Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Jak wysoka może być cena niezależności? I czy zawsze warto ponieść ten koszt? Madeleine Eleonore Caroline jest córką Cesarza Ver-Atha. Fakt ten przysparza jej jednak więcej cierpienia niż korzyści. Gdy ojciec postanawia zaaranżować jej małżeństwo, dziewczyna podstępem ucieka z zamku. Nieświadoma zagrożeń zewnętrznego świata Madeleine szybko pada ofiarą obrzydliwego trolla, który więzi ją w swojej pieczarze. Ratunek przychodzi z niespodziewanej strony. Członek Zakonu Potępiających Dobro zabiera księżniczkę do świata Vatanów. Czy Madeleine uda się odnaleźć w tym przepełnionym ludzką pogardą mieście? Pozycja obowiązkowa dla miłośników fantastyki z silnymi postaciami kobiecymi – w stylu książek Sarah J. Maas.
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 237
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Szymon Chwaliński
Saga
Vatani. Pozdrowiona
Zdjęcie na okładce: Midjourney
Copyright ©2022, 2024 Szymon Chwaliński i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788727178110
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Adriannie, bez której brakłoby mi odwagi
„Szczere słowa mogą zaboleć,
lecz tylko ból sprawia, że rośniemy w siłę”
(fragment przemówienia cesarza Ereveta I przed bitwą o Mer-Rad)
Są miejsca, z których nie ma już powrotu. Madeleine o tym wiedziała. Zrobiła coś głupiego, naprawdę głupiego i czuła, że nadchodzi jej ostatni oddech. Wstrzymała go. Naiwnie wierzyła, że w ten sposób opóźni wykonanie wyroku. Nadchodził jej czas. Była w ciasnym więzieniu, za jakie trafnie uznała brudne i niewygodne leże potwora. Czym był? Jak wyglądał? Nie wiedziała. Lewą ręką zasłoniła sobie oczy, a prawą owinęła wokół zgrabnej talii. Tak czuła się bezpieczniej. Niestety w rzeczywistości było to tylko złudzenie.
Znalazła się w trudnym położeniu. Śmierć. Po raz pierwszy czuła jej prawdziwy zapach. Na myśl o tym przeszedł ją dreszcz. Spięcie rozchodzące się po jej ciele sprawiło, że poczuła silne pieczenie. Dotknęła swojej nogi. Była lepka i ciepła. Zraniła się. Kiedy do tego doszło? Zanim zdążyła się zorientować, coś poruszyło się w mroku. To musiał być on. Czy przyciągnęła go do mnie krew? To było już nieistotne.
Był olbrzymi, na ciele posiadał liczne rany. Dłonie miał opuchnięte, a włosy tłuste i obrzydliwe. Siwe? Tak, chyba siwe. Nie potrafiła dostrzec więcej szczegółów. Było ciemno. Panicznie ciemno. Strugi światła z trudnością przedostawały się przez gałęzie drzew rosnących u wylotu jaskini. Muszę się stąd wydostać. Tylko jak ominę tego stwora? – panikowała. Już wcześniej wiedziała, że jest w tarapatach, ale dopiero teraz dotarło to do jej świadomości. Nie znała się na potworach, nie miała pojęcia, co mógł z nią zrobić. Czy pożre mnie żywcem? Nie wygląda na takiego, co jada rośliny. Madeleine się nie myliła. Ugrzęzła w jaskini trolla, który uwielbia mięso.
Bliżej. Był już coraz bliżej. Jego brązowe ślepia potwierdziły to, co od kilku chwil sygnalizował mu węch. Obiad. Jest. Nie uciekł. Troll zrobił kilka kroków tak gwałtownych, że zatrzęsła się ziemia. W końcu zatrzymał się tuż przed nią. Dziewczyna poczuła wstrętny odór, jaki ciężko było z czymkolwiek porównać wysoko urodzonej osobie. Nigdy nie była tak blisko czegoś równie ohydnego. Gdyby nie paraliżujący strach, pewnie by zwymiotowała. Przerażona skuliła się na ziemi. Nie dam sobie rady. Nie dam. Sobie. Rady – panikowała. W tamtej chwili stało się coś niewyobrażalnego. Jej myśli odbiły się od ścian i wróciły do niej wraz z echem. Dźwięk utworzył spiralę, ściany wibrowały, a wyjście z jaskini stało się niemożliwe.
Zasypała siebie żywcem.
Troll obezwładniony dźwiękiem krążącym po jego leżu upadł i złapał się za głowę. Madeleine była za bardzo wystraszona, żeby się ruszyć, i za słaba, żeby cokolwiek mu zrobić. Niby czym miałaby go zabić? Jej wytworny strój nie pasował do aktualnego położenia. Miała na sobie czerwoną, skórzaną kurtkę, na której od pasa do szyi przytwierdzone były drogocenne kamienie w kolorze burgundu. Spodnie wykonane były ze skóry turkusowego węża licznie występującego na zachodnim brzegu Krwawej Rzeki. Były unikatowe, ponieważ uszyto je z największego osobnika tego gatunku, jakiego widziano od pojawienia się Starożytnych. Za sam ubiór warto było ją napaść. To jednak nie wszystko. Miała przy sobie jeszcze drogi pierścionek, który dostała od ojca w dniu czternastych urodzin. Legendy powiadały, że służył do wykonywania czarnych obrzędów. Nie była już dzieckiem. Magia i kamienie kręciły ją, od kiedy dostała pierścień. Czary jako vatańskie upodobania zostały dawno zakazane. Dla niej nie stanowiło to przeszkody. Nazywała się przecież Madeleine Eleonore Caroline. Była córką Cesarza.
To główny powód, dla którego nie mogła znaleźć żadnej pomocy i utknęła w tej przeklętej jaskini. Uciekła z zamku w Inu Watu, gdyż jako pełnoletnia, siedemnastoletnia dziewczyna miała poślubić księcia z dalekiej krainy. Nie wiedziała nawet, skąd pochodził ani dlaczego właśnie za niego powinna była wyjść za mąż. Nie godziła się na to. Uknuła podstęp. Razem z królewską świtą wybrała się na polowanie, podczas którego postanowiła uciec. Oddzieliła się od reszty i pojechała przez Las Milczących. To tam spadła z konia i niefortunnie trafiła wprost do leża wielkiego trolla. Nie tak miało być. Chciała uciec do wujka, on na pewno ochroniłby ją przed nierozsądną decyzją ojca. Kochał ją, lecz czy przeciwstawiłby się Cesarzowi? Madeleine nie miała czasu, by odpowiedzieć sobie na to pytanie. Troll zaczął dochodzić do siebie.
Skoro i tak nie widziała żadnej drogi ucieczki, wstała i podeszła bliżej bestii. Wymyśliła sobie, że gdy potwór się obudzi i zobaczy jej spojrzenie, uzna, że to ona go otumaniła. Głupi pomysł. Trolle nie odczuwają strachu tak jak ludzie. Zwłaszcza te, które są wściekłe i głodne. Madeleine czuła się bardzo zagubiona. Nie wiedziała, jakim cudem jej myśli opuściły umysł i spowodowały chaos. Była o krok od obłędu.
To, co wydarzyło się raptem kilka chwil później, wprawiło ją w osłupienie. Troll złapał się za obolałą głowę i po paru nieudanych próbach ostatecznie podniósł swoje masywne ciało. Widok dziewczyny wcale go nie przestraszył.
– Troll być wściekły. Nie głodny. Przeszło mu. Zabić. Głupia. Zjeść później! – wydarł się, a na twarzy Madeleine znowu pojawiło się przerażenie.
Troll najpewniej rozszarpałby ją na małe kawałki, a później ugotował z niej zupę, napotkał jednak kolejną przeszkodę. Jego wielki i jak powiedziałaby Madeleine, obrzydliwy nos poczuł kogoś jeszcze.
– Dziewczynka niegroźna. Później zabić. Zjeść. A ty? Coś jest? Dokładka?
Troll odwrócił się, a córka Cesarza odetchnęła z ulgą. Dopiero po kilku sekundach zrozumiała jego słowa. Był tam ktoś jeszcze. Przeświadczenie to sprawiło, że w jej żyłach zaczęła buzować krew, a na ciele pojawiła się gęsia skórka. Pierścień Madeleine wibrował, ale nie zwróciła na to uwagi. Zabijmy razem trolla – zwróciła się w myślach do nieznajomego. Poczuła ogromne podniecenie, które chciało niemalże wyskoczyć z jej piersi. Była okropnie zmęczona, ale nadzieja przywróciła ją do życia. Tymczasem bestia odnalazła swój drugi cel.
– Tu jest. Dokładka.
Madeleine nie widziała, kim był. W ciemnościach dostrzegła jedynie umięśnionego mężczyznę z szarym kosturem w ręku. Vatan? Dziewczyna pomyślała, że z trolla zostanie kisiel, ale tak się nie stało.
Vatanami potocznie nazywało się członków otoczonego złą sławą Zakonu Potępiających Dobro. Legendy zawsze skazywały ich na porażkę, a jeśli już wygrywali, to świat czekały lata w wojnie i cierpieniu. Byli ponoć niezwykle sprytni, nadludzko szybcy i parali się magią. Mieszkańcom Inu Watu zakazano jakichkolwiek kontaktów z tymi istotami. Nikt nie wiedział, czy na pewno pochodzili z naszego świata. Ręce aż świerzbiły Madeleine z ciekawości. Bardzo chciała ich poznać, a dawno nie była tak blisko jednego z nich. Córka Cesarza nie odczuwała strachu przed nieznajomym. Nawet jeśli Vatan okazałby się tak zabójczy, jak mówią legendy, to przecież troll chciał zrobić z niej obiad. Zwariowana dziewczyna liczyła na pomoc mężczyzny z kosturem. Nie miała innego wyjścia.
Przed oczami Madeleine rozpoczął się nie lada spektakl. Leże trolla stało się areną pojedynku maga z ohydną bestią. Zaraz miało dojść do starcia. Gdy troll spróbował chwycić Vatana, ten jednym skinieniem dłoni zniknął z jego pola widzenia. Potwór znieruchomiał i podrapał się po łbie. Zrozpaczony i głodny zapytał:
– Gdzie jest? – Jego doniosły głos rozniósł się po jaskini.
Nieznajomy pojawił się w pobliżu dziewczyny. Popatrzył w jej brązowe oczy, mrugnął, uśmiechnął się szyderczo, jak to robią Vatani, i znowu zniknął.
Troll dalej błąkał się w ciemnościach i szukał znikającego celu. Był coraz bardziej sfrustrowany, a machanie wielkimi łapami powodowało pierwsze oznaki zmęczenia. Bestia pociła się niemiłosiernie, smród docierający do Madeleine przyprawiał ją o mdłości.
– Chodź no. Tutaj. Do mnie!!! – Troll już nie krzyczał, zaczął się drzeć. Odczuwała to nawet jaskinia, której suche ściany zaczęły się sypać.
Pojedynek przechodził w ostateczną fazę. Vatan postanowił zakończyć teatr jednego aktora. Pojawił się za plecami zagubionego potwora, a z kostura w prawej ręce wysunął długi nóż, po czym wbił go w plecy trolla. Bestia jęknęła i po chwili padła na ziemię. Tak dla pewności czarodziej zebrał w sobie moc i uderzył w trolla, doprowadzając do końca ten nierówny pojedynek.
Madeleine patrzyła na to wszystko z zapartym tchem. Kiedy poczuła, że niebezpieczeństwo zostało zażegnane, zrobiło się jej słabo. Gdy upadała, w ręce złapał ją jej wybawiciel.
– Już dobrze, Madeleine – powiedział. – Mam na imię Zerritan i zabiorę cię do naszego obozu. Do Vatanów.
Dziewczyna rozumiała, co mówił, była jednak zbyt słaba, by się mu sprzeciwić. Nie chciała iść do Zakonu Potępiających Dobro. Słyszała, że podobno każdy, kto tam wszedł, nie wrócił już jako zwykły człowiek. Córka Cesarza wiedziała, że Zerritan uratował jej życie, ale naiwnie wierzyła, że nie miał złych planów. Madeleine nie zauważyła, że mężczyzna znał jej imię. Czy wiedział, kim była? Jeśli nie dostrzegł w jaskini jej cesarskiego ubioru, to na pewno zobaczyłby go w obozie. Ale wtedy byłoby już za późno.
Vatan poruszył dłonią, tworząc niebieski okrąg. Chwycił dziewczynę i zniknęli. Pozostawili za sobą pył, zasypaną i pustą jaskinię, w której Madeleine widziała, jak Vatan zabija trolla. Czy właśnie to się wydarzyło? Las Milczących skrywa więcej tajemnic, niż ludzkość potrafi wymyślić. Przemilczy również i tę historię.
Wstrzymałam oddech
„Nie ten, kto nabiera powietrza, tak naprawdę oddycha”
(myśliciel Fediusz)
Jakie to wspaniałe uczucie. Zanurzam się w jeziorze i obserwuję, jak moje ciało przecina skupione cząsteczki wody. Płynę w kierunku piaszczystego dna, z którego gdzieniegdzie wystają grube i ostre kamienie. Choć jestem już głęboko, instynktownie obracam się na plecy i szukam rozmazanego przez fale słońca. Woda jest zimna i szorstka. Krystalicznie czysta przestrzeń rozluźnia mnie i pozwala zapomnieć o otaczającym świecie. Nadszedł dzień wyboru. Nie bywałam tutaj często, może kilka razy w ciągu tych okupionych trudem dni. Wraz z moją obecnością ożywała przyroda. Nawet liście, których cień dostrzegam pod powierzchnią, poruszają się we wszystkie strony świata. Wyglądają na zagubione i przerażone. Czy na pewno tak jest? Szybko pozbywam się tego dziwnego wrażenia. Znika ono wraz z pojawieniem się ciepła w moim sercu. Las Milczących swoim cichym szeptem pobudza do życia miejscowe ptaki. Ich śpiew oznacza jednak, że moja kąpiel trwa już za długo. Wynurzam się i nabieram powietrza. Kątem oka dostrzegam tłumy gapiów czekających na mnie na brzegu. Nic dziwnego. Gdy mam na to ochotę, lubię pływać w jeziorze… całkiem naga.
Nie od razu zbieram się do powrotu. Pragnę jeszcze przez krótką chwilę popatrzeć w niebo i zapomnieć. Tak. Chcę zapomnieć. Wszystko i wszystkich. Nie istnieją dla mnie ludzie, których spotkałam przed wejściem do miasta. Nie mam w sobie litości. Liczy się jedynie teraz, to, jak bezwstydnie unoszę się na powierzchni. Nie brakuje mi tchu, a moje ciało pewnie przecina przeźroczystą taflę. Nurkuję. Energicznym pociągnięciem dłoni robię potężny plusk, aż woda podskakuje nad jeziorem niczym ptak unoszący się do lotu. Niestety szybko opada. Tylko i aż tyle. Pierścień pozostał niewzruszony. Miałam nadzieję chociaż na jedno malutkie drgnięcie. Nic z tego. Od jakiegoś czasu wydaje się, jakby nie posiadał nic ze swojej wyjątkowości. W przeszłości ożywał, kiedy zanurzałam się w tym jeziorze. Zabawne, że od kiedy mój pierścień zamilkł, Las Milczących stał się żywszy i bardziej kolorowy. Pierścień jest jedyną rzeczą, która przypomina mi ojca. Setki decyzji czasami kosztują mniej niż jeden dziecinny błąd. Lecz czy nie jest tak, że dostałam to, co chciałam?
Płynę w kierunku brzegu. Delikatne pociągnięcia rąk sprawiają, że unoszę się na powierzchni jak piórko. Woda subtelnie otacza moje biodra, a mokre włosy leżą przyklejone do ramion. Zbliżam się do tłumu gapiów. Dno wydaje się już blisko, więc próbuję stanąć na nogi. Piasek muska moje pięty. Roznegliżowane ciało błyszczy w świetle słońca. Jestem pożądana przez tłumy. Czuję się jak gwiazda przedstawienia, które właśnie uznaję za zakończone. Patrzę na zebraną w oddali grupę Vatanów, ale widzę same rozmazane twarze. Żeby poczuć się silna, w ten sposób ukrywam strach i wstyd. Gdy nie wiem, kto patrzy na moje ciało, mogę myśleć, że to sen. Tak jest łatwiej. Lepiej.
Kiedy wychodzę z jeziora, ruszam się z gracją, podążając w kierunku ciemnego tłumu. Wszyscy mężczyźni ubrani w szare łachmany z daleka wyglądali jak wielka plama. Teraz jestem już blisko. Zebrani zaczynają bić brawo. Żeby nie wyglądać na speszoną, tłumię wszystkie dochodzące do mnie dźwięki. Ciągle idę w ich stronę, ale nie jest to wymarzona droga. Niewyraźne twarze i szare sylwetki przyciągają mnie bezpowrotnie. Chcę iść w przeciwnym kierunku, ale nie mogę. Gdy jestem w zasięgu ich dłoni, a przytłaczający chłód sprawia, że na skórze pojawia się gęsia skórka, z tłumu wychodzi znajoma mi postać. Nie widzę jego twarzy. Nie słyszę głosu. Wszystko wokół mnie wiruje albo kręci mi się w głowie. Przyjaciel podaje mi kawałek materiału, którym owijam wychłodzone ciało.
– No już, wynocha! – odzywa się ostro, niezgrabnie jak zimny i nielubiany władca. – Koniec spektaklu! – Jego chłodny i ściszony głos rozchodzi się niemalże szeptem.
Zerritan popatrzył na rozstępujący się tłum złowrogim spojrzeniem, jakim rzadko raczy młodszych adeptów. Czuję, że kroi mi się nieprzyjemna pogawędka, jednak mag zaskakuje mnie niezwykłym spokojem.
– Madeleine – mówi szybko, nie wymawiając delikatnego „l”, na które pada charakterystyczny akcent mojego imienia. – Madeleine. – Tym razem każda literka staje się częścią zabawy, wymawia wszystkie tak wolno, jakby chciał przekazać mi kilka uczuć jednocześnie. Frustrację. Podniecenie. Złość. Żal. Chciwość.
Rozumiem, o czym myśli, a on dobrze o tym wie.
– Nie możesz powiedzieć, że ci się podobało? – pytam go, chociaż wiem, że nie udzieli mi odpowiedzi. Spoufalanie się z wierną na godziny przed próbą jest surowym przestępstwem. W ogóle jakiekolwiek uczucia poza nienawiścią są u Vatanów zakazane. Jak mogłabym jednak nienawidzić faceta, który uratował mi życie?
– Jesteś gotowa?
Tak jak myślałam, Zerritan przemilczał moje pytanie. Jego wyraz twarzy zdradził jednak, że całkowicie zgadza się z tym, co powiedziałam. Czy jestem gotowa? A czy można być gotowym na poznanie własnego przeznaczenia, gdzie porażka kończy się śmiercią? Zamiast tego odpowiadam w inny sposób:
– A czy masz prawo mnie o to pytać?
Widzę, jak jego suche wargi prostują się, tworząc na twarzy niewyraźny uśmiech. Nie wie, jakiej odpowiedzi udzielić. Szkoda, wielka szkoda.
Idziemy środkiem obozu. Mimo przyjacielskiej więzi, jaka nas łączy, to Zerritan, Vatan w stopniu maga, podąża jako pierwszy. W szarej kamizelce i spodniach zupełnie nie przypomina czarodzieja. Ja lekko zgarbiona chowam się pokornie za jego plecami. Tego wymagają od nas przepisy. Jestem jedynie szarą myszką, zagubioną dziewczyną, która nie należy do zakonu. Tylko ci, którzy sprostają wymaganiom Vatanaela – mitycznego założyciela, Pana Wyznawców – i dojdą do końca Ścieżki Vatanów, mogą wejść do miasta i rozmawiać na równi ze wszystkimi zakonnikami na poziomie drugim, czyli w Hexagonie. Miasto nazywa się tak, dlatego że zostało zaprojektowane na wzór heksagonalnych kryształów berylu, których źródło znajduje się na szczycie góry. Poziom pierwszy nazywany Początkiem albo Przedsionkiem to obszar zamieszkały przez wygnańców oraz ludzi pozostawionych na pastwę losu, których zakonnicy znaleźli w Lesie Milczących. Szlachetność Wielkiego Mistrza nie pozwalała nas zabić, a zasady zmuszały do trzymania na zawsze na zewnątrz siedziby Vatanów. W ten sposób powstał nowy, pierwszy poziom wtajemniczenia. Ludzie za słabi, żeby uciec, i za głupi, żeby przejść bramy miasta.
Co roku Wielki Mistrz urządza za wolą Vatanaela swoiste zawody, dzięki czemu jedna z trzech osób, które udowodnią swoją wartość, otrzyma wyjątkowe, osobiste zadanie. Wiem tylko tyle, ile udało mi się wyciągnąć od Zerritana. To moja szansa na wejście do Hexagonu. Przyszłość może wyglądać całkiem dobrze. Chociaż nigdy o tym nie marzyłam, Vatani nie dali mi wyboru. Zostanę jedną z nich. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby tak się stało. Inaczej utknę tutaj na zawsze.
Przechodzimy pomiędzy prowizorycznymi i nieszczelnymi szałasami, w których gdzieniegdzie znajdują się jeszcze mokre koce po wieczornej ulewie. Wokół nas, jak zwykle w Przedsionku, kiedy do miasta podąża mag, gromadzą się ludzie. Nie wiem, po co Zerritan prowadzi mnie pod bramy. Być może szuka ustronnego miejsca do rozmowy. Zewsząd padają na nas ciekawskie spojrzenia. Szemrane typy stoją w pierwszych rzędach, a kobiety i dzieci pilnują resztek swojego dobytku. Z oczu tych ludzi wyczytuję nie tyle rozpacz, co złość, nie tyle smutek, co chęć zemsty. Myślą sobie pewnie, że jestem uprzywilejowana. Ja także mam taką nadzieję. Czuję strach na samą myśl o tym, że już dzisiaj będę musiała zmierzyć się z innymi o wejście do Hexagonu. Smuci mnie jedynie los kobiet i dzieci. Nawet jeśli mężczyzna dostanie się do Zakonu, to nie może ze sobą zabrać rodziny. Z tego powodu nie każdy chce wejść do środka. Niektórzy egzystują na krawędzi przetrwania. I czekają. Czekają na śmierć.
Stoimy już w pobliżu wielkich drewnianych bram, które dzisiaj ze względu na dzień próby są otwarte. Nikt z nas nawet nie usiłuje się dostać do środka. Wiemy, jak to się skończy. Ten gest to tylko pozorne złudzenie. Straże zajmą się każdym próbującym się nielegalnie dostać do Hexagonu.
Zerritan zatrzymuje się i odwraca w moim kierunku. Oczy już mu się nie błyszczą, a twarz przyjęła surową postawę. Stoimy obok siebie w ciszy. Szum liści góruje nad nami niczym cichy odgłos werbli. Po chwili zawahania mag nareszcie zabiera głos:
– Przygotuj się dobrze. Zostało sześć godzin. Do zobaczenia w mieście – powiedział, jakby był stuprocentowo pewien, że się tam spotkamy.
Nie podzielałam jego nastroju.
– Żegnaj, Zerritanie – odpowiedziałam i odwróciłam się od bram.
Chcąc ominąć tłum biedaków, znikam bezszelestnie w wysokich krzewach. Staram się tłumić emocje, ale mimowolnie z moich oczu płyną łzy. Biegnę w kierunku kryjówki, jaką znalazłam sobie tydzień po spotkaniu z trollem. Marzę, aby wreszcie zamieszkać w ciepłej i suchej komnacie, ale najpierw muszę przejść próbę i dostać się do miasta.
Niewielka i z daleka niepozornie wyglądająca jaskinia pośród drzew to miejsce, które przez ostatnie miesiące stało się moim domem. Przedzieram się przez ostre gałęzie i unikam pajęczyn. Spotkanie z tutejszym pająkiem – nazywanym przez mieszkańców osą leśną – kończy się martwicą ukąszonej części ciała, a w niektórych przypadkach nawet śmiercią. Wreszcie udało mi się przedostać. Wchodzę do środka, a wejście osłaniam stertą liści i gałęzi. Niby nikt się tędy nie pałęta, chociaż pewnego razu było bardzo blisko.
Wydarzyło się to nocą. Księżyc w pełni oświetlał las, nie mogłam zasnąć. Leżałam akurat na kocu, a z mojej szyi spływały kropelki potu. Gdy patrzyłam w ciemnoszare niebo, na którym gdzieniegdzie widać było błękitne odbarwienia, zauważyłam coś jeszcze. Kilkuosobowa grupka mężczyzn biegła przed siebie, uciekali przed jakimś nieznanym mi stworzeniem. Miało ono zakrzywiony dziób o ostrym zakończeniu, mały czarny łeb i olbrzymie białe skrzydła. Z daleka wyglądało jak sęp, tylko było znacznie większe. Kilku uciekinierów nierozsądnie ukryło się w krzewach, mając nadzieję, że potwór ich nie zauważy. Niestety jeden mężczyzna, zupełnie wystraszony, gnał, ile sił w nogach, w moim kierunku. Był coraz bliżej. Na jego nieszczęście Wielki Sęp wzniósł się ponad ziemię. Podleciał i chwycił go, gdy ten był kilka metrów od mojej kryjówki. Pamiętam, że ze strachu trzęsły mi się zęby. Przez całą noc jedynie rozmyślałam, co by było, gdyby potwór wleciał do środka. A jeśli biedacy dowiedzieliby się o mojej kryjówce? W dzień byłam bezpieczna. W nocy…
Dziwaczny potwór, którego nazwałam Wielkim Sępem, już nigdy nie wrócił nad Las Milczących. Przynajmniej ja go nie widziałam. Rozmawiałam na ten temat z Zerritanem, lecz odpowiedział jedynie to, co słyszę od niego za każdym razem, kiedy pytam o Las Milczących: To miejsce skrywa więcej tajemnic, niż ludzkość może sobie wyobrazić. Lepiej nie mówić o tym, co pragnie przemilczeć. Zerritan spersonifikował to miejsce. Czy to znaczy, że… ono żyje?
Niedługo zajdzie słońce. Została mi godzina. O zachodzie słońca muszę się stawić przed główną bramą i oddać swoje przeznaczenie w ręce Pana Wyznawców. Szczerze mówiąc, nie dbam o własny los. Musi on być naprawdę do niczego, skoro doprowadził mnie do takiego stanu. Czy przeżyję? Wolę umrzeć, niż ponownie wrócić do tej jaskini. Tak naprawdę moment, w którym opuszczę to miejsce, stanie się dla mnie wybawieniem. Wolność albo śmierć. Oba brzmią rozkoszniej niż życie w leśnym piekle.
Ja naprawdę marzę, by zobaczyć Hexagon, miasto otaczające najwyższą górę Cesarstwa. Chcę wejść na sam szczyt i poznać tajemnice Zakonu. Jaki naprawdę jest Zerritan? Czy gdybym należała do Zakonu, zostałby moim przyjacielem? Spoglądam na prawą rękę, a dokładniej na palec serdeczny, na którym ciągle znajduje się pierścień. Tylko ty jesteś moim prawdziwym przyjacielem. Nie opuszczasz mnie nawet na krok. Roześmiałam się. Uśmiech na twarzy to coś niezwykłego, zwłaszcza kiedy idzie się na pewną śmierć. Jednak nawet mój pierścień ma swoje tajemnice. Dlaczego wibruje? Muszę się tego dowiedzieć. Gdybym dotarła do Hexarium – trzeciej części miasta znajdującej się u podnóża góry – odnalazłabym mentora albo jakiegoś specjalistę w dziedzinie magii, który wyjaśniłby mi jego działanie.
Co włożyć? Wybieranie stroju na ten wyjątkowy dzień byłoby ekscytujące, gdyby nie fakt, że mam tylko jedno wyjściowe ubranie. Wkładam odzienie, które ostatni raz miałam na sobie w jaskini trolla. Zachowałam je dokładnie na tę okazję. Narzucam czerwoną kurtkę i nakładam kaptur. Czuję jak moje ciało wypełnia znajoma energia. Wspomnienia otaczają mnie, a pierścień w końcu wibruje. Czy to naprawdę jego jedyna funkcja? Mimo to jestem pewniejsza siebie.
Idę.
Mój kosmyk ciemnoblond włosów unosi się i opada na ramiona. Wokół szaleje natura. Widocznie zapomniała o panującej dotąd ciszy i krzyczy na swój sposób, wymachując przerośniętymi gałęziami. Nie potrafię się uspokoić. Moje ciało drży niczym ranne zwierzę i psuje równowagę.
Mimo to idę przed siebie. Na śmierć.
Pozwoliłam sobie powiedzieć prawdę. Największe przerażenie, jakie siedzi w ciele człowieka i męczy go niemiłosiernie, to strach przed śmiercią. Boję się. Ogromnie się boję, bo nie wiem, co się wydarzy. Czy jestem w stanie przetrwać?
Nad Lasem Milczących wisi czarna chmura, z której powoli zaczyna padać deszcz. Wiatr ustaje i następuje chwila głuchej ciszy. Bramy miasta ciągle stoją otworem. Podchodzę wolnym krokiem do zebranych mężczyzn. Jest ich dziewięciu. Reszta, jakby intuicyjnie przeczuwając zagrożenie, ukrywa się w swoich szałasach. Mierni biedacy. Chwilę po tym, jak przychodzę, wymierzam złowrogie spojrzenie w rywali, chcąc zamaskować przerażenie. Odziani w ciemne – lub brudne – i dziurawe koszule stoją, w rękach trzymając tępe narzędzia. Wolałabym nie toczyć z nimi walki. Ciszę wokół nas przerywa nagły i wyraźny grzmot, po którym nadchodzi Sędzia. Natura działa w zgodzie z zakonnikami, a to ciekawe – pomyślałam. Chwilę później nie widzę w tym nic dziwnego.
Zerritan zaskakuje mnie swoim wyglądem. Widać, że jest inny. Nie jest teraz sobą. Serce na jego widok niemal wyskakuje mi z piersi, ale biorę się w garść. Uspokajam. Sędzia ma na sobie długi, czarny płaszcz. Mrocznego charakteru dodają mu szpiczasty kaptur i dłonie wysmarowane smołą albo czymś podobnym. Widzę jedynie jego oczy, dzisiaj zielone i obce. Nie mam w nim już przyjaciela. Przez chwilę poczułam ogromne przerażenie, jednak uświadamiam sobie, że słabość nie wchodzi w grę.
Dziś jest mój dzień.
Łapię się na tym, że zżera mnie ciekawość. Jaką misję zaczniemy jutro, gdy świt rozjaśni las, a mgła roztopi się na wieść o nadchodzącym świetle słońca? Drapię się po dłoni, chcąc rozluźnić mięśnie. Nareszcie głos zabiera Sędzia. Opowiada historię, której słucham z pełną uwagą:
– Po latach życia w miłości i zgodzie dowiedzieli się w zamku, że muszą umrzeć. Było ich niewielu, uciekło tylko pięciu. Podążali oni drogą przez las, szukając schronienia. Lecz las żył, korzystał z ich bólu, bawił się niechęcią, czekał na strach. Doczekał się więc chwili walki. Brak pojednania doprowadził do końca ich drogi. Tylko najmądrzejsi, wybrańcy światła, mogą podążać drogą zemsty. Wkrótce położyli się spać. Las w zgodzie ze słońcem oczyścił świat z tych sił, które były zhańbione. W ten oto sposób zginęło dwóch uciekinierów. Było ich pięciu, do miasta dotarło trzech. Jutro rano las w zgodzie ze słońcem wybierze trzech, którzy podążą Ścieżką Vatanów. Pilnujcie wejścia i nie pozwólcie zhańbić waszej duszy.
Czuję się oszukana. Przez cały czas byłam pewna, że dopiero jutro zacznie się decydujące starcie. Jak przeżyć bez broni pod bramą miasta? Panika sięga zenitu, a z oczu płyną łzy.
– Niech ta historia i ten cytat trafią do waszych serc. Zamykamy bramy – powiedział twardym głosem Sędzia, a gdy odszedł, zostawił za sobą wszystko to, o czym mówił: brak pojednania, strach, niechęć, zemstę. I hańbę.
Nie dam. Sobie. Rady
„Było ich pięciu, do miasta dotarło trzech”
(legenda o Ścieżce Vatanów)
Nie ma czasu. Gdy Zerritan nakazał zamknąć bramy, wściekły tłum ruszył do przodu, chcąc za wszelką cenę dostać się do środka. Nie. To się im nie uda. Szybko oceniam swoją sytuację. Moi rywale próbują obalić starą i sękatą bramę za pomocą zardzewiałych toporów i kamieni, które akurat mają pod ręką. Pierwszy z toporów ma już zamiar wbić się pomiędzy grube bale, jednak zamiast tego odbija się i wypada z rąk atakującego mężczyzny. Nie przebiją się. Po dłuższej chwili niepowodzeń zapewne skoczą sobie do gardeł. Muszę być jak najdalej stąd, żeby nie znaleźć się w centrum konfliktu.
Ruszam przed siebie. Księżyc wisi mi nad głową, zdaje się, że patrzy na nasze zmagania. Czy jest z nich zadowolony? Byłby egoistą, gdyby uwielbiał patrzeć, jak zbliża się do nas śmierć. Powoli i nieuchronnie. Krok po kroku.
Robię szybkie, dynamiczne ruchy, a moje nogi co chwilę toną po łydki w kałużach. Wyraźny i ostry krzyk bólu kogoś za moimi plecami sprawia, że się odwracam. Kątem oka dostrzegam leżącego na ziemi mężczyznę. Jest już cicho. Nie rusza się. Grupka walczących uspokoiła się na chwilę. Widocznie zdali sobie sprawę z tego, co właśnie się wydarzyło. Podmuch wiatru gwałtownym ruchem przeciął ciszę. Z piersi martwego osiłka wystaje ostrze noża. Nie ma się już nad czym zastanawiać. Łapię się na tym, że nie patrzę pod nogi. Próbuję zachować równowagę, ale jest za późno. Upadam.
Staram się uszeregować myśli kłębiące się w mojej głowie niczym gęsty dym. Nie potrafię. Nie dam. Sobie. Rady – mówię w myślach, kiedy przypomina mi się scena z jaskini trolla. Muszę uciekać. Za wszelką cenę.
Opieram swoje ciało na rękach, próbując wstać. Gdy jestem już bliska sukcesu, moja noga odmawia współpracy. Odwracam się. Zwracam uwagę na to, że grupa rywali jest blisko. Chcą mnie dopaść. Spoglądam na swoją kostkę. Jest spuchnięta, a do tego boli. Nie mogę chodzić. Słyszę narastającą falę zbliżających się kroków. Usiłuję się uspokoić, ale w tej chwili to adrenalina rządzi moim światem. Uciec. Muszę uciec. Znajduję w sobie resztki sił. Oby ta sztuka nie trwała wiecznie, uśmiecham się gorzko i z wielkim bólem odpycham od ziemi. Ruszam do przodu, ale rywale są w zasięgu wzroku. Co robić?
Myślę, że śmierć to szansa na oczyszczenie duszy. Trudno się do tego przyznać, ale zasługuję na nią. Lecz czy jestem gotowa? Zanim znajduję się w sytuacji bez wyjścia, drogę pomiędzy mną a mężczyznami rozdziela burza piaskowa. Skąd tutaj piasek? Najwidoczniej Las Milczących stoi po mojej stronie.
Nie umrzesz, Madeleine. Jeszcze nie teraz – w myślach słyszę niski, nieludzki głos. Czuję, że go znam.
Może ze strachu, a może z czyjąś pomocą wydaje mi się, że jestem w stanie swobodniej poruszać nogą. Nadal boli, ale sprawniej idę do przodu. Nie czekam. Ruszam w stronę krzewów. Myślę, że burza już niedługo się skończy. Uspokajam się, to przecież jedynie przeczucie.
Trafne.
Burza znika jeszcze szybciej, niż się pojawiła. Zabiera ze sobą piasek, który niczym czarodziejski pył unosi się chwilę ponad drzewami. W międzyczasie mijam krzewy i docieram do oddalonych od drogi drzew. Jeszcze kilka dni temu wdrapywałam się na nie, chcąc podziwiać widoki. Dziś muszę znaleźć jedynie gałąź. Byle grubą. Trzeba się schować.
Wdrapywanie się idzie mi z wielką trudnością. Mimo narastającego bólu, jakimś cudem udaje mi się ukryć. Siadam na jednej z większych gałęzi, opierając plecy o szorstką korę. Przyglądam się swojej nodze. Nadal jest opuchnięta, przez swoją nieuwagę muszę teraz zmagać się z większymi trudnościami.
Las wokół staje się niewyraźny, liście drzew wyglądają na malowane farbą olejną. Używali jej malarze na dworze ojca. Wokół siebie słyszę szum. Widocznie zaczął wzmagać się wiatr. Jest ciemno, w końcu to środek nocy. Co chwilę ponad niego przebija się uroczy koncert tutejszych owadów. Nie wiem dokładnie jakich. Ich melodia, prosta i jednostajna jak zegar, wyznacza mi czas.
Zasypiam.
Nie wiem na jak długo. Gdy się przebudzam, nadal jest ciemno.
Wydaje mi się, jakbym jedynie zamknęła oczy, ale tak naprawdę padłam ze zmęczenia. Czemu się przebudziłam? Zaraz, czy słyszę jakieś szepty? Wystraszona przylegam bliżej do drzewa i przestaję oddychać. Z oddali dochodzi do mnie rozmowa.
– Cholera, co mi odbiło, żeby słuchać tego wariata?! Zabijemy ją. Pokonamy ich. I co? Łazimy po lesie, szukając ducha. Mówiłem mu, ta wiedźma zna się na czarach. Przywołała piaskową burzę… S-strach pomyśleć, co j-jeszcze potrafi…
– Anbew? Gdzieś poszedł? Kazałem ci sprawdzić na wschodzie? Ty naprawdę nie odróżniasz, gdzie prawo, a gdzie lewo? Debil z ciebie!
– I jeszcze mnie znowu obraża. Damon nie byłby takim przywódcą, ale Morat kazał go zabić. Mówił mi zabić, to zabiłem.
Niesłychane. To nie dialog. Oni idą obok siebie, a ja słyszę ich myśli. Wiem, o czym oni myślą! Przysłuchuję się dalej.
– Rupert! No proszę, powiedz mi, co, do cholery, wyprawiasz?! – wykrzykuje Morat.
To jego imię usłyszałam w myślach Anbewa. I to on chce mnie zabić.
– E-e-e… – jąka się Rupert.
– On potrafi mówić? – Morat, wskazując na niego ręką, zadaje pytanie i wpada w szyderczy śmiech.
– A żebyś zdechł, podstępny półgłówku – bąknął Rupert.
– Potrafi. Tylko się z ciebie nabija – odpowiedział czwarty głos, inny niż dotychczas.
– Czy ktoś z was potrafi ją znaleźć? Jest ranna. Nie mogła pójść daleko – stwierdza Morat. Niestety ma zupełną rację.
– To wiedźma przecież. Może znowu c-coś w-wyczarowała – odpowiedział mu wystraszony Anbew.
– Żałosne. Taki wielki chłop, a boi się bezbronnej baby! – Morat śmieje się jeszcze głośniej, a Anbew milknie.
Coś zaraz się wydarzy. Mam takie przeczucie. Czterech facetów drze się na cały pysk w kompletnej ciemności. W miejscu magii. Siedzę i czekam. To powinno wystarczyć. Noga uporczywie daje mi się we znaki, ale jakoś to przetrwam. Nie zejdę z drzewa, dopóki oni są w pobliżu. Po co miałabym to robić?
Wiatr znowu się zerwał. Zamykam oczy i wsłuchuję się w jego głos. Nie dociera do mnie nic poza nim. Mężczyźni umilkli, zupełnie jak skłócone dziewczęta, i najwyraźniej poszli spać. Nie rozpalili ogniska. Kolejny błąd. Chcą spać w lesie bez ognia, myśląc, że w ten sposób nie zostaną zauważeni? Zwierzyna może być bliżej, niż sądzą. Najbliższym zagrożeniem jestem ja.
Kiedy znowu próbuję zasnąć, wprost na moje czoło leci gęsta i lepka żywica. Początkowo ze strachu przed nieznaną substancją omal nie spadam drzewa. Robię przy tym tyle hałasu, że z łatwością budzę wszystkich rywali. Zaczynają kręcić się na boki i szukać winnego całego zamieszania.
– To tylko w-wiatr? – pyta zaspany, ale wystraszony Anbew.
– Nie. Albo kręci się wokół nas jakaś zwierzyna, albo to ta wiedźma – stęka Morat, po czym dodaje: – Musimy to sprawdzić. – Zupełnie jakby od niechcenia chwycił w ręce swój topór i kopnął zaspanego Ruperta. – Wstawaj, durniu, wiedźma jest w pobliżu. Ty tam. Ty też rusz swój tyłek.
Znowu się zaczyna. Biedna dziewczyna, oby dobrze się ukryła na tym drzewie. Morat i jego eskapada nie powinni jej tam znaleźć. Dobrze jej życzę. Może faktycznie ma talent do bycia Vatanem? To nie my powinniśmy decydować pomiędzy sobą, kto wejdzie do środka. Chciałbym jej pomóc. Tylko jak? Myśli czwartego mężczyzny docierają do mojej głowy, tworząc spójną treść. On przeraża mnie i jednocześnie fascynuje. Skąd wie, że jestem na drzewie? Ale czy na pewno o tym wie? Może nie wie na którym? Jednocześnie cieszę się, że jako jedyny wydaje się w porządku. Jak jemu na imię? Biorąc pod uwagę, że nawet Morat zwraca się do niego per „ty”, oni także nie mają bladego pojęcia. A to ciekawe.
W końcu przywołane przez woń ludzkiej krwi wilki leśne ukradkiem nadchodzą z czterech stron, ukazując mi swoje ślepia. Przerażająco błękitne – myślę, wpatrując się w to, do czego za chwilę dojdzie. Krok po kroku, łapa po łapie łowcy wyłaniają się zza krzewów, pokazując swoją ciemną sierść. Słyszałam kiedyś o leśnych wilkach, lecz nigdy przedtem ich nie widziałam. Są piękne i niebezpieczne.
Morat i Rupert jako pierwsi wyczuwają zagrożenie. Cicho, niemalże bezgłośnie dają znak pozostałym. Anbew oraz nieznajomy wiedzą, co się wydarzy. Próbują uspokoić sytuację i obmyślić taktykę. Czy istnieje skuteczna metoda na cztery wygłodniałe wilki? Pozostała im walka. Żeby dobrze się do niej przygotować, Morat sygnalizuje dłonią ciasny szyk, w którym mają zamiar stawić im czoła. Mieliby duże szanse na powodzenie, ale nagle dzieje się coś niespodziewanego.
Rupert ucieka.
Widocznie ma po czubek nosa dzisiejszej walki o przetrwanie. Zginął przecież niejeden człowiek, a on nie chce być następnym. Nie słyszę jego myśli, ale czuję strach, który przeważa nad logicznym myśleniem. To dlatego ucieka jak najdalej. Jak najwyżej. Nie wierzy w sukces. Jest słaby. Jego zachowanie od razu pobudza zaciekawionych łowców, którzy szczerzą na niego kły. W mgnieniu oka ruszają w stronę uciekiniera i wprowadzają popłoch wśród mężczyzn.
Tak wygląda chaos.
Morat po raz pierwszy, od kiedy go znam, postradał zmysły. Cofa się, wymachując bronią, aż natrafia na wystający konar i przewraca się na plecy. Wilki nie są nim zainteresowane. Aż trzy z nich gonią Ruperta, który jednak w przypływie adrenaliny zdołał schować się na drzewie. Co zaskakujące pomiędzy gałęziami dostrzegam, że łowca, który nie rzucił się w pogoń, walczy z Anbewem. Mężczyzna zaciekle stawia opór. Czy da radę?
To jest właśnie okazja, na którą czekał nieznajomy. Jak gdyby nigdy nic odchodzi z centrum wydarzeń i zbliża się do drzewa, na którym siedzę. Jego twarz jest pełna pogardy. Boję się. Nie wiem, co chce zrobić. Gdy jest już blisko, mruga do mnie w sposób, jaki robią to Vatani. Nadaje się. Muszę mu pokazać, że nie jestem gorsza.
Nie wiem jak, ale jestem pewna, że dam radę przekazać swoje myśli do jego umysłu. To wydaje się takie dziecinnie proste. Wystarczy chcieć. Układam w głowie krótki komunikat i jestem pewna, że on go zrozumie. Niesamowite. Ty. Ja. Rupert. Przekonaj go. Zasadzką się nie martw.
Nieznajomy otwiera szeroko oczy i jeszcze raz się uśmiecha. Tym razem nie wydaje się niebezpieczny. On jest szalony tak samo jak ja. Kłania się w moją stronę i odchodzi od drzewa. Znika pomiędzy wysokimi krzewami. Nie na długo. Chwilę później widzę go już w pobliżu wilków. Nadal skupiają uwagę na innych celach. Lepszych, w ich mniemaniu. Być może nie wyczuwają jego strachu. Czy on w ogóle się boi?
Wszystko dzieje się bardzo szybko. Dynamika tych wydarzeń przeraża, lecz mocno mnie ekscytuje. Anbew tonie we własnej krwi. Biedak wypuścił z ręki swoją broń i leży z otwartymi ustami. Nie zdążył wydać ostatniego krzyku rozpaczy. Łowca wskoczył na niego i rozszarpał mu krtań. Krew tryska niczym z fontanny i zabarwia korę pobliskich drzew. Wilk leśny nie zauważył, że jego ofiara już się nie rusza, i dalej szarpie ją, rozrywając ciało na mniejsze fragmenty.
Zostało nas czworo.
Dopiero teraz widzę, że spanikowany Morat, usiłując uciec przed łowcami, skrył się centralnie pod gałęzią, na której siedzę. Proszę, proszę. Jestem gotowa. Nie czekam. Wstaję i trzymając się kory, wybijam się do góry. Unoszę się w powietrzu, czuję wiatr naciskający na moje policzki. W mgnieniu oka spadam na plecy zaskoczonego rywala. Jeszcze w locie udaje mi się uderzyć go w głowę, przez co ląduje twarzą w ziemi.
Odczuwam ból mięśni. Upadek odebrał mi znaczną część sił. Mimo to opieram się na kolanach i udaje mi się stanąć na równe nogi. Dopóki ogłuszony Morat leży na runie leśnym, podnoszę w obie ręce jego broń i z całej siły wyrzucam ją jak najdalej. Nie zwracam uwagi na otoczenie. Tylko ja i on. Chcę tego pojedynku.
Nie mija nawet moment, gdy stoimy naprzeciwko siebie. Ja, w jego oczach młoda i niebezpieczna wiedźma, którą za wszelką cenę musi zabić, przede mną on. Patrzę w jego kierunku i widzę pysznego, rozkochanego w sobie idiotę. Brak mu klasy, z jakiej słyną Vatani. Przyznaję, wygląda na silnego. Nie mam pojęcia o technikach walki. Marzę przywalić mu z całej siły, byle tylko pozbyć się przeciwnika, który ma zamiar mnie skrzywdzić.
Nie zastanawiając się dłużej, napieram w jego kierunku całym ciałem. Na nic to się jednak zdaje. Morat robi unik, a ja wpadam w kłujące rośliny. Bolesna, głupia próba. Nie tracę czasu. Podnoszę się szybciej niż za ostatnim razem. Na tyle szybko, że Morat nie zdążył do mnie podejść.
Zaczynam wątpić w sukces. Nie mija chwila, gdy mój przeciwnik zaciska pięści. Jednym, ale jakże celnym zamachem trafia mnie w brzuch. Padam na kolana. Pluję krwią. Tracę kontakt z otoczeniem, jednak nie mdleję. Marzę, aby podnieść się i skopać mu tyłek. Dopiero teraz zauważam, że Morat zaszedł mnie od tyłu. Łapie moją szyję i gwałtownie zaciska uchwyt. Nie oddycham. Duszę się. Moje ręce bezwładnie zwisają na wietrze. To koniec.
Nie. Nie. Nie.
Pierścień na palcu zaczyna wibrować. Nie mam nad nim kontroli. Drży coraz mocniej, a moje ciało wpada w konwulsje. Przez ramiona przechodzi fala ciepłej energii. Żywa i pozbawiona kontroli, dla mnie jest zupełnie nieszkodliwa. Wypełza z pierścienia i paraliżuje mojego wroga. Uścisk się zwalnia. Świat nabiera barw. Teraz już wiem. Nie rozumiem, ale jestem tego pewna. Pierścień nie pozwoli mnie zabić.
Morat się przewraca, a ja próbuję nabrać powietrza. Ściskam dłonie, w których już odzyskuję czucie. Moc się uspokaja.
– Nie podziękujesz? – Słyszę za sobą głos nieznajomego. Odwracam się do niego przerażona.
– Co tu się wydarzyło? – Moje serce dudni, jakby chciało wyskoczyć z piersi.
– Morat chciał cię udusić. W ostatniej chwili udało mi się pokrzyżować mu szyki – tłumaczy. – Naprawdę nic nie pamiętasz?