Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
W każdym z nas jest jakaś zadra, nieważne jak szerokim uśmiechem próbujemy ją maskować. Uporządkowane życie Seweryna Vorbla to fasada, choć on sam długo nie zdaje sobie z tego sprawy. Rutynowe dla pięćdziesięciolatka badania lekarskie uruchamiają w mężczyźnie refleksję na temat swojej kondycji - nie tylko fizycznej. Napięcia w relacji z rodzicami, niespełnienie zawodowe, samotność w małżeństwie, groteskowość relacji z kochanką - to tylko część obrazu życia Vorbla, bohatera tak zwykłego, że trudno się z nim nie utożsamić.Specyficzna mieszanka komedii i dramatu zachwyci miłośników "Dnia Świra" Marka Koterskiego. -
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 200
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Tomasz Białkowski
Saga
Teoria ruchów Vorbla
Copyright ©2011, 2023 Tomasz Białkowski i SAGA Egmont
Zdjęcie na okładce: Shutterstock
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788727048604
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Każdy sen jest znakiem śmierci, nawet gdy śni ci się błogość ukwieconej łąki, słońce na przejrzystym niebie. Śniąc się sam sobie, śnisz się zawsze śmierci swojej. To do jej niepodzielnego świata należy każdy twój sen. Ona tylko pozwala na chwilkę bezwolności w nim. A pycha każe mówić, śniło mi się. Powinno się mówić, śniło się śmierci mojej.
Wiesław Myśliwski
To takie proste.
Serce wytwarza impulsy elektryczne odbierane przez elektrokardiograf. Vorbl leżał na obciągniętej grubą folią twardej, szerokiej kozetce nieokreślonego koloru. Folia była zimna i nieprzyjemnie przylegała do nagich wilgotnych pleców. W niewielkim pomieszczeniu znajdowało się jedno okno, na dodatek zasłonięte zieloną roletą. W pokoju czuć było paskudny medyczny zaduch połączony z tytoniowym dymem. Vorbl leżał z nogami skierowanymi na drzwi. Po prawej stronie miał wytartą, kiedyś zapewne białą, ścianę. Po stronie przeciwnej kilkumetrową plamę podłogi, wyłożoną błękitną terakotą, po której pływała niewysoka postać rudej laborantki w białym niedopiętym fartuchu. Kątem oka widział fragmenty jej mocnych, gładkich ud owiniętych brązowymi rajstopami, krótką czarną spódniczkę, a kiedy stanęła nad nim, by mu podwinąć nogawki welwetowych spodni, zobaczył jej duże, kształtne piersi i koronkowy kremowy stanik. Przez sekundę poczuł, jak ocierają się o jego nagi, szeroki tors, teraz pokryty plątaniną kolorowych kabelków. Leżał na wznak, starał się być odprężony i zrelaksowany. Wiedział, że napięcie lub drżenie ciała zakłóca zapis EKG, jego mięśnie szkieletowe też wytwarzają impulsy elektryczne. Ruda laborantka zmoczyła mu skórę zimną gąbką. Vorbl, wbrew zaleceniom, odruchowo wyprężył pierś. Potem laborantka gumowymi paskami umocowała elektrody o metalowych zakończeniach na jego rękach i klatce piersiowej. Ruchy miała pewne i stanowcze. Bardzo się Vorblowi podobała. Mogła być w wieku jego synowej.
Vorbl spróbował unieść się na łokciach, ale po chwili opadł bezwładnie na folię, którą w międzyczasie pokryła sporych rozmiarów kałuża potu. Spojrzał na kobietę z zawstydzeniem. Ona już nie uśmiechała się do niego i, jeden po drugim, rozsznurowała, a potem zsunęła mu ciężkie, czarne trzewiki. Ustawiła je u wezgłowia. Tak przynajmniej czuł, patrząc w falujący sufit, podzielony na trzy równe części długimi jaskrawymi jarzeniówkami. Ta najbliżej niego nieregularnie migała. A kiedy pielęgniarka zażądała, aby zdjął z nadgarstka srebrnego tissota, żarówka rozbłysła, na sekundę zalewając pomieszczenie paskudnym blaskiem, by zasyczeć i zgasnąć. Część sufitu pokrył mrok. Potem laborantka doczepiła elektrody do łydek nad skarpetkami. Wcześniej miejsca pod elektrodami pokryła zimnym żelem, żeby zmniejszyć opór elektryczny pomiędzy jego ciałem a elektrodą. Vorbl policzył, że ma na sobie dwanaście takich elektrod. Trzy odprowadzenia kończynowe dwubiegunowe, takie same trzy odprowadzenia kończynowe jednobiegunowe i sześć odprowadzeń przedsercowych. Wiedział, że każde z tych odprowadzeń obserwowało pewien obszar jego serca, ścianę dolną i ścianę przednią. Umożliwiało lokalizację niedokrwienia czy zawału w zapisie, który wolno wyleje się zaraz z metalowej puszki na podłogę w postaci papierowego wydruku. To takie proste, powtórzył w myślach.
Vorbl leżał półnagi na znowu zimnej kozetce, przez jego ciało przetaczały się wiązki badawczego prądu. Z wyciągniętymi wzdłuż tułowia rękoma, zaciśniętymi w pięści dłońmi, gapił się na leżącego obok na stoliku błyszczącego tissota. W cyferblacie eleganckiego zegarka widział swoje zniekształcone, oburzone odbicie. Myślał o rudej laborantce, jej białych, równych zębach, którymi przed chwilą zerwała taśmę klejącą z nowej rolki papieru na wykresy. O gówniarze, która go przed chwilą upokorzyła. Zgrzytał pożółkłymi, polepionymi plombami, krzywymi zębami i zastanawiał się, gdzie dziewczyna teraz stoi. A kiedy podniósł lekko głowę, ujrzał swoje stopy w brązowych skarpetkach. W jednej z nich, tej prawej, dostrzegł wielką dziurę, z której wystawał gruby, brudny palec. Vorbl pomyślał, że jest teraz sprofanowanymi zwłokami w przeszklonej trumnie na dermowym katafalku. Zerwał się z pryczy, nie bez bólu wyszarpnął z ciała metalowe pijawki elektrod. Kopnął precz, na boki kable. Potem pochwycił długą wstęgę wykresu i boso wypadł na korytarz. Za nim wybiegła śliczna laborantka. Słyszał jej upominające okrzyki, kątem oka widział, jak macha za nim jego koszulą i butami. Gnał środkiem korytarza, roztrącając na boki mijanych ludzi. Ponętna laborantka biegła za nim, cały czas krzycząc, dogoniła go przy schodach. Zawstydzony, bez słowa przeprosin, odebrał od niej garderobę i zegarek. Ze spuszczoną głową ruszył przed siebie. Ubrał się w kącie poczekalni. Wyrównał oddech i z taśmą wykresu zwisającą z kieszeni błąkał się po piętrach budynku. Stracił orientację. Coraz bardziej zmęczony, poprosił o pomoc człowieka na wózku inwalidzkim. Szukał laboratorium. Usłyszał, że powinien zejść na parter. Tak też uczynił. W recepcji skierowano go do pokoju numer dziesięć, gdzie miał oddać krew. Dzień wcześniej poinformowano go, że nie powinien nic jeść. Zabroniono mu nawet picia ulubionej porannej kawy. Przyszedł zatem na badania głodny i rozdrażniony. Bardziej nawet rozdrażniony niż głodny.
W pokoju numer dziesięć sucha, żylasta pielęgniarka o twarzy konia zarżała, dając mu znak, aby usiadł na chybotliwym, obrotowym krześle. Wypluwając pojedyncze sylaby i strzygąc wielkimi uszami, wypytała go o skłonność do omdleń, o aktualnie przyjmowane leki, a na koniec o to, czy przy pobraniach krwi mocno krwawi. Vorbl odpowiedział zgodnie z prawdą, po kolei, na każde z zadanych pytań. Nie mdlał nigdy, z leków bierze tylko aspirynę przy przeziębieniach. Ogólnie jest zdrów jak przysłowiowa ryba. Sam nie wie, dlaczego tu trafił. Po prostu chce mu się ciągle spać, a przecież nie może sobie na to pozwolić. A co do krwi, to, oczywiście, nie ma mowy o obfitym krwawieniu. Pielęgniarka wysłuchała go, strzygąc ze zrozumieniem włochatymi uszami, a potem podsunęła mu pod łokieć poduszkę. Mocno chwyciła za lewą rękę i wcisnęła ją w szorstki materiał. Dłoń zwróciła ku górze. Potem powyżej łokcia założyła opaskę uciskową, która była mocno zużyta, przepocona i zwyczajnie cuchnęła. Teraz kobieta-koń nakazała mu zacisnąć pięść. Kiedy to uczynił, żyła zaczęła wypełniać się krwią. Miejsce wkłucia pielęgniara odkaziła roztworem alkoholu etylowego. Ze stolika obok wzięła w dwa palce igłę i prawą ręką unieruchomiła żyłę przez naciągnięcie przezroczystej skóry. Teraz zdecydowanym ruchem wbiła igłę w pulsującą żyłę i powoli zwalniała ucisk opaski. Vorbl poczuł ból. Gorąca ciemna krew przez powolne pociąganie tłoka strzykawki pchana była do cylindrycznego, przezroczystego pojemnika. Kiedy pojemnik był już w całości wypełniony życiodajnym płynem, kobieta-koń ucisnęła miejsce wkłucia wacikiem i szybkim ruchem usunęła igłę z żyły. Zabrała też cuchnącą opaskę. Nakazała Vorblowi zgiąć rękę w stawie łokciowym i unieść ją nieco do góry. Wykonał polecenie dokładnie. Siedział spokojnie na krześle, obserwował pracę pielęgniarki. Musiał przyznać, że znała się na swojej wampirzej profesji. Ale po chwili zaczęło dziać się coś niedobrego. Z niepokojem spojrzał na przedramię. Gęsta, oleista krew zaczęła wypływać spod tamponu. Zakrył ją drugą dłonią. Na nic. Krew przesączała się między roztrzęsionymi palcami Sięgnął do kieszeni, szukał chusteczek higienicznych. Zamiast nich wydobył taśmę z wykresem kardiologicznym. Niezdarnie próbował owinąć papierem źródło wycieku, krew przesiąkała przez cienką bibułę, wypełniała szczyty i zapaście wykresu. Szerokim strumieniem wolno dotarła do łokcia, zatrzymała się na chwilę niezdecydowana, a potem ciurkiem zaczęła kapać na podłogę, robiąc sporych rozmiarów kałużę. Powietrze wokół Vorbla zaczęło gęstnieć, na języku poczuł słodycz, ręka zamieniała się w ciężki, sztywny badyl. Kobieta-koń patrzyła na niego uważnie, chrapy jej pulsowały, a uszy rosły w niebywałym tempie. Vorbl wolno wstał, zatoczył się i na miękkich nogach ruszył w jej kierunku. Potem jakaś nienaturalna siła zaczęła go cofać. Jakby czyjaś ręka pochwyciła go za kark i ciągnęła ku ziemi. Zachwiał się i runął na terakotę. Przy tym machał rękami na boki i, padając, strącił ze stołu część narzędzi. Vorbl stracił wzrok, czuł jak jest wsysany do środka czarnej dziury, w ciemność.
Obudził się na zwyczajowo zimnej kozetce. Obok niego stały dwie kobiety, w których po chwili rozpoznał seksowną laborantkę i wampiryczną klacz, szczerzącą zęby, równie wielkie jak uszy.
- Jak się pan czuje? Czy już lepiej? – Klacz podała mu szklankę z wodą.
Odebrał naczynie drżącą dłonią i łapczywie opróżnił jego zawartość. Spojrzał na buty kryjące dziurawe skarpety. To go uspokoiło.
Vorbl jakby nie słyszał, co do niego mówią, ledwo do niego docierał własny głos
***
Kiedy się obudził w pozycji horyzontalnej, za oknem panował mrok. Niewiele więcej było widać wewnątrz pomieszczenia, w którym się znajdował. Wzrok jednak powoli przystosowywał się do ciemności. Vorbl uniósł głowę, powoli jeden po drugim rozpoznawał przedmioty. Kanapę i czarne skórzane fotele, komodę przy szerokich, szklanych drzwiach na taras. Usiadł na kanapie. Wyciągnął bolące ramię do góry, próbował je rozruszać. Czucie w ręku wracało. Teraz ukląkł na włochatym dywanie i wolno sunąc wzdłuż kanapy, wymacał kabel, który delikatnie pochwycił w obie dłonie. Po chwili natrafił na zgrubienie przełącznika prądu. Przesunął go do siebie, wypuścił z rąk, bo pokój zalało ciepłe, ale mimo wszystko nieprzyjemne, światło. Zasłonił oczy. Kiedy je delikatnie otworzył ponownie, rozpoznał znajome ściany i drogie meble Dall’Agnese – zeszłoroczny kaprys żony. Wstał z dywanu i ruszył do kuchni. Z lodówki wyjął karton soku porzeczkowego i łapczywie, bez pośrednictwa szklanki, pił zimny napój. Potem usiadł na wymyślnym krześle z kompletu Arrital Cuccione – kolejnej ekstrawagancji małżonki. Vorbl próbował przypomnieć sobie przebieg porannych wydarzeń.
***
Już od rana coś zapowiadało katastrofę. Vorbl nie mógł znaleźć lewego buta. Przeszukał pomieszczenie po pomieszczeniu cały segment piętrowego domu. Z marnym skutkiem. Zajrzał nawet na poddasze oraz do garażu. Wrócił na parter, do kuchni i, sam zaskoczony swoją dociekliwością, wsadził nos do lodówki. Oczywiście, mógł założyć inne obuwie, ale im dłużej szukał brązowego trzewika o numerze czterdzieści cztery, tym mocniej trwał w postanowieniu, że w innych butach z domu nie wyjdzie. Wreszcie, zrezygnowany i ponaglany terminem wizyty, sięgnął po wysokie turystyczne buciory, w których wędrował po górskich szlakach. Dobrych pięć minut mocował się ze sznurowadłami, by już przy drzwiach wyjściowych, klnąc i pomstując, zdjąć buty ponownie. Vorbl w roztargnieniu wpierw założył but prawy, a potem lewy. Nigdy tego nie robił! To była jego żelazna zasada, którą nabył w dzieciństwie. Wpierw but lewy, a dopiero potem prawy. Dlatego stracił kolejne minuty na odtworzenie właściwej kolejności zdarzeń rytuału. Prawdopodobnie to wtedy bezmyślnie założył stare, dziurawe skarpety, które siedziały wewnątrz trzewików, a dwie godziny później ośmieszyły go w oczach laborantki. Dopiero teraz Vorbl mógł wyprowadzić na spacer włochatego olbrzyma. Kuba, berneński pies pasterski, spryskał moczem kilka krzaków nieodległego parku Akcji „Burza”. Wypróżnił się na oszroniony trawnik, czego jego pan zdawał się nie dostrzegać. Podobnie było z produkowanymi każdego poranka solidnymi kopcami, których Vorbl również nie widział. Czasami, dla urozmaicenia, szli nad Stawy Łazienkowskie, gdzie Vorbl sycił wzrok widokiem spokojnej tafli wody, a pies walił niezbyt wymyślne stożki. Robili tak od dziesięciu lat, od kiedy Vorbl przyniósł go w kartonowym pudełku do domu Pod Kopcem na Dolnym Mokotowie. Kupił go wprost z ulicy od zasuszonego narkomana, który od trzech dni siedział ze zwierzęciem na kolanach pod jego instytutem. Vorbl obserwował ich uważnie, wchodząc na zajęcia do budynku Wydziału Fizyki. Od chwili kiedy zobaczył psa, postanowił go mieć. W dzieciństwie marzył o takim kudłaczu. Zawsze coś stawało na przeszkodzie. Owszem, mieli w obejściu małego kundelka, ale to przecież co innego. Matka nie lubiła zwierząt, bała się ich. Z ojcem było odwrotnie – psy ganiały za nim stadami, łasiły się do niego. Tu Vorbl uśmiechnął się gorzko. Jego rodzice, jego dzieciństwo...
***
Matka i ojciec. Poznali się na wsi. Każdego ranka ojciec Vorbla, Andrzej, w towarzystwie stada bezpańskich psów szedł nad Paniówkę, wąską rzeczkę płynącą opodal wioski. Psy krążyło wokół niego, ocierały się o kolana, radośnie kręciły ogonami, piszczały i szczekały. Wreszcie docierali do celu. Psy kładły się w cieniu drzew, a ojciec Vorbla ściągał koszulę i spodnie. Wystawiał do słońca miedziane plecy, a co jakiś czas zrywał się z kolorowego ręcznika i z krzykiem pędził do wody. Wpadał na niewielką kładkę i z rękami wyciągniętymi przed siebie szybował dobrych kilka metrów, by zniknąć w nurcie rzeki. Andrzej Vorbl był mistrzem w tej akrobacji. Każdy z elementów spektaklu miał doskonale wyćwiczony. Zarówno dziki krzyk podczas sprintu, jak i lot w odmęty. Wzbudzał podziw i szacunek nastoletnich kąpielowiczów, próbujących naśladować go zwykle z marnym skutkiem, był idolem nastolatek, które wodziły za nim rozpalonymi oczyma. Przerażał niemowlęta śpiące na kocach. A starszym ludziom podnosił ciśnienie krwi. Był szczerze znienawidzony przez okolicznych wędkarzy. Miał dwadzieścia lat, szeroki tors, zgrabne pośladki i ujmujący uśmiech. Niewiele jak na kandydata na męża. Ale los spaceruje swoimi drogami. Matka Vorbla, Krystyna, związała się z tym osiłkiem z podstawowym wykształceniem. Nie od razu jednak. Leżąc na trawie, obserwowała jego popisy i wygłupy. Czytała z uwagą opowiadania Hłaski o twardych ludziach gdzieś, hen, w górach, i co jakiś czas zerkała na byczka z uwodzicielskim uśmiechem. Było upalne lato pięćdziesiątego dziewiątego roku. Z czasem dziewczyna przesunęła akcenty. To byczek stał się głównym obiektem jej zainteresowania, a książka o złamanych życiem ludziach zsunęła się z koca, zginęła w nadrzecznej trawie. To matka pierwsza zaproponowała randkę przy Księżym Mostku. To ona zapragnęła pójść na potańcówkę do remizy. To matka postawiła wino. To ona w drodze powrotnej zacisnęła mu dłoń na kroczu, pociągnęła w rów melioracyjny. Pokazała różnicę między prowincjonalną dziewczyną a pannicą z miasta. Skalę możliwości. Chciała się dobrze bawić w tamte wakacje. Od września zaczynała pracę nauczycielki polskiego w mazurskiej wsi nad rzeką. Ta rzeka stanowiła główne źródło letniej rozrywki. Matka Vorbla była za głupia na studia magisterskie, dopiero co skończyła kolegium nauczycielskie; w sam raz do pełnienia roli prowincjonalnego pedagoga. Wybrała sobie miejsce, jak jej się wydawało, idealne na ucieczkę od rodziny. Na przekór rodzicom zdecydowała się wyjechać na prowincję. To miała być jej zemsta na nich. Powrót do miasta planowała w blasku poniżenia najbliższych. Widziała ich klęczących przed sobą, liżących jej stopy. Matka Vorbla była kobietą całkiem ładną, ale zmanierowaną, o teatralnych gestach i efektownych wypowiedziach, z których nic nie wynikało. Tamtego dnia, kiedy czytała książkę młodego buntownika, robiła to tylko dlatego, że był akurat modny. Była próżna, wygadana. Lubiła się dobrze zabawić, najlepiej kosztem innych. Ojca Vorbla wybrała tylko dlatego, że był przystojnym mężczyzną. Cieszył ją widok zawistnych oczu kobiet śledzących każdy ich ruch. Była przy tym impulsywna. A wkrótce została brzemienna, bo Andrzej Vorbl, podobnie jak do wodnych popisów, do romansu z Krystyną przyłożył się porządnie. Wyobraźni i pomysłowości nie można im było odmówić. Gruntownie przebadali łąkę, szuwary i brzeg rzeczki. Czasem dla odmiany szli w las, aż pod Kuriańskie Bagno. Wracali wypędzeni upałem i mrówkami nad rzekę, gdzie pod pozorem studzenia ciał, kryli się pod kładką. Trudno powiedzieć, o czym wówczas rozmawiali. Być może nie rozmawiali wcale. Wsłuchiwali się w siebie, w las, wodę i powietrze. Nocą zaś w gwiazdy i księżyc, które odbijały się jasną poświatą na jej pęczniejącym brzuchu. Dni były coraz krótsze, woda chłodniejsza. Pierwszego września matka Vorbla spięła włosy czarną gumką, założyła zgrzebną sukienkę i buty na płaskim obcasie, w takim stroju zjawiła się w klasie pierwszej A, by rozpocząć nowy etap życia. Ojciec Vorbla oddał ostatni w sezonie skok na główkę w nurt rzeki. Zmarznięty wyszedł na brzeg. Stał samotnie na środku zarośniętej po kolana łąki. Ani publiczności, ani przyjemności, pomyślał. Ubrał się i ruszył pod szkołę do narzeczonej. Siadł na schodach ganku i czekał. Grzał twarz w promieniach stygnącego szybko słońca, ze smutkiem myślał o odchodzącym lecie. Postanowił, że zimą, kiedy rzeka zamarznie, będzie trenował jazdę na łyżwach. Wykrzywił twarz w grymasie, bo przypomniał sobie, że nie ma łyżew, a także środków na ich zakup. Ocknął się, czując na ramieniu kobiecą dłoń. To nie była jego narzeczona Krystyna, ale dyrektorka szkoły, magister Rzepa. Kobieta duża, solidna, z autorytetem. Kiedyś uczyła ojca Vorbla wuefu, jak widać z dobrym rezultatem.
Krystyna o planach dyrekcji dowiedziała się od Vorbla następnego dnia. Zaprowadził ją na poddasze, do graciarni, która miała od tej pory stać się ich miejscem na ziemi. Wpierw myślała, że ciągnie ją na schadzkę. Utwierdzała ją w tym paskudna pogoda, ciężkie, deszczowe chmury wiszące nad nimi. Vorbl rozwiał jej wątpliwości. Wskazał na kąt zakryty płachtą lepkiej pajęczyny i powiedział:
Kiedy tak zbiegali po schodach, pokonywali korytarze gminnej szkoły zbiorczej, matka Vorbla, Krystyna, zatrzymała wzrok na portretach umieszczonych na ścianach. I wtedy zamiast widzieć posępne, dumne i próżne twarze królów i patriotów, w ramach dostrzegała okrutne gęby swoich wielkomiejskich rodziców a Vorbla dziadków. Wtedy to postanowiła znienawidzić ich na zawsze, nigdy nie oglądać, nie zamienić z nimi słowa, a po śmierci nie odwiedzać grobów, nie stawiać na nich zniczy, a tym bardziej kwiatów. Ilekroć potem widziała swego męża a jego ojca, konserwatora czyszczącego z drabiny portrety Piastów i Jagiellonów, darła się na niego bez względu na okoliczności, za nogawkę ściągała na ziemię.
Miała z tego powodu często trudności i nieprzyjemne rozmowy z dyrektor Rzepą, bo posądzano ją o brak szacunku dla historii narodu i polityczną niepoprawność.
Co dla jednego wartością, dla drugiego śmieciem. Tak też i z Vorbla rodzicami się porobiło. Kiedy wzięli ślub, to zdawało im się, że jedno drugiemu śmieci podrzuciło. Matce ojciec ciążył jeszcze bardziej niż Vorbl pod sercem. Brnęła w ten związek, nie widząc innego planu na życie. Co jej po takim chłopie, co tylko na główkę skakać do rzeki potrafi? Widocznie ona upadła na głowę, tamtego lata ciągając się z nim po krzakach. Ojcu Vorbla wcale nie było lżej. Gdyby go kto znał wtedy, toby nie uwierzył, że to ten sam chłop, co potem się o żonę zrobił zazdrosny. Miał dwadzieścia lat, sznur panien ciągnął się za nim przez wieś. Mógł mieć każdą, którą chciałby mieć. Miast tego zamieszkał na poddaszu szkoły, do której chodzić mu zawsze było nie po drodze. Na to poddasze złaziły się teraz stare i młode nauczycielki, przy herbacie gadały o rzeczach, których ani nie pojmował, ani słuchać nie chciał. Czekał tylko na cieplejsze dni, kiedy woda w rzece lekko się nagrzeje. Każdą wolną chwilę spędzał nad tą rzeką. Badał jej temperaturę, czekał na pierwszych amatorów kąpieli. Wreszcie przyszło lato, plaża zaroiła się od ludzi. Tyle tylko, że jakaś inna ta rzeka już była, mniejsza, węższa, z nurtem słabszym. Mniej się jego popisami już interesowały wyrostki, panny posyłały bledsze uśmiechy. A kiedy przyniósł syna pierwszy raz nad rzekę , pomyślał, że świat o nim zapomniał. Chciał to zaraz zmienić, rozebrał się do slipek, wypiął pierś i już miał z tym swoim wrzaskiem ruszyć do wody, kiedy usłyszał cichy płacz małego Vorbla, płacz zaczął rosnąć, nieść się po łące, między plażowiczów. A wtedy zrozumiał, że jego czas przedwcześnie minął. Wziął dziecko na ręce i zaczął uspokajać. Tyle tylko, że nic nie mógł zrobić, bo obok nich z krzykiem ganiały stada gówniarzy, obrzucające się piaskiem, chlapiące wodą z butelek po oranżadzie. Ojciec wsadził syna do wózka i wyprowadził z plaży. Potem przez kilka lat nie chodził nad rzekę, jeśli kto chciał go znaleźć, to musiał iść do lasu za wodą. Ojciec Vorbla krążył między drzewami, przystawał przy nich, przyciskał policzek do kory, nasłuchiwał, jak mu opowiadają o nim samym. Bo drzewa obserwują ludzi, był tego pewien. Mówił, że drzewa to długo się człowiekowi przypatrują, zanim zdecydują się na rozmowę z nim. Drzewa są wybredne.
Ale to już było pod koniec życia Andrzeja Vorbla, te leśne jego rozmowy. Wpierw były lata w szkole. Dostał szary fartuch do kolan i skórzaną torbę, podobną do tych, jakie noszą listonosze. Trzymał w niej narzędzia konserwatorskie. Zastosowania większości z nich nie znał. Brał je po kolei niezdarnie w delikatne dłonie, oglądał z każdej strony, wzrokiem błądził po obrazach królów na ścianach korytarza, jakby ci mieli mu pomóc. A który król trzymał w ręku taki, dajmy na to, strug? I co to był za strug, bo strugów jest wiele: Kątnik, gładzik, równiak, zdzierak, spust. A każdy do czego innego służy. Podwójnie ciężko było ojcu Vorbla, bo raz, że nie wiedział, co w ręku trzyma, a dwa – co z tym robić?
Tyle, że ojcu Vorbla nikt nie powiedział, że strug jest strugiem, a zatem do strugania służy. Nosił te strugi w torbie dla samego noszenia. Może i dla czystego sumienia. Myślał, że im cięższa torba, tym uczciwiej robotę swoją wykonuje. Dźwigał zatem po korytarzach wiertła, świdry, bory, dłuta, wkrętaki, obcęgi, kombinerki, szpachelki, ściski, pobijaki, rysiki, węgielnice, piły. Tarabanił się z nimi po schodach, dzieciaki w klasach rozpraszał. Z dzwonkiem jego brzęczenie się myliło, tak że czasem wybiegały za nim bachory na korytarz jak na apel albo alarm. Jedynym narzędziem, które znał w tym swoim przepastnym składzie, był młotek. Młotek to był młotek. Nie wiedział, skąd to wie, ale wiedział, że młotek jest młotkiem. Tak jak człowiek wie, że matka to matka, a ojciec to ojciec. Człowiek to wie, rodzi się z tą wiedzą. Tak samo i ten młotek. Gorzej, że tym młotkiem śruby wbijał. Gięły mu się, skakały w bok, czasem pękały. A to dlatego, że nie wiedział, że to śruby. Nawet nie brał ich za gwoździe, bo gwoździ też nie znał. Niszczała przy tym jego konserwowaniu szkoła od środka, wiatr wdzierał się przez potłuczone szyby. Wcale nie lepiej z nią było od zewnątrz. Andrzej Vorbl snuł się po placu z miotłą, bardziej ciągał ją za sobą, niż prowadził. Od razu było widać, gdzie szli, bo ślad między liśćmi za sobą zostawiali. Esy floresy wykreślali w tych liściach, koła i księżyce. Znaki tajemnych zgromadzeń, sprawności harcerskie, które dzieci na przerwach odczytywały. Najciężej było właśnie na tych przerwach, krył się wtedy z miotłą za rogiem. Stał tak w cieniu i myślał o śmierci. Tak jak wiedział, że młotek jest młotkiem, tak też wiedział, że umarł. Krążąc z miotłą między rozwrzeszczanymi dzieciakami, czuł, że jest trupem. Dwudziestokilkuletnim truposzem, na którego już nie patrzą panny zza płotu mijające szkolne podwórze. Bo kto lubi patrzeć na trupa? Śmierć jest ciekawa na etapie dopadania człowieka, kiedy już go pociągnie ze sobą, zostaje tylko paskudny fetor, od którego lepiej odwrócić głowę. Ojciec Vorbla wiedział, że śmierdzi. Marna to wiedza, tak jak i marna jest umiejętność wbijania śrub młotkiem. Snuł się, a raczej jego widmo, po szkole, noce spędzał na strychu ukryty między belkami. Były to noce bezsenne, niemożliwie długie. Coraz bardziej unikał żony. Nie pojmował, co do niego mówi, nie pojmował jej słów i ich znaczenia. Niezrozumienie kopało szpadlem rów między nimi. Żona była albo przy dzieciakach w szkole, albo przy małym Vorblu. On milczący, w kącie, z rękami na twarzy. Czasem odrywał te dłonie od oczu i patrzył na ich delikatną fakturę. Wstydził się tych niezdarnych palców, którymi nic nie potrafił zrobić. Bez jednego odcisku czy nagniotka, różowiutkie. Któregoś dnia skrył je w szmacianych rękawicach, które ściągał tylko do mycia i snu.
Czy Andrzej Vorbl nie próbował czegoś zmienić? Próbował, tyle że niewiele z tego wyszło.
Mijały dni, tygodnie, lata. Szurał miotłą po szkolnym placu, marniał w oczach. Aż tu nagle któregoś dnia wpadł na strych z krzykiem. Latał z kąta w kąt rozpalony, z błyskiem w jeszcze rano martwych oczach. Dibiasi! Dibiasi! – wrzeszczał przez szparę w dziurawym dachu. Klaus Dibiasi! Mój anioł! Mój zbawca! Moje nowe życie! Kiedy się uspokoił, wyciągnął z przepastnej kieszeni fartucha pogniecioną, pożółkłą od słońca i wiatru gazetę ze zdjęciem uśmiechniętego mężczyzny w samych slipach. Mężczyzna ze zdjęcia wyglądał jak gladiator, szyję zdobił mu ciężki medal na tasiemce. Ojciec Vorbla zaczął wolno sylabizować:
Włoski geniusz skoków do wody kolejny raz potwierdził, że nie ma sobie równych na świecie. Tym razem zdobył złoto olimpijskie w skoku z wieży. Wczoraj w Monachium nie mówiono o niczym innym. Urodzony w Austrii Klaus debiutował w wieku siedemnastu lat na olimpiadzie w Tokio, gdzie zdobył srebrny medal. Zdobywał też medale olimpijskie w Meksyku. Dibiasi jest synem równie znakomitego skoczka – Carlo. Włosi mogą być dumni zarówno z ojca, jak i syna.
Ojciec Vorbla złożył delikatnie gazetę, skrył ją w kieszeni i patrząc rozpalonymi oczyma na żonę, wykrzyknął:
Nie zdejmując butów i spodni, z krzykiem, jak za najlepszych lat, wpadł na kładkę, odbił się od desek i poszybował kilka metrów, by runąć w nurt. Po chwili wyszedł z wody, rozebrał się do slipek i ponowił skok. Tym razem darł się jeszcze głośniej. Plaża była pusta, co tylko potęgowało efekt. Za trzecim razem zawył już nieco ciszej, bo był lekko zmęczony. Za to ton głosu miał głębszy, bardziej zmysłowy, dobiegający wprost z radosnej duszy. Zapomniał o szkolnych obowiązkach, cały dzień biegał po łące, krzyczał, skakał z kładki, wypływał na powierzchnię, wracał na brzeg, wycierał mokre ciało koszulą, robił drobną przerwę i gnał znowu do wody. Wieczorem stracił głos i koszulę, która od wody i słońca rozleciała mu się w rękach. Zmęczony, ale szczęśliwy, wrócił półnagi na poddasze. Żona już spała, wsunął się cicho pod kołdrę, sięgnął do kieszeni wiszącego przy łóżku na krześle fartucha, delikatnie, dwoma palcami, wydobył gazetę z artykułem o skoczku i przeczytał go od nowa. Sen miał głęboki, mocny. W tym śnie chodził ulicami Tokio, mijający go nieduzi ludzie składali dłonie niczym do modlitwy, kłaniali mu się, a on odpowiadał im tym samym.
Rano obudził się pełen radości i chęci do życia. Nawet torba z narzędziami, której tak nie lubił i nie rozumiał, wyglądała inaczej. Zdawała się bardziej ludzka. Wziął swój ulubiony młotek i ruszył w kierunku zrujnowanej, przedwojennej cegielni. Podwinął rękawy i sumiennie cały dzień tłukł resztki szyb w zardzewiałych oknach. Potrzebował rozładowania nadmiaru energii, ale i spokoju, zebrania myśli, w szkole nie mógł na to liczyć. Co tam zresztą jakaś szkoła, kiedy o jego przyszłość idzie, o medale olimpijskie! Tłukł zatem szyby i planował, co robić dalej, by znaleźć się na szczycie. Po południu wrócił na strych, przewiesił ręcznik przez ramię i pomaszerował nad rzekę. Październikowa woda tego dnia była szczególnie zimna, ale on nic sobie z tego nie robił. Wręcz przeciwnie, był zadowolony ze swego samozaparcia. Jak to mówią, bez pracy nie ma kołaczy. Pod wieczór na łące pojawił się jego ojciec Błażej. Z nieodłącznym kiepem w żółtej lufce stanął nad pochylonym w trawie, strzelającym zębami sinym Andrzejem Vorblem. Dziadek wypuścił kłąb cuchnącego dymu i powiedział:
***