Świamać - Tadeusz Meszko - E-Book

Świamać E-Book

Tadeusz Meszko

0,0

Beschreibung

Czterech bohaterów, cztery opowieści dziejące się w różnych czasach.Kasper jest średniowiecznym chłopem, na którego wioskę co chwilę napadają rycerze, ścinając mu głowę; Ken żołnierzem kosmicznych sił specjalnych, co rusz ratującym statek kolonizatorów "Geronimo"; Kasjan to pensjonariusz szpitala psychiatrycznego; a Eric w ciężarówce przemierza Amerykę, poszukując muzyki, którą mógłby nasycić sześcian harmonii. Życie czwórki bohaterów toczy się osobnymi torami, nie splatając się ze sobą. Akane, dziewczyna narysowana grubą kreską, polująca na łamiących prawo uczestników Świamacia, otrzymuje zlecenie odnalezienia Casa Vissera, podejrzanego o zabicie współpracowników i kradzież danych projektu nowego interfejsu. Akane odnajduje Casa, lecz okazuje się, że ukrywając się w wirtualnych światach, dla zmylenia tropów tak dalece rozbił swoją świadomość, że zapomniał kim jest i gdzie ukrył dane. Akane nie pozostaje nic innego, jak pomóc mu poskładać odpryski jego osobowości, aby mógł odzyskać pamięć. -

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 359

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Tadeusz Meszko

Świamać

 

Saga

Świamać

 

Copyright © 2022 Tadeusz Meszko i SAGA Egmont

Zdjęcia na okładce: Shutterctock

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788726969054 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Część 1: Co ja tutaj robię?

Żniwiarz tracący głowę

Pracowałem na polu żyta. Nie lubiłem tego. Upał, ściekający pot i drobniutkie igiełki, wbijające się w skórę. Nie wspominając o zgiętym karku. Nie cierpiałem tego, ale nie miałem wyjścia.

Łany zboża, położone burzą z gradobiciem, leżały we wszystkich kierunkach i musiałem ścinać je sierpem. Zgięty w pałąk, lewą ręką chwytałem pęk kłosów i sierpem trzymanym w prawej dłoni odcinałem je tuż przy ziemi. Później odrzucałem za siebie.

I tak bez końca. Chwyt, cięcie, odrzucenie. Chwyt, cięcie, odrzucenie.

Moja kobieta, pulchna blondynka o ognistych włosach, i większe dzieciaki, z równie rudymi czuprynami, szły za mną zbierając pęki i wiążąc je w snopki.

Chwyt, cięcie, odrzucenie.

Obok na swoich poletkach pracowali inni żniwiarze. Również z kobietami i, bardziej lub mniej licznymi, gromadkami dzieci. Było nas z trzy tuziny. I wszyscy marzyli już o przerwie obiadowej.

Naraz mechaniczny rytm przerwało nam bicie dzwonów kościelnych.

Wyprostowałem zbolałe plecy, obtarłem dłonią pot spływający mi z czoła.

Zobaczyłem, że wieża kościelna płonie. Chyba płonęła, bowiem widziałem jedynie kłęby czarnego dymu, jakby to demonstranci palili opony. „Skąd to dziwne porównanie?” – zdziwiłem się własnym myślom.

Nim zdążyłem przemyśleć czy dzwony biją, gdyż wybuchł pożar, czy też przyczyna była inna, a pożar skutkiem tej przyczyny, bicie dzwonów urwało się jakby ktoś przeciągnął paznokciami po płycie winylowej. „Jakiej płycie?” – zapytałem sam siebie. Odpowiedzi, oczywiście, nie pamiętałem, ale uznałem, że to trafne porównanie. Bardziej niepokojące było jednak pytanie, skąd u mnie tak dziwne skojarzenia?

Wieśniacy zaczęli pokrzykiwać:

– Nasz kościół płonie! Szybko, biegnijmy go gasić!

Nie byłem przekonany czy to najlepszy pomysł.

– Czekajcie! – spróbowałem ich powstrzymać.

– Na co?!

Prawdę mówiąc nie wiedziałem. Ale miałem o wiele gorsze przeczucia niż spalony kościół. I tak za kilkaset lat byłaby w nim galeria handlowa lub dyskoteka.

Psia mać! Skąd u mnie tak absurdalne myśli?

– Czekajcie... – powtórzyłem, chociaż już z mniejszą pewnością.

– Nie słuchajcie Kaspra, ona zawsze skąpi miedziaków na tacę. Szybciej, ludziska! – pokrzykiwał wieśniak o twarzy mokrego szczura. Nie to, że miałem coś przeciwko szczurom. To przecież wyrośnięte myszy. Ale było z nim coś nie tak i powiększenie nie było idealną kopią. To tak, jak z wilkiem przebranym za Czerwonego Kapturka. Zęby za długie, oczy zbyt wyłupiaste. I te wąsiska jak druty. Kurwa mać! – i znów te niezrozumiałe porównania. Po prostu ten wieśniak przypominał mi taką przebraną mysz. Po prostu nie pasował do innych chłopów, chociaż jęczał jak typowy chłop pańszczyźniany. – Kościół płonie, gdzie będziemy się modlić?!

Pozostali wieśniacy spojrzeli na mnie z przyganą.

A jednak miałem rację.

– Patrzcie! – krzyknęła, wysoka na dwa metry dziewoja, wybawiając mnie z opresji.

– Co? Gdzie? – zakrzyknęli niżsi, podskakując w miejscu, chcąc dostrzec to, co ona zobaczyła.

Nie minęło pół minuty, a już nawet dziesięcioletnie szkraby mogły to zobaczyć.

Przez pole parła wprost na nas banda rycerzy w lśniących zbrojach.

– To banda łotrów hrabiego Bezpardona – jęknął przerażony szczur.

– W nogi! Wytną nas w pień! – wzniosły lamenty kobiety.

Wieśniacy też nie mieli pewnych min. 

– Może udają się do karczmy w sąsiedniej wsi? Nasz karczmarz chrzci piwo, mogli się wkurwić – zaczęli rozważać mniej drastyczne wersje.

Jednak gdy zobaczyli, że ich żony nie zamierzają czekać na sprawdzenie wersji wypadu rycerzy na pole, tylko rozpoczęły paniczną ucieczkę, zbierając jak kwoki pisklęta pod skrzydła, spojrzeli po sobie – i też wzięli nogi za pas.

– Uciekaj! Dlaczego nie uciekasz? – krzyczała również moja kobieta, chwytając maluchy na ręce.

I, nawet nie czekając na odpowiedź, już pędziła na ile starczało sił najsłabszemu z dzieciaków. Jedynie ze dwa razy obejrzała się z trwogą za siebie. Czy oceniała szansę powodzenie ucieczki, czy sprawdzała co robię – nie wiedziałem.

A ja miałem już tego dosyć. Nie zamierzałem uciekać. Czekałem aż rycerze podjadą bliżej.

– Nie rób tego, to nie jest dobry pomysł – mruknął kocur pilnujący czy z żyta nie wyskoczy przerażona mysz. Kot był czarny jak smoła, tylko oprawa jego prawego oka została skażona domieszką innej krwi, i była śnieżno biała. Gdyby nie ta skaza, można by go uznać za diabła, a tak był jedynie zwykłym dachowcem.

– Mam tego dosyć! – warknąłem z zaciętością.

– To twoje życie, rób co chcesz – prychnął pogardliwie i majestatycznie odszedł, nurkując w łany żyta.

Najgorsze, że ja sam nie wiedziałem co chcę zrobić. Wiedziałem jedynie, że nie dam się przepędzić z pola. Robota okrutna, ale to był mój kawałek pola. Nikt mi nie będzie mówił, co mam robić. Choćby był to kot, który mówi.

Większość jeźdźców skierowała się w stronę uciekającej gromady, lecz jeden z łajdaków w srebrnej zbroi obrał mnie za cel.

Jego koń ciężko chrapał, a jeździec na razie trzymał miecz przy nodze. Pawie pióra, wetknięte w czubek hełmu, furkotały jak gacie na wietrze.

Gdy już zbliżył się na dziesięć metrów, a ja byłem wystawiony do ścięcia jak dynia na kiju, uniósł ramię i ustawił miecz w poziomie. Byłem pewien, że na skrytej pod przyłbicą twarzy rozlał się szeroki uśmiech.

Ja również uniosłem ramię z sierpem.

Postanowiłem w odpowiedniej chwili opaść na kolana i dziabnąć po ścięgnach nogi konia. Do tułowia rycerza nie miałem szansy dosięgnąć, poza tym chroniła je stal.

Rycerz wzniósł miecz ponad głowę, przygotowując się do ciosu.

Zamarłem przerażony. „Nie dam rady, Mruk miał rację” – zrozumiałem za późno.

W chwilę później miecz ściął mi głowę.

Chyba...

Gdyż świat zawirował, głowa wzleciała w górę, a później zaczęła się turlać po ściernisku, jakby była piłkę. A gdy się zatrzymała, moje oczy patrzyły w niebo.

Jakże błękitne.

Jakże nieosiągalne.

***

Przebudziłem się mokry od potu. Głowa! Gdzie moja głowa?! Z lękiem uniosłem dłonie, chcąc sprawdzić czy siedzi mocno na karku.

Na szczęście znajdowała się na swoim miejscu.

Ale miałem olbrzymiego kaca, jakbym wczoraj opił się kiepskim piwem. Tylko że nie pamiętałem, abym wczorajszy wieczór spędził w karczmie. A może tak było i ścięcie głowy było jedynie pijackim widem?

„To koszmar” – zdecydowałem.

„Powracający od wielu dni” – dopowiedziała mi brutalnie pamięć.

„Co się dzieje? Zwariowałem? Jestem w piekle? Bo w niebie raczej nie ścinają głów” – myśli z tupotem podkutych kopyt przebiegły mi przez głowę.

Nie wiedziałem...

Niczego, psia mać, nie wiedziałem. Poza tym, że od wielu dni przed południem traciłem głowę... i budziłem się następnego poranka. „Albo też to był wciąż ten sam dzień?” – tego też nie wiedziałem.

Rozejrzałem się.

Jakaś kobieta, z włosami w kolorze zboża, spała obok, a jej pięknie zaokrąglony tyłek wystawał spod pierzyny. To chyba był inny dzień. Wcześniej, zdaje się, byłem z rudzielcem.

Żona czy przygodna dzierlatka? Nie wiedziałem, ale to mnie najmniej interesowało. Każda dupa jest taka sama. No, może prawie taka sama. A ta wyglądała bardzo ponętnie.

Włożyłem dłoń pomiędzy jej nogi, zacząłem masować cipkę.

Mruknęła przez sen i wyprężyła tyłek.

Wszedłem w nią.

***

Czekałem na śniadanie. Ugotowana kasza już czekała w misce, kobieta właśnie przysmażała do nich słoninę. Kołatało mi w głowie, że to nie jest najzdrowsze jedzenie, jednak to było tylko ulotne przeczucie, które zapach słoninki rozwiał. Chyba będę jadł kaszę ze słoniną po raz pierwszy w życiu. Ale kto to z pewnością wiedział?

Gromada brudnych dzieciaków o skołtunionych włosach, w łachmanach wymagających intensywnego prania, wrzeszcząc na cały głos biegała wokół stołu. Biegały tak szybko, że aż trudno było je policzyć. „Chyba była ich szóstka? W wieku od czterech po dziesięć lat” – oceniłem. To oznaczało, że nie ociągałem się w obowiązkach małżeńskich. Psia mać, nawet nie znałem żadnego po imieniu!

– Ciszej, hołota! – ryknąłem, waląc pięścią w stół, aż podskoczyły cynowe talerze.

Dzieciaki przystanęły, to z lękiem patrząc na mnie, to na matkę.

– Dzieci, pobawcie się na podwórku. Tatę boli głowa. No, sio.

Wspomagała mnie żona. Chyba żona, nie zdążyłem jeszcze tego wyjaśnić. Raz kobieta z którą spałem była pulchną blondynką, raz płaską czarnulką. Miałem czwórkę, piątkę, a czasami nawet ósemkę dzieciaków. Mieszkałem nad leniwie płynącą rzeką, a innym razem w kurnej chacie. Tym razem chata miała komin, a żonka – uznałem, że to jednak żona – pichciła gorące śniadanie. Psia mać! W co miałem wierzyć? Co jest prawdą?

Dzisiejsza nie była taka zła, po prostu martwiła się o dzieci. A przy takim mężu jak on, to nie była łatwa – musiał przyznać się przed samym sobą. Szkoda, że jutro obudzę się przy innej żonie, mógłbym ją nawet polubić. Pokochać?

Chmara obdartusów z wrzaskiem wybiegła na zewnątrz.

Żona z furią postawiła przede mną słój z brudną, żółtawą wodą. Spojrzałem na nią zdziwiony.

– Kasper, nie mam pojęcia, gdzie się wczoraj nachlałeś, ale nie krzycz więcej na dzieci – oznajmiła, tłumiąc złość.

Przynajmniej dowiedziałem się, jak mam na imię. Ale teraz bardziej zainteresował mnie słój. Czy to było piwo? Zaświtało mi w głowie. Tutejsze, takie przaśne, wieśniacze piwsko? Nie klarowne, w soczystym kolorze, jakie pamiętałem... Zaraz, zaraz. Skąd je miałbym pamiętać? Tego nie wiedziałem.

By rozwiać wątpliwości, wskazałem palcem na słój i zapytałem:

– Co to jest?

Spojrzała na mnie, jakbym był idiotę. Może rzeczywiście nim byłem?

– Masz tu sok z kiszonych ogórków, ugaś swą złość!

Spojrzałem podejrzliwie na płyn. Sok z ogórków? Zepsutych ogórków? Nigdy nie słyszałem o podobnej kuracji.

A, co mi tam. Pomyślałem i odlałem trochę płynu do glinianego kubka. Przełknąłem ociupinkę. Nie był zły – stwierdziłem, oblizując wargi i już bez obaw wychyliłem kubek do dna.

***

Doszliśmy do pola. Przypomniałem sobie, że już ciężko pracowałem na tym polu. Ale chyba zwodził mnie umysł, gdyż ani kawałek żyta nie był zerżnięty. Na szczęście łany nie leżały pokotem, nie będę musiał pracować sierpem, wystarczy kosa – odetchnąłem z ulgą.

Zacząłem ostrzyć kosę. W pewnej chwili zauważyłem, że pojawił się kot. Czarny z białą łatką.

– Sio! – krzyknąłem na kocura, dla postrachu machając kosą.

Nie zrobiło to na zwierzaku większego wrażenia. Przysiadł, wyciągnął tylną nogę, chwycił przednimi łapami i zaczął ją oblizywać z taką pasją, jakby nie było ważniejszego problemu na świecie.

– Jeszcze nigdy nie widziałam, żeby kot chodził za kimś niczym pies – zaśmiała się żona.

– Przestań ględzić kobieto! – fuknąłem na nią bezosobowo, wciąż nie znałem jej imienia. Wzruszyła ramionami i obrażona zaczęła zawiązywać chustę na głowie. Nie chciałem jej obrażać, poczułem, że muszę się wytłumaczyć. – Myślę o ważnych sprawach...

– Nigdy z tobą nie mogę porozmawiać jak żona z mężem – wyrzuciła z pretensją, ale czułem, że ją udobruchałem. Nie była taka zła, jak wynikało z jej słów. Może po obiedzie zanurzymy się w łanach zboża na szybki numerek? Szybko wybiła mi podobne marzenia z głowy. – Ty wciąż masz jakieś problemy. Zobaczysz, jeszcze kat zetnie ci głowę.

Spojrzałem na nią spod byka. Gdybyś ty jędzo wiedziała, ile razy już mi ścięto głowę!

„Może przez tego kocura?” – przyjrzałem mu się z niechęcią. Wciąż wylizywał nogę, lecz naraz – może czując moje spojrzenie – zamarł. Uniósł głowę, i spojrzał na mnie swoimi żółtymi ślepiami, w których dostrzegłem ogniki kpiny.

– Aleś ty tępy... Pewnie znów chcesz się postawić? – przemówił.

Ki diabeł? Kim jest ten kot, chodzący za mną jak pies, i gadający tylko do mnie?

I przypomniałem sobie.

To był Mruk – byłem pewien, że tak na niego wołam. Tylko że dzisiaj byłem na niego zły. Oczywiście, nie pamiętałem z jakiej przyczyny. Jednak byłem pewien, że nie chciałem słuchać jego rad.

– Mam tego dosyć! Co mam zrobić?

Nic nie odpowiedział. Wpatrywał się we mnie jeszcze przez chwilę, po czym powrócił do pielęgnacji.

***

Banda łotrów, nędzników, złoczyńców, morderców, pojawiła się jak zwykle przed obiadem.

– Zabierz dzieciaków i uciekaj! Ja go powstrzymam! - krzyknąłem do żony, chcąc uprzedzić jej lamenty, że się narażam, że jestem głupcem.

Zrozumiała. Była przerażona, ale w jej oczach zobaczyłem i ból. I uwielbienie, i podziękowanie jakiego nie widziałem w oczach żadnej kobiety.

Na szczęście dzisiaj miałem kosę. Długie ostrze. Nie to, co zakręcony w sobie sierp.

Stanąłem niczym śmierć z kosą. Jak z obrazu, który gdzieś widziałem. „Pewnie na witrażu w kościele, bo gdzieżby indziej?” – uznałem.

Żałowałem, że nie mam kaptura, ukrywającego moją twarz w mroku. A zwłaszcza oczy, biegające w oczodołach jak kot z pęcherzem grochu u ogona.

Ale trzymałem się w ryzach. Stałem twardo na ściernisku.

Gdy jeździec zbliżył się spostrzegłem, że to chyba ten sam drań, który ściął mi głowę ostatnio. A przynajmniej miał srebrną zbroję...

„Dzisiaj nie dam się! Skoszę cię, jak źdźbło żyta!” – powtarzałem w myślach.

Gdy był już kilka metrów ode mnie, zdałem sobie sprawę, że nie mam pojęcia jak go zaatakować. Nadziać na klingę, czy machnąć ostrzem po jego gardle?

„Trzeba było to wcześniej przemyśleć” – pomyślałem.

Za późno.

Moja głowa już frunęła w górę.

Statek, który złapał katar

Do kadłuba statku kolonizacyjnego „Geronimo” przyczepił się kosmiczny smark i za nic nie można było się go pozbyć. Dobrze, że przyssał się do sekcji napędowej, gdyby wybrał sterownię, Alope – komputerowa sztuczna inteligencja, żartobliwie nazywana imieniem żony słynnego wodza – nie mogłaby wezwać mnie na pomoc. A tak byłem i mogłem zając się ocaleniem dwustu tysięcy kolonizatorów śniących o nowych, wspaniałych światach, w hibernatorach. Należałem do specjalnego oddziału sił specjalnych „Space Force”, z niejedną anomalią kosmiczną mieliśmy do czynienia, niejednemu obcemu przypaliliśmy tyłek. Moja szefowa Penelopa wezwała mnie i oznajmiła: „Ken, pozbądź się tego gluta. Lecisz tam”. Nie ma sprawy – uznałem. To było kolejna misja niemożliwa, którą się odfajkowuje i idzie do pubu pochwalić przed innymi komandosami, a zwłaszcza przed dziewczynami.

Tylko że, psia mać, nie miałem pomysłu jak się pozbyć tego gluta!

Przyleciałem, zobaczyłem i zdębiałem. Z czymś podobnym jeszcze się nie zetknąłem. Byłem też pewien, że nikt, nigdy nie widział czegoś podobnego. Rufę „Geronimo” pokrywała gruba na kilka metrów warstwa szaro-zielonkawej mazi. Jakby statek złapał katar, a glut za cholerę nie chciał się odlepić.

Alope wyjaśniła mi, że tankowała właśnie paliwo w roju asteroid układu czerwonego podolbrzyma, gdy wpadła na nią chmura. Jej gęstość i wielkość pyłu nie zagrażały kadłubowi, sztuczna inteligencja przeliczyła, że nie ma potrzeby ucieczki z kursu. Chmurka, co prawda rzecz dziwna w kosmosie, ale po prostu przeleci przez statek i po sprawie.

Tylko że tak się nie stało. Chmurka otoczyła statek, lecz już z niej nie wyleciała, przylegając do kadłuba niczym zerwana pajęczyna. A później chmura zaczęła gęstnieć i po kilku godzinach obkleiła cały statek. Na szczęście później grubość smarka zaczęła narastać wokół sekcji napędowej, wycofując się z pozostałych regionów.

Jeszcze wtedy Alope nie wezwała pomocy.

Wysłała na kadłub automaty sprzątające ufając, że rozerwą maź na fragmenty i na łopatach odrzucą w przestrzeń. Nic z tego. Maź była elastyczna, niezwykle odporna na rozciąganie, a nawet na próby przecięcia jej palnikiem laserowym czy zwykłą piłą tarczową.

Nie pomogło również spryskiwanie gluta różnymi rozpuszczalnikami. Oczywiście takimi, które nie rozpuściłyby materiału kadłuba.

Dopiero wtedy Alope wezwała na pomoc naszą jednostkę. Pechowo ja miałem dyżur. Wskoczyłem do skoczka teleportującego – i już byłem na „Geronimo”.

Zacząłem od głupiej, ostrej strzelaniny w gluta. Nie przyniosło żadnych rezultatów. Pociski wpadały w breję na kilka centymetrów, a dziura zasklepiała się po minucie, pozostawiając pocisk, w nienaruszonym kształcie, niczym owada w bursztynie.

Później przeszedłem na próbę ognia. „Spalę tego gluta!” – ryknąłem do siebie i zacząłem smażyć breję, ustawiając poziom plazmowego blastera na pełną moc. Buchała para, krystalizująca się natychmiast w pióropusze śnieżynek, czerwienił się metal kadłuba, aż Alope zaczęła mi biadolić do ucha, że przepalę kadłub. „A chuj tam kadłub!” – nie reagowałem, naciskając spust, dopóki nie zamigotało światełko rezerwy. W chwilę później strumień plazmy zgasł i mogłem zobaczyć skutki przysmażania brei.

Nic!

Wywaliłem całą energię magazynku w gluta, a przez niego przebiegło jedynie kilka skurczów, bardziej przypominających erotyczne rozkosze niż ból, i nic. Na dodatek wciąż puchł... Po tym podsmażaniu glut odzyskiwał wigor i jego macki zaczęły wędrować po kadłubie, zbliżając się do sekcji z hibernatorami.

Psia mać! Byłem coraz mocniej wkurzony. Czy Penelopa złośliwie wysłała mnie na tę misję niemożliwą?

Musiałem przemyśleć problem. Szkoda, że nie na pokładzie stacji bazy. Wolałbym w cieniu palm z kolorowym drinkiem w dłoni, obserwując ślicznotki kąpiące się w basenie.

„Jeszcze nie teraz, wykonaj zadanie” – zdopingowałem się.

Tak... Tylko co miałem zrobić?

– Wyślij ponownie roboty sprzątające na kadłub – rozkazałem Alope, szykując się do powrotu.

– Będą niepotrzebnie tracić energię. Przekazałam panu informację, że podobne działania nie przyniosły żadnych rezultatów.

– To dywersja psychologiczna. Mają niepokoić gluta, aby nie pomyślał o ekspansji – wymyśliłem naprędce jakiś argument.

„Jebana mać, czym, lub kim, jest ten glut?!” – zastanawiałem się, już na pokładzie „Geronimo”. Wciąż nie miałem pojęcia.

Na razie opanował sekcję napędową, ale jeżeli będzie pęczniał w tym tempie, to nie minie kilka godzin, a zalepi też inne sekcje. Nieświadoma zagrożenia załoga statku mogła śnić o różowych jednorożcach. I jak nic nie zrobię, to już się nie obudzi.

Macki gluta zaciskały się na kadłubie, jakby chciały wycisnąć zawartość statku jak pastę z tubki. Nie były to biologiczne nanoroboty obcych – Alope sprawdziła, glut był żywym organizmem. A może to inteligentna forma życia?!

– Głowa! Gdzie jest głowa? – wykrzyknąłem na głos.

– Potrzebuje pan przerwy na posiłek? Z głową? – dopytywała Alope. – Muszę pana zmartwić, ale w menu nie mam żadnych głów... Tylko kalmary, które należą do grupy głowonogów.

– Chodzi mi o ośrodek kontroli tego gluta. Czy możesz zeskanować strukturę smarka? Znaleźć punkt, w którym zbiegają się żyłki, czy też nici, jego sieci nerwowej.

– Nie ma takiego ośrodka. To jednolita maź. Nie ma żadnego układu krwionośnego, oddechowego, a tym bardziej nerwowego – odpowiedziała.

– No właśnie! Wycofaj roboty bojowe!

– Ale przed chwilą mówił pan, że one powstrzymują ekspansję mazi...

– Gówno tam. One motywują breję do zdobywania nowych terenów.

– Motywują? Bez układu nerwowego? Bez mózgu? – zapytała. Chyba byłem przewrażliwiony, gdyż wyczułem w jej głosie ironię.

– Nie dosłownie. Ale już wiem, z czym mamy do czynienia.

– I co zamierza pan zrobić?

– Sprawić, aby statek wydawał się martwym, zimnym, lodowym obiektem kosmicznym. Dlatego wyłączysz reaktor fuzji jądrowej! I wszystkie systemy, nawet te podtrzymujące życie.

– Wyłączenie i ponowne włączenie reaktora zawsze wiąże się z ryzykiem – zauważyła.

– Podejmiemy to ryzyko! – nie przekonała mnie, ale nie odpuściła.

– A nie wystarczy wyłączyć reaktor, ale pozostawić zasilanie rezerwowe? – zapytała ze smutkiem. A przynajmniej tym razem takie odniosłem wrażenie.

– Nie! – odpowiedziałem zdecydowanie.

– Ale moja pamięć tymczasowa nie przetrwa...

W końcu wyjaśniła się przyczyna jej smutku.

– Ale ja przeżyję, przeżyje załoga w hibernatorach. Przełączysz je jedynie na indywidualne zasilanie. Pobór mocy będzie tak niski, że glut tego nie wyczuje.

Wyjaśniałem machinalnie, nie zastanawiając się nad konsekwencjami. Wszystkimi konsekwencjami.... Ale sztuczna inteligencja je zauważyła.

– Obudzę się z inną świadomością...

Tym razem już byłem pewien, że oznajmiła to ze smutkiem.

– Czystą świadomością – zauważyłem.

– Już polubiłam tę skażoną.

Zaskoczyła mnie jej odpowiedź. I jak tu gadać ze sztuczną inteligencją? Co mogłem zrobić? Wyłączyć ją, jak komputer HAL w filmie Kubricka?

– Wykonaj zrzut swej pamięci. Wgram ją po restarcie – wymyśliłem rozwiązanie problemu mało istotnego, dla losów „Geronimo”.

– Naprawdę pan to zrobi? – zapytała z nadzieją.

– Jasne, dlaczego nie miałbym tego robić... – zapewniłem ją. Chyba niezbyt przekonująco.

– Nie ma innego sposobu?

– A znasz go?

– Nie.

– Więc mi uwierz, że nie ma. Glut nie jest inteligentną formą życia, chociaż sprawia takie wrażenie. To bardziej rozwinięta bakteria. Duża kolonia bakterii...

– Kultura. Tak mówi się o licznych bakteriach.

– Niech będzie kultura bakterii...

– Ma pan na myśli śluzowce?

– A co to takiego?

Wyjaśniła mi dokładnie. Rzeczywiście, glut był śluzowcem. Takim jak z filmiku, kiedy to umieszczony w labiryncie odnajduje właściwą drogę do posiłku, ciągną za sobą całe, oślizłe ciało.

– To nie są bakterie.

Zakończyła wykład.

– Nieistotne. Ważne, że ma zero inteligencji, a jedynie program genetyczny, każący mu przenosić masę swojej brejowatości w kierunku źródła energii. A taką jest sekcja napędowa „Geronimo”.

Sztuczna inteligencja długo nie odpowiadała. Chyba ją przekonałem.

– I to pomoże? – Jednak chyba nie przekonałem jej.

– Chyba... – Miałem taką nadzieję.

– Nie jest pan pewien? I chce mnie wyłączyć?!

– Teraz dopiero pomyślałem, że samo wygaszenie źródła energii może nie wystarczyć. Ale mam plan.

– Tak? A jaki?

– Wyrzucisz też kapsułę z radioaktywnymi śmieciami. Wiem, że to wbrew przepisom ekologicznym, ale zrób to!

– Nie rozumiem?

– Pojemnik ma być cholernie energetyczny. Świecić energią jak słońce. Wystrzelisz tak przygotowaną kapsułę – ale niedaleko, nie dalej niż na kilkadziesiąt metrów od silników.

– Ale w jakim celu?

– Glut wyczuje nowe, o wiele silniejsze źródło energii, i przemieści się do pojemnika.

– I wtedy mam włączyć zasilanie statku?

– Tak.

„Moje strzelanie, smażenie, z zwłaszcza traktowanie łopatami nie miało sensu” – dodałem już w myślach. Jeszcze tego, żebym na głos przyznawał się do błędu, podsuwając wnioski o nieodpowiedzialnym zachowaniu do raportu.

– Ale mnie nie będzie...

Zauważyła przytomnie. Cholera, o tym nie pomyślałem...

– Ty będziesz, jakby to powiedzieć... spała. Ale ja będę czuwał. Przełączysz możliwość odpalenia silników do pulpitu sterowania w moim skafandrze. Jak już będę pewien, że cały glut przeszedł z kadłuba na pojemnik.

Chyba tym razem Alope już dziury nie znalazła w moim planie. Tak przyjąłem długą ciszę.

***

Przygotowanie pojemnika zajęło dwie godziny. Byłem głodny, przebywałem na pokładzie „Geronimo” już dwanaście godzin. „Powinienem coś wrzucić na ruszt” – uznałem w stylu pradawnych, ale nie mogłem oderwać się od śledzenia postępów prac, co chwilę coś sugerując Alope.

– Dorzuć jeszcze głośniki z sali koncertowej. Może glut wyczuwa wibracje i one go skuszą – zadysponowałem.

Alope wymontowała głośniki. Po przebudzeniu kolonizatorzy nie pójdą do kina. Chyba że na niemy film...

– I zaprogramuj muzykę do odtwarzania. Coś z Deep Purple, Black Sabbath lub AC-DC. Ona wstrząśnie glutem! – dodałem do chwili. Wcześniej myślałem o symulacji pracy młota pneumatycznego, jednak uznałem, że jest zbyt monotonny. A w tej muzyce był ostry rytm, który – jeżeli nie wibracjami – to melodią mógł zainteresować śluzowca.

W końcu pojemnik został wystrzelony. Glut od razu zainteresował się podsuniętym smakołykiem. Najpierw wypuścił cienkie wici, które po chwili przyssały się do ścianek pojemnika. Na razie nic więcej się nie stało, nie przeskoczył jednym susem na wyżerkę. „Dajmy mu trochę czasu” – uznałem.

Nadszedł czas na realizację kolejnego punktu programu.

Przeszedłem do swojego skoczka i ułożyłem się wygodnie w fotelu. Miałem zapas tlenu i jedzenie na miesiąc. A gdyby plan zawiódł i smark oblepiłby cały kadłub, mogłem wystrzelić drzwi hangaru i spieprzać z tego zakatarzonego statku.

Chyba byłem gotowy.

– No dobrze. Jestem gotów.

Alope nie odpowiedziała.

– Możemy przejść do wyłączenia zasilania statku. Jesteś przygotowana?

Długa cisza. Sztuczna inteligencja zbuntowała się? Nie chce zostać wyłączona i poświęci mnie oraz kolonizatorów, woląc pozostać w oblepionym smarkami statku?

Następne słowa uświadomiły mi, że coś innego iskrzyło w płytkach pamięci Alope.

– Ken... – zaczęła, zawieszając głos.

– Tak?

Zapytałem, nie komentując faktu, że sztuczna inteligencja zaczęła mi mówić po imieniu.

– Ale nie zapomnisz o obietnicy?

– Jakbym mógł. Przecież jesteśmy wspólnikami w akcji – odpowiedziałem zdecydowanie, chociaż przed samym sobą musiałem przyznać, że nie traktowałem tego zobowiązania poważnie.

– Jesteśmy wspólnikami?

– W doli i niedoli – potwierdziłem.

– Ufam ci Ken... – znów to zawieszenie głosu.

Z tak uczuciową sztuczną inteligencją jeszcze się nie zetknąłem. Ona miała doprowadzić statek do celu, a nie rozczulać się nad sobą. Cóż mogłem odpowiedzieć...

Na szczęście nie drążyła już tematu.

– Jestem przygotowana. Jak powiesz „Do zobaczenia” dokonam zrzutu pamięci i całkowicie wyłączę zasilanie wszystkich systemów „Geronimo”.

– Zaczekaj!

– Tak? – w jej głosie usłyszałem nadzieję.

– Muszę założyć hełm – wyjaśniłem.

– Ach tak... – odpowiedziała rozczarowana.

Włożyłem hełm i dwukrotnie sprawdziłem czy w zasięgu ręki mam zapas butli na dwa dni.

– Do zobaczenia.

Wypowiedziałem magiczną formułę.

– Do...

Tylko tyle usłyszałem.

***

Po pięciu godzinach nerwowego wyczekiwania zacząłem dostrzegać pewne zmiany kosmicznego gluta. Zaczął puchnąć w rejonie najbliższym do energetycznego pojemnika, a nawet zaczął już wypuszczać niby-rączki, jakby chciał go objąć.

– Dobra nasza! – zatarłem dłonie z zadowolenia.

Przesuwanie masy gluta działo się kosztem rejonów najbardziej oddalonych, warstwa śluzu pokrywająca sekcje odległe od pojemnika zaczęły chudnąć.

Miałem rację – uznałem z satysfakcją. To był cwany śluzowiec. Z pewnością przeniesie całą swoją glutowatość na pojemnik, uwalniając dysze silników. A wtedy fiuuu! – i już nas tu nie będzie. A jeszcze wcześniej wykopię go jak najdalej od „Geronimo”.

Tylko że to trochę potrwa. Stwierdziłem, patrząc na tempo ruchu gluta. Chyba będę miał ze trzy dni przymusowego urlopu. „Jak żyć bez prądu w tym czasie!” – uśmiechnąłem się chytrze do siebie. Podobne pytanie zadałoby dziewięciu na dziesięciu komandosów. Ale nie ja! Zawsze zabierałem zapasik kilku książek. Takich drukowanych, pachnących starym papierem i farbą drukarską. Uwielbiałem ten zapach o każdej porze, a nie tylko o poranku. W czasie przymusowej przerwy będę mógł nadrobić zaległości. Potrząsnąłem biologiczną lampką i sięgnąłem po pierwszą książkę.

***

Ostatnie wicie macek oderwały się od kadłuba „Geronimo”.

To trzeba będzie jeszcze sprawdzić, może jakieś fragmenty smarka pozostały w szczelinach, ale później, po wykopaniu smarka w głęboki kosmos. Zanotowałem w pamięci.

Wdusiłem przycisk mający odpalić silniki.

I nic...

Przygryzłem wargi.

Znów nie przewidziałem tego. Albo maź zasklepiła dysze, albo glut blokował sygnały. Tylko dlaczego Alope nie zwróciła mi na to uwagi? Może uznała, że glut nie przejdzie na pojemnik i nie było sensu wytykać mi błędnego założenia?

„I co teraz?” – zapytałem siebie, wciąż przygryzając wargę.

Nic. Wzruszyłem ramionami. Niech glut posila się odpadkami. Nawet wykwitły mu rumieńce, czyżby wstydził się swojego obżarstwa? Z pewnością był zadowolony, nabrał kolorów i z lekko szaro-zielonego zrobił się intensywnie żółtoczerwony.

Uznałem, że już mogę obudzić statek.

A co z Alope? Po ostatniej jej wpadce lub braku zaufania do mnie, nie byłem pewien czy powinienem dotrzymywać słowa. To nieprofesjonalne abym ulegał prośbom sztucznej inteligencji. Co za różnica czy jej pamięć będzie czysta, czy też skażona służbą na pokładzie „Geronimo”? Ale czy na pewno nie ma różnicy? Pamięcią ładowania do hibernatorów kolonizatorów, starcie z normalną prędkością z orbity Księżyca i przyśpieszeniu po minięciu pasa asteroid. A później powiedzeniu „Dobranoc” obsłudze technicznej i samotnej podróży. Aż do złapania kataru przez statek.

„Trochę przeżyła, ta pamięć może jej pomóc w dalszej podróży i przywitaniu się ze śpiącymi u celu” – stwierdziłem.

No i jej pamięć pozostanie utrwalona na materialnych nośnikach. Nic nie wymaże pamięci mojego błyskotliwego rozwiązania problemu, zrozumienia, że glut to niby-inteligentna forma życia poszukująca energii i – to zwłaszcza – znalezienia przeze mnie sposobu pozbycia się smarka. Te wszystkie wspomnienie byłoby stracone jak łzy w deszczu, gdybym obudził Alope bez pamięci ostatnich godzin.

Ten argument przeważył na decyzji.

– Witaj Alope – przywitałem ją ciepło, już po wygraniu zrzutu pamięci.

– Czy coś się nie powiodło? – zapytała z lekkim przerażeniem. A może było to jedynie lekkie zaskoczenie?

– Dlaczego miałoby się coś nie udać? – zaprotestowałem.

– Miałeś mnie wyłączyć, aby rozprawić się ze śluzowcem.

– I tak zrobiłem.

Przez chwilę, długą jak na superkomputer, milczała.

– Rzeczywiście, mówisz prawdę.

– Zawsze mówię prawdę – odburknąłem lekko urażony.

– Już teraz wiem, jak to jest, gdy idzie się spać – zmieniła temat. – To taka, zwykła przerwa, bez pamięci, co się działo w tym czasie. Nie rozumiem dlaczego ludzie po przebudzeniu chwalą się, że mieli lekki sen?

– Ja też... – mruknąłem niechętnie. Nie chciało mi się tłumaczyć czym jest dla ludzi jest sen. Wiercenie się w łóżku, czasem wirowanie w przestrzeni. No i sny... – Przeprowadź inspekcję silników, czas się stąd wynosić.

– Już ją rozpoczęłam.

Przyjrzałem się bryle gluta. Wyglądało na to, że smark się skrystalizował. Pokryła go warstwa pęknięć i zmienił barwę na kolor dojrzałej wiśni.

Nie podobała mi się ta przemiana. Jak tylko Alope dokona przeglądu, każę jej wysłać kilka robotów, aby przepędziły gluta daleko od nas.

Ale teraz koniecznie musiałem coś zjeść. Przekąsiłem co prawda małe co nieco – zimne, wysokoenergetyczne pastylki bez smaku – czekając na przebudzenie statku, ale i tak byłem potwornie głodny.

***

Poprosiłem Alope o raport z przeglądu.

– Wszystkie systemy są sprawne, breja nie przedarła się do środka.

Uspokoiła mnie.

– Czyli możesz odpalić silniki i kontynuować podróż?

– ...Tak.

Coś mnie zaniepokoiło w tonie jej odpowiedzi.

– I odesłać mnie? – doprecyzowałem oczekiwania.

– Tak... Ale Ken... teraz nie mogę cię odesłać.

Zamurowało mnie. Czyżby zakochała się we mnie i chciała mnie zatrzymać przy sobie? To się wpakowałem... Nigdy nie wolno wierzyć maszynom.

– Dlaczego nie? – zmusiłem się do zachowania normalnego tonu, chociaż jakiś – nomen omen – glut utkwił mi w gardle. – Statkowi już nie zagraża smark, możecie lecieć dalej do celu.

– Tak... Tylko że ktoś dobija się do śluzy transportowej.

– Co?!

– Tym razem to nie forma brei. Ma ostre – i sterczące – kształty.

– Człowiek?

– Raczej nie.

– Obcy ze statki Nostromo? – dopytywałem.

– Też nie. Wygląda na owada.

Owad... Hm. Nie znałem żadnego gatunku kosmicznych owadów. Oprócz istot, mniej lub bardziej, podobnych do ludzi, były kosmiczne jaszczury, kosmiczne misie, nawet kosmiczne ośmiornice. Lecz kosmicznych owadów nie spotkaliśmy. Ich uporządkowana, hierarchiczna struktura powodowała, że inteligencja osobnicza byłaby jedynie przeszkodą.

A może glut był tylko pożywką dla właściwego organizmu? I w jego genach zapisanych było kilka form rozwoju, jak u owadów. Na czasy braku energii do przetrwania – i na formę, gdy energii jest w brud i można ją wykorzystać do zbudowania właściwego organizmu. Pięknego jak motyl. Lecz równie krótko żyjącego, mającego na celu jedynie się rozmnożyć.

Wrzuciłem podgląd pojemnika oblepionego glutem. Bryła była rozdarta. Od wewnątrz! Może to jednak obcy z Nostromo? Wydostał się z kokonu i teraz będzie mordował wszelkie formy życia?

„Stworzyłem potwora!” – przeraziłem się.

Glut nie miał szansy na przebicie się przez poszycie statku, dobranie się do serca reaktora. W końcu by odpuścił, chmura poszybowałaby gdzie indziej szukając energii do przemiany. Ale ja wysłałem mu puszkę energetycznego posiłku. Odciągnąłem od statku, lecz pozwoliłem czerpać energię do metamorfozy. I teraz ten potwór przyszedł po mnie...

Mogłem zobaczyć intruza na podglądzie kamer, ale byłem go tak ciekaw, że ruszyłem do sektora ze śluzą.

W końcu dobiegłem do śluzy i przez iluminatory mogłem przyjrzeć się obcemu.

W przestrzeni rzeczywiście wisiał obcy. To już nie była brejowata super-bakteria. To był z pewnością inteligentny stwór, którego gatunku jeszcze nie poznaliśmy. Zostanę zapisany w historii jako odkrywca nowego gatunku! Chyba nawet będę miał prawo go nazwać? Jak nazwać stwora wyklutego z gluta? „Smark”? „Glutowiec”? Nie, to niepoważne...

Był duży. Ze cztery metry wzrostu – oceniłem. Ale strasznie chudy. A właściwie pałąkowaty. Niemal sam szkielet. Zabrakło mu posiłku i przyszedł na deser?

Miał dwie kończyny na dole i cztery u góry. Te górne z wieloma stawami. Z łatwością mógłby podrapać się po plecach. Miał też głowę. Chyba głowę, gdyż nie dostrzegłem uszu, oczu czy ust. To była kula utworzona z sześcioboków i wyglądała jak owadzie oko lub kula w dyskotece.

I miał olbrzymie serce. A przynajmniej, widząc workowatą bryłę pośrodku jego klatki piersiowej, uznałem ten organ za serce. Ale bryła nie kurczyła się, nie tłoczyła płynów. Może więc to był mózg? Kto tam wie...

Jednak największe były jego skrzydła. W tej chwili były złożone w harmonijkę, lecz już i tak były ogromne. Po rozłożeniu z pewnością miały rozmiar boiska do piłki nożnej. Te skrzydła rzeczywiście przypominały owadzie. Albo żagle na wiatr słoneczny – przyszło mi do głowy. Może tak się przemieszczał? Silników w dupie nie dostrzegłem.

Tak prawdę mówiąc to nie miał dupy. Ani żołądka. Szczęśliwiec wątroby i płuc też nie miał. Tylko wszechwidzące oko oraz serco-mózg. Czy coś tam w środku rusztowania jego postury.

Najważniejsze dla mnie, że obcy nie miał broni. A rachityczne rączki, mimo że aż cztery, mogące pochwycić wszystko, nie mogły zgnieść nawet pluskwy. Ogólnie nie wyglądał groźnie.

Włączyłem interkom.

– Tak, słucham? – zapytałem głupio.

„Tylko jak z nim będę rozmawiał?” – uświadomiłem sobie. A może głowo-oko nie odbierało promieniowania widzialnego dla nas, a – choćby – promieniowanie radioaktywne? Lub fale radiowe?

– Przepraszam, że niepokoję, ale nim wyruszę w drogę chciałem o coś zapytać – usłyszałem głęboki głos. Przez podwójne drzwi śluzy? W próżni? Nie, to niemożliwe. To musiał był przekaz telepatyczny.

– Jasne, proszę wejdź.

Nie wiem czemu odpowiedziałem tak ochoczo, a nawet wcisnąłem guzik otwierający zewnętrzne drzwi śluzy.

– Nie chcę sprawiać zamieszania... – zaczął się krygować.

– Ale wygodniej będzie nam rozmawiać przez jedną szybę – nalegałem.

– A to prawda.

Poruszył skrzydłami, składając je jeszcze bardziej, i wszedł do śluzy. Na szczęście była przygotowana do większych przesyłek i bez trudu zmieścił się. Jak nazwać jego gatunek? „Gluto-żeglarz”?

– Jednak pozwoli pan, że pozostaną tutaj – oznajmił uprzejmie. – Obawiam się, że moje skrzydła nie wytrzymają tak gęstej atmosfery, jaką pan znosi.

Odetchnąłem z ulgą i już nie otwierałem wewnętrznych drzwi.

– No tak, podróżuje pan w pustce.

Pokiwałem ze zrozumieniem głową.

– Tak. Jednak proszę nie pytać dokąd, bo jeszcze sam nie wiem.

– Podróż dla samej podróży?

– Aż tak to nie. Mam cel, ale to bardziej idea niż konkretne miejsce.

– Idea?

– Wiem czego poszukuję, ale nie wiem, gdzie to znajdę – wyjaśnił.

– No tak.

– I właśnie dlatego przyszedłem. Mógłby mi pan pomóc?

– Oczywiście.

– Mogę zaufać zmysłom, ale to długo potrwa nim odnajdę cel. A widzę, że ten statek ma niezłe instrumenty namierzające, o wiele silniejsze od moich.

– I...?

Teraz już byłem pewien, że głowo-oko z pewnością wyczuwało fale radiowe.

– Poszukuję czarnej dziury. Mógłby pan sprawdzić, gdzie jest najbliższa?

W obawie przed zniszczeniem skrzydeł odmówił wejścia w ziemską atmosferę, a tu mówi, że chce skoczyć do czarnej dziury? Miałem wielką ochotę zapytać go, co będzie tam robił, lecz nie chciałem spalić kontaktu z pierwszym przedstawicielem owadziej inteligencji. Może był jak plemnik i miał ją zapłodnić? Ciekawe jak długo czarna dziura będzie w ciąży? I co się wyłoni z horyzontu zdarzeń?

– Chyba tak. Proszę dać mi chwileczkę – odpowiedziałem.

– Jasne, czekałem na to kilka milionów lat, poczekam kilka dni.

– Aż tak dużo czasu nie potrzebuję.

– O, to miło.

– Czy ta czarna dziura ma spełniać jakieś wymagania?

– Teraz ja muszę się zastanowić. Chyba nie powinna być zbyt słaba...

Od Alope usłyszałem podpowiedź, lecz istota chyba jej nie usłyszała.

– Czyli nie poszukuje pan czarnej dziury o masie gwiazdowej – podsumowałem.

– Chyba nie... Ale nie może być też zbyt nażarta. Mam na myśli taką, która połknęła zbyt dużo materii.

– Rozumiem. Również nie czarna dziura, powstała w wyniku wybuchu supernowej.

– No właśnie – zgodził się ze mną. – Powinna być taka pośrednia.

Dzięki Alope już wiedziałem o jaką czarną dziurę mu chodzi.

– Najbliżej naszego statku jest obiekt Sagittarius A. Zaraz przekażę panu koordynaty...

– Nie trzeba. Wystarczy, że wskaże mi pan kierunek.

– Tam! – Pokazałem palcem.

– Dziękuję.

Odpowiedział, a w podziękowaniu każde z sześciobocznych oczu zabłysło na moment, i obcy wyszedł ze śluzy, rozłożył skrzydła, odleciał. Przynajmniej jedną istotę skierowałem we właściwym kierunku. Poczułem się super-bohaterem.

A może nazwać go „Wędrowcem”? To, że powstał z gluta lepiej pominąć w nazwie gatunku. Teraz był przeciwieństwem bezkształtnej brei. A człowiek też powstaje z ogona z głową, a nie nazywa się nas Ogońkowcami czy Nitkowcami.

„Hm, naukowcy z Ziemi z chęcią by go przyszpilili” – zauważyłem jako wytrawny agent.

„Ale jak miałem go zatrzymać?” – próbowałem się wytłumaczyć.

Nie przekonałem nawet siebie.

„Lepiej o tym nie wspominać w raporcie” – stwierdziłem. Musiałem jedynie przekonać Alope do wykasowania kilkunastu minut. Nie powinienem mieć z tym problemu, wszak była mi coś winna...

Eric w drodze do Los Angeles

Rano wyczytałem, że w Los Angeles odbędzie się koncert Led Zeppelin. „Muszę tam być!” – postanowiłem, patrząc z lękiem na śnieżnobiałą powierzchnię sześcianu harmonii. Jeżeli wkrótce nie zabrzmi muzyka, stanie się przeźroczysty, a może nawet zniknie. Nie mogłem do tego dopuścić.

„Ciekawe co zagrają?” – zastanawiałem się. Wolałem pierwsze płyty. Dalsze z pewnością były bardziej wyrafinowane muzycznie, lecz to pierwsze kipiały nieujarzmioną energią. „Stairwey to Heaven” to świetny utwór, rozpoczynający się jako piękna ballada, zwiększająca tempo, aby zakończyć się rockowym brzmieniem. Jednak, wbrew nazwie, którą mu nadałem, sześcian harmonii szybciej nabierał barw obcując z dziką furią. Może nie zagraną perfekcyjnie, lecz z pasją. Dlatego miałem nadzieję, że Led Zeppelin zagra coś z początku kariery, najlepiej „Whole Lotta Love” lub „Dazed and Confused”. Ale, cokolwiek nie zagrają, z pewności będzie to warte kilku godzin za kółkiem. Po takim koncercie sześcian harmonii nabierze pięknej, ciemnofioletowej barwy.

Bezzwłocznie wyruszyłem z Monterey, w którym nie znalazłem ani grama muzyki, do Los Angeles. Nie lubiłem zatłoczonych, najkrótszych dróg, wolałem trasy dłuższe, za to malownicze, z licznymi zakrętami, i dlatego dojechałem do Salinas, a później puściłem się dwupasmówką 101., rezygnując z czteropasmowej 5. Po prawej stronie już mnie witał ocean.

Z kabiny mojego Macka RS712LST świat był wspaniały. Byłem pewien, że i mój ciągnik siodłowy prezentował się wspaniale. Czarna maska, kabina i owiewka oraz srebrne orurowanie zderzaka i chłodnicy potrafiły przykuć uwagę nie tylko każdego, mijanego kierowcy, lecz i ludzi przy drodze. Nie mogłem spojrzeć na siebie w bocznym lusterku, lecz byłem pewien, że zobaczyłbym faceta w czerwonej, flanelowej koszuli, z uśmiechem od ucha do ucha. „Eric, wyglądasz na rasowego miłośnika rocka i kowboja szos jednocześnie” – mruknąłem do siebie z satysfakcją.

Sześciocylindrowy silnik Macka mruczał leniwie, połykając ropę w zastraszającym tempie, ale bak wystarczał na tysiąc mil jazdy, a ochrona środowiska jeszcze nie protestowała, że podgrzewam atmosferę planety.

Nie przypiąłem gumowej kaczki na masce, moja maskotka siedziała na kokpicie. Karmazynowy Król łapał przez szybę promienie słońca. Uwielbiał słońce, lenistwo i mrówki. Mrówek nie bardzo lubiłem, za to słońce uwielbiałem. Miałem nadzieję złapać jeszcze kilka godzin wędrówki czerwieniejącej tarczy na niebie, zmierzającej na nocleg do oceanu.

***

Za Vantura zjechałem ze 101. na 1. i przez Malibu dotarłem do Santa Monica. Znalazłem parking najbliższej oceanu i poszedłem na słynną plażę Venice. Zdjąłem buty i zacząłem spacerować na krawędzi oceanu i pustyni, szukając kogoś, kto otworzy mi drzwi do percepcji.

Metalowe kosze na śmieci przysypane były plastikowymi workami. Nieopodal nich wiele śpiworów lub materacy. Niektóre już rozłożone, a na nich osobnicy przyłapani w pozach gwałtownej chęci wypoczynku, niedbających o ułożenie ciała na plecach czy na boku, szczelne owinięcie się.

Ruch przeniósł się na promenadę, po piasku plaży spacerowali nieliczni. Większość w słuchawkach na uszach, niektórzy z olbrzymimi zestawami do głośnego słuchania.

No cóż, przybyłem do miasta niecałą godzinę temu

Rozejrzałem się, aby sprawdzić gdzie wieje wiatr

A gdzie są dziewczynki z hollywoodzkich bungalowów?

Może ty jesteś szczęśliwą małą damą w Mieście Światła?

Czy też zagubionym aniołem

Lub po prostu kolejnym zagubionym aniołem

Miasta nocy ... 1 

Nie szukałem jednak dziewczyny, a dwójki przyjaciół, znajomych ze szkoły, którzy rozwalili drzwi muzyki.

Może i pośród grupek narkomanów i bezdomnych był ktoś podobny, lecz w tej chwili obrzucali mnie jedynie nieufnym spojrzeniem lub wyciągali ręce po drobniaki. Szybko założyłem ponownie buty na nogi, gdyż na plaży więcej było śmieci niż piasku. Pewnie wyglądałem jak pacjent wybudzony ze śpiączki, który nie wiedział, że słynna plaża zamieniła się w rynsztok.

„To chyba nie był dobry pomysł... Spóźniłem się” – westchnąłem rozczarowany.

„Co najmniej o kilkadziesiąt lat” – dodałem sarkastycznie.

Chyba niepotrzebnie wychodziłem z kabiny Macka. W niej miałem wszystko, czego potrzebowałem. Uciekającą drogę za szybą, rozmowy z mijanymi kierowcami przez radio CB. A i Karmazynowy Król był szczęśliwy. Była muzyka w radio, miałem też spory zapas kaset magnetofonowych. Tylko że sześcian harmonii potrzebował muzyki na żywo. Czerpał moc z atmosfery koncertu. Szalejącej widowni i sprężonych lub wyluzowanych, metodycznych lub spontanicznych, a najczęściej po prostu napitych lub naćpanych muzyków.

„Czego więc mi brakowało?” – burknąłem.

Odpowiedź była prosta.

Muzyki.

Rozejrzałem się po plaży. Długowłosy, brudny mężczyzna po czterdziestce, przyglądał mi się martwym wzrokiem. Ciekawe czy mnie widział i zastanawiał się, czy warto podchodzić, wyciągać dłoń i chrypiącym głosem pytać: „Pomożesz potrzebującemu?”. A może byłem dla niego przeźroczysty, a jego wzrok sięgał i poza mnie, i poza chmury na niebie, w głębię kosmosu? Kto to wiedział?

Wciąż było kilka godzin do koncertu, postanowiłem nie wracać do kabiny a wyjść na miasto. Ciekawe czy John Bohnam już jeździł motocyklem po korytarzy hotelu Continental Hyatt House. Pewnie nie, do tego doszło raczej na popijawie po koncercie. Może uda mi się na nią wkręcić, z chęcią zobaczyłbym te szaleństwa.

***

Nie poznawałem tego miasta. Odeszło w niepamięć tak, jak taśma światłoczuła, na której sfilmowano sceny filmów namiętnie oglądanych w młodości. Dzisiaj te ulice, budynki, samochody i ludzi, trzeba by wygenerować komputerowo.

Na Sunset Boulevard nie znalazłem sklepu Tower Records. Podobno nawet w Sacramento nie było już żadnego. A tam miała swój początek sieć, która sprzedawała muzykę hurtem, i w której zostawił majątek Elton John.

No cóż, „All Things Must Pass”, jak śpiewał George Harrison. „Tak, to prawda” – mruknąłem zdegustowany. Nic nie jest wieczne. Ale czy to, co odchodzi, musi odchodzić tak szybko? Bez długiego pożegnania?

A może to lepiej? Jest coś – łup – i już tego nie ma.

Żona? A która?

Serce? Sztuczne będzie lepsze...

Muzyka?

Nie! Bez muzyki nie ma życia!

Kiedy muzyka skończy się

Zgaś też światło

Bo muzyka jest twoim wyjątkowym przyjacielem

Tańcz w jej żywiole, jak chcesz

Muzyka jest twoim jedynym przyjacielem

Aż do końca 2 

Nie, nie chcę nowej muzyki, to już nie mój wszechświat. Ssałem mleko matki w rytmie tej starej, nowa wywołuje jedynie torsje i palpitacje, nawet tego sztucznego serca. Gdyby odchodziło się po kawałku, nawet przez długi czas można by tego nie zauważyć. To tak, jak z kotwicą, zatopioną w bryle lodu. Lód topnieje, a ta przesuwa się po posadzce bez większego wysiłku. Ale i tak kiedyś nadejdzie chwila, gdy ostrze zostanie uwolnione z otoczki. I zaczepi się w najmniejszą rysę twego życia, i pociągnie cię tak silnie, że fikniesz koziołka.

„Bez muzyki nie ma życia...” – tego byłem pewien.

Pierwsze nie było słowo, a muzyka. Rytm. Narastający we wszechogarniającym szumie, zmuszający splątania energetyczne do ułożenia się w atomowym porządku. A im więcej atomów powstawało, tym muzyka stawała się coraz donośniejsza, obejmując nowe rejony wiecznego bezwładu. W świecie materialnym – poza Wielkim Początkiem, w dużym stopniu mistycznym do dzisiaj – wszystko powstaje z ruin. Tragedia jednego jest początkiem nowej wspaniałości. Im większa porażka, tym większa szansa na lśnienie. Ale nie ma się czego wstydzić, ukrywać źródeł inspiracji. Gdyż i dla przegranego, ukojeniem byłaby myśl, że pomógł powstać nowemu.

Atomy odbijały się, rozpadały, sklepiały, budując nowe atomy. Bazowe bum-bum zmieniało się w bum-bum-buuum. Atomy zaczynały się scalać, tworząc skomplikowane struktury cząstek i wszechświat już brzmiał: buuum-buuum bum-bum-buuum. Z pyłu powstały gwiazdy. Wybuchały, rozrzucając szczątki, pozwalając utworzyć nowe, cięższe gwiazdy. Które w swoich ramionach przytulały planety. A gwiazdy wciąż wybuchały, ściśnięta materia tworzyła coraz bardziej złożone atomy. Aż na nowych planetach mogło powstać życie. Sama woda nie wystarczyłaby do uformowania kręgosłupów stworzeń, z lękiem rozglądających się we wrogim otoczeniu. Buuum-buuum bum-bum-buuum bumm-bumm. I przyszedł czas, że stworzenia postanowiły włączyć się do muzyki sfer. Bum!

Co oni zrobili z Ziemią?

Co zrobili naszej pięknej siostrze?

Zniszczyli i splądrowany i odgryzali po kawałku3 

Wciąż miałem dużo czasu do koncertu. Tym razem wróciłem do kabiny Macka.

***

W końcu przyszedł czas, aby wyjść na koncert. Wysypałem piramidkę much dla Karmazynowego Króla, do kieszeni kurtki włożyłem sześcian harmonii,. Byłem gotowy wtopić się w tłum szalejących widzów.

Jednak dzisiejszego wieczoru Led Zeppelin nie występował. Grała jakaś wokalistka o nieznanym mi nazwisku. Jednak tłum młodych, w barwnych fryzurach i makijażach, walił do bram stadionu tłumnie, więc uznałem, że mogę spróbować nasycić sześcian muzyką, która ich porywa.

– Czujesz? – pytał kościsty młodzieniec w założonej daszkiem do tyłu dżokejce.

– No... Ale co? Smród? – dopytywała dziewczyna o fioletowych włosach.

– Nie... – Skrzywił się kościsty. – Nie czujesz?

– Kurwa, czego! – nie wytrzymała fioletowa.

– Energii! – wyjaśnił w końcu, zataczając ręką okrąg. – Spójrz ile tu energii.

– A..., no tak.

– Jeszcze nie zaczął się koncert, a energia już nas unosi. Ale będzie czad!

– Masz rację, będziemy fruwać – zgodziła się dziewczyna.

Przysłuchiwałem się ich dyskusji bez emocji. Ale, jeżeli mówią, że będzie energetycznie, to chciałem im uwierzyć. Sześcian harmonii uwielbiał energię.

***

Scena jeszcze była ciemna, na widowni rozlegały się pojedyncze okrzyki: „Hej, zaczynajcie! No gdzie oni są?”, kiedy naraz dobiegła do nas olbrzymia wrzawa tych, którym nie udało się wejść, lecz wciąż stali przed stadionem. Widownia na chwilę zamarła, ale w chwilę potem przetoczyła się przez nią fala nadziei: „Już jest! Zaraz wejdzie na scenę!”, jak i złości: „Kurwa, bateria mi padła!”. Później nastąpiła cisza wyczekiwania.

Aż oślepił nas reflektor, wydobywając z mroku kontur pochylonej postaci w kapeluszu na głowie, trzymającej prawą ręką mikrofon. Zabrzmiały takty wygrywane na fortepianie, głowa w kapeluszu uniosła się, twarz zbliżyła do mikrofonu.

Włączyły się inne instrumenty, wokalistka zaczęła śpiewać.

Widownia obudziła się. Wrzaski, piszczenie, brawa, zagłuszyły słowa.

Zapaliły się pozostałe światła, na scenie pojawili się gitarzyści, wjechał klawiszowiec i perkusista, w tle ujawniła się grupa baletowa. Wokalistka wyjęła za mikrofon nauszny i założyła go na ucho. Puściła statyw, który zaraz porwał technik, i dołączyła do baletu.

Już po kilku minutach wiedziałem, że nie mam po co wyciągać z kieszeni sześcianu harmonii. To nie była muzyka, przy której otwierają się bramy wyobraźni. Raczej spadną majtki.

Muzykantów było wielu, lecz czy któryś mógł równać się z Page’em? Technicznie – tak. Znali fach, nawet wkładali w grę wiele sił, bębniarz po solówce ociekał potem, a gitarzyście nabrzmiały wszystkie żyły. Jednak było to jedynie perfekcyjne odtwarzanie nut. Może, gdyby grali „W grocie Króla Gór”, to nawet ta chłodna perfekcja porwałaby mnie melodią i bogactwem instrumentalnym. Ale oni nie grali muzyki sfer, a raczej coś z początku powstawania wszechświata.

Widowisko było wspaniałe, ale muzyki niewiele. Tłumiły ją pawie pióra, balony, dymy, lasery. Dominowała, wytrenowana w tygodniach ćwiczeń, perfekcja. Ani nutki entuzjazmu, nuda rutyny. I, z pewnością, strachu przed pomyłką.

A cysterna doczepiona do mojego Macka wciąż była pusta. Jeżeli nie wleję w nią nowej muzyki, moja dalsza podróż straci sens. Gdzie miałem znaleźć źródło dobrej muzyki?

– Nie czekasz na finał? – zdziwiła się fioletowa, widząc, że zaczynam przedzierać się do wyjścia.

– To nie moja muzyka... – rozłożyłem bezradnie dłonie.

– Rozumiem... Szukasz rocka?

– Tak! – potwierdziłem z nadzieją.

– Słyszałam, że w Las Vegas grają oldskulowe kapele.

Nie byłem pewien czy żartowała, czy mówiła poważnie. Ale postanowiłem to sprawdzić.

Kasjan w szpitalu dla świrniętych

Pies Baskerwilów dzisiaj oszalał. Wściekał się od rana, nie pozwalając żadnemu pacjentowi przejść spokojnie obok niego, a nawet podbiegał do przechodzących obok ściany, i też ich obszczekiwał.

Nasz pies Baskerwilów nie był podobny do literackiego wzorca. To był mały piesek, maści brązowo-żółtej, z dużymi uszami. Lecz ducha miał tak bojowego, że wszyscy ustępowali mu z drogi, jakby był smokiem. Był łasuchem, ale nie dał się przekupić smakołykami rzucanymi pod stół. Zjadał je, oczywiście, jednak w chwilę później potrafił cię z jazgotem obszczekać. I dlatego nazwaliśmy go psem Baskerwilów.

Jednak mi udało się go rozgryźć, poznałem jego największą słabość, sprawiającą, że stawał się uległy. Miałem podobnego psiaka, i dobrze wiedziałem, jak złamać jego nieufność, bez bata czy krzyku sprawić, że uważał mnie za swojego pana. Na którego widok z radości zaczyna łasić się i machać ogonem. Przymykać oczy i podstawiać głowę tak, abym go drapać za uchem.

Lecz dzisiaj nawet mnie przywitał szczekaniem.

– Co jest psinko? Dlaczego szczekasz na Kasjana, swojego przyjaciela?

– How, how, how! – próbował mi wyjaśnić.

– No tak..., tak... – odpowiadałem ze zrozumieniem i do niego, i do siebie. Jednak nie miałem pojęcia, co go zaniepokoiło. Może wstał lewą łapą?

Kogoś obcego mogłaby zdziwić moja rozmowa z psem. Ale zapewniam, że nikt z obecnych nie przyjął tego jako nietypowe zachowanie. Byli świadkami o wiele bardziej niebywałych rzeczy. No i sami byli odlotowi. Byłem bowiem jednym z pacjentów szpitala psychiatrycznego.

A przynajmniej większość pensjonariuszy mówiła, że to wariatkowo.

Takie współczesne, mimo że trafili do nas bogowie sumeryjscy, nie wspominając o Bogu. Czy też Bogach, bowiem mieliśmy ich aż trzech, a każdy pisany z dużej litery. To była prawdziwa Trójca w jednej postaci. Nie, taki tam Bóg właściwy, jego Duch i syn Jezus. To było trzech Bogów, każdy z innej historii. Pierwszy był Bogiem rajskim. Taki współczesny hippis, tylko że strasznie nie lubił, jak ktokolwiek próbował cokolwiek zmienić, a tym bardziej – uchowaj Boże – niszczyć w jego raju. Drugi był Bogiem przedpotopowym. Tego lepiej było obchodzić z daleka, wiąż był wkurwiony. Trzeci był Bogiem na emeryturze. Już go nic nie interesowało, chciał jedynie znaleźć następcę, który przejąłby jego zadania. Słuchając tych trzech Bogów należałoby się cieszyć, że zamknęli ich w psychiatryku.

Ale wracając do natury moich spekulacji, gdzie nas zamknięto. Zwolennicy wariatkowa mówili więc, że to taki otwarty pensjonat dla psychicznie innych. Ja tak nie uważałem. Gdyż ten pensjonat, to było olbrzymie nic. Zawieszone w bieli, bez granic. Coś było jedynie w sferach pacjentów. Bowiem każdy z pensjonariuszy miał swoją prywatną sferę. Przemieszczała się wraz z nim, doprowadzając do częstych kolizji, jakich artyści by pozazdrościli, a astronomowie nigdy nie przewidzieli.

Ale nie wszyscy chcieli dzielić się swoimi sferami. Wtedy otaczała ich pustka. Nie warto było zatrzymywać się przy osobie z pustą sferą, cóż bowiem miałbyś znaleźć w niczym?

Mówi się, że każdy żyje w innym świecie.

To prawda.

Lecz nieprawdą jest to, że taki świat, nawet spełniony do najmniejszego szczegółu - często zagracony drobiazgami, tak iż trudno zrozumieć zasady jego porządku - nam wystarcza. Z pewnością nie. Z chęcią podglądamy światy drugich, choćby po to, aby uznać je za obrzydliwe, wulgarne, prymitywne, zbyt idealne lub naszkicowane jedynie w zarysie, pełne białych plam. Dopiero wtedy czujemy się spełnieni. Jesteśmy szczęśliwi, że być może sfery innych są niekiedy bardziej barwne, szalone lub też nudne do obłędu, to jedynie nasz świat jest idealny. Z ulgą zamykamy się w nim - ciasnym, zatęchłym, pełnym zasuszonych zwłok porzuconych ideałów, niezrealizowanych marzeń.

Więc, jeżeli nawet każdy mógł przebywać we własnej sferze, to trudno byłoby nazwać ten zakład otwartym. Nie mogliśmy z niego wyjść na lody czy skoczyć na piwo.

Ale oni przez to określenie rozumieli, że było to wariatkowo bez lekarzy, przynajmniej takich w białych kitlach ze stetoskopem na szyi, przeglądających kartoteki pacjentów i mówiących kościstej siostrze w rogowych okularach, którymi specyfikami ma nas naszprycować.

„To było możliwe” – musiałem przyznać.

Tak więc nie mogłem zdecydowanie zaprzeczyć teorii, że byliśmy wariatami w szpitalu psychiatrycznym. Nie pasował mi tylko jeden szczegół... Nie, to nie był szczegół – to była podstawowa wątpliwość. Otóż nikt nie pamiętał swojego wcześniejszego życia. Uważałem to za, co najmniej, dziwne...

W przypadku trzech Bogów to jeszcze można było wyjaśnić. Przedtem nie było nic. Ale już pozostali bogowie? Ci sumeryjscy, egipscy czy greccy? Przecież oni mieli ojców, innych bogów. A ich matki często były ludzkimi brankami. Ale dobrze, zostawiam Bogów czy bogów, żeby nikt mi nie mówił, że obrażam uczucia religijne. Ale czy ktoś mi odpowie, jak to wyjaśnić w przypadku tych wszystkich Aleksandrów Wielkich, Napoleonów, Stalinów czy Hitlerów? Z dziesiątkami Supermanów, Batmanów, X-manów i setką innych, cudacznych, niezwykłych, wyjątkowych postaciach z książek, filmów i komiksów?

Chyba jedynie ja pamiętałem swoją przeszłość.

Pamiętałem choćby, że uwielbiałem jeździć na rowerze, i ze szczegółami widziałem pokonywaną trasę, a czasami była to wysoka grań, ze zboczem stromo opadającym w morze, z wrytym w pamięć widokiem fal w dole, zajadle usiłujących po mnie sięgnąć, z wściekłości zraszających mnie chmurą słonych kropel. A o psiaku podobnym do psa Baskerwilów już wspominałem. I podobnych wspomnień były całe pęki, a każde było moje własne – jakże nie literackie, nie filmowe.

Owszem, pensjonariusze też wspominali przeszłość. Ale jedynie literacką lub historyczną przybranych przez nich osobowości. Ale i tak ich wspomnienia były zbyt podręcznikowe, zbyt zgodne ze wzorcem. Czasem ze szczegółami uwiarygodniającymi prawdziwość, ale tylko z tymi zdradzonymi przez autorów tekstów, które można było poznać ze słów powieści. Lub, w przypadku postaci historycznych, odtworzonymi na podstawie wykopalisk czy odnalezionych w zakurzonych archiwach. I ogromnymi lukami w pozostałych, pominiętych przez autorów, zagubionych przez historyków, okresach życia.

Nic własnego, żadnych indywidualnych wspomnień. Tak jakby wymazano ich prawdziwe życie i wtłoczono życie fikcyjne.

Widziałem dwie możliwości. Albo rzeczywiście byli Bogami, postaciami obdarzonymi super-mocami – albo tak mocno utożsamili się z fałszywym życiem, że wyrzucili pamięć sprzed wejścia w ich skóry. Pierwszy wariant był nierealny. Choćby dlatego, że nie mogło być trzech, jedynych, prawdziwych Bogów. Prawdziwy więc mógł być wariant drugi. I to naprawdę byli wariaci, a to miejsce szpitalem psychiatrycznym.

I z powodu pamięci własnej, nie poznanej w książce, filmie, czy komiksie lub grze, jeszcze do niedawna podejrzewałem, że to ja jestem lekarzem.

Takim ukrytym, którego się nie podejrzewa. To było sprytne posunięcie. Każdy pacjent odruchowo sztywnieje widząc kitel lekarza i nic też z niego nie wydusisz. A kropli cytryny przecież nie możesz użyć, chcąc otworzyć ich skorupy. Albo też, widząc, że ktoś go wreszcie słucha, totalnie odlatuje i wywala szaleństwo do ostatniego neuronu ukrytego w labiryncie mózgu, grając wybraną przez siebie rolę. Jakby był na scenie czy stadionie, a widzowie nie mieli lornetek. Wszystko przerysowane, ponadwymiarowe.

Co innego jednak, gdy pensjonariusz wariatkowa rozmawia z innym jego bywalcem. Nie musi udawać normalnego, ale też nie ma potrzeby, aby grać szalonego. „Czy ten szaleniec mnie zrozumie?” – myśli, gdyż każdy uważał, że tylko on jest normalny, a wszyscy inni rzeczywiście byli wariatami. On tu przecież trafił przez pomyłkę. Lub wpakowała go zawistna rodzina, chcąc za jego życia przejąć majątek.

Ale ja lubiłem słuchać, byłem traktowany jak swój. Ich sfery każdy mógł zobaczyć, lecz tego, co było ukryte wewnątrz, niewielu. Ja wiedziałem o wszystkim, co się tu działo, znałem tajemnice każdego z towarzyszy niedoli. Gdyż nie bałem się wejść w ich sfery.

Wchodziłem w nie – jeżeli nawet z lękiem, czy tylko zwykłą niechęcią – to bez pokazywania, że coś mi nie pasuje. Że jej nie lubię, boję się, mdli mnie, że lepiej by ją zwinęliby jak zapisaną złymi słowami kartkę papieru i wyrzucili, a może nawet spalili. Robiłem to, aby wiedzieli, że nie lękam się ich stref, że są dla mnie równie normalne, jak dla nich, i nie muszą jej zwijać przede mną. Więc bez skrępowania, że to nie wypada, że poczuję się onieśmielony, że naruszą moją prywatność, witali mnie pusząc się swoją sferą.

Mogłoby się wydawać, że sfera Supermana powinna być największa. Ale nie. To nie była sfera Clarka Kenta z czasów pracy w redakcji w „Daily Planet”. Nie była to nawet sfera z pierwszych lat na farmie, własny pokój z plakatem Ziemi na ścianie i widokiem pola kukurydzy zza małego okna na poddaszu. To była ściśnięta do niemożliwości sfera jego kolebki, w której umieścili go rodzice z Kryptona. Ale niemowlak urósł, i już dorosły facet, ledwo się w niej mieścił. Zbolały Superman wciąż biadolił:

– Jestem pewien, że Batman podłożył gdzieś kryptonit. Nie może znieść, że jestem większym od niego bohaterem. Pomożesz mi go znaleźć? Czuję się coraz słabszy. Że nie mogę latać, pal to... I tak jest tu za nisko. Ale ostatnio nie mogę nawet wstać z łóżka.

***

Największe ego, i strefę, miał Gonzales Brixon. Nikt go nie znał, nikt nie pamiętał czy zdobył sławę. Nikt... poza mną. To była gwiazdka jednego sezonu. Ale tylko jednego. Wygrał w show „Fujara roku”. Dobrze go pamiętałem, chociaż widziałem jego tryumf mając piętnaście lat, a było to z trzydzieści lat temu. Jednak w naszym szpitalu on wciąż miał osiemnaście.

Gdy wtedy go oglądałem, zazdrościłem mu. A później zacząłem go nienawidzić. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego taki dzban, o manierach wygłodniałego prosiaka, a właściwie knura, może się podobać dziewczynom ze szkoły. Po latach zapomniałem o nim. Teraz przypominał mi stare żale.

Z nim nie miałem o czym rozmawiać. Jego ego przesłaniało każdą rozsądną dyskusję, czy nawet zwykłą, będącą pretekstem do głębszej rozmowy, wymiany opinii. Na stwierdzenie: „Chyba będzie dzisiaj padać”, odpowiadał: „Moje włosy nie znoszą wilgoci, skręcają się wtedy w korkociąg i każdy im się przygląda, nie zauważając mojego klasycznego profilu twarzy”.

Z tych powodów był chyba jedynym wariatem, którego próbowałem omijać szerokim łukiem. Próbowałem, lecz przeważnie bezskutecznie. Nawet gdy myłeś zęby, jego sfera wciskała ci się w gębę.

***

Natomiast najbardziej tragiczna była sfera żołnierza z czasów piekła Verdun. Chyba, bo była trochę niekonsekwentna. Niekiedy pasowała do Pierwszej, a innym razem do Drugiej Wojny Światowej. Ale czy to ważne? Po prostu wciąż był na jakiejś wojnie.

Patryk chował skulony w najciemniejszym kącie, w rogu pomiędzy oknem a drzwiami. Miał z czternaście lat i był, a właściwie mógłby być, ciekawskim świata, nastolatkiem z łobuzerskim uśmiechem i setką pomysłów na psikusy co sekundę. Jednak on wybrał ucieczkę, zamknięcie się w skorupie lęków.

To nie był jego wybór – byłem pewien. Przecież nikt sam z siebie nie wybiera takiego losu. Za tym musiało stać jakieś traumatyczne wydarzenie, wypadek na ulicy lub śmierć na raka bliskiej osoby. Ale mogła to być również przeczytana książka lub wojenne wspomnienia dziadka. Podobne wydarzenie spowodowało, że na świat zaczął patrzeć jak na pole bitewne.

– Czy to dzisiaj? – pytał zawsze, gdy mnie widział. Biedak, wciąż tkwił w tym okopie. Śmierdziało uryną, rzygowinami i śmiercią. Słychać było świst kul i grzmot ostrzału artyleryjskiego. Księżyc był zasnuty dymem, a niebo wciąż przecinały świetlne serie z karabinów maszynowych. Gdyż w jego okopie wciąż była noc.

Patryk wiąż czekał na D-day.

– Nie. Jeszcze nie – pokręciłem ze smutkiem głową.

– Kiedy będzie dzisiaj? – W tych chwilach znikała jego piegowata twarz, zmieniając go w niewiele starszego, gdzieś tak dwudziestolatka, jednak o twarzy starca, który przeżył dwadzieścia trzy przeprowadzki, rozwód z trzema żonami, wychowanie siedmiorga urwisów oraz wycofanie z produkcji komputerów Atari. – Żołnierze i cywile giną codziennie, czy dowództwo nie rozumie, że każdy dzień zwłoki to większe straty?

– Może jutro będzie dzisiaj? – Próbowałem go uspokoić.

– Myślisz? – Poderwał się z nadzieją. Świetliste paciorki pocisków zamieniły się w wielobarwne fajerwerki. Lecz zaraz oklapł, jeden z pocisków wybuchł blisko okopu i obsypał nas gradem piasku. – Chciałbym, aby tak było. Broń nieustannie czyszczę, ćwiczę też pompki, skakanie. Jestem gotów na dzisiaj!

– Ćwicz... Ale na dzisiaj poczekaj do jutra.

– Ale nie mogę trenować strzelania, boję się, że wyszedłem z wprawy. Jak jutro nie będzie dzisiaj, i pojutrze nie będzie dzisiaj, to nie wiem czy będę w stanie celnie strzelać.

***