Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Akcja powieści "W polskiej dżungli" rozgrywa się w latach międzywojennych na Polesiu. Czwórka młodych turystów wyrusza na wakacyjną wyprawę z jednej strony, aby podziwiać piękno dziewiczej przyrody poleskiej, z drugiej zaś - aby przypatrywać się rozwojowi cywilizacyjnemu tego zaniedbanego niegdyś terenu. Któż mógłby przypuszczać, że Polesie okaże się krainą tajemniczą i nieokiełznaną, pełną dzikich zwierząt i bezwzględnych kłusowników, zdradliwych bagien i topielisk, gdzie wybuchają niszczące pożary, domem mrukliwych Poleszuków i wytrwałych osadników, terenem znachorów i wodzianków - prawdziwą polską dżunglą w której nastoletnich wędrowców czeka wiele niebezpiecznych przygód."Piękny zwierz zatrzymał się na szczęście i stał, otrząsając się cały i nogami, czyli, jak mówią myśliwi, biegami, odpędzając tnące go bąki - te same, co przez cały dzie dokuczały chłopakowi ..."-
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 289
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Antoni Ossendowski
SAGA Egmont
W polskiej dżungli
Copyright © 1935, 2018 Antoni Ferdynand Ossendowski i SAGA
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788711662458
1. Wydanie w formie e-booka, 2018
Format: EPUB 2.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą SAGA oraz autora.
SAGA Books, spółka wydawnictwa Egmont
Cisza nocna zalegała całą okolicę. Czarne szuwary spały nad nieruchomą tonią jeziora. Bujne olchy znużone skwarem dziennym zwieszały gałęzie nad czarnym jego zwierciadłem. Trochę dalej od brzegu, na piaszczystej grzędzie, niby mur niezdobyty, stał zwarty w ścieśnionych szeregach bór sosnowy. Gwiazdy przeglądały się w wodzie, a księżyc, sunąc po niebie, kreślił na rozlewisku jeziornym szeroką, srebrną drogę.
Wszystko usnęło dokoła. Tylko od czasu do czasu rozlegał się krótki, urywany rechot żab; gdzieś w sitowiu pluskał drapieżny szczupak, wpadając na sennego lina. Po chwili odgłosy te milkły i zapadała niczym już niezmącona cisza. Wszystko wokół pozostawało bez ruchu i tylko księżyc niepowstrzymanie odbywał swój niezmienny bieg, jak gdyby zapatrzony w ziemię – jej towarzysz wierny i stróż nocny.
Do świtu pozostawało jeszcze dwie godziny, gdy na północnym brzegu jeziora z lekkim szelestem rozstąpiły się wysokie trzciny i dwa chyże cienie bez plusku zanurzyły się w wodzie. Zwinęły się i pogrążyły liście lilii wodnych, a dwie fale, rozbiegające się coraz szerzej i dalej, poczęły marszczyć nieruchomą wodę, aż rozkołysały ścianę sitowia i sztywne pędy traw przybrzeżnych.
Nad tonią wystawały dwie głowy o płonących ślepiach i czujnie nastawionych uszach.
Dwa wilki przepływały jezioro, z cichym chrapaniem wciągając wilgotne powietrze.
Dopłynąwszy do przeciwległego brzegu, wsunęły się do chaszczy i jęły skradać się jak ledwie dostrzegalne zjawy. W zbitym i skłębionym gąszczu wiklin i wysokich traw błyskały czerwonymi ognikami lampy wilcze. Basiury1 przedzierały się, węsząc tuż-tuż przy ziemi, aż stanęły, wytknąwszy łby ponad gmatwaninę krzaków, tataraku i burych, suchych zielsk.
Czujne chrapy ich pochwyciły natychmiast cieplejszy powiew, nasycony dymem smolnym. Przed nocą jeszcze zaniepokoił wilki ten zapach palącego się drzewa. Stare basiury znały go nie od dziś. Pamiętały, że każdej jesieni ludzie puszczali pał, a wtedy płomienie szalały wszędzie po bajorach na topielisku, pożerając suche trawy i trzciny, gdzie szare drapieżniki miały swe legowiska.
Wilczury postanowiły zbadać, skąd to niewiedzialne prądy powietrzne przynoszą pochwytywane chrapami strugi dymu – groźnej zapowiedzi ucieczki bezładnej lub zagłady.
Czołgając się na brzuchach, wypełzły z chaszczy i sunęły bez szelestu po otwartej łące, przyciskając się do ziemi i kryjąc w trawie świecące się ślepie.
Dotarłszy do szczytu pagórka, węszyły i wzrokiem przebijały mrok nocny, zwodniczy, zmieniający kształty przedmiotów i odległość między nimi.
Wśród młodej porośli olszowej, koło pnia wysokiej starej sosny, poprzez krzaki połyskiwało czerwoną plamą dogasające już ognisko. Bystre ślepia wilcze rozejrzały szkarłatne i niebieskie wężyki, biegające chyżo po węglach, węchem pochwyciły gorzki, smolny dym tlejących gałęzi sosnowych i jeszcze czegoś, od czego trwoga zakradła się do serc zuchwałych drapieżców.
Jeden z nich, przywarłszy do ziemi, zaczął pełznąć dalej, gdy nagle rozedrgał się urwany skowyt, a po chwili cienkie, pełne przerażenia szczekanie małego pieska niby batem smagnęło senną ciszę.
Chybkie cienie wilków zamajaczyły na zboczu pagórka i, wpadłszy do chaszczy, zaczaiły się, rozdymając chrapy i strzygąc uszami.
Piesek szczekał coraz przeraźliwiej, skowytał i chwilami wył – trwożnie i przeciągle. Wilki kłapnęły kłami i, truchtem dobiegłszy do jeziora, weszły do wody. Po chwili oddalały się już, szybko płynąc wśród zanurzających się nagle liści grążeli i śliskich, prężnych ich pędów.
– Burek! Coś ty tam zwęszył, piesku? – odezwał się nagle młody, nieco zaspany głos.
Chociaż pytanie to wypowiedziane było cicho, jednak ten obcy milczącej nocy dźwięk wdarł się w nieruchomy, jak gdyby ciężki mrok i potoczył się nad rozlewiskiem jeziora. Posłyszały go wilki i już w popłochu, prychając głośno, zdążały do brzegu, aby ukryć się w chaszczach.
Z zarośli olszowych wyszedł wysoki, barczysty, zapewne szesnastoletni chłopak i stanął na zboczu pagórka, rozglądając się wokół i nadsłuchując. Piesek umilkł i tulił się do nóg stojącego chłopca. Żaden dźwięk nie mącił teraz ciszy, bo nawet puchacz, czując bliski świt, zaszył się gdzieś do dziupli. Nad wodą wykwitły już pierwsze smugi mgły i snuły się nad trzcinami.
– Co cię tak zaniepokoiło, mały kundlu? – szepnął chłopak, podnosząc mordkę pieska i zaglądając w jego bystre, mądre ślepie.
Jak gdyby zrozumiawszy pytanie, Burek z wściekłym szczekaniem pomknął ku zaroślom nadbrzeżnym i znikł w nich.
– Panoczku, hej, panoczku! – dobiegł cichy okrzyk z gąszczu olszyn.
– Chodźcie no tu, Wasyl – odpowiedział chłopiec, z niepokojem wsłuchując się w coraz wścieklejsze szczekanie i skowyt Burka.
Wkrótce podbiegł do niego młody Poleszczuk i spytał:
– Cóż to? Nie śpi się wam, paniczu?
Dowiedziawszy się, że Burek zbudził chłopaka i ujadaniem wyciągnął go spod ciepłego koca, Wasyl uśmiechnął się i mruknął:
– E! Nic to! Zwykła to u nas rzecz… Pies zwęszył wilki, no i wiadomo – brecha2… Idźcie spać, panoczku, a ja dorzucę drzewa na węgle…
Urwał i uniósł głowę. Gdzieś wysoko z cichym gwizdaniem i sykiem przeleciały jakieś ptaki – niewidzialne na tle ciemnego nieba – i po chwili z pluskiem spadły na wodę.
– Kaczki zaczynają przeloty… – mruknął Poleszuk. – Tylko patrzeć – brzeszczeć pocznie… Idźcie do kurenia, paniczu!
Chłopak wstrząsnął ramionami, czując wilgoć, ogarniającą go niby mokrą płachtą, i zawróciwszy, szybkim krokiem poszedł ku czarnej ścianie olszyn.
Na małej polanie ze starą sosną pośrodku stały dwa szałasy; przed nimi żarzyły się na piasku dogasające węgle, coraz bardziej okrywając się szarym, puszystym popiołem.
Chłopak wślizgnął się cicho do ciemnego wnętrza kurenia, zbudowanego z pochyło wbitych w ziemię grubych żerdzi olszowych, od zewnątrz okrytych korą i płatami darniny. Zawieszone na sznurze prześcieradło przedzielało wnętrze tego zwykłego schroniska rybaków poleskich na dwie połowy. Chłopak położył się na niskiej pryczy, splecionej z gałęzi wiklinowych i, poprawiwszy poduszkę, wyżej naciągnął koc.
– Jurku, dlaczego nie śpisz? – zapytał spoza firanki głos kobiecy.
Udał, że nie słyszy i nic nie odpowiedział. Nie chciał wybijać siostry ze snu. Wieczorem spostrzegł, że Marysia po długiej podróży kajakiem przybladła, chociaż, jak zwykle, przyrządziła kolację i uporządkowała kureń, wraz z Wasylem zgarnąwszy naprędce stare, czarne płachty pajęczyn i zamiótłszy pryczę.
W obozie na nowo zapanowała cisza. Nawet Burek, naszczekawszy się do syta, powrócił i zwinął się przy ognisku, od czasu do czasu warcząc głucho i wzdychając, jak gdyby żałował czegoś niepocieszenie.
Mgła otuliła całą już powierzchnię jeziora; smugi jej wsiąkały w gąszcz trzcin i krzaków i przeciągały się aż do lasu. Niebo stawało się szare, księżyc stracił na swym blasku i jak gdyby się skurczył. Nad kureniami coraz częściej przelatywały kaczki i z urwanym kwaczeniem opadały na jezioro. Z bagnistych łąk torfowych odzywały się jękliwe zawodzenia czajek. W krzakach olszynowych raz po raz rozlegał się pisk drobnych ptaszków, budzących się powoli. Dzięcioł, przyczajony na wierzchołku sosny, ześlizgnął się niżej i, niby w bęben, twardym dziobem uderzył w pień drzewa.
Jak gdyby na sygnał dobosza na wschodzie rozdarła się mętnoszara płachta nieba i przez potężną szparę błysnęło nieskończenie długie, wąskie jak ostrze brzytwy pasmo szkarłatu, z chwilą każdą szerząc się coraz bardziej. Czerwone promienie słońca wytrysnęły z niego, zaróżowiły i pozłociły korony sosen i olch, pochłonęły bladą tarczę księżyca i jęły rozpraszać ostatnie zwały mroku i siwe zwoje mgieł.
Z większego kurenia wyszedł Wasyl, popatrzył na podnoszące się słońce, przeżegnał się trzykrotnie i, podrapawszy się w głowę, jął dorzucać do ogniska suche gałęzie. Po chwili z tegoż kurenia wynurzyły się dwie skulone postacie chłopaków i, mrużąc oczy, rozglądały się wokoło.
– Brr… – wzdrygnął się jeden z chłopców. – Zimno…
Wasyl błysnął zębami w uśmiechu i powiedział wesołym głosem:
– U nas tu zawsze tak – w nocy zimno, w dzień skwar! Wiadomo – błota i woda!
Chłopcy zbliżyli się do ogniska i, wyciągając nad nim ręce, wygrzewali się z zadowoleniem.
– Gruszczyński zaspał… – szepnął jeden z nich, spoglądając w stronę mniejszego szałasu.
– Zmachał się wczoraj, wiosłując cały niemal dzień, mój Staszku! – odpowiedział drugi z wyrzutem. – Nam już ręce poodpadały, a on ciągnął za wszystkich… Dobrze jeszcze, że nie wypadło nam znów zanocować na kajakach, bo chyba do reszty zżarłyby nas te przebrzydłe komary!
Staszek ożywił się nagle i, coś sobie przypomniawszy, zawołał:
– Widziałeś, Olku, te bagna? Jak okiem sięgnąć – niska trawa na grząskiej, wodą okrytej ziemi… Ani rusz wyjść na brzeg! Jurek spróbował i zapadł się po pas. Ledwie się wygramolił z topieliska!
– Otóż to! A ty powiadasz – zaspał! Zasłużył sobie chyba na wypoczynek?! Napracował się biedak!
Wasyl, słuchając tej rozmowy przyjaciół, uśmiechał się chytrze, aż wreszcie się odezwał:
– Wy spaliście, a on, ledwie Burek warknął na wilki, już wyszedł i słuchał, czy co wam nie grozi… Taki niczego nie zaśpi! Ho, ho!
W tej samej chwili z kurenia wyszedł i stanął, przeciągając się i uśmiechając wesoło, ten, o kim mówiono przy ognisku.
– Dzień dobry czcigodnemu towarzystwu! – zawołał żartobliwie. – Jak się spało na nowym miejscu? Co się śniło?
– Doskonale, chociaż było trochę zimno pod jednym kocem, a nie miałem sił wstać i wyciągnąć drugiego z plecaka – odpowiedział Olek, przyglądając się dzięciołowi, który, nie zwracając żadnej uwagi na ludzi, zaciekle kuł dziobem pień sosny.
– Czułem przez materac każdy pręt w wiązaniu pryczy – westchnął Staszek. – Trzeba będzie podłożyć grubą warstwę mchu.
– Słusznie! I ja to samo zamierzam zrobić! – powiedział ze śmiechem Jurek. – Chociaż nie przeszkodziło mi to, bo spałem jak suseł!
– Wasyl mówił nam, żeś wstawał w nocy… – wtrącił jeden z chłopców.
– Na chwilę tylko – skinął głową kolega. – Obawiałem się, że pożrą nas wilki.
– Et! – machnąwszy ręką, mruknął Poleszuk. – Śmiałe są one i złe tylko w zimie, w lecie – płochliwe i nieochocze do napadu. Ale zapomniałem o nich! Trzeba popatrzeć, ile ich było i gdzie się skradały.
To powiedziawszy, gwizdnął na pieska i, wskazawszy mu ręką kierunek, powiedział:
– Szukaj!
Burek pochylił głowę ku ziemi i, powęszywszy chwil kilka, jął szczekać i warczeć, biegnąc wprost do jeziora. Chłopcy szli za nim i przyglądali się pieskowi. Przestał szczekać, miotał się w różne strony i węszył, głośno prychając. Wasyl ostrożnie rozchylał trawę, aż skinął ręką w stronę chłopaków i powiedział:
– Dwa stare wilki przepłynęły jezioro i tą samą drogą powróciły… Ależ daleko doczołgały się szare zbóje! Patrzcie! Tu wilczury przygniotły trawę, a tam leżały na szczycie pagórka. Pewnie Burek spłoszył je, bo uciekły, skacząc przez krzaki… Po co tu przychodziły?
Kręcił głową i myślał nad zagadkową wizytą drapieżników.
– Co tam rozglądacie? – dobiegł ich głos od strony obozu i na szczycie wzgórza stanęła wiotka dziewczynka, przysłaniając oczy dłonią. – Hej, Jurek, Staszek, Olek, Wasyl, chodźcie już, bo czas na śniadanie!
– Idziemy, Marysieńko! – odpowiedział Olek, machnąwszy w jej stronę ręką.
– Myślałem, że będzie spała aż do południa – cichym głosem zauważył Jurek. – Zmęczona była wczoraj…
To powiedzenie oburzyło Staszka, bo potrząsnął jasną czupryną i odparł surowym głosem:
– Marysia – dobra koleżanka i spełnia swoje obowiązki sumiennie…
– Chytrusie jeden! – zawołał Olek, klepiąc go po ramieniu. – Ględzisz o obowiązkach, a sam masz na myśli smaczną jajecznicę z boczkiem wędzonym… Pochlebco!
Śmiejąc się i prześcigając wzajemnie, wbiegali po sypkiem zboczu pagórka.
Rozpoczęło się wkrótce życie obozowe. Olek przyniósł kubeł wody, Staszek napełnił nią duży imbryk i zawiesił go nad ogniem, Wasyl nazbierał gałęzi, a potem jął piaskiem czyścić patelnię. Jurek poszedł na brzeg jeziora, zabrawszy ze sobą ręcznik, mydło, kubek i szczoteczkę do zębów. Stanąwszy nad wodą, zawołał:
– Marysiu, myj się prędzej! Bractwo głodne i czeka na śniadanie!
Odpowiedział mu głośny plusk i wesoły śmiech dziewczynki.
Podpływała właśnie do brzegu i uśmiechała się do słońca, nieba i zielonych koron drzew. Po chwili była już przy ognisku i krzątała się koło przyrządzania posiłku porannego, dogadując chłopcom:
– Olek, tnij słoninę cieniutkimi plasterkami i nie oblizuj się jak kot na szperki! Stachu, uważaj na jajka, gdy je rozbijasz, a nie przyglądaj się łakomie wędzonce, bo i tak jej nie dostaniesz! Wasylu, rąbcie te gałęzie drobniej, aby dymu mniej było i nie zerkajcie, przyjacielu, ku patelni! Cóż to za żarłoki i łakomczuchy z was?! Mam ja z wami kłopot! Nakarmić taką ciągle głodną bandę! No! Dość tego! Skoczcie teraz umyć się i powracajcie rychło. Dam sobie teraz radę bez was.
Wasyl, ścigając się z chłopakami, zbiegał ze stromego zbocza pagórka i mówił zdyszanym głosem:
– Szybko biegacie, tak szybko, że zająca chyba dogonić możecie!
– Ano, jak sport to sport! – odpowiedzieli mu obaj, jeszcze przyspieszając biegu i opędzając się od skaczącego na nich i piszczącego z uciechy Burka.
Znikli w zaroślach wiklinowych, a plusk wody, głośny śmiech i prychanie, które rozległy się po chwili, świadczyły o tym, że całe bractwo zażywało kąpieli porannej.
Tak się rozpoczął pierwszy dzień młodych turystów w obozie, założonym na brzegu jeziora Czerwiszcze.
Wasyl – człowiek miejscowy – z zaciekawieniem przyglądał się nieznajomej młodzieży i głowił się nad tym, co też będą robiły te chłopaki i panienka w kureniach rybackich i po co tu właściwie przyjechali. Wiedział tylko tyle, że właściciel majątku Czerwiszcze polecił wójtowi posłać na przystań na Stochodzie dwa wozy i zawieźć gości nad jezioro, gdzie mieli zamiar spędzić kilka dni. Dziedzic kazał wtedy Wasylowi osiodłać konia i jechać ku kureniom, gdzie miał pomagać gościom.
– A pamiętaj – mówił dziedzic – że dałem im pozwolenie na łapanie ryb i strzelanie do wszystkich drapieżnych zwierząt i ptaków, gdyż rozmnożyło się tych zbójów bez liku, a starosta i nadleśniczy prosili mnie, abym kazał przetrzebić to krwiożercze bractwo.
Wasyl nie wiedział jednak, jak doszło do wyjazdu całej młodej kompanii z Warszawy.
Myśl ta zrodziła się w głowie jednego z chłopaków, Stanisława Wyzbickiego. Ojciec jego był przyjacielem właściciela Czerwiszcza i uzykał od niego pozwolenie na pobyt syna z kolegami nad jeziorem i w Lasach Czerwiszczańskich.
Staszek ze swej strony zaprosił na wycieczkę dwóch kolegów – starszego o dwie klasy Jurka Gruszczyńskiego, największego siłacza w gimnazjum, i Olka Malewicza. Obaj byli kajakowcami i zamiłowanymi podróżnikami, więc też z radością przyjęli zaproszenie przyjaciela. Nazajutrz jednak Jurek przyszedł do Stacha i powiedział mu, że musi, niestety, odmówić udziału we wspólnej wyprawie, ponieważ przyjechała właśnie jego siostra, która uczy się w Krakowie, i że wobec tego spędzą razem wakacje w Warszawie, gdyż rodzice nie mają pieniędzy, aby wyjechać na letnisko.
Staszek, rumieniąc się, zaproponował zmieszanym nieco głosem:
– A może by i Marysia wyruszyła z nami? Bardzo byłbym rad i opiekowałbym się nią w podróży… Jak myślisz, Jurku?
Ucieszony Gruszczyński pobiegł do domu rozmówić się z rodzicami i siostrą, a w dwa dni potem siedzieli już we czwórkę w przedziale wagonu, zdawszy poprzednio na bagaż dwa kajaki, starannie opięte płótnem. Pociąg mknął w kierunku Brześcia nad Bugiem i Sarn.
Na małej stacyjce nad Stochodem kompania wysiadła, wyładowała kajaki i bagaże, a rozmieściwszy je w łodziach, ruszyła w drogę z prądem rzeki. Płynęli nadspodziewanie wolno, ponieważ zatrzymywali się często. Jurek – zamiłowany fotograf, nieraz już premiowany za swoje zdjęcia zwierząt i ptaków w ruchu, za co nawet otrzymał przezwisko „Kodak-myśliwca”, coraz częściej zwalniał bieg kajaku i fotografował to dzikie kaczki, wypływające z gęstego sitowia, to znów bąka, stojącego nieruchomo jak posąg na torfowej kępie, to żurawie, na widok ludzi podrywające się z błotnistej łąki.
Staszek był również winny tego znacznego opóźnienia. Słynął on jako doskonały strzelec i zdobywca kilku już nagród za celność. Mały karabinek jego nie chybiał nigdy prawie. Chłopak, widząc tu unoszącego się nad trzcinami jastrzębia, tam znów – raroga napadającego na pisklęta kaczek i czajek, wyskakiwał na brzeg i skradał się do drapieżnych ptaków, czając się za krzakami, a nawet pełznąc po ziemi. Jurek, śledząc jego ruchy, wydobył z futerału mały aparat kinematograficzny i nakręcił kilka łowieckich przygód kolegi.
Olek znów, żeby nie próżnować, wyciągnął z łodzi składane wędzidło i na poczekaniu rozpoczął połów ryb. Wprawny i zamiłowany w tym sporcie, korzystając z przydługich nieraz popasów, wyciągnął nieraz parę leszczów i schwytał sporego szczupaka, znęciwszy go sztuczną rybką, rzuconą tuż przed ścianą tataraków, gdzie zwykle lubią robić zasadzki drapieżce wodne.
Noc zastała ich na rzece. Próżno rozglądali się dokoła, szukając jakichkolwiek śladów siedziby ludzkiej. Jak okiem sięgnąć nigdzie nie widać było żadnego ognia lub oświetlonego lampą naftową czy choćby łuczywem okna chaty poleskiej.
–Źle! – mruknął Olek do Jurka. – Będziemy musieli zanocować na brzegu.
– Albo raczej w kajakach, bo, jak widzieliście zapewne, brzegi są niskie i zalane wodą. Zresztą musimy poszukać suchego miejsca – powiedział Jurek i opuścił wiosło do wody.
Świecąc sobie lampkami elektrycznymi, nie znaleźli jednak wyższego i suchszego brzegu. Dokoła ciągnęły się bagna, na które można było wpłynąć bez trudu wprost z łożyska rzeki. Komary cięły młodych turystów zawzięcie, drobne muszki właziły im do oczu, nozdrzy i uszu.
– Takem się nałykała tych przebrzydłych robaków, że nawet głodu nie czuję! – ze śmiechem poskarżyła się Marynia, wypluwając jakąś muchę.
Jurek dał sygnał do zatrzymania się na nocleg.
Ruciwszy małe kotewki, chłopcy związali oba kajaki razem, co zwiększyło ich równowagę, i zaczęli przyrządzać kolację. Marynia z pomocą Olka oskrobała ryby i, pokrajawszy je na kawałki, włożyła do kociołka. Wyzbicki położył na dziobach czółna deskę i ustawił na niej primus. Długo gotowała się ryba, a w oczekiwaniu polewki młodzież zjadła po dwa jajka na twardo ze sporą pajdą chleba. Gdy ryba dogotowała się wreszcie, postawiono na primusie czajnik z herbatą, a cała kompania, nalawszy sobie do kubków gorącej zupy, raczyła się smaczną potrawą, chwaląc wyborną kucharkę.
Wypłukawszy naczynia, napili się herbaty i, sprzątnąwszy wszystko, zaczęli układać się do snu.
Już drzemali, gdy posłyszeli nagle głośny plusk, ciche prychanie i cienki zgrzyt. Trzciny rosnące w pobliżu poruszyły się z lekka, lecz po chwili znieruchomiały i znowu wszystko się uciszyło. Komary tylko trąbiły nad uchem i dobiegało zewsząd basowe kumkanie żab.
– Co to było? – spytała Marynia.
Nikt nie mógł dać odpowiedzi, aż nareszcie odezwał się Stach:
– Zdaje mi się, że to wydra wyruszyła na żerowisko i rozpoczęła połów ryb…
Westchnął i dodał szeptem:
– Ech, gdybym tak spotkał wydrę w dzień…
– No i co by Stach na tym zyskał? – spytała dziewczynka.
– Ja to nic, ale za to Marynia miałaby piękny kołnierz do płaszcza zimowego…
Wszyscy wybuchnęli śmiechem, a Olek powiedział z udaną powagą:
– Wobec tego proponuję nowe przysłowie: nie darowuj wydry, jeżeliś nie upolował jej poprzednio, szczególnie w lecie, gdy futro jej nic nie jest warte!
Znowu zawinęli się w koce i umilkli.
Noc mijała spokojnie i nic już nie przerywało odpoczynku młodych podróżników.
Obudzili się przed świtem jeszcze i, napiwszy się herbaty, ruszyli dalej. Płynęli teraz szybko, chociaż coraz częściej nęciły ich niespotykane nigdzie widoki, możliwość zapolowania i połowu ryb.
Śpieszyli się jednak, gdyż, jak określili z mapy, spory jeszcze szmat drogi pozostawał im do Czerwiszcza.
Stochód jednak uwziął się na nich. Zboczywszy z głównego prądu, trafili do jakiejś odnogi i dopiero po dwu godzinach przekonali się, że kończy się ona ślepo. Musieli więc powracać tą samą drogą, bezużytecznie straciwszy dobre trzy godziny i zmęczywszy się ciągłym lawirowaniem wśród zatopionych drzew.
Wpłynąwszy do prawdziwego koryta, usiłowali nadrobić zmarnowany czas. Zamiast obiadu postanowili pokrzepić się tylko chlebem i kawałkiem suchej kiełbasy, po czym ruszyli dalej. Wkrótce natrafili na miejsce przegrodzone od brzegu do brzegu długą koleją tratw. Musieli więc wyciągać kajaki i przenosić je po bagnie, co było bardzo uciążliwe i zabrało im sporo czasu. Dopiero przed zachodem słońca mogli płynąć dalej, ale wszyscy byli tak znużeni, że ramiona odmawiały im posłuszeństwa. Tylko jeden Jurek nie dał za wygraną. Uwiązał do rufy kajak kolegów i wiosłował dalej, ciągnąc go za sobą na lince. Późno wieczorem dotarli do przystani czerwiszczańskiej, gdzie spotkał ich Wasyl, i załadowawszy na jeden wóz kajaki i bagaże gości, na drugi zaś wsadziwszy młodych podróżników, powiózł ich przez las nad jezioro, gdzie zamierzali założyć obóz.
Na szczęście Wasyl dostarczył ze dworu duży kocioł bigosu, dwa bochenki świeżego chleba i samowar miedziany, więc kolację w mig przygotowano, po czym zupełnie wyczerpane towarzystwo, naprędce uprzątnąwszy kurenie, udało się na spoczynek. Wszyscy od razu zasnęli kamiennym snem i tylko Jurek Gruszczyński, który, jako starszy, bo miał już skończonych szesnaście lat, poczuwał się do obowiązku opiekowania się wszystkimi, przerwał swój dobrze zasłużony wypoczynek, posłyszawszy ujadanie Burka, wesołego kundla podwórzowego.
Po rannym śniadaniu młodzież rozpoczęła nowy pracowity dzień.
Jurek, wyciągnąwszy kajaki na brzeg i przewróciwszy je do góry dnem, obejrzał uważnie. Płynąc ślepą odnogą Stochodu, słyszał kilka razy, że lekkie czółenka uderzały o zatopione konary drzew, a parę razy zgrzytnęły, zawadziwszy o kamienie. Zaniepokoiło go to, więc okiem znawcy sprawdził stan kajaków. Na szczęście nie spostrzegł żadnego uszkodzenia. Uradowany tym wziął swój aparat kinematograficzny i, strąciwszy czółenko na wodę, popłynął, trzymając się brzegu. W jednym miejscu, gdzie czarne olchy i wysokie graby stały tuż nad jeziorem, przeglądając się w jego połyskliwym zwierciadle, Jurek gwałtownie zahamował ruch łodzi i porwał za aparat.
Kajak zakołysał się na nieruchomej powierzchni jeziora. Chłopak siedział jak skamieniały, chociaż wzrokiem odmierzał odległość od interesującego go przedmiotu, a palce jego ostrożnie nastawiały aparat, przygotowując go do zdjęć.
Na wysokiej, wyciągniętej nad wodą gałęzi grabu stała szara czapla z podniesioną głową. Miała rozwarty dziób i wydawała ostry, przeszywający syk. Nad drzewem, na znacznej jeszcze wysokości krążył potężny orzeł białoogoniasty, coraz szybciej zwężając spiralę swego lotu.
Jurek starał się domyśleć, po co czapla usadowiła się nagle na drzewie. Czy z wysokiej gałęzi wypatrywała ryby w jeziorze, czy może stała na straży znajdującego się gdzieś w pobliżu gniazda?
Przygotowany do zdjęć czekał z podniesionym aparatem.
Orzeł tymczasem, zatoczywszy koło, ukośnym lotem runął na czaplę i, bijąc powietrze silnymi skrzydłami, zawisnął nad nią. Zapewne był to młody jeszcze orzeł, niewprawiony do zbójeckich napadów. W ostatniej bowiem chwili uląkł się groźnie wymierzonego mu w pierś ostrego dzioba czapli, uczynił nagły skręt i, odleciawszy, usiadł na sąsiednim grabie, klekocąc drapieżnie. Po chwili spostrzegł Jurka i z cienkim skwirem zerwał się do lotu.
„Leć sobie, zbóju, na złamanie karku! – pomyślał chłopiec. – Twój niecny napad i tchórzliwa ucieczka pozostały na filmie!”
Czuł prawdziwą radość, gdyż sfilmowanie podobnej sceny z natury jest rzeczą niezmiernie rzadką i trudną.
Uśmiechnąwszy się z zadowoleniem, popłynął dalej, starając się nie pluskać i robić jak najmniej gwałtownych ruchów.
Na przeciwległym brzegu spostrzegł wąziutką ścieżkę wśród trzcin – ledwie przebity przesmyk, który prowadził do zarośli i znaczył się w nich zawiłym zygzakiem. Zrozumiał, że był to tak zwany grząd – przejście w chaszczach, wydeptane przez zwierzęta. Próżno jednak czekał chłopak, zaczaiwszy się w wysokich trzcinach. Żadne zwierzę nie podchodziło do brzegu.
– Hej, Jurku! – posłyszał nagle wesoły okrzyk i poznał głos Malewicza.
Kolega wraz z kajakiem zaszył się w szuwarach i łapał ryby na wędkę.
– Jak ci tam idzie? – spytał go Jurek.
– Nie najgorzej! – odpowiedział Olek. – Natrafiłem widać na całe stado linów, bo już ze sześć sztuk wyciągnąłem, a oto… idzie siódmy!…
To mówiąc, zbyt szybko i gwałtownie szarpnął wędkę. Ryba się zerwała z haczyka, a linka i pływak, wpadłszy z rozmachem do gęstwiny, zaplątały się wśród gałązek i twardych chwastów.
– Nie darowuj wydry, jeżeliś jej nie upolował poprzednio! – zażartował Jurek, przypominając sobie ułożone przez kolegę przysłowie.
Ten parsknął śmiechem i dodał:
– Ani też żywego lina w wodzie… Zerwał mi się w ostatniej chwili…
Jurek popłynął dalej, rozglądając się dokoła. Jezioro miało kilka malowniczych zakątków po brzegach i cieszyło wzrok lśniącą taflą wody i zieloną ścianą trzcin. W gąszczu krzaków szczebiotały i ćwirkały drobne ptaszki, na olszynie śpiewał drozd, gdzieś z lasu dobiegało kukanie kukułki. Koło sitowia i tataraków pluskały ryby, wyskakując z wody. Wysoko pod obłokami kwilił jastrząb.
Wielka radość ogarnęła Jurka, radość, którą daje przyroda, ciesząca się z promieni słońca, z wonnych i ciepłych powiewów wiatru, z blasku wody i ze wszystkiego, co żyje i wyczuwa prawdziwą radość życia.
Jurek powróciwszy do obozu, nie zastał tam nikogo oprócz Maryni.
Dziewczynka doprowadzała do ostatecznego porządku nieprzytulne kurenie. Jej drobne rączki potrafiły dokonać w nich cudownych przemian. Poleciwszy Wasylowi naciąć jak najwięcej tataraków i trzcin, ozdobiła nimi ściany i niby zielonym kobiercem przykryła ziemię. Znikły za zielenią brzydkie, okopcone drągi, z których sklecono niegdyś tę najprostszą na świecie siedzibę ludzką, a pod grubą warstwą trzcin ukryły się głębokie wyboje w ziemi i szary, sypki piasek. Nad pryczami Marynia rozwiesiła płótno, którym otulano kajaki, a na zielonych jego płachtach umieściła fotografie rodziców chłopców, po rogach zaś poprzypinała okiści trzcin i pęki wrzosów.
Walizki i plecaki stały w głębi kureni, przykryte białym płótnem żaglowym, koślawe stoły i ławy, byle jak sklecone z desek nieheblowanych, świeciły czystością, gdyż dziewczynka starannie wyszorowała je gorącą wodą z mydłem i piaskiem.
– Ależ się napracowałaś, Marysieńko! – zdumiał się brat. – Ho, ho! Teraz już to jest nie jakiś tam kureń poleski tylko pałac!
Dziewczynka zaśmiała się wesoło i natychmiast odpowiedziała:
– Pałac jak pałac, ale całkiem przyzwoity schron! Najbiedniejsza siedziba może stać się przyjemna dla oka i przytulna, jeżeli się pochodzi koło niej i oczyści starannie. Człowiek wszak to nie zwierzę, z byle jakiego barłogu zadowolone. Nie znoszę brudów, nieładu i brzydoty. Popatrz tylko, jak przyozdobiłam swój „pokoik”!
Jurek, wszedłszy do mniejszego kurenia, zdumiał się raz jeszcze, a po chwili, porwawszy Marysię w ramiona, wycałował ją serdecznie.
Ponure wnętrze ubogiego szałasu zmieniło się do niepoznania. Wszystko tu tonęło w zieleni, gdyż dziewczynka oplotła drągi pochyłych ścian i stożkowaty pułap kurenia sitowiem, a kawałki płótna przy pryczach i „kotarę” z prześcieradła ozdobiła białymi i liliowymi kwiatami grążeli i dzwonków. Nogi, niby w najlepszym, puszystym kobiercu, tonęły w grubej warstwie naciętych, związanych w snopy trzcin. Walizki stały na krótkich klocach olszynowych, wziętych z pobliskiego sągu, i po narzuceniu na nie płótna żaglowego zamieniły się w dość wygodne tapczany.
Koło pryczy dziewczynki, za kotarą, wesoło było od białej narzuty na posłaniu i bukietów z nenufarów i maków.
– Bardzo tu pięknie u ciebie! – zachwycał się brat. – Ale nie widzę tu ani kociołków, ani imbryka i kubków. Gdzieżeś je ukryła?
Marysia klasnęła w dłonie i wybuchnęła wesołym śmiechem.
– To już całkiem mój wynalazek, za który, jak twierdzi Wasyl, wdzięczni mi będą rybacy czerwiszczańscy! – zawołała. – Namówiłam tego miłego Poleszuka, aby zbudował malutką chałupę z czterech stojaków, oplecionych wikliną. Tam urządzę kredens, spiżarnię i kuchnię, bo Wasyl przyrzekł wylepić mi z gliny prawdziwy piec poleski!
– A gdzież jest Wasyl? – spytał Jurek, patrząc z wdzięcznością na siostrę.
– Poszedł do lasu po słupy, pręty wiklinowe i glinę! – odpowiedziała dziewczynka i dodała: – Jeżeli przez dzień dzisiejszy nie będziecie mi się tu pętać, to przed wieczorem wszystko już będzie gotowe! Trzeba powiedzieć naszym chłopcom, aby podtrzymywali porządek i dbali o przyjemny wygląd kurenia, bo inaczej taką im awanturę zrobię, że ha!
Brat zaśmiał się i mruknął sobie pod nosem:
– Najtrudniej to będzie z Olkiem! Ten to potrafi wszystko w jednej chwili do góry nogami przewrócić!
– No to w następnej chwili wszystko mi posprząta! – stanowczym głosem powiedziała Marynia, potrząsnąwszy płową czuprynką. – Dam ja z nim sobie radę!
Za ścianą rozległy się czyjeś kroki i dobiegł wesoły głos Staszka Wyzbickiego:
– Hej, a jest tam kto?
Jurek wyjrzał na dwór i wydał okrzyk zdumienia:
– Patrz no, Marysiu, co ten chłopak upolował?
Wybiegli oboje z kurenia. Stach szedł ku nim, trzymając wysoko nad głową dużego lisa.
– Piękny okaz, co? – wołał Stach, potrząsając lisem. – Patrzcie tylko – trafiony w głowę! Futerka kula wcale nie popsuła! Nie mam dla Maryni wydry, ale za to przyniosłem jej w darze lisa…
To powiedziawszy, położył przed nią na ziemi upolowane zwierzę.
Dziewczynka pochyliła się nad nim i pogłaskała rude, puszyste futerko.
– Dziękuję, Staszku, za piękny prezent… – zaczęła Marynia, lecz urwała nagle, z niepokojem spojrzawszy na brata.
Jurek dotknął lisa i przekonał się natychmiast, że upolowane zwierzę traciło sierść.
– Szkoda! – mruknął do kolegi, kiwając głową. – Lis linieje, a więc na nic twoje zachody i celny strzał, bracie! No, ale przyda się za to do fotografii. Ustawimy go w różnych pozycjach i narobimy z tuzin zdjęć. Tymczasem proponuję ułożyć nowe przysłowie: nie darowuj lisów podczas lata.
Za chwilę Jurek krzyknął:
– Patrzcie, Olek także powraca!
Młody rybak szedł, dźwigając pęk ryb, powiązanych sznurkiem.
Zaczęto podziwiać duże liny, grube, czarnymi pręgami ozdobione okonie i śliskie miętusy o okrągłych paszczach.
Ponieważ do obiadu pozostawało około trzech godzin, chłopcy zaczęli budować szałas z czterech cienkich pniaków, które z lasu przyciągnął Wasyl, wyplatając ściany z gałęzi wiklinowych. Nie mogli przy tym nie podziwiać wrodzonej zdolności Wasyla do wykorzystania różnych kształtów drzewa.
Poleszuk – człowiek leśny – wyrąbał takie sztuki, które ułatwiły mu budowę, nie wymagając żadnych oprócz siekiery narzędzi. Chłopcy nie skończyli jeszcze oplatania ścian spiżarni, gdy Wasyl zdążył już wylepić duży piec z gliny, którą znalazł w niewielkim urwisku nadbrzeżnym. Zapaliwszy w piecu suche gałęzie, stał i przyglądał się wychodzącemu z komina dymowi. Po pewnej chwili uśmiechnął się i mruknął niby do siebie samego:
– Zbuduję chyba wędzarnię… Ryb dużo, a wędzone dłużej się przechowują.
Zabrał się wnet do roboty. Ulepił coś na kształt zamkniętego kopulastego dzbana i doprowadził do niego kolano komina. Dym, wydobywając się z pieca, przechodził pod kopułą i dopiero bardzo wolno przez wąskie szczeliny w dolnej części wędzarni wydostawał się na zewnątrz. Nie zwlekając, chłopak przetknął wilgotną jeszcze i mokrą glinę grubym patykiem i rozwiesił na nim ryby, rozpłatane wzdłuż grzbietu.
Marynia po pewnym czasie spojrzała na słońce i zaczęła się krzątać przy ognisku, gotując grochówkę ze słoniną i przygotowując patelnię na jajecznicę. Przy niej, nie odstępując jej ani na krok, kręcił się Burek. Merdał kołtuniastą kitą, przymilnie mrużył ślepia, popiskując cicho i prosząco. Od czasu do czasu szczękał kłami, w locie chwytając rzucane mu przez dziewczynkę skrawki słoniny i łykając je chciwie.
Wreszcie Marynia klasnęła w ręce i zawołała:
– Na obiad! Na obiad!
Chłopaki i Wasyl nie dali się długo prosić i, umywszy ręce w jeziorze, przybiegli do ogniska. Staszek i Olek weszli do swego kurenia, aby wytrzeć ręce i przygładzić włosy, lecz, zajrzawszy do wnętrza szałasu, skamienieli.
– Czary, czy co? – spytał Olek. – Toż to najwspanialsza komnata magnacka!
– Ale, ale! – coś sobie przypomniawszy, zawołała Marynia. – Upraszam o ścisłe przestrzeganie porządku i czystości w tej komnacie, bo inaczej będzie w niej bałagan, na co patrzeć nie mogę!
– Któż by śmiał robić tu nieporządki?! – oburzył się Olek. – Takie cudo i raptem – nieporządek?! Już ja dopilnuję, aby nikt…
– Zdrajco! – zaśmiał się przyjaciel. – Do kogo ty to pijesz? Do mnie czy do siebie?
W wesołych podskokach powrócili do ogniska, przy którym Wasyl, siedząc już z miską w ręku, mówił:
– Sporządzę tu dla was, panienko, stół i dwie ławy… Wygodniej będzie…
Umilkł, bo Marynia nalała mu dymiącej grochówki i włożyła do miski duży kawał słoniny.
Całe towarzystwo jadło w milczeniu. Tylko Burek, oczekując swojej kolei, przebierał łapkami i piszczał niecierpliwie.
Nazajutrz, wnet po porannym śniadaniu, Jurek pożegnał przyjaciół i, wsunąwszy do kieszeni bluzy tabliczkę czekolady, uzbrojony w kodak i aparat kinematograficzny, wyruszył na daleki wywiad w poszukiwaniu widoków i porywających zdjęć zwierząt i ptaków na wolności.
Chłopak, przeciąwszy polanę, gdzie został założony obóz, wszedł do lasu. Otoczył go zmrok. Przez wysokie, rozłożyste korony dębów i grabów promienie słońca przedzierały się skąpo. Tylko tam i ówdzie złote plamy jego padały na zielony kobierzec runa zielonego lub drgały na gładkich pniach drzew.
Jurek spostrzegł, że w tej miejscowości panował las liściasty, z dębów, grabów, olch i osik złożony. Z rzadka tylko strzelał w wyż gonny, prosty jak złocista kolumna pion sosny, bielała brzoza smętna i zwisały czarne łapy świerków.
Chłopak szedł wolno, gdyż zarośnięta wysoką trawą ścieżka urwała się nagle. Przedzierał się więc przez pogmatwany gąszcz leszczyn, jarzębin, kruszyn i tarniny. Nogi wikłały mu się w zbitej porośli traw, zielsk i chwastów, wybujałych nadmiernie.
Z gmatwaniny krzaków i wysokich traw wywinął się nagle zając i, śmignąwszy białym osmykiem, dał nura w chaszcze, zanim Jurek zdążył ogarnąć go wizjerem kodaka.
W innym znów miejscu jakieś niewidzialne zwierzę z trzaskiem butwiejącej leżaniny i głuchym tupotem wyskoczyło z gąszczu wiązówki błotnej i umknęło.
„Zapewne sarna…” – domyślił się chłopak, próżno starając się dojrzeć coś wśród stłoczonych krzaków i grubych pni.
Niezrażony niepowodzeniem ruszył dalej.
Miejscami przegradzały mu drogę nieruchome potoki z pływającymi na ich powierzchni liśćmi nenufarów i kępami wystających z wody tataraków. Musiał przechodzić je w bród, pogrążając się niemal po pas, a potem grzązł w bagnistej ziemi, cmokającej głośno, gdy stopy jego przerywały miękki, gruby pokrowiec zielonego mchu.
Szedł naprzód z uporem, ciesząc się, że otacza go dziki, dziewiczy niemal las, prawdziwa… dżungla europejska, o której z takim zachwytem opowiadał uczniom w gimnazjum młody, zapalony nauczyciel przyrody, turysta niezmordowany i, podobnie jak Jurek, zamiłowany fotograf.
Natrafiwszy na małe jeziorko, Jurek zatrzymał się, aby wybrać najłatwiejszą drogę. Stał cicho i rozglądał się uważnie. Nad brzegiem nagromadziły się stosy śniegołomu. Cienkie, słabowite drzewka osik, olch i brzóz, nieosłonięte w tym miejscu konarami wysokich dębów i grabów, nie wytrzymały ciężaru śniegu zimowego i pod brzemieniem ogromnych białych czap, pochyliły się do ziemi, pękły w trzonie i leżały teraz w nieładzie, jak gdyby potrzaskane i powalone wybuchem pocisku.
Jurek zamierzał już okrążyć jeziorko o czarnej wodzie, gdzie pękały duże bąble gazu błotnego, tworzącego się zwykle przy gniciu zatoniętych drzew, gdy nagle znieruchomiał, podniósłszy aparat kinematograficzny.
Na pień złamanej brzozy wybiegło małe, płowe zwierzątko o dziwacznie wygiętym w kabłąk grzbiecie. Chłopiec poznał od razu łasicę o cienkim i zwinnym jak u węża ciałku. Mały drapieżnik, wpatrzony w gąszcz suchych gałęzi i burych pędów kostrzewy, nie spostrzegł człowieka. Jurek miał już łasicę na oku, śledząc jej ruchy poprzez ramkę celownika, gdy zwierzątko jednym susem, prężąc się w powietrzu, śmignęło na dół. Jurek zdążył puścić w ruch wstęgę filmową i pochwycić zwierzątko w skoku.
W chaszczach rozległy się w tej chwili dwa głosy – jeden ochrypły, do przerażonego gdakania kury podobny, drugi cienki, ostry niby zgrzyt stali po szkle. Coś załopotało w zbitej sieci trawy i wnet zacichło.
Jurek, trzymając aparat w pogotowiu, ostrożnie rozsunął suche gałęzie i zajrzał do ich gąszczu. Po chwili z cichym turkotem przesunęły się o dwa metry wstęgi, a potem chłopiec, bijąc kijem w pień brzozy, jął odpędzać syczącą nań łasicę.
Mały drapieżnik zwęszył i wytropił siedzącą na gnieździe cieciorkę, wpadł na nią i w jednej chwili wpił się zębami w szyję ptaka. Nie zamierzał teraz ustąpić komukolwiek swej zdobyczy.
Wyginając grzbiet, błyskał groźnie drapieżnymi oczkami i, rozwarłszy pyszczek, syczał z wściekłością. Gdy jednak koniec kija zbliżył się do niego, mignął płowym futerkiem i ukrył się w trawie.
Jurek podniósł ptaka i uwiązał go do paska, myśląc o tym, że Marynia ucieszy się z tak niespodziewanego, a wybornego dodatku do swych zapasów żywnościowych.
Obszedłszy jeziorko, Jurek wyszedł na nieco wyższe miejsce. Tam i sam spod mchu i trawy wyglądały osypiska piaszczyste i, jak to bywa prawie zawsze na takich glebach, wybujał tu bór sosnowy. Chłopak porobił sporo zdjęć kodakiem i poszedł dalej. Dobiegały go zewsząd głosy drobnych ptaszków: drozda-śpiewaka, szczygłów i piegży-śmieszki.
Oparty plecami o pień sosnowy, stał cicho i pokrzepiał się czekoladą.
Wiewiórka, nie spostrzegłszy go, ześlizgnęła się z drzewa i usiadła przy jego stopach; po chwili jednak posłyszała szmer jego oddechu i, robiąc duże susy, przecięła małą polankę i wdrapała się na drzewo.
Jakiś ptak z głośnym furkotem i przeciągłym piskiem mignął pomiędzy pionami sosen i spadł na nagą gałąź, tuż nad głową chłopaka.
Jurek, który spostrzegł spore szare ciało ptaka i jego ciemnordzawą główkę z czerwonymi brwiami, od razu poznał jarząbka.
Teraz jednak nie mógł odnaleźć go wzrokiem na pozbawionej sęków i igliwia gałęzi. Widniała na niej tylko duża narośl. Przyglądając się bacznie, zauważył, że narośl ta poruszała się nieznacznie i znowu znieruchomiała.