Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Postapokaliptyczny krajobraz, w którym nikłe przejawy istnienia szybko zamieniają się w cierpienie i śmierć. W tej podobnej sennym koszmarom przestrzeni wędruje Beniamin, raz za razem ryzykując utratę życia. By przetrwać w ogarniętej pandemią rzeczywistości, utrzymuje intymne stosunki z niemłodą kobietą, bezskutecznie próbując ją okraść. Podążą do ukochanej Bereniki, która jest w ciąży z nieznanym mu człowiekiem. Powieść o dziesiątkującej ludzkość pandemii. Temat, po który sięga m.in. Stephen King w "Bastionie", dedykowana jest czytelnikom swobodnie poruszającym się po literackich krainach mroku, gdzie spokój bywa nieczęstym gościem.-
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 416
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Tomasz Białkowski
(Powieść)
Przekład: Leszek Karnas
Saga
Lekkie objawy życia
Zdjęcie na okładce: Shutterstock
Copyright © 2022, 2022 Tomasz Białkowski i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788728291528
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
„Jednym z najbardziej szokujących zjawisk, które wydarzyły się w tamtym czasie, była znaczna umieralność ludzi w sile wieku.”
John Aberth, Spektakle masowej śmierci
Dedykuję mojej żonie Bernadetcie Darskiej
Beniamin obudził się w chwili, kiedy za oknem przetaczały się owinięte ocynkowaną bednarką drewniane koła ciężkiej fury. Natychmiast usiadł na metalowej krawędzi łóżka, poczuł ból, bo ostra rama wpiła mu się w mizerne pośladki. Dłonie zacisnął na białawych udach. W następnej chwili jego stopy przylgnęły do podłogi. Był środek nocy. Niewielkie światło sączyło się z lampy naftowej ustawionej na drewnianej szafce przy barłogu. Płomień drgał, kurczył się, rósł, przygarbiony człowiek rzucał na nagą ścianę karłowaty cień. Za oknem tuleje furmanki trzeszczały jednostajnie, przypominały mysi pisk. Wóz ciągnął zabiedzony stępak. Skrzypienie kół mieszało się z taplaniem w błocie końskich kopyt. Zwierzę i kierujący wozem człowiek przebijali się przez ciemności. Musieli być bardzo blisko. Za oknem, na bardzo krótką chwilę, pojawił się alabastrowej barwy księżyc. Odsłonił złachane zgliszcza miasta. Stary furman obijał zad wycieńczonej szkapy ostrym, niczym napięta cięciwa, batem. Cicho klął i złorzeczył, najwyraźniej bardzo się spieszył. Potem księżyc zakryły ciężkie płachty czarnych chmur. Hałas ucichł.
Leżąca w łóżku kobieta o imieniu Elmira cicho pochrapywała. Miała przymknięte powieki, a w jej szeroko otwarte usta wpadało migotliwe światło lampy. W pewnej chwili przekręciła się na lewy bok. Zaległa cisza, w której słychać było jedynie trzeszczenie sprężyn materaca. Uniosła ciężką nogę, a wtedy szara halka wykończona koronkami powędrowała do bioder. Kilka godzin wcześniej nakazała mu się rozbierać do naga i klęknąć przed sobą. Wtedy zadarł jej halkę i wolno pocierał dłońmi wewnętrzną stronę białych ud, potem gorącą pochwę. Elmira rozłożyła szeroko nogi. Nie chciał patrzeć na jej stare ciało. Sięgnął po leżącą na drewnianej szafce prezerwatywę. Pobudził się dłonią. Założył prezerwatywę na sztywnego członka. Potem wstał z podłogi i szybko położył się na podnieconej kobiecie. Wiła się pod nim, wbiła paznokcie w pracujące niczym prosty mechanizm pośladki.
Kiedy zaczął wykonywać ruchy frykcyjne, dostrzegł za oknem trzech wyrostków. Kręcili się przed zarośniętą chwastami metalową bramką prowadzącą na posesję dwukondygnacyjnego pawilonu. Złodzieje, jeden za drugim, przecisnęli się przez metalowe pręty. Ostatni został na czatach. Spod bejsbolowej czapki, która była dla niego zbyt duża, rzucał nerwowe spojrzenia na boki. Beniamin skupił wzrok na trzech włamywaczach, nie przestając kopulować. Najmniejszy, może ośmiolatek w ortalionowym dresie i porwanych trzewikach, wybił kamieniem szybę w oknie przedsionka. To wystarczyło, by jeden za drugim wślizgnęli się przez niewielki otwór do wnętrza domu.
Elmira zaczęła szczytować. Z trudem zrywał z siebie jej przedramię. Toczył z nią zapaśniczy bój, nie przestając pracować. Z czasem ich walka osłabła, kobieta powoli się uspokoiła. Jakby uznała, że jest nasycona. Jej oddech zaczął się wyrównywać. Beniamin nie miał wytrysku. Wyjął z pochwy błyskawicznie tracącego sztywność penisa. Potem ściągnął i wyrzucił w kierunku metalowego wiadra prezerwatywę. Bolały go podrapane pośladki i plecy. Narząd był napuchnięty i przekrwiony. Zataczając się ruszył w kąt izby, aby go umyć w misce z wodą. Lodowatą ciecz pokrywała popielatej barwy zawiesina. Mimo tego zdecydował się zanurzyć w niej dłonie, opłukać twarz i resztę ciała. W nozdrzach czuł zapach lateksu i skórnego łoju, który nie chciał się ulotnić. Elmira szybko zasnęła. W oczekiwaniu na umówioną wcześniej zapłatę, położył się w jej nogach. On również szybko zasnął.
Teraz Beniamin wstał z barłogu i ruszył do drewnianego stołu. Na upstrzonym resztkami spleśniałego chleba blacie leżały w nieładzie spodnie i koszula. Kiedy po nie sięgał, mimowolnie skierował wzrok na drzwi prowadzące do drugiego pomieszczenia. Zawahał się. Odłożył koszulę i ponownie spojrzał w twarz śpiącej. Zacisnęła mięsiste usta, w ich kącikach pojawiła się lepka zawiesina śliny. Miała grube rysy, pomarszczoną szyję, a na głowie gęste, błyszczące długie włosy kasztanowego koloru. Peruka przesunęła się do góry, odsłaniając czaszkę. Beniamin podszedł do drewnianego skrzydła, którego cień pokrywał ciemnym rombem deski podłogi. Pchnął drzwi bardzo delikatnie. Mimo tego przez pomieszczenie, wypełnione mieszanką potu, tytoniowego dymu, pleśni i słodkiej zgnilizny, przetoczył się skrzypiący, wysoki dźwięk. Obejrzał się lękliwie, wstrzymał oddech. Elmira spała dalej. Cień z podłogi powędrował na jej twarz. Z mroku wystawał tylko nos. Światło lampy weszło wąskim klinem do izby, oświetliło kredens. Ruszył w jego kierunku. Powoli dotarł do drewnianego mebla ustawionego na ścianie pod oknem. Czuł pulsowanie skroni. Klucz do szuflady wymacał na górze. Widział, jak Elmira go tam chowała wieczorem.
Najdelikatniej, jak tylko umiał, wysunął szufladę. Wymacał palcami kartonowe pudełko. Pochwycił je i zacisnął w dłoni. Miał to! Udało mu się! Potem wycofał się do pomieszczenia, w którym spała kobieta. Pudełko schował do kieszeni spodni. Ubrał się błyskawicznie i boso ruszył do drzwi. Kiedy sięgał po stojące w progu buty, usłyszał jej charkotliwy śmiech. Nie spała.
Zdrętwiał na ułamek sekundy. Poczuł lęk, który natychmiast wyparła wściekłość. Z zaciśniętymi pięściami ruszył do kobiety. Uniósł rękę do ciosu. Patrzył z nienawiścią w rozbawione oczy. Cały drżał. Wycedził przez zaciśnięte zęby:
- Gdzie to schowałaś? – Szybko wsadził drugą dłoń do spodni, wygrzebał pudełko. Opuścił ręce. Spoconymi palcami, niezdarnie grzebał we wnętrzu pojemnika. Patrzył w napięciu na niewielki przedmiot, we wnętrzu którego powinny być cenne przedmioty. Pudełko jednak było puste. Jego gniew wzmógł się przez to jeszcze bardziej. Złodziej poczuł się oszukany. – Mów! Bo zatłukę! – Krzyknął.
Kobieta nie przestawała rechotać. Bez namysłu rzucił się na barłóg, przygniótł Elmirę kolanami, dłonie zacisnął na jej szyi. Zawył przy tym, niczym dzikie zwierzę. Kobieta pod nim zaczęła się bronić. Wierzgała nogami, próbowała zrzucić go z siebie. Objęła go na wysokości klatki piersiowej, dociskała do piersi. Zaczął tracić oddech. Na koniec uderzyła go szerokim, twardym czołem w nos i zepchnęła na podłogę. Zaczęła go kopać po całym ciele. Zwinął się niczym w embrion, głowę schował w ramionach. Krew zalewała mu oczy i usta. Dziura w szyi paliła, jakby miał wciśnięty do jej wnętrza rozgrzany pogrzebacz.
Wtedy stało się coś, czego nie spodziewało się żadne z nich. Za oknem pojawiła się smuga biało-niebieskiego ognia. W następnej sekundzie smuga stała się drgającą ścianą żaru, która uniosła pod sufit nabrzmiałą firanę, a potem naparła na drewnianą okiennicę i wepchnęła ją do środka. Ogniste płomienie rozerwały z hukiem szkło, rozdzieliły je na setki ostrych kawałków, rozsypały po pokoju. Część z nich spadła na Beniamina, tnąc koszulę i skórę pleców na drobne troki. Gorąca szklana masa wżarła się we włosy, spaliła je, tworząc natychmiast w czaszce rozległe, głębokie rany, pocięła mu ramiona i stopy.
Znacznie więcej szklanych odłamków uderzyło w stojącą nad nim Elmirę. Jej ciało zamieniło się w ciemnoczerwoną, ruchomą bryłę. Spod postrzępionej halki błyskawicznie wypływały stróżki gęstej juchy. Próbując utrzymać równowagę, machała rękoma niczym linoskoczek nad przepaścią. Kiedy jęzor ognia liznął zasłony, runęła przed siebie.
Beniamin w ostatniej chwili ukrył się przed dymem pod kołdrą zdartą z łóżka. Zataczając się ruszył do płonących drzwi. Skulony, kątem oka dostrzegł kobietę. Nadpalona peruka wynurzyła się z kłębów dymu. Elmira klęczała u wezgłowia. Miała wykręconą szyję. Lewe oko obserwowało ogień wędrujący po suficie i żrący ze ścian tapety. Prawe wypłynęło i zniknęło w warstwie kurzu pod łóżkiem. W oczodole był ostry pręt metalowego stelaża, który wyszedł łysą potylicą. Płomienie kierowały się w górę i dół, były wszędzie.
Beniamin wybiegł przed dom. Kłębiaste stratocumulusy stały nisko nad miastem. Od niedawna przypływały w nocy, by zająć świt, długi dzień i pozostać tutaj do zmierzchu. Znikały na kilka godzin, wracały opite wodą. Budynek po drugiej stronie ulicy zamienił się w gigantyczne ognisko. Z płonącego domu co chwilę wystrzeliwały pociski z ognia i szkła. Wybuchy były nieregularne. Czasami kilka w krótkich sekwencjach tworzyło powtarzający się motyw, by po pauzie wypełnionej trzaskiem pękających ścian, rur i sprzętów, huknąć ze zwielokrotnioną mocą. Widział dzieci wyskakujące przez purpurowo-niebieskie oczodoły okien. Nie miały już siły, żeby przedostać się na ulicę. Utknęły przy metalowym płocie. Zawisły na prętach, zamieniając się w następnej chwili w żagwie rozświetlające ciemności. Ich krzyk niósł się między wypalonymi kamienicami. Dzieci konały w niewyobrażalnych mękach. Ogień zabijał powoli. Topił ortalion wżerający się w plecy i piersi. Powodował kurczenie nogawek w dżinsowych spodniach. Rozpuszczał tętnice i gotował w nich krew. Łachmaniarze spadali jeden po drugim z ogrodzenia, tarzali się w trawie. Po chwili nie było już na co patrzeć. Ci trzej nie żyli.
Gorący wiatr zmienił kierunek i w stronę Beniamina ruszyły kłęby gryzącego, ciemnego dymu. Zakrył usta i nos szmacianą chustą, którą zawiązał na karku. Nie rozstawał się z nią, stale nosił przy sobie, zakładał ilekroć wychodził na ulicę. Beniamin pomimo bólu szybko ruszył w kierunku, z którego przybył tutaj wieczorem. Niczego tej nocy nie zdobył, wymyślony naprędce plan kradzieży również się nie powiódł. Elmira zginęła w płomieniach.
W miarę jak Beniamin oddalał się od pożogi, huk pulsującego ognia, wybuchów i gotującej się w skorodowanych rurach zepsutej wody był coraz mniejszy. Dwie przecznice dalej panowała całkowita cisza. Z ciemności powoli zaczęły wyłaniać się szaropopielate szkielety domów. Wysokie kamienice nie posiadały dachów, części ścian i stropów. Odbarwiony tynk z zaciekami farby spuchł, skóra z akrylowej żywicy schodziła z niego płatami. Wylazły wrzody z wypalonej cegły. Mokre od deszczu przypominały pancerz kraba. Domy kurczyły się, osiadały albo niebezpiecznie wychylały na boki. Nadchodził świt. Na blednącym niebie pojawiła się purpurowa wstęga. Flara rozświetliła szkaradne sześciany mieszkań. Widać było ich martwe wnętrzności. Porozrywane płuca grzejników połączonych żelazną aortą z martwym, betonowym organizmem, akrylowe podbrzusza wanien, popękane umywalki, które barwą i kształtem przypominały chore białka oczu. Zanim skonały, toczyła je choroba. Pęknięte naczynka w spojówkach oznaczały wylew. Porozrywane na kawałki meble wystawały z hałd gruzu. Wydłubane ze ścian ramy drewnianych okien wisiały nad rzęsami balkonowych balustrad. Upiorne ruiny stały wsparte jedna o drugą. Sczepiły się w konwulsjach, by pozostać na zawsze w śmiertelnym uścisku. Kolejna raca ukazała poszarpane jelita sprężyn w materacach, przetrącone kręgosłupy kominów i poskręcane reumatyzmem ramiona dźwigarów. Stopnie schodów wędrowały wbrew intencji budowniczych w nieokreślonych kierunkach. Rwały się, nieoczekiwanie łączyły, splatały w warkocz oplatający komin. Nieco dalej zamieniły się w trawiony gorączką owrzodzony jęzor. Był wywalony z pomieszczenia, będącego kiedyś salonem, wprost na dawną aleję. Ciągle kapała z niego ślina z mżawki i pokruszonej terakoty. Martwe kamienice były skrępowane plątaniną kabli. Jakby zwisające bez żadnego ładu wisiory instalacji stanowiły element zaplanowanej z rozmysłem tortury. Oblepione czarną sadzą czasze anten przypominały strupy na ciele zadżumionego. Z martwych ceglanych ran wydobywał się smród padliny, cuchnącego uryną popiołu, przepalonego oleju i spalenizny. Przed zrujnowanymi kamienicami kurczyły się kalekie kikuty pordzewiałych ulicznych latarni. W miejscach, gdzie kiedyś były szklane bańki opraw, wyrosły kępy szarej, gnijącej trawy. Pokruszone chodniki pokrywała gruba warstwa popielatego pyłu. W kontakcie z wodą zamieniła się w błotny kożuch. Co kilka kroków zamiast betonowych sześcianów płyt była głęboka na kilka łokci bruzda. Z dołów wystawały pogięte obręcze kół od rowerów, dwukółek i dziecięcych wózków. Rudobrązowe szprychy przebijały butwiejące kawały kartonu. Stopione bryły plastiku i kule folii, zdeformowane fragmenty rur i osmalone głownie tworzyły kolejne rumowiska. Je także pokrywało błoto.
Dwie przecznice dalej panowała całkowita cisza. Między chodnikami ciągnęła się asfaltowa aleja. Stopiona kiedyś materia zastygła na jesieni, tworząc smoliste bałwany. Masa bitumiczna uwięziła drobne sprzęty, truchła domowych zwierząt i dwie pary stalowych szyn. Nienaturalnie wygięte nitki metalu kończyły się nagle, jakby jakiś tytan przeciął je gigantycznymi nożycami. Na rudych torach stała tramwajowa buda. Z jej ścian łuszczyły się węglowe włókna reklam. Na karbonie można było dostrzec kawałki wyblakłych liter, które nie układały się w żadne słowo. Wypalony mechanizm miał zerwane koła, które sterczały zanurzone w asfalcie kilkadziesiąt metrów dalej. Tramwaj przywarł do szyn parą zardzewiałych osi. Wypalona tapicerka odsłoniła metalowe stelaże. Na jednym z siedzeń pozostał zewłok.
Beniamin powoli podszedł do tramwaju. Drzwi do jego wnętrza były wyrwane z prowadnic. Zajrzał do środka. Podłoga była upstrzona zeschniętymi odchodami. Spod pryzmy zgniłych szmat wystawił pysk chudy szczur. Zwierzę patrzyło na człowieka z lękiem. Kiedy ten uniósł obolałe ramię do góry, szczur wyszczerzył żółte kły. Błyskawicznie skrył się w szmatach, skąd dalej słychać było jego warkot przetykany piskiem. Musiał być chory. Beniamin wszedł do wnętrza pojazdu i wolno podszedł do trupa na siedzisku. Ciało kobiety było pozbawione skóry na całej twarzy. W jej miejscu była miazga z poszarpanych mięśni. Przebijały się przez nie umazane krwią kości żuchwy i szczęki. Szczury wygryzły kobiecie oczy. Jej głowa była odchylona do wnętrza budy. Wspierała się na rozprutej metalowej skrzynce automatu biletowego. Martwa miała krótko przycięte, skołtunione włosy. Kiedyś mogły być brązowo-kasztanowe. Kobieta wyglądała na młodą. Musiała ukryć się w tramwaju całkiem niedawno. Świadczyły o tym ślady butów, które wypatrzył w skorupie z błota zalegającego ulicę. Najwyraźniej szukała schronienia. Beniamin odchylił poły zniszczonego prochowca. Spod łachmanów wystawały chude ramiona. W porwanym swetrze z wełny był niewielki otwór oblepiony zakrzepłą krwią. Podwinął materiał. Wygłodzone gryzonie zdążyły się już dobrać do mięśni żołądka i przegryźć błonę śluzową. Nagle Beniamin zrezygnował z przeszukiwania kieszeni płaszcza i szybko opuścił wnętrze tramwaju. Z lękiem patrzył na ślady, których wcześniej nie zauważył. Naliczył trzech ludzi. Szybkim krokiem ruszył w przeciwnym kierunku między kamienice, za którymi majaczyły sześciany wysokich budowli.
Słońce ledwo przebijało się przez ołowiane chmury. W miejsce mroku wsunął się dżdżysty świt, a do uszu Beniamina poczęły dobiegać pierwsze odgłosy. Ziemia wydychała ciepło, które zamieniało się we mgłę. Ta miała zapach gnijących odpadów i spalenizny. Nagle wyłaniały się ze skondensowanej szarości przetrącone kikuty drzew obtoczonych w popiele. Pozbawione liści i gałęzi konały w pasie nasadzeń miedzy ulicą a chodnikiem. Wraki-widma wypływały z mgły niczym góry lodu na morzu. Beniamin omijał je w bezpiecznej odległości. Mogli tam być ludzie. Wolał trzymać się blisko butwiejących ścian. Tak było najrozsądniej. Gdyby szedł ulicą byłby widoczny dla tych, którzy byli ukryci w rumowiskach albo izbach zamienionych w duszne nory.
Zabudowa stawała się coraz rzadsza. Szedł szybkim krokiem, co chwila oglądając się za siebie. Miał wrażenie, że ktoś za nim podąża. Skrył się za pryzmą gruzu i przykucnął. Czekał. W dłoni zacisnął mokrą, nadkruszoną cegłę. Nasłuchiwał wstrzymując oddech. Nagle dostał ataku suchego, płytkiego kaszlu. Czuł męczący ból w klatce piersiowej. Nie mógł wypluć plwociny. Odłożył cegłę, zdjął z twarzy chustkę i powoli wyrównywał oddech. Bał się, że kaszel go zdemaskuje. Nikt się jednak nie pojawił. Postanowił opuścić kryjówkę i iść dalej. Wkrótce Beniamin stanął na szczycie stromo opadającego zbocza. Tutaj ziemię pokrywała czarna darń i błoto. Na zgniłej trawie wyrosły wątłe wierzby. W ich wnętrzu ustało życie. Miały poharataną korę, zaraza wgryzła się w drewno aż po sam rdzeń. Suche pędy pokryły jasne parchy, bezlistne gałęzie zwisały do ziemi. Część drzew leżała w trawie z odkrytymi korzeniami, porosła je pajęczyna z chwastów. Niżej, za murem z kamieni, wiła się szeroka rzeka. Zatęchła woda wolno przemieszczała się w głębokim korycie. Pokrywał ją nabłonek z farby, gałęzi, poniszczonych mebli i martwych ryb. Czasami pojawiało się napęczniałe cielsko konia albo sztywnej rogacizny, nie brakowało zwłok ludzkich w stanie głębokiego rozkładu.
Beniamin spojrzał w stronę mostu. Z kieszeni spodni wyjął pokryty warstwą gumy niewielki monokular. Przyłożył lunetkę do oka, wyregulował ostrość. Sto metrów dalej z wody wystawały trzy stalowe, potężne filary. Środkowy był w połowie przełamany. Wyglądał jak rozwarty cyrkiel. Jedno z jego pordzewiałych ramion opadało ostro w wodę. W miejscu zniszczonych przęseł zostały pojedyncze metalowe belki. Mogły być szerokie na pół metra, biegły przez całą długość konstrukcji. Wisiały wysoko nad pokrytym gęstym zielskiem filarem. Z rzecznej łodzi wylewała się struga ropy. W kleistą maź wpływało ptasie ścierwo, zostawało na ścianach barki. W tym miejscu tworzyły się bąble konopiastej piany. Trująca woda bulgotała, perliła się, dławiła własną kipielą. W miarę nienaruszone pozostały tylko skrajne przyczółki.
Beniamin przetarł kciukiem załzawione oko i spojrzał w prawo. Pół kilometra dalej stał kolejny most. Przeprawa miała dwie kamienne podpory łączące się z trzema ceglanymi przęsłami. Stary łukowy most kiedyś służył do transportu kolejowego. Jakimś cudem przetrwał nienaruszony. Nawet z tej odległości bez lornetki widać było spacerujących po nim trzech strażników z bronią. Beniamin dostrzegł na drodze furmankę, która powoli kierowała się w stronę kamiennej przeprawy. Obok fury, na wysokości drewnianego dyszla, szedł człowiek. Trzymał w lewej dłoni skórzane lejce. Powożący kierował parą krów dźwigających na karkach łukowate chomąta. Furmanka dotarła do punktu kontrolnego. Była nim niewielka drewniana buda pokryta bitumicznym gontem. Szlaban stanowiła drewniana żerdź zawieszona w poprzek mostu. Jeden z wartowników zajrzał pod brezent, a potem sięgnął po długi, stalowy pręt, który stał oparty o strażniczą budę. Wbił go głęboko w piasek, wyciągnął i ponowił pchnięcie w innym miejscu. Na sekundę zamarł, a potem błyskawicznie odskoczył na kilka kroków od wozu. Teraz pozostali wartownicy skierowali lufy karabinów w kierunku furmana. Ten uniósł ręce nad głowę, kręcił na boki głową. By być lepiej zrozumianym, zdarł z twarzy chustę. Strażnicy kategorycznymi gestami nakazywali mu, aby się od nich odsunął.
Wtedy powietrze przeszył huk wystrzału, zaraz po nim kolejny. Pociski powaliły furmana na bruk. Leżał w kałuży krwi szybko wypływającej spod skórzanego płaszcza. Próbował zatamować ją dłońmi. Przestraszone krowy szarpnęły wozem, głośno mucząc ruszyły prosto na szlaban. Dzwonki zawieszone przy chomątach poczęły pobrzękiwać nierówno, racice dudniły po kocich łbach. Drewniana bariera pod naporem pękła niczym zapałka, wywróciła natychmiast wsporniki. Ciężkie zwierzęta parły na środek mostu, za sobą ciągnęły wóz. Strażnicy biegli za nimi, krzyczeli. Osadzili je dopiero serią karabinowych naboi. Krowy rycząc zaryły potężnymi łbami w kamieniach. Masywne chomąta zerwały się z ich karków i połamały szerokie łopatki, z krowich nóg wylazły ostre kości. Wóz z pękniętym dyszlem zakołysał się na boki, po czym uderzył w ceglane balustrady. Bariery nie wytrzymały potężnego żgnięcia. Siła uderzenia wypchnęła z osi mostu również furmankę, która do połowy swojej długości zawisła nad wodą. Wtedy spod sztywnej płachty wraz z piachem zaczęły wysuwać się błyszczące tuleje konserw. Część z nich spadła na bruk. Pozostałe, niczym krople wody z kranu, kapały do gigantycznego zlewu. Wartownicy rzucili się do wozu, który zsuwał się w przepaść. Masywny wóz z piachem i konserwami ciągnął ze sobą martwe zwierzęta. Łączyły je z furmanką grube rzemienie i pęknięty dyszel. Potem runęły wraz z wozem do rzeki. Tubalnemu pluśnięciu towarzyszyło ujadanie nastroszonych psów i przekleństwa kolejnych strażników. Ci przybiegli z drugiego przyczółka. Kilkunastu ludzi zbierało w pośpiechu rozsypane na moście puszki. Chowali je po kieszeniach, w szerokie cholewy butów, do przewieszonych przez piersi szmacianych toreb. Rzucali się jeden na drugiego, by walczyć o niespodziewany pokarm. Dołączyły do nich psy, które zdezorientowane wyły i kąsały nogawki turlających się po klepisku ludzi. Krzyki, wyzwiska i walkę zakończyła dopiero seria w niebo z karabinu, który trzymał w dłoniach stojący nieco z boku siwy, długowłosy człowiek.
Beniamin niezdarnie zsunął się ze skarpy prosto na kamienny brzeg. Ból ramion i pleców nasilił się, a rana na szyi piekła coraz bardziej. Poraniona skóra na głowie paliła, jakby właśnie na nowo rozpalono na niej ogień. Beniamin wszedł w błotną maź, między wystające z wody przybrzeżne zarośla. Rękami odsuwał kępy czarnej, sztywnej turzycy. Kiedy chwytał za jej łodygi, kruszyła się w palcach. Nogi zapadały się po kolana w cuchnącej breji. Stawiał niepewnie kolejne kroki po niestabilnym dnie. By nie stracić równowagi, wyłamał z krzaków gruby patyk. Badał nim dno do chwili, kiedy kij nie utknął w mule i się nie złamał. Brnął dalej z rękoma uniesionymi do góry. Miejscami wpadał po biodra w zawiesinę, a wtedy mocniej waliło mu serce. Beniamin za wszelką cenę starał się chronić szyję. Rana, którą zębami zadała mu kobieta, była szczególnie groźna. Trucizna poprzez nerwy mogła bardzo szybko dotrzeć do mózgu. Czasu na ratunek byłoby wówczas niewiele. Beniamin wytężał wzrok w poszukiwaniu niewielkiej tratwy. Prymitywną konstrukcję wykonał latem z nadrzecznych konarów powiązanych konopną liną. Wygrzebał ją kiedyś w ruinach sklepu, w którym sprzedawano artykuły żeglarskie. Tam też znalazł pod połamaną ladą duże pudełko z prezerwatywami i szwajcarski nóż oficerski. Z każdym krokiem odczuwał coraz większe zdenerwowanie. Rzeczny pojazd ukrył w krzakach na wysokości spalonego domu. Po szkieletowych ścianach zwanych „murem pruskim” pozostały ledwie dwa gnijące od wilgoci szachulce. Strach zaczął wypierać ból i zmęczenie. Mgła szybko opadała. Mżawka mieszała się z ciągnącym od wody chłodem. Gdyby nawet odnalazł tratwę, musiał pozostać w ukryciu do zmierzchu. Myśli Beniamina powędrowały na drugi brzeg. Wśród ruin czekała na niego Berenika. Była sama i bezbronna. Jeśli on nie wróci, dla niej będzie oznaczało to koniec. Nie przetrwa długo.
Za mostem po lewej był las. Mdłe promienie światła uginały się w prześwitach tworząc setki białawych stożków. Czoło dawnego ostępu pokryła ślepa martwica. Stojące drzewa zamieniły się w trupi posusz. U jego stóp rozścieliła się leżanina. Z wykrotów wystawały plątaniny korzeni w kolorze marengo. Ziemia pokryta była siedziskami z poszarpanych pniaków i kolumnami popękanych kłód. Konary przepaliły kwaśne krople nieustannie powracającej siąpawicy, a w dołach po potężnych roślinach stały kałuże skisłej wody z uwięzionym w niej leśnym robactwem. Żyjące tutaj kiedyś zwierzęta uciekły albo podusił je gęsty dym. Padlina leżała wszędzie. Odarte ze skóry i ścięgien zwierzęta pokrywała warstwa pęczniejącego iłu.
Po kamiennym moście krążyli uzbrojeni strażnicy. Szczegółowo kontrolowali ludzi i konne zaprzęgi pojawiające się przy drewnianym szlabanie. Widział, co zrobili z przemytnikiem. Mimo to myślał o skryciu się pod jednym z wozów. Mógłby podbiec do furmanki i uczepić się drewnianej zwory. Po namyśle odrzucił ten pomysł. Wartownicy mieli psy tropiące. Jedyna droga prowadziła nad wodą. Przez monokular widział ludzi spacerujących po zniszczonym nabrzeżu. Dochodzili do przyczółka mostu po lewej stronie, lecz żaden z nich nie odważył się wejść na most. Nie było potrzeby kontrolowania tego miejsca. Nikt o zdrowych zmysłach nie zdecydowałby się na wybranie takiej drogi. Dla Beniamina to była jedyna szansa. Uważnie obejrzał resztki mostu. Po solidnych przęsłach pozostały pojedyncze metalowe teowniki. Miały szerokość ramienia dorosłego człowieka. Ułożono je przez całą długość mostu. Były wypiętrzone na środku, jakby jakiś rzeczny olbrzym naparł na nie plecami i tak już pozostały. Łączące je śruby i nity dawno przeżarła rdza. Teowniki wisiały dziesięć metrów nad okaleczonymi filarami. Metalowa wstęga delikatnie kiwała się na boki niczym huśtawka w sadzie. Jakby lewitowała nad stalowymi podporami, które trzeszczały jednostajnie. Od środka rozrywała je niewidzialna siła. W każdej chwili mogły zapaść się w odmęty. Beniamin wyszedł na brzeg i przygięty do ziemi, przebiegł kilkadziesiąt kroków. Wyrównał oddech i znowu ruszył w kierunku zniszczonego mostu. W pewnej chwili jego prawa stopa wpadła w niewielką dziurę, wywinęła się na zewnątrz. Poczuł ukłucie. Zatrzymał się w miejscu. Wyjął stopę z dziury, usiadł na pokrytych mułem kamykach i zdjął przemoknięty trzewik. Nie było wątpliwości, delikatnie podkręcił staw skokowy. Na szczęście nie było krwiaka i opuchlizny, a ból był niewielki. Staw pozostał stabilny, mógł iść dalej. Wstał i przeszedł kilkanaście kroków. Tym razem bardzo uważał. Dziur było znacznie więcej, wypłukała je w ziemi woda.
Stalowy łęk mógł mieć długość pięćdziesięciu metrów. Szeroki na pół metra, piął się łagodnie ku górze. Przypominał kaleką, spłaszczoną na grzbiecie cykloidę. Beniamin zdjął z twarzy chustę i rozerwał ją zębami na dwie części. Owinął materiał wokół dłoni tworząc prowizoryczne mitynki. Wcześniej ściągnął przemoczone trzewiki, połączył je sznurówkami i założył na karku. Pokonał pas mokrego błota i powoli wszedł na belkę. Przyjął pozycję klęczącą, dłonie oparł na krawędziach i z głową wysuniętą do przodu ruszył w kierunku drugiego brzegu. Przesuwał się ku środkowi rzeki, gdzie nurt był najbardziej dynamiczny. W dole kręciły się parskające gęstą pianą wiry. Widział obracających się w nich topielców. Zesztywniałe ciała były posklejane z konarami drzew. Demoniczne utopce tkwiły w rosochatych widłach, obejmowały pnie tak samo mocno jak on swoją stalową krzywiznę. W pewnej chwili jedno z kolan gwałtownie zsunęło się z metalu, a ciało ruszyło za nim, w prawo. Instynktownie przywarł do belki. Objął ją niczym najcenniejszy skarb. Leżał tak kwadrans równając oddech i ocierając szmacianym gałganem zroszone potem czoło. Beniamin ponownie zmienił pozycję i zaczął się czołgać. Kiedy był kilka długości ciała od drugiego brzegu, metal pod nim zaczął chrobotać. Przez całą długość krzywizny przetaczały się przeciągłe odgłosy. Łuk syczał niczym gigantyczny błotny zaskroniec. Spod skorodowanych nitów słychać było zawodzenie. Beniamin, nie bacząc na ryzyko zsunięcia się do wody, poderwał się z belki i z rozłożonymi na boki rękoma przebiegł ostatnie metry, by na koniec wpaść stopami w przybrzeżną płyciznę. Wtedy usłyszał za plecami potężny huk. Kabłąk naprężył się i niczym wezbrana fala ruszył z drugiego brzegu. Fala wznosiła się by zostawić za sobą błyskawicznie tracący sztywność stalowy ogon. Łby nitów, niczym karabinowe pociski, wystrzeliły serią wysoko nad rzekę. Inne popruły na boki. Spadały w nurt tworząc na tafli wody setki przenikających się, pomarszczonych kręgów. Wtopione w metal zakuwki, niczym wężowe łuski, zostały w belkach i razem z nimi runęły do wody. Oleista ciecz wessała resztki mostu.
Było ich dwóch. Ten niższy, tęższy, z okrągłą twarzą, miał grafitowej barwy bandanę. Materiał pokrywał malunek przedstawiający szczerzącą krzywe zęby mumię. Na wielkich uszach zawiesił przeciwsłoneczne okulary, które maskowały jego ślepotę. Na łysej głowie miał wycięte dziesiątki sznytów. Ciało, aż po kostki, okrywał bezkształtnym wojskowym sztormiakiem zgniłego koloru. Obuty był w oblepione zaschniętym błotem skórzane kamasze z cholewami, w których wyrwano języki. W kościstej dłoni zaciskał wielki rewolwer. Długowłosy rudzielec okrywał twarz silikonową maską przeciwgazową. Para błyszczących, niczym dwa stożki dymnego kwarcu, oczu skryta była za czarną plastikową osłoną. Na grzbiet narzucił porwany koc. Spod sztywnego materiału wystawała patykowata, porośnięta cienkim włosiem blada noga. Na bosej stopie nosił zniszczony łapeć powiązany sztywnym rzemieniem. Rudy obciągnął chude ciało wełnianym golfem. Obwiązał się w talii łojowym sznurem, do którego miał przytroczoną aluminiową menażkę i długi myśliwski nóż w skórzanym pokrowcu. Nie miał prawej nogi, ale ledwo cienki kikut, sięgający goleni, obszyty na końcu nieudolnie grubymi nićmi. Rudzielec podpierał się odartym z kory brzozowym kosturem, który wyglądał niczym gigantyczny biały piszczel.
- Co widzisz? – Bezoki zacisnął sękate palce lewej dłoni na ramieniu kulawego i równocześnie skierował lufę rewolweru przed siebie.
- Nic. Ścierwo. – Rudy wyswobodził się z uścisku i pokuśtykał w kierunku leżącego w nadrzecznym szlamie człowieka. Maska posiadała komorę foniczną, dlatego to, co mówił było słyszalne nawet ze znacznej odległości.
- Dycha?
- Chyba tak. Mocno obity i pokąsany.
- Psy?
- Może. Mogły to być też lisy. Albo wodne szczury.
- Sprawdź mu kieszenie.
- Sam sprawdź.
- Nie bój się, masz maskę. Ochroni ci mordę.
- Ty też żeś miał maskę, jak macałeś tamtego małego. I co? Muszę cię teraz ciągać przy sobie jak ślepego kundla.
- Skąd miałem wiedzieć, że jeszcze był żywy? Że nie był sam?
- A ja niby teraz to wiem, co? A jak to podstęp? Jak kto tu jeszcze jest? – Rozejrzał się z lękiem na boki, potem na nieodległą drogę, nasłuchiwał. Kiedy upewnił się, że nikogo w pobliżu nie ma, powiedział. - Schowaj do kieszeni to żelastwo. I tak nie masz naboi. Tego tu nie nastraszysz, gały ma przymknięte.
Niewidomy ruszył w kierunku, z którego dobiegały słowa kompana. Wcześniej usłuchał polecenia i wsadził do przepastnej kieszeni ciężki rewolwer. Zamachał rękami w powietrzu, aż wreszcie wymacał kostur towarzysza. Uczepił się kija.
- Zdziel go przez łeb. – Podjudzał. – Celuj w skroń.
- Sam go zdziel. Poczekamy, aż się wykończy. To niedługo.
- To ile?
- Niedługo. – Poklepał go po łysej glacy. – Mamy fart. Widzę, że ma coś w kieszeniach.
- Co? – W głosie ślepego słychać było pożądliwość.
- Skąd mam wiedzieć?
Beniamin leżał na wznak z rozłożonymi szeroko rękoma. Jego przymknięte powieki czasami nerwowo drgały. W szeroko rozwarte usta łapał wilgotne powietrze. Człowiek na dłoniach miał gałgany ze szmat, koszula rozeszła się od wody, dwa strzępy bielały obok w szybko stygnącej ziemi. Jakby zdarto je z dwóch jednorękich dziwotworów. Na jego wątłą pierś siąpił drobny deszcz. Przeleżał w błocie cały dzień.
- Może ma co do jedzenia? – Ślepiec skierował twarz w kierunku leżącego, zdjął okulary odsłaniając dwie głębokie ciemnoczerwone dziury. Jakby zapomniał o swoim kalectwie.
- Może ma.
- Trzeba mu to zabrać, bo się może zmarnować. No, rusz się!
- A jak kto nas najdzie?
- Nie najdzie. Idzie noc. Kto ma rozum, ten po nocy nad rzekę nie chodzi. Chyba że szuka śmierci.
- Racja.
- On ma coś jeszcze.
- Co?
Rudy spojrzał na swoje zniszczone sandały, a potem w twarz Beniamina. Słychać było jak przełyka ślinę. Gdyby ślepiec mógł widzieć, zobaczyłby w oczach towarzysza lęk wymieszany z pazernością. Ten najwyraźniej coś sobie obliczał w myślach.
- Ma buty.
- Buty? Całe? No, to mu je ściągnij z kulasów.
- On je ma na szyi. Związał sznurowadłem.
- Buty ma na szyi? Po co?
- Nie wiem. Może chciał płynąć za rzekę?
- Jak płynąć za rzekę? Czym? To czemu tu leży przy drodze?
- Nie wiem, może kto go napadł?
- To by nie miał butów i by nie dychał. A dycha.
- Fakt. Czyli co? On naprawdę chciał się dostać za rzekę?
- Mógł chcieć. Tam podobno można jeszcze co znaleźć.
- Niby co? Tam nic nie ma. Wszystko jest spalone i zatrute. Te, co tam zostali, jedzą szczury.
- A tu to nie jedzą?
- Racja. I jeszcze coś ci powiem.
- Mów.
- On jest młody.
- Kto?
- Ten tutaj, ten co zdycha.
- Jak to, młody? Nie ma młodych, pomarli. Są tylko tacy jak my.
- Jeszcze trochę ich jest. Ale mało. Jak nic wszyscy zdechną. Mówią, że zostaniemy tylko my i dzieci.
- Nie gadaj mi o dzieciach. Rozumiesz?!
- Fakt. Jakie to dzieci? Gdyby to były dzieci, dalej miałbyś ślepia. Dzieci by ci oczów nie wydłubały.
- Milcz!
Zaległa cisza, do uszu tych dwóch dolatywał jednostajny szum ciemnej rzeki przewalającej się w szerokim korycie.
- Dobra. – Rudzielec podjął wreszcie decyzję. – Idę do niego. – Odsunął stojącego obok ślepca i wspierając się na kosturze postąpił dwa kroki w kierunku nieprzytomnego, którego płaski zarys ledwo majaczył w wypiętrzonym przy brzegu rzecznym szlamie. – Jeden but jest twój. Mnie wystarczy na kulasa ten lewy. – Rudzielec odszedł. Słychać tylko było dźwięk wyciąganego z błota kostura, który przypominał zasysanie tłoka.
Ślepiec wytężał słuch, czekał na suche uderzenie ciężkiego kija o czaszkę. Na głowę założył kaptur, puste oczodoły zakrył ciemnymi szkłami, a szponiaste dłonie splótł w węzeł. Wyglądał niczym brat zakonny szykujący się do nocnej modlitwy. Myślał o tym, co tamten może mieć w kieszeniach. Najbardziej chciał, żeby to była puszka ryb. Tak, rybna sałatka. Przypomniał sobie zapach oleju i warzyw, a w środku zobaczył kawałki tuńczyka. Wyobrażał sobie, że zanurza w tłustej masie paluchy. Nie pamiętał, kiedy jadł coś takiego. Skojarzenie z rybami przyszło mu dlatego, że stał nad wodą, której zimny, cuchnący zapach wypełniał mu nozdrza. Prawdę powiedziawszy, ślepiec chciał zjeść cokolwiek. Od dwóch dni, nie licząc dwóch skisłych ogórków ze słoja znalezionego w zawalonej piwnicy, nic nie jadł. Nie wzgardziłby nawet spleśniałą skórką od chleba. Pod chustą mamrotał modlitwę do Boga o dobry łup. Poczuł ssanie w żołądku, napływającą do ust ślinę. Wypluł plwocinę pod nogi. Pomyślał, że zgrzeszył, charkając w obecności Stwórcy. Przeprosił go natychmiast. Szybko zakończył modły, kreśląc prawą ręką znak krzyża na piersiach. Czekał.
Rudzielec stanął nad leżącym człowiekiem. Z futerału wydobył długi nóż, którego stal na ułamek sekundy zabłysła w ciemnościach. Zaplanował, że poderżnie tamtemu gardło. Aby to zrobić musiał odstawić na bok kostur i klęknąć. Kiedy odrzucił sękaty kij, niczym wielki bocian, zamarł w bezruchu na jednej nodze. Wtedy powieki Beniamina zadrgały i poraniony spojrzał nieprzytomnym wzrokiem na wiszący nad nim czarny kontur oprawcy. Rudzielec nawet w tak lichym świetle dostrzegł ciemnoniebieskie oczy, które miały w sobie coś magnetycznego. Z majchrem zaciśniętym w sękatych palcach zawisł nad ofiarą. Nie mógł przestać patrzeć w te oczy. Jakby szukał czegoś w ich wnętrzu. Nagle stracił równowagę i z łoskotem runął w błoto. Upadł maską w luźny grunt tuż obok niebieskookiego. Część jego silikonowej przysłony i policzek tamtego prawie się stykały, oddechy wzajemnie przenikały, a chłód z tracącego resztki ciepła półnagiego ciała wdzierał pod zmechacony koc rudzielca. Odruchowo zaczął macać dłonią podmokły grunt, bo kiedy padał wypuścił z dłoni nóż. Gramoląc się i wyrywając fałdy koca, który podwinął mu się pod brzuch, klęknął obok mężczyzny. Beniamin w milczeniu wpatrywał się w demoniczną postać w czarnej masce. Nawet nie próbował się podnosić. Jakby zobaczył demona i zrozumiał, że nie zdoła go pokonać. Wolno łapał ustami nadrzeczną wilgoć, a potem wydychał kłęby jasnej pary. Czekał na śmierć. Rudy patrzył w jego rozszerzone źrenice. Im dłużej się gapił, tym wolniej jego palce mieliły błoto. Wreszcie przestał szukać noża. Wymacał kostur, wsparł się na nim. Zanim ruszył w powrotną drogę, zdjął z pleców koc i okrył nim nagą pierś niebieskookiego człowieka. Zostawił mu też menażkę do połowy wypełnioną słodką wodą.
Ślepiec sobie tylko znanym sposobem wyliczył, że jego kompana nie było przez kwadrans. Stanowczo za długo, jak na czas potrzebny, żeby zatłuc kijem półżywego człowieka. Czekał na jedzenie. Zastanawiał się, co zrobi z obiecanym mu butem. Postanowił, że wymieni go w mieście na puszkę z rybami. Kiedy rudy dokuśtykał na wzniesienie i oznajmił, że nic nie ma, rzucił się na niego i próbował udusić. Był znacznie słabszy. Leżeli ciało przy ciele ciężko dysząc. Gniew ślepca nie gasł. By rozładować wzburzenie, poderwał się na nogi i z wyciągniętymi nad głowę rękami krążył w kółko. Z daleka wyglądało to tak, jakby jakiś prorok wygłaszał kazanie w wielkiej świątyni pozbawionej ścian i dachu. Jedyny jego uczeń podniósł się z ziemi i siedząc wysłuchiwał słów mędrca. Ten klął i strzykał kwaśną śliną. Szukał kulawego zdrajcy. Wreszcie opadł z sił i zrezygnowany usiadł w krzakach. Skulony, objął rękami kolana, zadarł twarz ku niebu a jego porośnięty gęstą szczeciną podbródek lekko drżał. Żałował, że stracił oczy. Chciał teraz płakać.
- Dlaczego? – Mówił jakby sam do siebie. – Miał pełne kieszenie… Sam żeś gadał… I buty…
Po drugiej stronie rzeki między zgliszczami rozbłysła żółtopomarańczowym światłem flara. Szła ostro ku czarnemu niebu. Pędzące światło wydobywało z ciemności na chwilę nieokreślonego kształtu wraki samochodów i puste studnie poszczerbionych dziedzińców. Na ich dnie były place zabaw zastawione poskręcanymi serpentynami drutu, cybuchami piaskownic wypełnionych popiołem. Wtopione w plastyczną masę błyskały rude od wody krótkie zwapnione piszczele. Znikały wraz z gasnącą flarą.
- Oddałem mu pled. – Głos rudzielca dobiegł zza pleców ślepego.
- Co?! Ty oszalałeś!
- Zgubiłem też nóż.
- Żartujesz sobie!?
- Nie. Mam za to twoją chustę. Chodź tutaj, ja bez kulasa nie wstanę. Coś mi chyba pękło w kolanie. Trzeba czekać, aż się rozwidni.
Bezoki wstał z ziemi i ruszył za głosem. Dotarł do towarzysza i kucnął przed nim. Gdyby miał wzrok szukałby w oczach tamtego odpowiedzi. Rudzielec podał mu chustę i po chwili powiedział:
- Nie mogłem go skrzywdzić. Zrozumiałem to, kiedy patrzyłem w jego oczy. Zobaczyłem w nich coś, czego nie widziałem od lat. To był cud.
- O czym ty gadasz?
- Mówię ci, to był prawdziwy cud!
Niewidomy nasunął na usta chustę i zapytał przez brudny materiał:
- Co żeś zobaczył tak cudownego w tych ślepiach, że przez to straciłeś koc, nóż, buty? Przy okazji zniszczyłeś mi okulary, a to znaczy, że zdechniesz…
- Dałem mu też naszą wodę.
Ślepy zakrył brudnymi rozcapierzonymi szponami łysą czaszkę. W milczeniu kręcił nią na boki, jakby nie dowierzał własnym uszom. To nie mogła być prawda!
- Dlaczego!?
Rudzielec skierował wzrok w stronę, gdzie leżał ranny człowiek. Milczał. Na koniec zwiesił głowę i powiedział:
- I tak tego nie pojmiesz.
Obudził się z gorączką okryty ciężkim od rosy kocem. Coś uciskało mu piersi. Szczękając zębami usiadł z butami przewieszonymi przez kark. Czuł tępy ból przeszywający plecy i szyję. Gruda ołowiu napierała na prawą skroń. Noc przechodziła w blady świt. Z mroku wypływały kępy martwego rdestu. Wyglądały niczym wysepki na oceanie czarnej, zatrutej ziemi. Zdawało mu się, że widzi upiorną postać zataczającą kręgi po parującym chruście. Nieme widziadło miało potargane, rude kłaki i niczym trójnogi pająk przebierało kończynami w niewidzialnej pajęczynie. Stwór zostawił swój odwłok na siedzisku z darni. Pająk rzucał głową na boki, wyraźnie czegoś szukał. Sunął zygzakami przy ziemi, by czasem wyciągnąć wysoko długą szyję. Nagle przystanął, wygrzebał z trawy zgubione odnóże i w tej samej chwili przeistoczył się w dwunogiego owada. Wtedy siedzący w bezruchu odwłok poruszył się gwałtownie, wstał i przywarł do nienaturalnie cienkiej i długiej nogi pająka. Zataczając się nadrzeczny omam rozpłynął się w kłębach mgły.
Beniamin na chwilę zdjął z ramion cuchnący koc. Nie mógł sobie przypomnieć skąd go wziął. Znalazł też menażkę. Odkręcił zakrętkę i wciągnął w nozdrza zapach zimnej wody. Pragnienie wzięło górę nad zdrowym rozsądkiem, bo przechylił aluminiowy pojemnik i natychmiast poczuł w ustach i gardle cudowny smak źródlanej wody. W myślach podziękował nieznajomej istocie, która ofiarowała mu te skarby. Potem uwolnił piersi od trzewików. Poczuł wilgotny chłód, którego niewidzialna warstwa wypełniła jego poranione ciało. Z kieszeni porwanych spodni wyciągnął nóż. Drżącą ręką na środku wełnianej płachty wyrżnął pojedynczą bruzdę. Niezdarnie zarzucił pled na wychudzone ciało i przez wycięty sznyt przełożył głowę. W parującym błocku wypatrzył gałgan flanelowej koszuli. Wstał i podniósł kawał szmaty. Ostrzem odciął rękaw i go odrzucił. Materiał z pleców otrzepał z grudek błota o udo. Zakrył usta i nos chustą, której końce przewiązał na karku. Złożył nóż i schował do kieszeni. Usiadł na spękanej ziemi i na stopy ze zdartą skórą nasunął cuchnące trzewiki. Zasyczał z bólu. Potem spojrzał w górę. Z nieba w kolorze szarego kruszywa przebijały kryształy bladego słońca. Podniósł się z wysiłkiem, zabrał menażkę i wolno ruszył w stronę uschniętych kikutów białych drzew.
W ciągach chodników pełno było rozpadlin zasypanych białawym wapnem. Gruzełki proszku mieszały się z poranną mgłą tworząc glejową zawiesinę. Wstęgi talku przypominającego śnieg unosiły się nad ulicą i niesione podmuchami powietrza wędrowały ponad dachy budynków. Tu opadały ciągnięte siłą grawitacji na poszarpane połacie ceramicznych dachów i płaskie prostokąty lepiku. Prószyły na posadzki balkonów wysuniętych niczym szuflady z ogromnych komód, zalegały cienką warstwą pokropione rdzą rynny. Oblepiły elewacje chropawą skorupą, która zakryła też otwory okien i drzwi. Ciągi kamienic zamieniły się w lodowe palisady ze snów wariata. W pobielałych od wapna wąwozach ulic odcisnęły się ślady ludzi i zwierząt. Nici dwukółek nakładały się na siebie, biegły meandrycznie ciągnięte przez oszalałych kulisów. Trudno byłoby wypatrzyć ślady tych, którzy mogliby spacerować. Nie brakowało uformowanych jakby z monstrualnego wykrawacza odcisków dłoni, wgnieceń piersi, barków i twarzy. Wachlarzy powstałych z agonalnych ruchów rąk. Na kamiennej przybudówce w kokonie z wapna leżał martwy człowiek. Bezdomny zmarł nocą pod drzwiami blokując wejście na korytarz. Teraz podeszło do niego dwóch łapiduchów zawiniętych w bezkształtne fartuchy szarego koloru i maski kryjące całe twarze. Pielęgniarze prawie zniknęli na tle białej ściany. Za ręce i nogi unieśli wątłe truchło i zarzucili je na drewnianą paletę z dokręconymi kółkami. Było tam już kilka woskowych ciał i martwy człowiek, niczym zgniły liść w rynnie, zsunął się na ulicę głową w dół. Leżał tak ze skręconym karkiem i nienaturalnie wykręconą głową długą chwilę, bo ci dwaj otworzyli drzwi na korytarz i stanęli obok siebie w bezruchu. Głębiej, wzdłuż ściany dostrzegł oparte o strupy zielonej farby martwe postacie. Niektórzy zmarli siedzieli w kucki, jakby odpoczywali po długiej drodze chłodząc się w półcieniu korytarza. Ci trzymali ręce między kolanami. Wszyscy mieli napuchnięte twarze kolorem zbliżone do ścian. Słodki smród, jaki wydzielali, sprawił, że pielęgniarze zamknęli drzwi i wrócili do swojego prymitywnego wózka. Podnieśli z ulicy martwego i z wprawą zarzucili go na hałdę ciał. Tępo zagruchotały stukające o siebie kościste miednice, a tułów trupa zaplątał się w wiotkie gałęzie z rąk i nóg. Mieli ruszyć dalej, kiedy jeden z nich dostrzegł niewielką szorstką kulę. Zwinięty w kłębek pies zdechł obok swojego pana. Miał pysk i gardziel zapchane wapiennym kneblem. Proszek okrywał całe futro, kiedy pielęgniarze nieśli czworonoga na wózek, z jego uszu sypał się biały talk. Jakby wypełniał od środka całe zwierzę.
Beniamin szedł obok wózka, który trzeszczał i skręcał na boki pod nadmiernym obciążeniem. Łapiduchy, niczym dwie szkapy między dyszlem, ciągnęły go za drewnianą tyczkę prosto na pobliski rynek. Tutaj pomarańczowożółtą barwą płonął gigantyczny stos. Inni ludzie w kombinezonach ciskali w rozedrganą od żaru gardziel martwe, poskręcane od śmiertelnego tchnienia zwłoki. Dorzucali do nich sztywną zwierzęcą padlinę, tworząc rozbryzgi czerwonych iskier. Płonęły koty i psy, nie brakowało szczerzących zęby szczurów. Smród spalenizny przenikał przez materiał i wciskał się w nozdrza Beniamina. Powstrzymywał się przed wymiotami. Palenisko, prócz fal pulsującego ciepła, wydzielało kłęby gęstego dymu, który wił się nad ulicą szaroczarnymi nitkami, a powiewy wiatru niosły go za rzekę. Ruchliwy ogień zamieniał w popiół zwapnione kości. Jego sypkie hałdy zalegały cały plac. Przypominał śnieżne zaspy, w których zaraz pojawią się z sankami roześmiane dzieci. Beniamin widział na wapiennym dywanie bose, małe ślady. Odciski stóp biegły blisko przy sobie, należały do wyrostków, których sfory przebiegały nocami kwartały miasta. Teraz zapewne zalegali duszne izby bez okien. Tłoczyli się po strychach, skąd mogli obserwować ulice. Beniamin unikał dzieci. Były niczym stada wygłodniałych wilków. Uzbrojeni w zęby z noży i pazury z metalowych rurek napadali z niewyobrażalną gwałtownością. Przemoc była doświadczeniem, jakie poznali i rozumieli. Spotkanie z nimi oznaczało śmierć albo kalectwo. Beniamin myślał teraz o kobiecie, do której wracał. Przyspieszył kroku.
Wszedł w wąską, boczną ulicę. Mijał wysokie kamienice o stromych szczytach. Niektóre miały długie filary z wywleczonymi żyłami rudego drutu. Osłaniały pozbawione drzwi ślepe wejścia. Rozglądał się na boki, patrzył w górę, gdzie na gzymsach, rwanych niczym oddech astmatyka, leżały czarne kule spalonych gołębi. Dostrzegł też pomnik przedstawiający zadumanego mędrca zanurzonego po biodra w ciężkim fotelu. Miał ręce uniesione na wysokość szerokich piersi. Urwano mu dłonie, które teraz leżały na cokole skierowane palcami w dół. Obejmowały kulę brązu symbolizującą glob. Wyglądało to tak, jakby ziemia chciała uciec w głąb siebie samej. Minął salon samochodowy, w którym zobaczył grzbiet limuzyny pociętej żyletkami błękitnych kafelków z terakoty. Sterczały krawędziami skierowanymi w poszarpany sufit, zamieniając pojazd w pradawnego stegozaura. Pysk wielkiego, białego potwora okrywał ślubny wieniec ze sczerniałych kwiatów. Wnętrza bezokich kamienic wypełniały papierowo-szare kłęby sadzy. Nie chciał na nie patrzeć.
Szybko, prawie biegnąc, dopadł jednego z krańców ulicy. Stał tu wysoki, niczym katedralna wieża, przeszklony biurowiec. Malachitowa budowla z kwarcu miała poszarpaną elewację, jakby była gigantycznym ogórkiem, pokąsanym krzywymi zębami. Doszedł do pokłutych odłamkami betonu i żelaza szklanych wrót. Przed nim był ogromny hol wyłożony marmurowymi płytami. Biały miał z ulicy dotarł także w to miejsce. Granulki tworzyły ławice pływające po powierzchni marmurowego morza. Podłoże stało się śliskie. Wszędzie walały się pordzewiałe poręcze, uchwyty, zaciski, kotwy i kłęby delikatnego żelastwa. Pod ażurowym cieniem stała szeroka landara. Na długim kontuarze leżały cienkie deszczułki laptopów. Odchodziły od nich powleczone warstwą talku pajęczyny kabli. Widział dziesiątki szklanych drzwi, nad którymi były inkrustowane rdzą metalowe tabliczki. Nazwiska ludzi zlazły wraz z łuszczącą się czarną farbą. Wnętrza anonimowych gabinetów pokrył całun z pyłu.
Ostrożnie wszedł do budynku i stanął przed obrotową bramką. Wcisnął biodra między grube pręty kołowrotka z metalu. Trójramienny mechanizm natychmiast zagarnął mu pled, rozpruł materiał i wylazł niklowanym piszczelem na wysokości brzucha. Utknął. Zacisnął palce na pręcie, szarpnął nim kilka razy. Mechanizm najwyraźniej się zablokował. Naparł ponownie, a wtedy za plecami usłyszał ściszoną rozmowę. W jego kierunku szli jacyś ludzie, tocząc gorący spór. Wpadł w panikę. Głosy za nim były coraz głośniejsze, uderzenia podeszew o płyty chodnika nabierały mocy. Ludzie kłócili się teraz już całkiem głośno. Poczuł jak krew napływa mu do uszu, a serce rozpoczyna szaleńczy pęd. Nagle kroki ustały. W tej chwili zapadła głęboka cisza, w której słyszał swój przyspieszony oddech. Zrozumiał, że go zobaczyli. Rozpaczliwie szarpnął się w stalowej klatce. Blokada trzymała mocno, stała się barierą nie do przebycia. Spojrzał za siebie.
Było ich dwóch, wyglądali jak przerośnięte muchy. Żółtozielone ślepia błyskały chłodnymi refleksami, za uszami przechodziły w butelkowej barwy paski. Te oplatały pokryte rzadkim, jasnym włosiem czaszki. Zarośnięte szczeciną szczęki pod chustami wyglądały na nadnaturalnie duże, jakby pokąsały je roje os. Na wąskich ramionach dźwigali obszerne bluzy ze stalowymi wężami suwaków. Zaś na patykowatych nogach mieli workowate spodnie ze śliskiej tkaniny w jaskrawych barwach. Musiało być im gorąco, bo przy dokładniejszej lustracji odkrył, że są to narciarskie kombinezony z wszytą od wewnątrz otuliną. Na nogach nosili porwane tenisówki bez sznurówek. Najpewniej wszystko to wygrzebali ze składu sportowej odzieży. Wyższy trzymał pokryty błyszczącą emulsją kij do golfa. Miał też metalową obręcz z siatką wypchaną u dołu. Na jej dnie ciążył duży szmaciany gałgan. Zakapiory przeszły rozwarte ramy z wytłuczonym szkłem. Stawiali ciężkie kroki w kobiercu z tysięcy kryształów, które mieniły im się w ogromnych goglach. Niższy wydobył długi nóż zza skórzanego paska oplatającego złachaną kurtkę. Widać było czarną rękojeść połączoną z jednostronnym, szlifowanym ostrzem oblepionym zastygłą juchą. Zabójcy w milczeniu zbliżali się niczym dwa polujące dzikie kocury. Beniamin szarpał się w swojej klatce, zaczął przeraźliwie krzyczeć. Jego struchlały głos wpadł do ogromnej sali. Odbijał się od zawieszonego nad holem szkieletu balkonu. Echo pognało wysoko aż do poszarpanej kratownicy dźwigającej potężny żyrandol z kryształów poczernionych dymem. Szklaną jaskinię musieli zasiedlić nocą ludzie. Świadczyły o tym wyskrobane do jasnego metalu puszki, które leżały w resztkach osmalonych dymem głowni. Ogień rozpalono na środku holu. Wokół spopielałego jądra leżały upstrzone plamami sienniki i krzesła odlane z plastiku. Kiedy wyruszał za rzekę, biurowiec wyglądał na niezasiedlony. Mylił się. Był pewien, że ten z kijem zaatakuje go pierwszy, potem jego kompan dokończy dzieła podrzynając mu gardło.
Ponownie naparł biodrem na sztywny trójnóg przypominający odnóża gigantycznego owada. Krzycząc i przyzywając na pomoc Boga szarpał się w przód i tył. Spod twardego plastikowego oskórka wylazły dwa pokąsane rdzą bolce, z których wypłynął smar. To dodało mu siły. Kolejne szarpnięcie sprawiło, że oplatające go odnóża oderwały się od reszty stalowego ciała. Był wolny. Biegł przez wielką salę złączony z trójnogiem tworząc dziwaczną pięcioręką hybrydę. Wpadł w popiół po ognisku, przewrócił krzesła tarasujące mu drogę. Zaraz potem stalowe ramiona trójnogu zsunęły się do kolan Beniamina. Stracił równowagę i runął przed siebie. Uderzył czołem w twardą posadzkę. Za sobą słyszał krzyki, a w nozdrzach czuł smród padliny. Z niechlujnie zawiązanego worka, niczym z targanego konwulsjami żołądka, wyrwały się ciemne, oślizgłe bryłki. Niektóre z nich poczęły się niezdarnie ruszać. Powiększały swoją objętość za sprawą niewielkich skrzydeł pokrytych błyszczącym śluzem z krwi i nieokreślonej galaretowatej cieczy. Oszołomione gołębie wygrzebywały się z miazgi martwych zwierząt, piszcząc kąsały inne ptaki. Jakby obwiniały je za swój los. Próbowały wzbić się w powietrze. Zbyt zmęczone, po kilku próbach, zastygały w bezruchu. Z góry mogły wyglądać jak kropla atramentu, który spadł na kartkę, rozlał się, aby pozostać czarną, bezkształtną plamą. Między konającymi grzywaczami brodziły w śluzie młode krakwy. Poranione przez oszalałe gołębie małe kaczki resztkami sił człapały w kierunku dużego ptaka z wyłupanymi ślepiami. Ten siedział niemo w gnieździe ulepionym naprędce z odłamków szkła, wodnego osocza i piór. Kiedy wciskały się pod jego poszarpane skrzydła, był już martwy.
Beniamin poderwał się na nogi i zataczając się jak pijak, biegł w kierunku drzwi w kolorze starego srebra. Wiedział, że tamci ruszyli już za nim. Dopadł metalowego skrzydła, które ze zgrzytem zamknął za sobą. Znalazł się w całkowitej ciemności. Nie miał czasu na zaryglowanie drzwi od środka. Sięgnął do kieszeni po nóż. Nerwowo obmacywał nogawki spodni. Drogocenny przedmiot zniknął! Prawdopodobnie wysunął się podczas upadku na posadzkę. Kroki za drzwiami były coraz głośniejsze. Ruszył w dół. Zbiegał po schodach macając mokrą, złuszczoną ścianę. Czuł smród gnijącej wody. Kilka razy potknął się na zalegających stopnie niewidzialnych przedmiotach. Wówczas rozkładał szeroko ręce i zapierał się o chropowate mury. Dwaj zabójcy podążali za nim. Najpierw usłyszał skrzypienie otwieranych drzwi i uderzenia podeszew o betonowe stopnie. Jakiś ciężki przedmiot przeleciał tuż obok jego ucha, by tocząc się po schodach wypełnić korytarz paraliżującym ruchy hukiem i kurzem gryzącym oczy. Potem snop zimnego światła z latarki prześlizgnął się po szarych ścianach, osłoniętym wilgotnymi płachtami pajęczyny suficie, by wyłowić jego plecy i głowę, której zwielokrotniony cień zeskakiwał po stopniach. Kolejny gruda betonu nafaszerowanego drucianymi drzazgami potoczyła się obok niego, a krąg światła urósł i odsłonił wlot do sześcianu gigantycznej groty. Kiedy poczuł wodę wypełniającą mu buty, zrozumiał, że znajduje się we wnętrzu podziemnego parkingu. Brodząc po kolana w zatęchłej cieczy dopadł najbliższego filaru i skryty w ciemności równał oddech. Po chwili światło latarki zaczęło macać wnętrze jaskini. Taflę podziemnego stawu pokrywała drobna ciemnozielona bylina. Spod wody wychodziły wieloramienne żabieńce i wspinały się po stojących w bezruchu dziesiątkach wielkich skorupiaków. Samochody okryte ciężkimi kobiercami z pędów zamieniły się w gąbczaste wysepki. Stada mutantów skonały z otwartymi ślepiami. Światło latarki zaglądało we wnętrza organizmów, odsłaniało skórzane kanapy, polane niklem oprawy prędkościomierzy i kościste obręcze kierownic o barwie popiołu. Beniamin przywarł do słupa. Stał w cuchnącej wodzie, czując pod stopami śliskie dno. Delikatnie potarł je czubkiem buta, a wówczas grunt jakby się rozjechał. Tropiciele, trzymając się razem, zaczęli sunąć w jego kierunku. Przeczesywali wnętrza pojazdów jedno po drugim. Zaglądali w rozwarte odwłoki bagażników, w których zamieszkały szczury. Rozgarniali nogami ciężką zawiesinę, jakby szli przez pryzmę drobnego piasku. Chciał, żeby nagle wciągnęła obu do środka. Czuł ich bliskość, smród przepoconych kombinezonów, a zdawało mu się, że i ich próchniczne oddechy. Nagle światło zgasło. Towarzyszyły temu przekleństwa i huk eksplodującej szyby. Beniamin ponownie potarł dno, a kiedy wyczuł jego śliski fragment, kucnął i zanurzył ręce po łokcie w lodowatej, mętnej cieczy. Wyjął z niej prostokątną blachę. Ułożył w dłoniach tablicę rejestracyjną w taki sposób, że stała się narzędziem do walki. Wyrównał oddech i czekał. Czuł, jak woda przemieszcza się między jego nogami, opływa kolana, by delikatnie masować bryłę filaru. Ślepiec z kulawym nadchodzili. Musiał zaatakować pierwszy. Potem szybko uciekać w kierunku schodów.
Wyskoczył zza filaru i ciął krawędzią blachy, niczym maczetą, poziomo, na wysokości piersi. Usłyszał przeraźliwy krzyk. Wiedział, że trafił. Poczuł przez blachę opór czegoś twardego, co mogło być kością ramienia. Błyskawicznie ponowił cięcie. Teraz krzyk był jeszcze potężniejszy, w jego oczy trysnęła ciepła krew, a obok spadł z pluskiem ciężki kawał ciała. Ranny człowiek rzucił się w jego kierunku, jakby chciał go zagarnąć, lecz on poczuł na plecach tylko ciężar jednej ręki. Wyszarpnął się z tego dziwacznego objęcia i wyprowadził kolejne uderzenie. Teraz ciął pionowo. Czuł, jak metal wchodzi w twarz tamtego, rozdziela ją na dwie bryły rozpalonego mięsa. Usłyszał plusk ciała opadającego w wodę. Krew zbryzgała mu całą twarz, przesączyła się przez chustę i dotarła do ust. Odruchowo chciał ją wypluć. Zacisnął broń między kolanami i zdarł z twarzy szmacianą osłonę. Zapragnął krzyczeć, lecz powstrzymał się w ostatniej chwili. Tamten drugi musiał być blisko. Poczuł, jak metal wrzyna mu się we wnętrza dłoni i prawie odcina kciuki. Rozerwał zębami chustę i owinął nią obie dłonie, jak wtedy, kiedy przedzierał się przez rzekę. Czekał. Tamten stał ukryty za którymś z samochodów. Mógł mieć nóż.