoczną już łysinkę.

— A więc?

— Obawiam się — ciągnął dalej Marek Daniec — że tą rzekomo zabitą panią jest żona dyrektora Rolfa Perssona. Chcieliśmy przyjść jej z pomocą, ale szatniarz nie chciał nas puścić. Nikomu nie pozwolił zejść na dół. A ona, być może, tam kona! Potrzebuje natychmiastowej pomocy.

— Lekarz jest wezwany. Za chwilę tu będzie — odpowiedział porucznik — Proszę, niech panowie zejdą z nami. Ale tylko wy dwaj.

W czwórkę szybko zeszli na dół. Oficer otworzył drzwi toalety damskiej. Szatniarz nie kłamał. Na podłodze, głową prawie dotykając ściany, leżała jakaś kobieta. Nogi obute w pantofelki na bajecznie wysokich obcasach miała dziwnie podkurczone. Obie ręce rozrzucone szeroko. Ani kropli krwi zarówno na zmarłej, jak i na podłodze. Jedynie z boku twarzy, tuż przy puszystych blond włosach, widać było niewielkie zaczerwienienie.

Porucznik zbliżył się do leżącej. On także nie miał żadnych wątpliwości, że tej kobiecie już nic nie pomoże. Obaj Szwedzi stali jak skamieniali przy drzwiach.

— To ta pani? — porucznik zwrócił się do niższego Szweda.

— Tak. To pani Gunhild Persson — potwierdził Daniec — żona pana Perssona.

— Lekarz zaraz tu będzie — powtórzył oficer milicji. — Obawiam się jednak, że ona nie żyje.

Marek Daniec przetłumaczył te słowa swojemu zwierzchnikowi. Pan Persson jednak i bez tego doskonale rozumiał, że jego żona nie żyje. Nie zareagował ani słowem, tylko spuścił głowę. Dopiero po chwili wymienił ze swoim sekretarzem parę zdań.

— Pan Persson — tłumaczył Marek Daniec — przypuszcza, że jego żona została zamordowana. Przestępca zrabował zabitej cenną, złotą bransoletkę, wysadzaną brylantami. Ta bransoletka kosztowała przeszło czterdzieści tysięcy koron. To w przeliczeniu na dolary prawie dziesięć tysięcy dolarów.

W tej chwili do małego pomieszczenia wszedł wysoki siwawy człowiek z małą walizeczką w ręku. Nie witając się nawet z oficerem milicji, doktor Świątek pochylił się nad leżącą. Wziął ją za rękę i zbadał puls, następnie zajrzał pod powieki i uważnie zbadał zasinienie na skroni. Podniósł się i stwierdził:

— Nie żyje. Zgon nastąpił nie dalej jak przed godziną, ale najpewniej gdzieś przed czterdziestu minutami. Silne uderzenie zadane w samą skroń. Śmierć natychmiastowa. Przypuszczam, że ten cios zadano kantem dłoni. Ten co ją zabił, dobrze zna anatomię człowieka i zapewnie uprawia karate. To typowe uderzenie karate.

Marek Daniec te słowa, chociaż skierowane nie do Szwedów, a do porucznika, skwapliwie przetłumaczył dyrektorowi Perssonowi.

— Naturalnie — zastrzegł się lekarz — to powierzchowne oględziny i pierwsza, niczym nie poparta opinia. Będę mógł wydać oficjalne orzeczenie dopiero po przeprowadzeniu sekcji zwłok. Kto to jest?

— Szwedka. Żona tego pana — Motyka wskazał na stojącego obok Perssona, a następnie zwrócił się do Dańca. — Bardzo mi przykro i bardzo współczuję panu Perssonowi, ale obecnie mamy wiele czynności śledczych do przeprowadzenia. Najlepiej byłoby, żeby pan i jego szef udali się teraz na górę do swojego stolika. Sami panowie widzą, że pani Persson wszelka pomoc jest zbędna. Pozostaje jedynie śledztwo i ujęcie mordercy.

Młody człowiek znowu przetłumaczył jego słowa. Rolf Persson zawrócił i w milczeniu udał się na górę. Jego sekretarz podążył za nim. Tymczasem przybyła ekipa śledcza i rozpoczęły się zwykłe w takich razach czynności. Fotografowanie zwłok, zbieranie ewentualnych odcisków palców.

— Bogata babka — zauważył jeden z milicjantów. — To cacko na lewym ręku, to platynowy zegarek. A brylanciki, które na nim lśnią, na pewno prawdziwe. Trochę się znam na tym, bo mój szwagier pracuje w „Jubilerze”. Ten zegareczek wart jest conajmniej trzy fiaty. I to nie maluchy. Za te pierścionki zaś, które ona ma na palcach obu rąk, trzymam zakład, że wszyscy moglibyśmy pojechać do domów własnymi mercedesami.

— Mąż zabitej stwierdził — wyjaśnił porucznik — że z ręki tej kobiety zdjęto bransoletkę wartą prawie dziesięć tysięcy dolarów.

— Obłowił się drań — mruknął milicyjny fotograf.

— To był frajer — wtrącił szwagier jubilera — bransoletka to pestka w porównaniu z resztą biżuterii. Te świecidełka warte są przynajmniej trzy razy tyle.

Ponieważ fotograf skończył swoją robotę, porucznik sięgnął po leżącą pod umywalką elegancką torebkę z krokodylej skórki. Otworzył ją i przejrzał pobieżnie jej zawartość. Poza różnymi kobiecymi drobiazgami, złotą papierośnicą i złotą zapalniczką, znalazł tam paszport wystawiony na nazwisko Gunhild Persson z domu Eriksson, obywatelki szwedzkiej lat czerdzieści dwa oraz pokaźny zwitek zielonych banknotów z portretami prezydentów Stanów Zjednoczonych. Przeważnie mister Franklina, który jak wiadomo patronuje studolarówce.

— Chodźmy na górę — polecił oficer milicji — tam ludzie denerwują się siedząc przy stolikach.

— Szczególnie ten, który tak zręcznie stuknął tę bidulę — dorzucił sierżant.

— Tego dawno tutaj nie ma.

— Sądzę jednak, że jest — odpowiedział porucznik — raczej wolał ukryć się wśród restauracyjnych gości, niż wychodzić. Szatniarz musiałby go wtedy zauważyć.

— Co z tego — upierał się milicyjny mistrz obiektywu — facet wyszedł stąd przed przeszło godziną i jeżeli od razu poszedł na dworzec autobusowy, już jest gdzieś pod Krakowem. A jeśli udał się do swojego domu czy pensjonatu, spokojnie śpi z bransoletką pod poduszką.

— Idziemy — porucznik Motyka przerwał te rozważania — proszę spisać personalia obecnych na sali. Wynotowani mogą iść do domu. Byle tylko bez naszej wiedzy nie opuścili Zakopanego. Z tymi Szwedami sam porozmawiam. Jutro rano przesłucha się ich w komendzie, a także kierownika sali, kelnerów, muzykantów i szatniarza. Wszystkich mężczyzn przy wychodzeniu z lokalu rewidować, kobietom sprawdzać torebki.

Stolik, przy którym siedziało pięcioro Szwedów znajdował się w części sali tworzącej tutaj sporą niszę. Właściwie były to dwa zestawione ze sobą stoliki. Sprytny kelner czy też kierownik sali, chcąc przypodobać tak dobrym gościom, umieścił na białym obrusie flagę z żółtym krzyżem, a także duży bukiet kwiatów. Teraz całe towarzystwo smętnie siedziało nad na wpół wypitymi kieliszkami koniaku. Porucznik jednak odniósł wrażenie, że nie są aż tak bardzo przybici nieszczęściem. Zwłaszcza pan Rolf Persson nie miał wyglądu wdowca zdruzgotanego ciosem, który go przed dwoma godzinami dotknął.

— Muszę spisać wasze personalia. Proszę, aby jutro rano wszyscy stawili się w komendzie milicji na przesłuchanie — z tym poleceniem porucznik zwrócił się do jedynego Szweda, który władał polskim.

— A teraz?

— Teraz jest już późna noc. Minęła dwunasta. Możecie wrócić do „Kasprowego”.

Marek Daniec tłumaczył. Dwie siedzące przy stole kobiety uśmiechnęły się smutnie. Rolf Persson coś gwałtownie powiedział.

— Pan Persson mówi, że morderca i złodziej bransoletki na pewno jest na sali. Jeżeli mu się pozwoli stąd wyjść, nigdy go nie złapiecie — wyjaśnił Marek porucznikowi.

— Adresy obecnych i ich personalia są teraz spisywane — odpowiedział porucznik. — Przesłuchiwanie tych ludzi w tej chwili nic by nie dało.

— A bransoletka?

— Wychodzących z sali mężczyzn rewidujemy. Paniom sprawdzamy torebki. W tej sytuacji złodziej nie zaryzykuje wyniesienia klejnotu. Później cały lokal zostanie bardzo szczegółowo zrewidowany. Proszę uspokoić pana Perssona. Życia jego żonie naturalnie nie potrafimy przywrócić, ale mordercę i bransoletkę na pewno odnajdziemy.

Marek Daniec znowu musiał tłumaczyć.

— Proszę o wasze paszporty.

Najpierw do kieszeni sięgnął Rolf Persson. Jak wynikało z podanego dokumentu, miał czterdzieści sześć lat i stale mieszkał w Sztokholmie. Także ze Sztokholmu pochodzili małżonkowie: Inga i Ragnar Osterman. On liczył sobie pięćdziesiąt jeden lat. Jego żona była młodsza od niego prawie dwadzieścia lat. Marek Daniec skończył zaledwie dwadzieścia osiem lat. Najmłodszą okazała się ruda Szwedka Margareta Andersson. Ta liczyła sobie zaledwie dwadzieścia cztery wiosny. Podczas kiedy oficer milicji zapisywał dane w swoim notatniku, Szwedzi o czymś gwałtownie rozmawiali. Marek Daniec najwidoczniej wykonując polecenia swoich towarzyszy zapytał:

— Kiedy będziemy mogli wrócić do Szwecji?

— Na razie wasza obecność w Zakopanem jest konieczna. Postaramy się jednak, aby to trwało jak najkrócej.

— Pan sam chyba rozumie, że po tym ciosie, pan Persson wolałby się znaleźć u siebie, wśród rodziny i przyjaciół.

— Doskonale sobie z tego zdaję sprawę. Mam nadzieję, że wasza przymusowa obecność pod Giewontem potrwa kilka dni. Kiedy zamierzaliście wyjechać?

— Planowaliśmy, że zabawimy w Zakopanem co najmniej dwa tygodnie. Ale teraz wszystko się zmieniło.

— Bardzo mi przykro.

— A co z pogrzebem?

— Jutro, a właściwie już dzisiaj lekarz milicyjny dokona sekcji zwłok. Z kolei prokurator prowadzący śledztwo musi polecić wydanie ciała rodzinie. W tym przypadku — objaśniał porucznik — to prosta formalność. Potrwa najwyżej dwa dni.

— Wyjeżdżając z Zakopanego chcielibyśmy zabrać ze sobą trumnę ze zwłokami. Pan Persson pragnie pochować żonę w grobie rodzinnym w Sztokholmie.

— Z naszej strony nie będzie żadnych przeszkód — zapewniał oficer milicji.

— O której mamy się stawić na przesłuchanie?

— Najlepiej będzie, jeżeli państwo przyjdą o jedenastej przed południem — porucznik już przed tym polecił personelowi hotelu stawić się o godzinie dziewiątej.

— Obaj panowie — wyjaśniał jeszcze Marek — władają angielskim i niemieckim. Panie mówią po angielsku. Ewentualnie mogę służyć za tłumacza, jeśli w milicji nie macie nikogo władającego szwedzkim i tymi językami.

Porucznik lekko się uśmiechnął.

— Mam nadzieję — odpowiedział — że jakoś sobie poradzimy. W każdym razie dziękuję panu za dobre chęci przyjścia nam z pomocą.

— Nam zależy — poważnie stwierdził Marek Daniec — na jak najszybszym ujęciu mordercy. Dlatego zrobimy wszystko, co w naszej mocy, aby pomóc polskim władzom. Kiedy czekaliśmy na pana porucznika, pan Persson wspomniał coś o ustanowieniu nagrody za wykrycie przestępcy.

— Dziekujemy — sucho odpowiedział oficer milicji — obejdziemy się bez tego.

— Proszę się nie obrażać — Marek Daniec spostrzegł się, że popełnił gafę — w Szwecji jest to powszechnie przyjęte.

— Ale nie w Polsce — krótko uciął porucznik, wstając zaakcentował tym koniec rozmowy. — Przypominam, jutro o jedenastej.

Szwedzi także podnieśli się ze swoich miejsc i udali do holu. Marek Daniec wybiegł, aby sprowadzić taksówki. Tymczasem milicja kończyła spisywanie obecnych i lokal szybko się wyludniał. Kiedy ostatni goście opuścili „Nosal”, milicjanci jeszcze przez przeszło dwie godziny przeprowadzali dokładne przeszukanie restauracyjnych pomieszczeń. Morderca raczej nie ryzykował wyniesienia bransoletki, lecz ją tu gdzieś ukrył licząc zapewne, że będzie mógł wrócić po nią w bardziej odpowiedniej chwili.

Pomimo starań milicji, której ochotniczo pomagali kelnerzy, personel orkiestry i kierownik restauracji, drogocennego klejnotu nie odnaleziono. Natomiast kelnerzy bardzo dokładnie opisali porucznikowi, jak ta bransoletka wygląda. Była to dość gruba plecionka ze złotych nitek z szerokim zapięciem wysadzanym dwoma dużymi brylantami w otoczeniu kilku mniejszych rubinów. Szwedka nosiła ją na prawej ręce, na lewej znajdował się nie mniej wartościowy, platynowy zegareczek.

W czasie, kiedy przeprowadzano poszukiwanie złotego skarbu, pod hotel podjechała karetka. Dwaj noszowi wnieśli do niej zwłoki. Biedna pani Gunhild Persson, wesoło bawiąca się jeszcze przed paru godzinami, w tak tragiczny sposób opuszczała „Nosal”.

Rozdział II

Mówią Polacy

Tej nocy porucznik Stanisław Motyka na sen mógwygospodarować zaledwie trzy godziny. O ósmej był już z powrotem w gmachu komendy miejskiej MO. Musiał przygotować prokuraturze szczegółowy piśmienny raport z wydarzenia w restauracji hotelu „Nosal” i z dotychczasowych ustaleń milicji oraz pierwszych kroków śledztwa. Poza tą „papierkową robotą”, zdał też dokładne sprawozdanie komendantowi.

— Paskudna sprawa — stwierdził zwierzchnik — morderstwo cudzoziemki. Musimy jak najszybciej znaleźć przestępcę. Trzeba zawiadomić komendę wojewódzką MO.

— Przygotowałem tekst teleksu.

— Sam zadzwonię do pułkownika. Pewnie zechcą przejąć śledztwo. A na razie prowadźcie je dalej. Najlepiej znacie całą sprawę i nie ma powodów, aby miał ją przejmować ktoś inny.

— Nigdy nie miałem tak poważnej sprawy — porucznik z jednej strony bardzo by chciał poprowadzić takie śledztwo, w którym można się „wykazać”, z drugiej zaś nie krył swojego braku doświadczenia.

— Zawsze trzeba kiedyś zacząć — uśmiechnął się komendant — nie sądzę, żebyście długo prowadzili tę sprawę. Na pewno przyślą kogoś z wojewódzkiej, a może nawet z Warszawy. Kim była ta Szwedka?

— Żona bogatego przemysłowca. Podobno bardzo bogatego. Obwieszona była biżuterią wartą dobrych kilkadziesiąt tysięcy dolarów.

— I z tym całym bogactwem nie miała się gdzie wybrać tylko na dansing do „Nosala”. Nic dziwnego, że jakiś łobuz zauważył tę biżuterię. Zszedł za babką do toalety, sprawdził, że tam nikogo prócz niej nie ma i wystarczyło jedno uderzenie.

— Ale dziwię się, że zabrał jedynie bransoletkę.

— Najłatwiej było ją zerwać z ręki.

— Równie łatwo zdjąć zegarek. A platynowy, wysadzany brylantami zegareczek nie nosi najmniejszych śladów wskazujących na to, że usiłowano go zerwać z ręki zabitej.

— Morderca bał się, że w każdej chwili ktoś może zejść z góry. I tak, trzeba mu to przyznać, był cholernym ryzykantem. Przecież gdyby ta kobieta zdążyła krzyknąć...

— Doktor Świątek twierdzi, że zgon nastąpił natychmiast. Cios karate błyskawicznie wymierzony w skroń.

— Karate?

— Tak twierdzi lekarz. A przecież zna się trochę na tym. Opiekuje się miejscową sekcją judo i sam także nieco ćwiczył.

— Czy taki cios wymaga specjalnej siły?

— Lekarz twierdzi, że tylko umiejętności. Mogła go zadać także i kobieta.

— Należy szukać przestępcy w kołach ludzi, którzy uprawiają lub uprawiali karate. Nie zapomnijcie o Franku Karate. O nim przede wszystkim.

— Poleciłem pracownikom restauracji „Nosala” stawić się tutaj o dziewiątej. Przesłuchując ich ustalę, kto się kręcił koło tych Szwedów. Franka Karate nie ma na mojej liście gości, którzy byli tego dnia w „Nosalu”.

— Mógł wyjść natychmiast po zabójstwie. Zanim podniesiono alarm.

— Mógł — przyznał porucznik — ale to jeszcze dodatkowe ryzyko, że szatniarz go zauważy.

— Już i tak dużo ryzykował — komendant spojrzał na zegarek. — Dochodzi dziewiąta. Na pewno niektórzy z wezwanych przez was są już na miejscu. Bierzcie się więc do roboty. Gdybyście ustalili coś nowego, natychmiast mnie zawiadomić. Jeżeli będzie wam potrzebna pomoc, zrobimy co w naszej mocy. Powtarzam, tego przestępcę musimy znaleźć jak najprędzej.

Za chwilę przed porucznikiem zasiadł szatniarz, Józef Malinowski.

— Jak usłyszałem z dołu krzyk — rozpoczął szatniarz swoje zeznania — natychmiast zbiegłem na dół. W drzwiach damskiej toalety stały dwie panie. Jedna z nich krzyczała. A tam na kafelkach leżała ta Szwedka. Nachyliłem się nad nią i wziąłem za rękę. Chciałem ratować. Ale od razu zrozumiałem, że to na nic. Ona już nie żyła. Wtedy wyprowadziłem te panie na górę, schody zastawiłem dwoma fotelami, żeby nikt nie mógł wejść i kazałem Kazikowi biec na komendę. Starałem się, aby nikt nie zatarł śladów.

— Bardzo dobrze — pochwalił porucznik. — A czy w toalecie męskiej nie było nikogo?

— Na pewno nie było. Dobrze pilnowałem. Nikt tam po mnie nie wszedł ani też nie wyszedł. Z tymi Szwedami to omal się nie pobiłem. Całe szczęście, że pan porucznik w porę przyszedł.

— A kto wyszedł z lokalu po tym wypadku?

— Nikt nie wyszedł.

— Przecież drzwi nie były zamknięte.

— Drzwi nie zamykałem, to prawda — odpowiedział pan Józef — ale widziałem dobrze, że nikt nie wychodził.

— A przed tym, przed krzykiem tej pani?

— Przed dziesiątą ruch był dość duży, bo kawiarnię opuszczali ostatni goście. Ale potem, przez jakieś pięć czy dziesięć minut, w holu było zupełnie pusto.

— Franek Karate też wtedy wyszedł?

— On chyba wyszedł wcześniej. Tak zaraz po dziewiątej.

— Ale był tego wieczora w „Nosalu”?

— Przecież on tam jest codziennie. Choć na parę minut musi wpaść. On i tacy jak on. Pilnują swoich interesów.

— Czy widzieliście, kiedy ta Szwedka zeszła na dół?

— Nie.

— Przecież schody do toalet są tuż przy szatni.

— To musiało być wtedy, kiedy właśnie goście wychodzili z kawiarni. Przy szatni zrobił się tłok. Nie miałem czasu na rozglądanie się. Każdy chce jak najprędzej dostać swoje okrycie. Gość może w kawiarni nad pół czarnej przesiedzieć ze trzy, cztery godziny, ale w szatni nie chce czekać ani minutki.

— W ogóle zauważył pan tego wieczora tę Szwedkę?

— Pewnie, że widziałem. Oni przychodzili do nas co wieczór.

— Franek Karate kręcił się koło nich?

— On zawsze się kręci koło zagraniczniaków. Przecież z tego żyje. Widziałem jak z tym młodym Szwedem, co mówi po naszemu, pili wódkę w barku. Jak tam poszedłem, aby wziąć od pani Marii butelkę coli.

— To było wczoraj?

— Nie. Jakieś trzy dni przedtem.

— O której Szwedzi przyszli do „Nosala”?

— Jak zwykle, gdzieś między ósmą a dziewiątą. Na zegarek nie patrzyłem, ale tak musiało być.

— A potem już tej zamordowanej, nazywa się Gunhild Persson, pan nie widział?

— Widziałem. Zeszli do holu i dość długo spacerowali rozmawiając.

— Jak to: zeszli?

— Ta Szwedka i Jędrek Szaflar. Przewodnik z Domu Nauczyciela. W ogóle zauważyłem, że on się przy niej stale kręcił. Przed tym u nas bywał bardzo rzadko. Przewodnika nie stać na chodzenie do takich lokali jak „Nosal”. Chyba, żeby go ktoś zaprosił. A tymczasem jak tylko ci Szwedzi pojawili się u nas, Jędrek nie opuścił ani jednego wieczoru.

— Oni go zapraszali?

— Nie wiem. Ale chyba nie, bo nie przychodził z nimi i też sam wychodził. Czy siedział z nimi przy stoliku, to już kelnerzy będą wiedzieli.

— A ta rozmowa w holu, o której się odbyła?

— Chyba około wpół do dziesiątej.

— O czym rozmawiali? Słyszał pan?

— Mówili po niemiecku, bo Jędrek, znam go przecież od wielu lat, dobrze włada tym językiem. Był przecież przedtem przewodnikiem w pensjonatach „Orbisu”. Musiał więc znać niemiecki i wprawił się w rozmowach z cudzoziemcami.

— Kłócili się? To chyba można poznać bez znajomości języka.

— Nie. Mówili po cichu. Głównie mówiła ona. Wyglądało na to, że go o coś prosi, a on nie chce się zgodzić. Potem go pocałowała, a on wyszedł na dwór.

— Wróciła na górę do sali restauracyjnej?

— Nie. Usiadła na fotelu w holu. Jakby na kogoś czekała. Może na niego?

— A potem?

— Potem to do szatni wchodzili goście z kawiarni i już jej nie widziałem. Dopiero tam na dole, na posadzce.

— Zauważył pan, kiedy wrócił Szaflar?

— Nie. Jędrka nie widziałem więcej. Nikogo nie widziałem. W szatni było urwanie głowy, bo na dobitek wszystkiego jakiejś pani zginął szalik. Musiałem go szukać między paltami. A on po prostu zaczepił się o wieszak. Jak się w końcu przerzedziło i w holu zrobiło się pusto, to nikt ani nie wchodził, ani nie wychodził. Kawiarnia opustoszała, a na górze, w restauracji, grała orkiestra. Oni zawsze przed kolacją dłużej grają, aby zmęczyć gości. A później muzyka się skończyła, z góry zeszły te dwie panie i poszły do toalety. Od tej chwili do „Nosala” ani nikt nie wszedł, ani nikt nie wyszedł. Za to mogę dać głowę.

Widząc, że stary szatniarz niczego więcej nie wniesie do sprawy, porucznik podziękował za zeznania, a przede wszystkim za tak przytomne zachowanie się w czasie wypadku i jako następnego zaprosił do swojego pokoju kierownika restauracji.

Zygmunt Jabrzemski, siwawy mężczyzna o twarzy ogorzałej od słońca i wiatrów halnych, ongniś znakomity narciarz, krótko określił sytuację:

— Paskudna sprawa — powiedział — bardzo paskudna sprawa dla mojego lokalu. Zabójstwo to straszna rzecz, a morderstwo w restauracji to wprost potworność. Współczuję panu Perssonowi, tej bieduli, ale i nam trzeba współczuć.

— Reklamę wam zrobił.

— Dziękuję za taką reklamę. Taka wiadomość, że w „Nosalu” mordują cudzoziemców latami będzie się za nami snuła i płoszyła nam co lepszych gości. I tak sytuacja jest ciężka. Dawniej byliśmy pierwsi w całym Zakopanem. Teraz „Kasprowy” odebrał nam najlepszą klientelę. Bezstronnie przyznaję, że lokal lepszy, bardziej nowoczesny i znacznie większy.

— A jednak ci Szwedzi, chociaż mieszkali w „Kasprowym”, woleli „Nosal”.

— Może im tam coś nie odpowiadało? Swoją drogą nawet się wszyscy dziwiliśmy, że oni tak co wieczór do nas przychodzą. Przecież w Zakopanem lokali nie brakuje. Jeżeli nie „Kasprowy”, to jest jeszcze „Giewont” albo „Jędruś”, nie mówiąc o „Ermitażu” czy „Watrze” i „Wierchach”.

— Dużo zamawiali? Chodzi mi o alkohol.