3,99 €
Wielokrotnie nagradzany sukces fantasy (ponad 100 000 entuzjastycznych recenzji) W średniowiecznej wiosce Zgniłe Doły mieszka osiemnastoletni Farin. Żyje na marginesie społeczeństwa: jako syn grabarza jest poniżany, a czasem wręcz bity przez współmieszkańców. Jednak nie ma wyboru – musi przejąć interes ojca, który powoli zamienia się w zwykłego pijaczynę. Sprawy nagle przybierają zupełnie inny obrót, gdy umiera wioskowa czarownica i Farin musi przygotować ją do pogrzebu. Na szyi wiedźmy znajduje tajemniczy amulet; nie umie oprzeć się pokusie i sam go zakłada...
Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:
Sam Feuerbach
Syn grabarza
Tom 1
Przełożył: Grzegorz Kowalski
Korekta: Adriana Trzpil
Ilustracje: Iga Żywicka, Instagram tittercreature
Copyright© 2017 Sam Feuerbach
Wydanie: 1.0
Impressum:
Boris Lüdtke
Elsa-Brändström-Weg 3
D-40699 Erkrath
Indeks
Wiedźma
Wieś
Rozsądek
Kret
Stryszek
Królowa szczurów
Heros
Kowadło
Miejsce zbrodni
Pojedynek
Kim on jest?
Sto lat
Morze
Czerwień i biel
Przeznaczenie
Buraki
Na dwoje
Rozprawa
Nauka
Na zamku
Noc ognia
Rozczarowanie
Śledztwo
Sukienka
Sam w katakumbach
Lojalność
W podskokach
Władza
Farin dwoma palcami wepchnął kobiecie język z powrotem do szeroko otwartych ust. Flakowaty kawałek mięsa, porowaty i szaroniebieski. Jakaś bardziej wrażliwa dusza z pewnością dostałaby rozstroju żołądka. Przedostatni z brązowych zębów w górnej szczęce ruszał się, z dolnej na świat wyglądał jeszcze tylko jeden. Farin grzebał bez obaw w ustach starej nie tylko ze względu na tak fatalny stan uzębienia – po prostu wiedział, że martwi nie gryzą.
Konopnym sznurem podwiązał jej brodę. Stara po raz ostatni zamknęła gębę. Dzięki sznurowi już jej także nie otworzyła. Blade oczy patrzyły na niego z wyrzutem, a przecież on naprawdę nie miał nic wspólnego z jej zejściem. W każdym razie do dzisiejszego popołudnia, kiedy to pojawił się sołtys z nieboszczką na wozie, nakazał mu ją zdjąć i do następnego wieczora przygotować do pochówku. Dziw nad dziwy – czemuż to sam najwyższy urzędnik w wiosce troszczył się o jej pogrzeb, skoro nawet nie był z nią skoligacony? Zupełnie nie odpowiadało to jego nienasyconej, chciwej naturze.
Farin wyprostował zmarłej kciuki i palce wskazujące, zamknął jej powieki, a potem zakleił je odrobiną wody z cukrem z niewielkiej misy. Stara po raz ostatni zamknęła oczy. Znał ją tylko przelotnie, widział parę razy z daleka, po czym rzucał się do dzikiej ucieczki. Krążyły o niej mroczne legendy, prowadziła tajemnicze życie. O, właśnie, tajemnicze, zawsze się tak mówiło, kiedy człowiek nie szedł zwykłą drogą, jak każdy normalny obywatel, tylko wciąż z niej zbaczał. Nieważne, na jakie manowce zawędrowała ta stara, to już było bez znaczenia, kresem zawsze jest śmierć; pod tym względem można jej zaufać. „Jeszcze raz, jak się nazywała?” Na próżno szukał w pamięci, po prostu wypadło mu z głowy.
Mocno chwycił ją za podbródek i przekręcił głowę najpierw w jedną, potem w drugą stronę. Byle nie zapomnieć, żeby ukryć pod warstwą szminki te ciemne plamy na szyi, jedna z lewej, kilka mniejszych z prawej.
Zapach, stan skóry i opadające już stężenie pośmiertne zdradzały, że stara była martwa od jakichś dwóch dni. Farin westchnął – zapowiadał się długi wieczór. Jeśli nie przygotuje ciała wzorowo do pogrzebu jeszcze przed rankiem, ojciec będzie wściekły – nie było czasu do stracenia. Zdecydowanym ruchem pochwycił rąbek grubej, lnianej sukmany na wysokości bioder, a potem ściągnął ją z trudem przez biodra, piersi, przez głowę.
Materiał był namokły od nieczystości, zwłaszcza u dołu, gdzie zebrały się płyny ustrojowe. Był też do ostatniej nitki przesiąknięty zapachem śmierci, mimo to nie mógł go po prostu wrzucić do ognia – z braku alternatyw musiał wyprać sukienkę, a potem ponownie włożyć na nieboszczkę. Najpierw jednak po prostu ją złożył i umieścił obok stóp. Usłyszał, jak nad nim deszcz zaczął stukać po gontach niewielkiego zadaszenia. Wraz z ojcem roztropnie naprawili je latem. Teraz stał więc suchy w szopie o trzech ścianach – a przed nim, na długiej ławie, leżała martwa staruszka. Odszedł parę kroków i przyjrzał się jej. Cóż miał przed sobą? Po prostu trupa, górę martwego mięsa, otrzymanego od natury, a potem z powrotem przez nią odebranego? A może było to opuszczone ciało, przekazane w prezencie od Boga, a potem znów zabrane, pozostawione przez duszę, która uniosła się w poszukiwaniu lepszego świata? Z ciałem czy bez – Pan powinien narzucić jakieś ostrzejsze kryteria, żeby nie dopuścić do nadmiernego tłoku. Nie dalej jak siedem lat temu morowe powietrze zabrało trzy czwarte mieszkańców wioski. Była wśród nich matka Farina. Najpierw pojawiała się gorączka, potem te straszne krosty na całym ciele, a dwa dni później - czarna śmierć. Wszystko działo się tak szybko, nie było nawet czasu, żeby się pożegnać.
Wrzucili ciało mamy z dwudziestoma innymi na stos i spalili. Chociaż zarówno ojciec, jak i on codziennie zajmowali się zmarłymi, nigdy się nie zarazili.
Jak stwierdzili mieszkańcy wioski: „Nawet śmierć obchodzi grabarza i jego syna wielkim łukiem”.
I jak Farin miał to nazwać? Szczęściem? Ale przecież utrata mamy była dla niego największym z możliwych nieszczęść. Nie pomogły żadne próby leczenia. Wręcz przeciwnie – Farin widział, jak zwłaszcza upuszczanie krwi osłabiało chorych jeszcze bardziej. Próżne nadzieje.
Farin już kilka lat temu przestał wierzyć w niedzielne kazania kapłana. Powoli opanowywał go jakiś rodzaj pragmatyzmu, gorzki, rzeczowy światopogląd, który z trudem jedynie można było połączyć z religijnymi fantazjami o niebie i piekle. Czyżby groziło mu zostanie ateistą? Na wszelki wypadek szybko się przeżegnał. Tak czy siak, jedno wiedział na pewno: każde narodziny prowadzą do powstania trupa. To tylko kwestia czasu.
Farin ścisnął wargi. Nigdy nie zapomni, jak pierwszy raz musiał przysposabiać ciało dziecka. Trzyletnią dziewczynkę, małe, delikatne, niewinne stworzenie, które pożegnało się z tym światem z powodu dziwnej gorączki. Gdy mył małą, łzy płynęły mu po policzkach. A co dopiero jej rodzicom, którzy modlili się i modlili, i modlili. Na szczęście kapłan podczas nabożeństwa żałobnego miał gotowe pocieszające wyjaśnienie: „Niezbadane są wyroki boskie.”
No tak!
Znowu, zamiast pracować, rozmyślał o świecie i ludziach – jeśli tak dalej pójdzie, nie da rady skończyć nawet przed północą. Zdjął z haka szmatkę, zanurzył w wielkiej misie z wodą i wycisnął. „Mycie ciała należy rozpoczynać od ramion”, tak uczył go ojciec. Farin podniósł prawą rękę kobiety. Powoli wycierał zwiotczałą skórę przedramienia, aż nagle się zatrzymał. Z niedowierzaniem przyjrzał się klatce piersiowej. Dopiero teraz zobaczył dwie krwawe linie – jedna ciągnęła się poziomo, od pępka aż po grdykę, druga – pionowo, pod piersiami. Wyglądało to jak wielki krzyż utworzony z blizn i wypuklin, skutek niezliczonych nacięć i ran. W większości starych, ale częściowo - świeżych. Opuszkami palców przejechał po wypukłościach i kraterach. Wyglądało na to, że trochę zbyt dosłownie traktowała wymóg żegnania się znakiem krzyża. Zupełnie tak jakby regularnie wycinała sobie na piersiach znak Pana tępym nożem.
„Nigdy nie myśl o zmarłych, których przysposabiasz!” Również i tego uczył go ojciec. Farin lekko pokręcił głową i zabrał się do dalszej pracy. Zadba o to, żeby stara znalazła się w zaświatach w dobrej formie, a rodzina zachowała w dobrej pamięci jej obraz z ostatniego pożegnania. Ludzie nigdy nie zapominali tego widoku.
Wytarłszy ramiona i nogi, zaczął sumiennie pracować nad korpusem. Szmatę raz po raz przepłukiwał w misce; woda w niej poszarzała jak niebo. Wciąż padało, ale pilnie musiał przynieśćświeżą wodę ze strumienia, bo zardzewiała beczka na deszczówkę od dawna już była nieszczelna. Mieszkali z ojcem na końcu świata, tak przynajmniej ludzie określali to niewielkie obejście, w którym obaj również pracowali. I tak właśnie było: u kresu strumienia, na krańcach wioski, na kraju świata. Kto zaś rozłożył się wygodnie na warsztacie w tej otwartej szopie, także dotarł do końca. Stąd nie było, dokąd dalej iść, tu dopadał człowieka grobowy nastrój, a wokół - zapach śmierci i brudna woda w strumieniu.
W świetle ostatnich promieni słońca jesienny wicher popędzał chmury; nic nie wskazywało na to, że przed nastaniem nocy przestanie padać. Chcąc nie chcąc Farin wziął do ręki miskę, wyszedł na deszcz i podreptał kilka metrów za podwórze. Przy okazji oblał spodnie śmierdzącą cieczą.
– Cholera jasna! – zaklął, tym bardziej, że zdarzało mu się to już wcześniej. Ile razy obiecywał sobie, że nie będzie już napełniał miski aż po brzegi. O wiele bardziej praktyczne byłoby wiadro, tylko wiadra ojciec nie mógłby doliczyć do rachunku, w przeciwieństwie do tradycyjnej misy. Wylał breję jak zawsze w krzaki, kilka metrów od miejsca, gdzie pracował. Rosnący tam czerwony głóg nic sobie z tego nie robił, wręcz przeciwnie – rozrastał się i kwitł jak żadna inna roślina w okolicy – dawno już przerósł chłopaka. Z pustym naczyniem Farin pobiegł w kierunku strumienia. Wciąż jeszcze złościł się, że teraz jeszcze będzie musiał przeprać spodnie, a potem wysuszyć je nad ogniem – to była jego jedyna para. Zastanowił się nad stanem swojego majątku. Nie miał nic, prócz imienia. Przynajmniej pod tym względem przewyższał Pana Boga.
– Farin – powiedział na głos.
Dobre i to.
Farin kochał strumień za wiele rzeczy. Zawsze szumiał przyjaźnie i odprężająco, chłodna woda dawała uczucie świeżości, lubił też posiedzieć w zadumie na skałach rozrzuconych tu i ówdzie wśród fal. Również i teraz tęskne myśli spływały wraz z nurtem. Ten zaś meandrował dalej przez las, nagle opadał z uskokiem, potem przez łąkę prosto do potężnej rzeki, która coraz szerszym strumieniem torowała sobie drogę przez świat w poszukiwaniu morza.
Morze! Podobno składało się z niezmierzonych wód, których fale niestrudzenie uderzały z szumem o brzeg.
Czy to możliwe, że i tam ktoś chodził po wodę z jakąś gigantyczną misą? Och, jak bardzo pragnął zobaczyć morze. Chociaż jeden jedyny raz.
Balansując, poniósł wypełnioną po brzegi miskę z powrotem do szopy.
Farin po raz nie wiadomo już który zadał sobie pytanie, czemu właściwie nie przyniesie wody w wiadrze, żeby potem nalewać ją sobie do miski. Ale znał przecież niepodlegającą dyskusji odpowiedź: „Bo tak mi pokazał i tak sobie życzył ojciec.”
Ze świeżą wodą pod ręką zabrał się do dalszej pracy. Ciało było umyte, teraz mógł zająć się głową. Mieszaninążółtka, rumianku, pokrzywy i wywaru z korzenia łopianu oraz dużą ilością wody umył włosy zmarłej, a potem je skrócił. Ciężka robota, jednak bardziej przez klejące się nożyczki niż cienkie pasma włosów powierzonej jego pieczy kobiety.
„Ręce są bardzo ważne”, podkreślał ojciec. W końcu podczas ceremonii spoczywały złożone godnie na piersi nieboszczyka. A może raczej powinien powiedzieć: ojciec wbił mu te zasady do głowy rózgą, bo to trafniej opisywało jego metody nauczania. Dlatego Farin w następnej kolejności zatroszczył się o paznokcie. Dzięki Bogu do tej pracy nie musiał stosować tamtych wielkich nożyc, wystarczyły niewielkie cążki, którymi łatwo było je obciąć.
Cążki ojciec kupił jakoś przed dwoma laty, w reakcji na pewne nieszczęście, które zdarzyło się Farinowi. Otóż obciął on był pewnemu nieboszczykowi cały serdeczny palec zamiast paznokcia. Zainteresowany nie zgłaszał zastrzeżeń, ale jego rodzina i owszem, wszyscy bowiem z jakiegoś powodu zwrócili uwagę, że jego ręce nie liczyły już dziesięciu, a zaledwie dziewięć palców i jeden krwawy kikut. Pech chciał, że krewni nagle jak jeden mąż przypomnieli sobie bardzo dokładnie, iż na brakującym palcu zmarły nosił niezwykle cenny sygnet, w końcu do tego przecież służy palec serdeczny. Jednak pierścienia nie udało się odnaleźć. Żałobnicy głośno się skarżyli, ale nie przy grobie, tylko u sołtysa, i tak oto każdy dostał to, na co zasłużył: ojciec guzik z pętelką zamiast zapłaty, a Farin - zapłatę podwójną w formie podwójnego lania.
Dzięki cążkom dzisiaj wszystkie palce pozostały tam, gdzie powinny i Farin mógł się zabrać za czyszczenie paznokci niewielkim nożem. Usuwał spod nich czarną ziemię, ale także drobiny skóry przyklejone do pazurów prawej ręki.
„Na stopy nikt nie patrzy”, nauczał ojciec, wzmacniając przekaz razami w policzki. Mimo to Farin czyścił paznokcie u nóg z takim samym zaangażowaniem.
Może Pan Bóg patrzy na stopy.
Jak co wieczór słońce zachodziło powoli, ale niepowstrzymanie. Farin zapalił lampę olejną i postawił ją na półce zamontowanej nad warsztatem. Tak, tak, to był warsztat. Kiedy był mały, zdarzyło mu się przez pomyłkę nazwać to miejsce stołem, co jego ojca przyprawiło o białą gorączkę.
Zaczął krzyczeć: „TO JEST WARSZTAT! Zmarłych nie kładzie się na stole!”
Przytłoczony tak wielką czcią dla miejsca pracy, wspartą porządną porcją razów, Farin natychmiast zapamiętał i tę lekcję.
Cholera, gdy szedł po wodę, powinien był od razu zabrać ze sobą i uprać tę brudną sukienkę. Zamiast tego musiał teraz zadowolić się resztką wody w misie, nie umiał już bowiem wykrzesać z siebie chęci na kolejny spacer do strumienia. Materiał wciąż jeszcze zdawał się brudniejszy niż ciecz, którą dysponował, więc liczył, że uda mu się choć trochę oczyścić ubranie zmarłej. Obiema rękami włożył lnianą suknię do miski, obrócił, a potem wycisnął brązową wodę. Sceptycznie przyjrzał się efektom. Były raczej skromne. Nie, to nie miało sensu, będzie musiał wyprać sukienkę o świcie, pod bieżącą wodą. Westchnął i ponownie odwrócił się ku ciału. Błyskawica przedarła ciemność nieba, a towarzyszący jej grzmot przedarł się do samych trzewi Farina.
„Nie bój się, głupi! To tylko burza!”
Powiesił ubranie na jednej z poprzecznych belek i zajął się twarzą nieboszczki.
„Twarz jest jeszcze ważniejsza niż ręce”, powtarzał mu do znudzenia ojciec, chociaż akurat na to Farin wpadłby sam. Martwy czy żywy - ludzie zawsze najpierw szukali kontaktu z oczami swego vis-à-vis, a oczy, jak to oczy, również u martwego tkwiły w samym środku twarzy. Przyjrzał się policzkom i nosowi zmarłej. Krew spłynęła była na tył głowy, przez co skóra na twarzy zdawała się blada jak mleko. Z rozmów we wsi wiedział, że liczyła jakieś pięćdziesiąt lat, ale on dałby jej co najmniej dwa razy tyle. Kości policzkowe oblekała pomarszczona skóra, broda zwisała jak rozłożysty wachlarz. Rysy były głęboko naznaczone zgryzotą, zmartwieniem i cierpieniem. Farin przyglądał się im jak zahipnotyzowany. Tkwiło w nich jeszcze coś, coś niezrozumiałego, złego, jakieś szaleństwo. Przeszedł go dreszcz.
Nagle jego niepokój wzmógł dziwny odgłos. Za plecami zdążyło się już zrobić zupełnie ciemno, oczy powoli przyzwyczajały się do mroku. Czyżby poruszał się tam jakiś cień? Poczuł gęsią skórkę na ramionach, był pewien, że ktoś go obserwuje.
– Czy ktoś tam jest? – zawołał i poczuł dreszcz strachu na dźwięk swego własnego, cienkiego głosu.
Ktoś nie odpowiedział – co było do przewidzenia.
Zbeształ sam siebie za tę bojaźliwość, jednak gdy odwrócił się z powrotem ku zmarłej, uczucie niepokoju wcale go nie opuściło.
„Daj spokój, Farin. Z własnej woli nikt nie przyjdzie, żeby ci się przyglądać, jak myjesz trupa.”
Odwagi nie wystarczyło na długo. Miał wrażenie, jakby ktoś wylał mu na głowę wiadro lodowatej wody. Jej oczy – szeroko otwarte – gapiły się prosto na niego. Z piersi wyrwał mu się cichy okrzyk. Mógłby przysiąc, że to były oczy żywego człowieka. Czyż nie dostrzegł w nich właśnie krótkiego błysku, tak jakby za oknem przebiegł ktoś z zapaloną pochodnią? Jak zaczarowany gapił się w twarz zmarłej.
„Jeśli teraz jeszcze zacznie mrugać, zemdleję.”
Przecież dopiero co starannie zamknął i zakleił jej te gały! Z walącym sercem powtórzył procedurę. „Czasem może się zdarzyć, że powieki się otworzą, kiedy z ciała schodzi sztywność”, uspokajał się.
Odwrócił się z nagła – ale za plecami miał, jak zawsze, nieprzeniknioną ciemność. Krew powoli zaczęła ponownie krążyć po jego członkach. Co się z nim działo?
„Grabarz, który boi się zmarłych”, pomyślał z krzywym uśmiechem, „to jeszcze gorzej niż rzeźnik, który mdleje na widok krwi. A więc, Farinie, weź się wreszcie z powrotem do roboty.”
– A zatem, moja droga... hm, zaraz, jak ty masz na imię? – zapytał zmarłą, która jednak wyniośle milczała.
Coś na „G” albo na „K”. Chłopak znów spojrzał na martwe ciało i nagle aż podskoczył, jakby ktoś porwał go spod powały za ubranie.
Na piersiach nieboszczki coś leżało. Coś okrągłego i błyszczącego. W każdym razie coś, czego przed chwilą jeszcze tam nie było. Rozejrzał się, serce waliło mu jak młotem. Nikt oprócz niego nie zbliżył się do ciała. Więc skąd się tam wziął ten przedmiot? Podszedł do zmarłej powoli, na samych palcach. Z całej siły zacisnął wargi, żeby przypadkiem nie krzyknąć. Szeroko otwartymi oczami gapił się na pierś kobiety, dokładnie tam, gdzie kiedyś biło jej serce. Tam właśnie leżał jakiś wisiorek czy może amulet. Bardzo ostrożnie, jakby obawiając się, że jego ręce w każdej chwili mogą obrócić się w proch i pył, podniósł klejnot koniuszkami palców. Zdawał się ciepły i wyglądał jak pozbawiona wytłoczeń moneta: okrągła, prosta w formie i gładka po obu stronach. Jedynie na krawędzi widoczny był niewielki otwór, najwyraźniej po to, by było go jak zawiesić. W świetle lampy amulet połyskiwałżółto. Farin zważył go w wyciągniętej dłoni – na złoto za lekki. Delikatnie nadgryzł materiał, ale jego zęby nie pozostawiły śladu. Nigdy jeszcze nie widział takiego metalu. I tylko mu się zdawało, czy naprawdę poczuł w ustach posmak czosnku? Co teraz? Nie miał pod rękążadnego naczynia, więc przeciągnął przez znalezisko konopny sznurek i zawiesił je sobie na szyi; amulet skrył się pod lnianą koszulą chłopca. Trzeba go będzie oddać rodzinie podczas pogrzebu, ale do tego czasu musi pozostać w ukryciu przed ojcem. Ojciec z całą pewnością schowałby go do czasu, gdy trawa na grobie nieco podrośnie, a potem sprzedał w jakiejś dalekiej wsi, gdzie od razu przepiłby zarobione pieniądze. Nie byłoby to przecież pierwszy raz, gdy ojciec czyścił kieszenie zmarłych, potwierdzając zresztą w ten sposób wszelkie uprzedzenia wobec grabarskiego cechu. Ojciec był naprawdę dobry – w pielęgnowaniu swojej złej sławy. Farin nie chciał być taki jak ojciec. W żadnym wypadku. Czy to dlatego był uczciwy? Ale w takim razie na kogo by wyrósł, gdyby rodziciel zawsze zachowywał się porządnie i bez zarzutu? Czy stałby się wówczas szachrajem szukającym każdej okazji do wzbogacenia się na cudzy koszt?
Co prawda nie były to rozmyślania, które doprowadziłyby go do jakichś wniosków, ale przynajmniej pomogły spowolnić rytm bicia serca.
„Skąd, do diaska, wziął się ten amulet? Przestań się zastanawiać, skoncentruj się wreszcie na pracy, człowieku!”
Twarz starej wyrażała czystą niewinność. Znowu się zdumiał. Naprawdę? Rzeczywiście jakoś się rozluźniła, czy tylko mu się tak zdawało? Zdjął z haczyka jakąś czystszą szmatkę, zamoczył ją w rozwodnionej berbelusze i szerokimi gestami wytarł czoło, policzki, brodę i szyję zmarłej. W ten sposób nieco spowalniał proces rozkładu.
Byle nie nazbyt hojnie. Albo, jak by to ujął ojciec: bez marnotrawstwa. Nic dziwnego, wolał pić to tanie świństwo.
Następnie na policzki zmarłej nałożył nieco farby. W tym celu posłużył się startą, rozcieńczoną w oleju ochrą; była to stara, rodzinna receptura upiększania klientów. Powieki i brwi poczernił jeszcze kawałkiem węgla, a odrobinąłoju dodał im blasku. I wreszcie uczesał włosy zmarłej.
Cofnął się o kilka kroków i przyjrzał swemu dziełu. Niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki kobieta odmłodniała o co najmniej kilka lat, tak do osiemdziesiątki. Jednak nie przybyło jej od tego ani trochężycia. „Do licha, jakże ona miała na imię?” Miał je na końcu języka.
Farin ziewnął. Było późno, postanowił, że czas iść spać. Sukmanę wypierze jeszcze raz rano, zdąży wyschnąć na czas. I tak o świcie czekało go jeszcze perfumowanie; wieczorem nie było sensu tego robić, bo zapach i tak ulotniłby się przez noc. Nie było obaw, że stara ucieknie, udał się więc do ojcowej chałupy.
Jakie życie, taki dom. Prosty. Niewielka chata zbudowana była głównie z gliny: glinianie klepisko, ściany z wikliny, także pokrytej gliną, i wreszcie dach z płaskiego glinianego gontu, kryjący jedyną izbę. Farin usłyszał chrapanie i poczuł zapach ojca, zanim jeszcze wszedł do środka. Pochrząkiwał i popierdywał w rogu za piecem, spał snem pijanego. Usta miał otwarte, wargi błyszczały od spływającej po nich śliny. Stary człowiek, złamany życiem, przeżarty nienawiścią i zgorzkniały od zawiści wobec wszystkich, którym powodziło się choć trochę lepiej. Czyli w sumie wobec całej wsi.
Farin zdjął zabrudzone spodnie, położył się naprzeciwko na sienniku i natychmiast zasnął.
– Wstawaj, wałkoniu! – Obudził go kochany głos ojca, wzmocniony zachęcającym kopniakiem. – Kur już dawno zapiał, a ty się lenisz!
Ta tradycja miała pewien sens. Ojciec codziennie budził go tym stwierdzeniem. Jednak ponieważ Farin zawsze wtedy spał, nie mógł zaprzeczyć. Może po prostu powinien kiedyś czuwać całą noc i nasłuchiwać.
– Co się dzieje z tą starą Gerlundą, leży naga w szopie, może raczysz się nią zająć, synu.
Farin usiadł. Na dworze wciąż jeszcze było ciemno.
– Gerlunda! No właśnie, całkiem wczoraj zapomniałem, jak ma na imię! Ciekawe, dlaczego?
– Boś głupi! – wyjaśnił mu ojciec.
No tak!
Chwilę później stał już w samej koszuli przed trupem w szopie. Leżała tak, jak ją zostawił, sukienka wciąż wisiała na belce. W świetle słonecznym Farin nie mógł się nadziwić swoim wczorajszym obawom. A może to wszystko mu się tylko śniło? Mimowolnie złapał się za pierś i przekonał, że jednak nie. Na szyi, na konopnym sznurze, dyndał amulet.
Jak taki dziwny klejnot znalazł się na piersiach Gerlundy i o co w tym wszystkim chodziło?
Zezował na trupa z mieszaniną nieufności i zadziwienia. Wiedźma Gerlunda – tak ją nazywała cała wioska. Porwał szatę starej, pobiegł z powrotem do domu, z podłogi podniósł spodnie i ruszył w kierunku strumienia. Starannie wyprał oba łachy, potem dokładnie się umył. Palcem wskazującym wyszorował zęby i wypłukał usta. Brud spomiędzy zębów usunął jednym z naostrzonych patyków, które trzymał tutaj w tym celu. Dzięki temu jego uśmiech lśnił zdrową bielą. Nauczył się tego od mamy, a ojciec tylko sięśmiał. Farin przyjrzał się zwichrzonym włosom w odbiciu w wodzie. Takimi je właśnie lubił, grzebienia miał zamiar użyć dopiero po swojej śmierci.
Kiedy wrócił do domu, tatuś stał już przy nieboszczce z rękami na biodrach.
– Gdzie cię nosi? – warknął. Potem wskazał na Gerlundę. – Policzymy za miskę, grzebień, nici i szminkę. Jasne?
– A co z wodą do mycia?
– Nie bądź chciwy, mój chłopcze. Wodę damy w promocji. – Zaśmiał się dysząc.
Farin niewiele rozumiał z takiego gospodarowania. Wszystkie przedmioty, których użył był do mycia Gerlundy, uznawano od tej chwili za nieczyste i nie wolno ich było ponownie użyć – zwłaszcza miski. Tradycja nakazywała rozbić ją zgodnie z prastarą procedurą, więc żałobnicy musieli za nią zapłacić. Marszcząc czoło, Farin przyglądał się naczyniu. Było z pewnością czarodziejskie, bo ojciec rozbił je był i wliczył do rachunku już co najmniej ze trzydzieści razy. Tak samo było z grzebieniem.
– Pogrzeb jest już po południu, więc się pospiesz.
– A właściwie co się stało? – zapytał Farin.
Ojciec spojrzał na niego krzywo, nie cierpiał pytań. A już zwłaszcza takich. Mruknął: – Kapłan znalazł ją rano martwą w jej chacie. Opowiedział mi o tym wczoraj po południu w „Ciepłym Browarku”. A potem przysłał ją tutaj przez sołtysa.
„Pod Ciepłym Browarkiem” – tak nazywała się wiejska karczma stojąca naprzeciw kościoła; nazwa równie powabna, co pociągająca. Gospodarz pewnie nie straciłby ani jednego ze stałych bywalców, nawet gdyby nazwał szynk „Pod Wylewną Szczyną” – bo był to jedyny tego rodzaju przybytek w okolicy.
– Jak zmarła?
Ojciec skrzywił się. Koniec języka wysuwał się spomiędzy brakujących siekaczy jak u węża. – Jak zmarła, jak zmarła? – przedrzeźniał chłopaka. Tego pytania nie cierpiał szczególnie – a mimo to Farin wciąż je zadawał.
– Serce jej stanęło, to chyba proste, mój synu.
– Ach, tak! – Farin wiedział, że ojciec wiedział znacznie więcej oraz że wiedział, że Farin to wie. Jednak tatusia wcale to nie obchodziło. „Martwy jest martwy”, mawiał, i - podobnie jak w przypadku niemal wszystkich jego życiowych mądrości, trudno było mu odmówić racji. „Zbyt wiele pytań szkodzi interesom.” Tak więc dla niego wszyscy ludzie umierali po prostu na serce. I koniec! I chociaż Farin, przynajmniej ostatnio, lubił szukać absurdów w myśleniu ojca, a przynajmniej w tym jednym jego twierdzeniu, musiał przyznać, że niosło w sobie pewne ziarenko prawdy. Przecież każde serce kiedyś się zatrzymywało. Czy to serce staruszki, która wreszcie ugięła się pod brzemieniem czasu, czy wojownika, przebite wrażym mieczem, czy wreszcie chłopca, który złamał sobie kark, spadłszy z drzewa.
– Idę kopać grób, ty dokończ robotę z tą starą. I pamiętaj: martwi są martwi. Zadawanie pytań szkodzi interesom.
– Ach, tak!
Ojciec spojrzał na niego spode łba. Może dlatego, że w sumie nie był już w stanie utrzymać go prosto.
– I przestań ciągle powtarzać „ach, tak”. To brzmi, jakbyś mówił: „Właśnie, że nie”.
Farin nie odpowiedział. Ojciec chwycił motykę i łopatę, a potem ruszył w kierunku cmentarza. Przynajmniej tyle, w końcu bywały też takie dni, gdy wielkodusznie pozwalał synowi wykonać i tę pracę.
Farin wiedział, że nie zobaczy ojca do wczesnego wieczora. Po wykopaniu grobu, tak samo jak wczoraj, przedwczoraj i w ogóle jak co dzień, pójdzie do karczmy przy kościele zalać robaka. O tej porze pił wyłącznie z karczmarzem, bo inni goście zjawiali się znacznie później. Ojcu to nie przeszkadzało - i tak musiał siedzieć przy osobnym stole w rogu, daleko od porządnych obywateli, którzy nie chcieli mieć nic wspólnego z grabarzem. Póki zaś nie było nikogo, nie miał się kto od ojca odsuwać.
Farin patrzył za oddalającym się rodzicielem.
Ziewnął. Po robocie spróbuje się wyspać.
Około południa Farina obudziły uderzenia kopyt o ziemię. Szybko wcisnął się we wciąż jeszcze wilgotne spodnie i wyszedł przed chatę. Na środku podwórza, na koźle swej furmanki, siedział sołtys.
– Chłopcze, do roboty, załaduj mi tu tę starą! – rozbrzmiało powitanie.
– I wam dobrego dnia! – Farin spoglądał na Bujaka przyjaźnie.
Ten bynajmniej się nie uśmiechał.
– Bez gadania! Ruchy!
– Zaczekajcie, już ją przynoszę.
– Z życiem!
Nikt nie wiedział, czemu sołtysowi zawsze się spieszy. Miał na imię Bujak, ale z nieznanych powodów Farin nigdy go tak nie nazywał.
Wzruszył ramionami i poszedł do szopy. Ostatni raz, delikatnie poprawił lnianą sukienkę na Gerlundzie i przyjrzał się swemu dziełu. Z zadowoleniem stwierdził, że ogólnie rzecz biorąc, przysposobił ją całkiem nieźle. Wprawnym ruchem podniósł nieboszczkę pod ramiona i zaniósł do wozu. Miał już osiemnaście lat i był mocno zbudowany, a na dodatek był przyzwyczajony do noszenia nawet znacznie cięższych ciał. Poza tym często kopał groby, więc mięśnie ramion i pleców miał rozwinięte i twarde. Ostrożnie położył Gerlundę na kałamaszce.
Sołtys rzucił szybkie spojrzenie na nieboszczkę i uśmiechnął się smutno. – Starucha nigdy jeszcze nie wyglądała tak dobrze. – Mlasnął językiem i lekko uderzył lejcami. Koń ruszył, pojazd zatoczył koło na podwórzu.
– Kiedy pogrzeb?
– Gdy zabrzmi dzwon, chłopcze.
Miał na imię Farin, ale z nieznanych powodów Bujak nigdy go tak nie nazywał.
Stukając i hurkocząc, koń, powóz, Bujak i Gerlunda opuścili podwórze.
Farin spostrzegł nagle, że zapomniał przykryć zmarłą całunem. Z uwagą przyjrzał się chmurom na niebie. Jeśli nie zacznie padać, nic się nie stanie.
Wczesnym wieczorem ojciec wrócił do domu z pustymi rękami, ale za to na pełnej bani. Jak zwykle wrzeszczał, chwiejąc się i chwiał się, wrzeszcząc bez sensu i bez celu; bez przyjemności ugryzł kawałek twardego chleba, a potem uspokojony opadł na siennik. Zgodnie ze starym zwyczajem motykę i łopatę zostawił był w karczmie. Kiedy obudzi się rano bladym świtem i stwierdzi brak najważniejszych narzędzi, wściekły zrzuci całą winę na syna-nieudacznika. Ponieważ zaś Farin nie znałżadnego nieudacznika, którego z kolei on mógłby obwinić, postanowił pobiec do wioski.
Niebo było zasnute szarymi chmurami, siąpił deszcz. Chłopak naciągnął głębiej kaptur peleryny. Jak dotąd dzwon w kościele uparcie milczał, jednak jeśli pogrzeb miałby się odbyć jeszcze dziś, powinien zacząć się niedługo. Szybkiemu piechurowi droga do wsi zajmowała jakieś trzy kwadranse, Farin potrzebował dwóch. W dali, ponad wierzchołkami drzew, wznosiła się kościelna wieża z czerwonej cegły – dosłownie szczytowe osiągnięcie i duma tej niewielkiej miejscowości. Boso przedzierał się przez błotniste ulice. Zima zbliżała się nieubłaganie, potrzebował pilnie nowych butów. Wystarczyłyby drewniane chodaki od wiejskiego stolarza. To był zawód, którego chętnie by się wyuczył. Uwielbiał zapach świeżego drewna i trocin, uwielbiał wszystkie narzędzia, tokarki i strugnicę. Kiedy był młodszy, wiele czasu spędzał w warsztacie, pomagając stolarzowi. Dopóki ojciec się nie dowiedział.
Po obu stronach drogi zaczęły pojawiać się pierwsze chaty rodzinnej wioski Farina, Zgniłych Dołów. Zaraz na skraju lasu, gdzieś w drugim rzędzie zabudowy, mieszkała Gerlunda. We wsi prawie nikt jej nie lubił, wszyscy schodzili jej z drogi.
„Zupełnie jak z grabarzami”, pomyślał Farin.
Trudno się dziwić, przecież stale przypominali ludziom o tym, co nieuniknione, nieproszone, nieubłagane. A on był synem grabarza i dziedzicem tej spuścizny. Jednak bez względu na to, ile wzgardy i niechęci okazywaliby mu sąsiedzi – niczego to nie zmieniało: śmierć była miotłą Pana Boga. A Farin lubił porządek.
Już z daleka posłyszał odgłos wyblakłego, drewnianego, huśtającego się bez umiaru na wietrze szyldu z wizerunkiem kufla z ciepłym piwem. Wisiał na dwóch zardzewiałych łańcuchach przybitych do ściany dwoma zardzewiałymi gwoździami, zapraszając do karczmy rdzawym dźwiękiem. Sprytnie to sobie oberżysta wymyślił.
Wreszcie Farin zobaczył cel swojej wyprawy. Prosty, szachulcowy budynek, u dołu szynk, na górze cztery pokoje gościnne. W przybudówce z tyłu mieszkał gospodarz z żoną i dwoma synami.
Farin za dnia niechętnie mieszał się między ludzi. Jednak teraz przemógł się, stanął na szerokim progu i z pełną determinacji miną szerokim gestem otworzył drzwi. Klamka wyślizgnęła się z mokrej od deszczu dłoni, skrzydło uderzyło z trzaskiem o ścianę, a potem całą wieczność trzęsło się hałaśliwie. Co za wejście! Wszyscy goście spojrzeli na niego. Farin uśmiechnął się przepraszająco. Nikt nie uśmiechnął się w odpowiedzi. Siedział tam może z tuzin mężczyzn, wśród nich sołtys Bujak, który, znudzony, odwrócił się z powrotem; również pozostali ani na moment nie zmienili wyrazu twarzy, gdy rozpoznali, kto zacz. Szkoda zachodu. Jeden po drugim wrócili do swoich kufli i fajek.
– To tylko syn grabarza – mruknął oberżysta.
– Przecież widzę, Jureczku – odpowiedział mężczyzna o szczurowatej twarzy, którego imienia Farin nie pamiętał.
Każdy we wsi miał jakieś imię – może z kilkoma wyjątkami. Jednym z tych wyjątków był ojciec – nazywano go po prostu grabarzem. To jasne, że Farin był synem grabarza.
Poczuł zapach alkoholu, potu i fajczanego dymu. Każdy tutaj pociągał własną, inną niż wszystkie, fajkę, dymiącą, długą, krótką, wąską, bulwiastą, wysoką albo płaską lulkę, o której zaletach można było dyskutować, spierać się i fantazjować. To było całą treściążycia tutejszych kmiotków. Na stole leżały najróżniejsze cybuchy, ustniki, wyciory i kapturki.
– Muszę jeszcze opalić tę moją nową luleczkę, na razie napełniam ją tylko do jednej trzeciej – oświadczył Szczurowaty, znacząco podnosząc nowiuśkiego buldoga.
Pozostali pokiwali głowami ze zrozumieniem i szacunkiem dla takiego znawstwa. Potem połowa z płomiennym żarem zabrała się do napełniania cybuchów, podczas gdy druga połowa czyściła swoje z gorącą zapalczywością.
Farin zupełnie nie palił się do tego rytuału, ale głośno nigdy by się do tego nie przyznał. Zresztą i tak nikt nie życzył sobie jego towarzystwa. W lokalnej kolejności dziobania zajmował miejsce gdzieś między ulicznymi kundlami a kozłami i baranami. Rakarze, dziwki, kaci i grabarze mieli swoje miejsce w kącie po lewej od drzwi wejściowych. Dostawali piwo w specjalnych kuflach, przy specjalnym stole. I właśnie przy tym stole Farin znalazł motykę i łopatę – na ojcu można było polegać.
Chwycił narzędzia i wyszedł na środek izby.
– Sołtysie, powiedzcie, proszę, kiedy będzie pogrzeb?
Mężczyźni nie lubili, gdy przerywano im palenie fajek, a już szczególnie, gdy czynił to syn grabarza.
– Co nas tak poganiasz, pewnie twój ojciec już się oblizuje na samą myśl.
– Nie rozumiem, co macie na myśli?
– Nie możecie się już doczekać zapłaty, dzieciaku – chrząknął Bujak. Pociągnął palcami za koniec rzadkiego wąsa. – Poza tym leje – czy ktoś ma w taką pogodę ochotę oddać ostatnią posługę naszej starej wiedźmie?
Przez całą izbę przetoczył się pomruk oburzenia, zwłaszcza że przecież deszcz był naturalnym wrogiem tytoniowego żaru.
– Znikaj, chłopcze. Nie widzisz, że właśnie zapaliłem fajeczkę?
W Zgniłych Dołach był to uświęcony rytuał: po nabiciu i zapaleniu fajki każdy miał prawo do świętego spokoju. W końcu panowie pragnęli w pełni oddać się tradycyjnej tu przyjemności puszczania dymka w dobrym towarzystwie.
Farin stał niczym błazen, z motyką w lewej i łopatą w prawej ręce, na samym środku wiejskiej karczmy, zastanawiając się, co dalej czynić albo powiedzieć. Właściwie chciał po prostu oddać amulet rodzinie zmarłej Gerlundy. Mężczyźni znów poświęcili całą uwagę fajkom, najwyraźniej gotowi ignorować go nie tylko w tej chwili, ale w ogóle do końca świata. Z gulą w gardle Farin zastanawiał się, czy nie powinien pozbyć się medalionu, bezceremonialnie wręczając go sołtysowi.
Postanowił podjąć ostatnią próbę: – Czy... czy... – jakże ona miała na imię? – ta wiedźma miała jakichś krewnych?
Gdyby był kuglarzem, za śmiech wywołany tym pytaniem Farin mógłby zebrać do kapelusza pokaźną sumkę.
Ktoś prychnął głośno: – Też coś! Gerlunda i krewni. Słyszałby kto.
Gdy wszyscy się już uspokoili, Bujak mruknął: – Stara nie miała żadnych żyjących krewnych. Nikt nawet jej nie odwiedził przez kilkadziesiąt lat. A teraz zmiataj, chłopcze.
Czegóż innego Farin się spodziewał? Odwrócił się powoli i wyszedł z karczmy. Ledwie znalazł się na dworze, zza rogu wyłonił się jeden z synów oberżysty. Chudzielec nazywał się Blossak.
– Ej, Farin! Wszystko słyszałem. To prawda, że szykowałeś wiedźmę do grobu?
Znali się od niepamiętnych czasów. Dawniej byli nawet przyjaciółmi, ale w ostatnich latach ledwie się widywali. Syn oberżysty także unikał syna grabarza.
– Cześć, Bloss. Zgadza się. I była całkiem nieżywa.
Najwyraźniej Blossak właśnie to chciał usłyszeć, bo w tej chwili jego twarz przybrała łobuzerski wyraz. Farin dobrze znał tę minę – najczęściej zwiastowała jakiś absurdalny pomysł, którego realizacja oznaczała duże kłopoty.
– Ludzie opowiadają o niej zupełnie niestworzone historie. Niektórzy twierdzą, że była opętana przez złe duchy – szeptał, jakby się bał, że go usłyszą.
– Jeśli to prawda, to teraz one też już nie żyją. Nie dociera do mnie zbyt wiele z tego, co ludzie mówią.
– To dlatego, że twoi klienci nie są zbyt rozmowni.
– Prawda – zgodził się Farin. Przyzwyczaił się już, że ludzi nazywali zmarłych jego klientami.
– Lata temu jakiś wędrowny kupiec opowiadał mojemu ojcu przy piwie, że Gerlunda była ponoć kiedyś pokojówką na królewskim dworze.
– Po którym piwie? – Farin wyobrażał sobie pokojówki jako śliczne, delikatne stworzenia – i nie wyobrażał sobie, aby ich wiejska wiedźma kiedykolwiek mogła byćśliczna albo delikatna.
Blossak przyłożył dłoń do ust i szepnął: – Chodź, zobaczymy jej dom.
– Że co? Niby po co?
Syn oberżysty jeszcze bardziej ściszył głos: – Tylko nie mów nikomu. Gerlunda podobno warzyła jakieś mikstury – nawet eliksiry miłosne, dzięki którym omamisz każdą dziewkę...
Farin patrzył na niego szeroko otwartymi oczami: – Naprawdę? Niby jak?
– Chodźmy, znajdziemy te eliksiry i je wypróbujemy – Blossak mrugnął porozumiewawczo.
– Hmm, no nie wiem. – Farin zagryzł wargi.
– No chodź! Wielkie mi mecyje, stara przecież i tak już nie żyje.
– Ale czy to nie będzie kradzież?
– Przecież słyszałeś, co powiedział mój stary i całe towarzystwo. Rodziny nie miała. Nikt nawet nie zauważy, że coś zabraliśmy, a tak – wszystko się zepsuje. Szkoda by było... – znowu mrugnął. Jego głos brzmiał teraz złowrogo i lubieżnie: – Wyobraź sobie, wlewasz kilka kropel takiego eliksiru do kubka i kobiety rzucają się na ciebie jak szalone.
Farin mimowolnie pomyślał o Aniecie, córce kowala. Wspaniała dziewczyna. Bawili się razem jeszcze jako małe dzieci. Trudno zliczyć, ile razy, dosłownie w ostatniej chwili, swoim mieczem o dźwięcznym imieniu „Wicher” ratował ją ze szponów straszliwego smoka albo innego, jeszcze bardziej straszliwego nikczemnika. Tęsknie wspominał te czasy, gdy obiekcje rodziców nie miały jeszcze wstępu do świata dzieci. Wtedy był ulubionym rycerzem i ulubionym wybawcą Aniety. Ot, dwójka dzieci z bujną wyobraźnią. Wystarczyła sękata gałąź z poprzecznym kijkiem przywiązanym sznurkiem dla osłony rękojeści. Więcej magii nie było potrzeba, żeby powstał miecz. „Wicher” chyba wciąż jeszcze leżał gdzieś za wychodkiem. Farin tęsknie przymknął oczy. Kochał się w tej dziewczynie od tylu lat i jeszcze nikomu się do tego nie przyznał. A już na pewno nie samej Aniecie. Kilka miesięcy temu, w Noc Kupały, nie mógł oderwać od niej wzroku, jak kręciła się w tańcu, a w raz z nią spódniczka, zakręcone włosy, jej uśmiech. Ona zaś przez całe święto prawie go nie zauważała, przecież był tylko synem grabarza. Wreszcie zebrał w sobie całą odwagę i podszedł, żeby poprosić ją do tańca; jednak wzrok jej ojca przeszył go jak włócznia. Wtedy Farin zmienił decyzję. A może po prostu się wystraszył?
– Co z tobą, Farin? Nie pękaj! – Blossak szturchnął go po przyjacielsku w ramię. Od lat nikt we wsi nawet nie dotknął Farina – dotykanie grabarza albo kata przynosiło pecha. Chcąc nie chcąc Farin był mu wdzięczny za ten gest, chociaż wiedział, że chodziło tylko o to, żeby go przekonać.
Zastanowił się przez chwilę. Nawet gdyby ten obłęd z eliksirem miłości miał się okazać prawdą, Farin w żadnym wypadku nie chciał zaspokajać swych niespełnionych pragnień tego rodzaju oszustwem. – To nie dla mnie.
– Nie słyszałeś, co mówię? Nie ty miałbyś to wypić – Blossak znowu mrugnął, najwyraźniej myślał już wyłącznie o tym, co miał w spodniach.
– Po prostu chodź ze mną.
Farin odetchnął głęboko. – Teraz, już?
Blossak prychnął.
– Pewnie, że teraz, póki pada i nikt nie ma ochoty na pogrzeb.
Farin podjął ostatnią próbę perswazji: – Czy my nie jesteśmy już za starzy na takie rzeczy?
– Za starzy na bzykanko? Ja na pewno nie. Dawaj, idziemy.
Czy to była ciekawość, nuda czy głupota? A może po prostu Farin ucieszył się, że ktoś rozmawia z nim tak familiarnie? Dość, że już w chwilę później usłyszał, jak z jego własnych ust padają dwa złowróżbne słowa: – No dobra!
Wszystkie trzy największe katastrofy jego młodości zaczynały się od tych właśnie słów: próba odwagi, polegająca na przebiegnięciu między obracającymi się ramionami wiatraka, plan wywabienia leśnego ducha z gęstego boru przy pomocy żywego prosiaka w celu zamknięcia tegoż ducha w klatce na kury i wreszcie podglądanie wiejskich dziewcząt podczas ich kąpieli w jeziorze.
Najwyższy czas postawić krzyżyk na wszystkich przygodach zaczynających się od „No, dobra!” – w końcu miał już osiemnaście lat, był dorosły, rozsądny i opanowany. No dobra, ale teraz to już będzie naprawdę ostatni raz.
I tak oto dwaj młodzi mężczyźni ruszyli w drogę. Na niewielkim skrzyżowaniu skręcili w wąskąścieżkę w kierunku lasu i już wkrótce stanęli przed ogrodem Gerlundy, otoczonym gęstymi krzewami i płotem z przegniłych sztachet. Wysokie krzaki zasłaniały większą część chaty, do wnętrza prowadziła jedynie wąska, ledwie widoczna ścieżynka, otoczona szpalerem jeżyn.
Farin zagryzł wargi. Dawniej bał się nawet zbliżyć do tego miejsca w obawie, że stara wyskoczy, klnąc wściekle i szermując miotłą.
Deszcz się wzmagał; pewnie dlatego nie spotkali nikogo po drodze. Tak jak we wsi od niepamiętnych czasów stał kościół, tak i tu stara wiedźma od zarania dziejów mieszkała w chylącej się od wiatru chałupie za żywopłotem. Farin sceptycznie przyglądał się wąskiemu przejściu między krzewami. I z co najmniej równym powątpiewaniem zezował na syna oberżysty w cichej nadziei, że tamten jednak zmieni zdanie.
Blossak dostrzegł to spojrzenie.
– Tylko się teraz nie spietraj. Po co ci ta głupia motyka i łopata? Odłóż je gdzieś.
– Ee, wolę mieć je przy sobie. To nasze najważniejsze narzędzia.
Blossak mruknął: – Jak tam sobie chcesz. – Udało mu się wejść na podwórze Gerlundy naprawdę dziarskim krokiem, chociaż jego mina wyrażała zupełnie coś innego.
– Chodź! – syknął.
Szybkie spojrzenie w tył – ni ducha. Farin pochylił się i także prześliznął między krzewami. Ścieżka prowadziła przez zdziczały ziołowy ogród.
Blossak z niezbyt mądrą miną spoglądał to w prawo, to w lewo.
– Same brzydkie kwiaty! Po co to hodować?
– Nie mam pojęcia. – Farin wziął głęboki oddech; co za przyjemne uczucie, od razu zrobiło mu się raźniej. A poza tym pachniało tu o wiele lepiej niż w domu. Przyglądał się tym „brzydkim kwiatom” – Blossak był naprawdę głupi – bo deszcz wzmagał jeszcze zapach szałwii, tymianku, marzanki, bazylii, rozmarynu, kopru i szczypioru.
Na długo przed narodzinami Farina szare wejście do domu ktoś pomalował na zielono; świadczyły o tym resztki farby w szczelinach. Na drzwiach nie było ani klamki, ani zasuwy. W Zgniłych Dołach nikt nie zamykał domostwa, nawet nie tyle w zaufaniu do sąsiadów, ile dlatego, że ludzie nie mieli nic, co warto byłoby ukraść.
„Po co oni tu właściwie przyszli? Ach, no tak, żeby ukraść jakiś eliksir – co za idiotyzm.” Blossak otworzył drzwi i wszedł do środka. Musiał być naprawdę w wielkiej potrzebie, inaczej trudno było wyjaśnić sobie tę nową determinację. Dawniej zawsze wysyłał Farina przodem. Po cichu, jakby bojąc się, że kogoś obudzi, także i syn grabarza wśliznął się do chaty. Motykę i łopatę ustawił za drzwiami, a potem rozejrzał się. Na chwilę zupełnie zabrakło mu tchu. W środku była tylko jedna izba, a mimo to potrzebował całej wieczności, żeby zrozumieć, co ukazało się jego oczom. Spod sufitu zwisały setki główek czosnku, jakichś gałęzi i skór. Już sam ten widok wystarczał, żeby natychmiast wziąć nogi za pas, a jednak Blossak i Farin mężnie stali dalej. Na glinianej podłodze leżały porozbijane naczynia, jakieśłachy, skrzynie, rośliny, potłuczone szkło, porozrywane księgi i... kawałki mięsa – Farin mógł tylko mieć nadzieję, że zwierzęcego. Ściany ktoś pomazał krwawymi znakami krzyża, na półce stały niewielkie garnki z jakimiś proszkami, ampułki i fiolki pełne różnokolorowych płynów. Pod nimi tłoczyły się słoiki wypełnione pająkami, robakami i chrząszczami, w większości martwymi, ale niektóre zdawały się jeszcze wierzgać nogami – a może były to zgoła jakieś inne części ciała.
Powietrze było tak ciężkie, że można by siekierę powiesić. Farin z pewnością był bardziej przyzwyczajony do różnych zapachów; Blossak zatkał sobie nos i oddychał przez zupełnie pobladłe usta.
– Do świętej Anielki! Co za huragan tu przeszedł?
Farin aż podskoczył ze strachu, po chwili jednak uświadomił sobie, że to głos Blossaka. Myśli kołatały mu się po głowie. Ktoś tu był i wszystko dokładnie przeszukał. Ale po co? Teraz wszystko stało się klarowne jak łza: jej miano, wiedźma Gerlunda, nie wzięło się znikąd – była nawet czymś więcej niż wiedźmą, była członkiem gildii czarnych albo czerwonych czarownic. Ojciec mówił, że kapłan znalazł ją martwą w chacie. Co mógł sobie pomyśleć?
Farin ostrożnie stawiał nogę za nogą, jakby bał się, że wejdzie nieobutą stopą w szkło, które głośno szczękało pod skórzanymi butami Blossaka, lustrującego stojące na półce proszki. Drobno mielone, grubo mielone, do wyboru, do koloru.
– Ile tego jest? – spytał Blossak rozczarowany. – Skąd mam wiedzieć, który to eliksir ciupciania?
– Tylko nie myśl, że któryś za ciebie wypróbuję – rozwiał wątpliwości Farin. – Poza tym ja jestem wystarczająco namiętny i bez jakichś dziwnych napojów.
Blossak uśmiechnął się krzywo.
– Nie, no ciebie nie zamierzam zaciągać do łóżka.
Syn grabarza wskazał niskie drzwi po drugiej stronie chaty.
– Znikamy stąd, najlepiej od razu.
Schylił się nisko i wyszedł. Stał teraz w kolejnym zielnym ogrodzie na samym skraju lasu. Również Blossak wypełzł na zewnątrz. Przestało padać, grządki błyszczały w ostatnich promieniach słońca. W zacienionych kątach rosły różne grzyby, nic dziwnego przy takiej jesiennej wilgoci.
– Te czerwone z białymi kropkami znam. To muchomory – powiedział Blossak pełen dumy. – Trujące. Ale reszta chyba jadalna.
Farin zmrużył oczy. Rozpoznał lejówki, hełmówki, muchomory zielonawe, sromotnikowe i krasnoborowiki. Same trujaki, dla człowieka – śmiertelne. Mama opowiadała mu mnóstwo o roślinach i zwierzętach – tak mimochodem, bez bicia. Żądny wiedzy spijał każde słowo z jej ust.
Teraz z uwagą przyglądał się hodowli Gerlundy. „Jak do diabła – siłą woli zdusił chęć przeżegnania się – ta jędza tak się urządziła? Kolejny dowód na jej czarnoksięski proceder: wiadomo, że tylko całkowicie zaprzysięgłe złu kobiety zajmowały się taką hodowlą.” Oszołomiony wbił wzrok w czarną ziemię.
– Uciekajmy, najlepiej przez las, żeby nikt nas nie widział – zaproponował i odwrócił się. Już zrobił pierwszy krok, gdy jego wzrok przykuły gwiaździste liście rośliny o zwiędłych, pożółkłych kwiatach. Zatrzymał się jak skamieniały. Uspokoiło go, że wreszcie tak porządnie się przestraszył.
Blossak podążył za jego wzrokiem.
– Co się tak gapisz na to zielsko?
– To jest... to jest mandragora.
Twarz syna oberżysty stała się tak biała jak twarz Gerlundy dzisiejszego poranka.
– Cooo? Jesteś pewien?
– Oczywiście! Z mandragory się nie żartuje.
Jak jeden mąż powiedli wzrokiem w górę. Od dachu do miejsca, gdzie rosło ziele, ciągnęła się długa, drewniana belka.
– Ta wiedźma... musiała tu kogoś powiesić – jęknął Blossak. – Nie da się tego inaczej wyjaśnić. Dyndał na tej szubienicy, aż się posikał w chwili śmierci.
Farin przytaknął przerażony. Nawet dzieci wiedziały, że mandragora rośnie wyłącznie w miejscu zmoczonym przez wisielca. Stało się jasne, że Gerlunda była nie tylko czarownicą, ale prawdopodobnie także morderczynią.
Młodzi mężczyźni przyglądali się niezwykłej roślinie z mieszaniną fascynacji i obrzydzenia, trzęsły im się ręce. Ktokolwiek odważył się wyrwać mandragorę gołymi rękami, musiał umrzeć. Nie byłby w stanie obronić się przed przeraźliwym wyciem i jękami rośliny, które przez uszy wpadłyby prosto do mózgu, niszcząc wszystko na swojej drodze.
– To cholerstwo jest warte mnóstwo pieniędzy – szepnął Blossak.
– Ale w takim razie dlaczego człowiek, który przeszukał cały dom, nie zabrał go ze sobą?
– Prawdopodobnie nie zdążył – przecież wiesz, jak trudno wyrywa się mandragorę. Może niedługo po nią wróci.
Oczywiście Farin znał wszystkie opowieści o tej najbardziej czarodziejskiej z magicznych roślin. Żeby ją wyrwać, trzeba było wpierw zatkać sobie uszy woskiem lub smołą, a potem wybrać odpowiedni moment – albo niedzielę po zmroku, albo piątek przed świtem. W niedzielę potrzebny był zupełnie czarny, a w piątek nieskazitelnie biały pies. Mandragorę należało przywiązać sznurem do psiego ogona, a potem pognać zwierzę precz – tak, aby wyrwało roślinę z korzeniami. Było ono przy tym skazane na śmierć w męczarniach od wrzasku, który dawał się wtedy słyszeć.
Tego było już za wiele dla Blossaka.
– Znikamy stąd. Muszę... muszę znaleźć inny sposób, żeby się dobrać do Aniety.
Farin poczuł zimny dreszcz na całym ciele, bynajmniej nie przez deszcz, nie przez trujące grzyby, nie przez wygląd chaty ani mandragorę. Czy aby się nie przesłyszał? Czy Blossak naprawdę powiedział „do Aniety”? Akurat właśnie do niej? Niezdolny, by cokolwiek odpowiedzieć, poczuł, jak po głowie zaczynają mu krążyć złowrogie myśli.
– Co z tobą? Musimy uciekać. – Blossak dobiegł już do pozostałości płotu i zniknął w lesie.
Farin powoli odzyskał siły. Zgrzytając zębami, podążył za synem oberżysty.