Pod smaganiem samumu - Antoni Ossendowski - E-Book

Pod smaganiem samumu E-Book

Antoni Ossendowski

0,0

Beschreibung

Jeden z największych podróżników wszech czasów dzieli się z nami pełnymi emocji i barw wspomnieniami z podróży po Algierii i Tunezji. Ossendowski z wnikliwością naukowca i wrażliwością poety wprowadza nas w idyllę egzotycznych lądów, bogactwo kultur i zwyczaje arabskiego świata, uczestniczy w pulsującym własnym rytmem życiu tubylców, zachwyca się tańcem i muzyką. Zagłębia się w labirynt uliczek i zaułków starych miast, wsłuchuje w opowieści i legendy, spotyka wojowniczych potomków Fenicji."Żegnam cię, don Miguelu Saavedra Cervantesie, wiem juz, czego mam szukać tu, w białym Algierze, w tym Argelu, gdzie spędziłeś pięć męczeńskich lat! Tak myślałem, zostawiając poza sobą grotę Cervantesa i kierując się ku sercu miasta. Ku sercu! Sercem jest to stare miasto arabskie, a właściwie miasto mieszanej w najdziwaczniejszy sposób ludności, osiadłej tu za panowania Turków. Szerokim wieńcem otoczyły je zewsząd nowe dzielnice francuskie, nadające całemu Algierowi zewnętrznie wygląd Paryża, nieco odnowionego i odświeżonego ..."-

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 402

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Antoni Ossendowski

Pod smaganiem samumu

SAGA Egmont

Pod smaganiem samumu

Copyright © 1926, 2018 Antoni Ferdynand Ossendowski i SAGA

Wszystkie prawa zastrzeżone

ISBN: 9788711662434

1. Wydanie w formie e-booka, 2018

Format: EPUB 2.0

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą SAGA oraz autora.

SAGA Books, spółka wydawnictwa Egmont

Od autora

Gdy teraz oglądam się za siebie i widzę drogę swoją, odbytą po Algierii i Tunezji, a szczególnie gdy dla napisania tego tomu mojej północnoafrykańskiej podróży przewertowałem swoje notatki, robione na miejscu — po hotelach, biurach urzędowych, w fondukach, kawiarniach mauretańskich, na rynkach, śród żebraków i potomków korsarzy, w pałacach, domach i barłogach Berberów, Kabylów i Arabów, przed meczetami, na polowaniu, w stepach, na szczytach Atlasu i Djurdjura, na kolanie w samochodzie, śród ruin rzymskich i fenickich lub na Saharze — rozumiem, że bez pomocy i rady całego szeregu ludzi nie mógłbym był zebrać tych spostrzeżeń, wiadomości i wrażeń.

Takie przekonanie skłania mnie do spełnienia przyjemnego obowiązku wyrażenia mojej serdecznej wdzięczności za gościnność, uprzejmość i przyjacielską pomoc p. generałowi-gubernatorowi Algierii, senatorowi Stegg, generalnemu sekretarzowi p. Dubieuf, ministrowi Francji w Tunisie p. de Castillon Saint Victor, administratorowi gminy Maillot p. Charlesowi Courtinowi oraz nielicznej kolonii polskiej, z p. konsulem A. Rozée na czele.

Warszawa, lipiec-październik 1925 r.

Rozdział I

Stolica piratów

„Cześć ci, grodzie waleczny, coś glebę swoją, krwią niewiernych zlewając, na kamień zamienił!” — pisał uczony i natchniony Zahrat en-Nayera, porwany potęgą i pięknością Algieru.

Ze skalnej piersi i od podnóża góry aż do jej szczytu wyrósł przed wiekami Al-Dżaza’ir, który w mowie przybyszów zmienił się w Algier.

Gęsta mgła legend, baśni i opowiadań dawnych kronikarzy otacza to srebrzyste miasto, dumnie wznoszące się, niby kopiec, na cześć nieznanych bohaterów, kopiec olśniewająco biały, rozpalony w ogniu słońca, przeglądający się w falach lazurowego morza.

— Ikosium, imię moje! — woła Algier niemym głosem napisu na starym domku przy ulicy Bab-Azun. — Ikosium, gród Cezarei!

— Al-Dżaza’ir Beni Mezranna, tak się zowie to miejsce, wsławione w pamięci śmiertelnych! — szepczą dawne klechdy arabskie.

— Argel, miasto bandytów morza i katów okrutnych! — twierdzą kronikarze hiszpańscya.

I zdać się może, że nieznany ludek koczowniczy Beni Mezranna, co przywędrował hen znad Nilu, rzymskie kohorty, załogi potężnych korsarzy, dumni hiszpańscy hidalgowie i setki innych wojowników, zaborców, ciemięzców — walkę toczyć ze sobą zaczynają, spierając się o imię miasta, co tarasami wspina się aż na sam szczyt góry, gdzie tkwią jeszcze ponure mury starej tureckiej kasby, a gdzie powiewały flagi potężnych bejlerbejów, namiestników sułtana panującego nad wiernymi w Stambule, i bandery potężniejszych nieraz od nich wodzów korsarskich.

Dla pisarza jest to tylko Argel…

A więc ulicą Colonel Combe przebiegam miasto i dochodzę do groty, przed którą wznosi się popiersie pisarza należącego do całego świata.

Sławne to imię — Miguel de Saavedra Cervantes!

Słynny i waleczny bojownik w bitwie pod Lepanto, Korfu, Navarino i Tunisem, niewolnik, dręczony w ciągu prawie pięciu lat przez Arnauta Mami i Hassana Paszę w Algierze, nieśmiertelny autor „Don Kichota z Manczy”!

To on od roku 1575 do roku 1580 wlókł za sobą kajdany Turków i korsarzy, gnił w lochach pałacu bejlerbeja, cztery razy uciekał i znowu wpadał w ręce krwawych władców Argelu, aż został wykupiony i powrócił do kraju, aby swoje imię i geniusz swego narodu rozsławić na cały świat.

Wpatruję się w oblicze wielkiego autora „Don Kichota” i słyszę jego cichą opowieść:

„W rzadkie chwile wolności, chwile pełne niepokoju i myśli o powrocie do ukochanej ojczyzny, zwiedzałem Argel, tę bezładną, piętrzącą się kupę pałaców, domów, chałup i ohydnych barłogów, ściśniętych obręczą wysokich murów, otaczających całą górę. Widziałem wąskie, kręcone, połamane uliczki, pnące się śród załamań skał; prześlizgałem się ciemnymi przejściami pod zwisającymi balkonami i werandami domów. Podziwiałem potężne, warowne pałace i domy starszyzny tureckiej, janczarów, renegatów, bejów, raisówb; na wysokich tarasach śpiewały piękne niewolnice haremów, a w lochach jęczeli niewolnicy wszystkich ludów chrześcijańskich; przebiegałem nieskończenie długą ulicą Suk od wschodniej bramy do zachodniej, słuchałem mowy francuskiej, hiszpańskiej, włoskiej, greckiej, albańskiej, tureckiej, arabskiej, żydowskiej, gwary Kabylów koczowników dalekiej pustyni…”

Żegnam cię, don Miguelu Saavedra Cervantesie, wiem już, czego mam szukać tu, w białym Algierze, w tym Argelu, gdzie spędziłeś pięć męczeńskich lat!

Tak myślałem, zostawiając poza sobą grotę Cervantesa i kierując się ku sercu miasta.

Ku sercu! Sercem jest to stare miasto arabskie, a właściwie miasto mieszanej w najdziwaczniejszy sposób ludności, osiadłej tu za panowania Turków. Szerokim wieńcem otoczyły je zewsząd nowe dzielnice francuskie, nadające całemu Algierowi zewnętrznie wygląd Paryża, nieco odnowionego i odświeżonego. Stąd „europeizacja” już przekrada się dalej — w głąb starego miasta, gdzie tu i ówdzie strzelają ponad budowle dawnego Al-Dżaza’iru wysokie, współczesne kamienice. Ale tego, na szczęście, niedużo, więc podróżnik może jeszcze odczuć dawno minione czasy.

Ulica Kasba, dawna Suk, którą nieraz kroczył Cervantes, przecina całą dzielnicę. Podobna jest ona do labiryntu lub do sieci niezliczonych wąskich, nieraz ślepych, zakrzywionych, załamujących się fantastycznie uliczek i zaułków. Część z nich wspina się na szczyt góry schodami o stopniach wykładanych okrągłymi kamieniami lub potrzaskanymi płytami, na zboczach chodnika w naturalnych wyżłobieniach biegnie woda — czysta ze źródeł i fontann i brudna ze ścieków domowych.

Wystające nad ulicami okratowane werandy nieraz dotykają balkonów przeciwległych domów, tworząc ciemne przejścia, do tuneli podobne.

Często można widzieć głęboką framugę w grubym murze domu, gdzie do marmurowej lub granitowej muszli z pluskiem i łagodnym szmerem pada niemilknąca nigdy struga fontanny.

Prawie ślepe mury, rzadko posiadające kilka drobnych, żelaznymi kratami bronionych okienek, nie zdradzają przepychu i obszarów siedzib kupców, starszyzny lub wyższych mułłówc. Czasami uderzy w oczy białością swoją marmurowa framuga drzwi z ciemnych desek cyprysowych, nabijanych żelaznymi guzami lub ozdobionych rzeźbą z brązu.

To stare dar, które niegdyś należały do korsarzy, agów i paszów tureckich, do kupców, do renegatów, wysoko cenionych przez sułtanów i służących im za doradców w sprawach wojny i rządzenia krajem. Od dawna jednak domy te przeszły w inne ręce, a te złożyły tu towary, urządziły biura, a nawet wstawiły maszyny tkackie, które turkoczą i szczękają w salach i patio, gdzie niegdyś hucznie bawili się odważni i możni dowódcy eskadr korsarskich lub gdzie pod razami dozorców jęczeli niewolnicy chrześcijańscy, ci nieznani męczennicy, co umierali z imieniem Chrystusa na ustach, bo w Nim tylko była jedyna ich nadzieja.

Konsulowie państw europejskich, mnisi i poselstwa trudnili się wykupem jeńców z zamożnych i znanych rodzin, a któż myślał i któż cierpiał nad losem biedaków, ludzi z pospólstwa, zwykłych żołnierzy i prostych marynarzy z fregat i galer, zdobytych na Morzu Śródziemnym przez odważnych piratów?

Pnąc się wyżej, uliczki wbiegają na szczyt góry; tu stała niegdyś twierdza berberyjska, zdobyli ją Turcy, znacznie rozszerzyli i wzmocnili, gdyż przechowywali tu główny skarbiec całej tureckiej północy Afryki.

W tym zbiorowisku budowli starego miasta z kasbą na szczycie, w tej sieci skrzyżowanych uliczek, odnaleźć można zabytki przeszłości.

Tłum kobiet, idących z myślą błagalną o płodność, doprowadzi do starego meczetu marabutad Mohammeda esz-Szerifa, gdzie znajduje się grobowiec tego świętego, zmarłego w 1541 roku, i cudotwórcza fontanna. Wodę z niej przechowuje się w domu każdej algierskiej mężatki muzułmańskiej.

Dalej wznosi się meczet Dżama Safir, który zbudował renegat holenderski Safar ben Abdallah, wprowadzając nowe motywy architektoniczne, wznosząc ośmiograniastą kopułę i upiększając wnętrze świątyni perską majoliką.

W pobliżu meczetu, w cieniu trzech wiekowych drzew oliwnych, rosnących na małym cmentarzu muzułmańskim, kryją się grobowce dwóch księżniczek, a na ich mogile wykonuje się najpewniejsze wróżby i najskuteczniejsze zaklęcia. Zawsze spotkać tu można ślepych żebraków i żebraczki, a te wróżą, rzucając kości lub kamienie i z ich układu na ziemi czytając losy ludzi, lubiących zaglądać w mgłę nieznanej i tajemniczej przyszłości.

W dzień, gdy słońce praży, rojnie bywa w starej dzielnicy i zgiełkliwie, bo wszystkie niezliczone sklepiki, stragany przekupniów i drobne warsztaty są czynne, a tłumy Arabów, Berberów i Kabylów suną uliczkami i zaułkami, wnosząc ruch i życie. W nocy, gdy na skrzyżowaniu uliczek zapalają się rzadkie latarnie, tłum znika, chowa się po domach. Wtedy nieliczni przechodnie wydają się inni. Zmieniają oni nawet swoją powierzchowność, bo zrzucają z siebie półeuropejskie ubranie i obuwie i otulają się w tradycyjne burnusy, wciskając kapiszony na czerwone fezy z czarnymi, spadającymi na ramię kitami. W nocy mieszkańcy starej dzielnicy śmielej i zuchwalej zaglądają w oczy przechodzącemu białemu człowiekowi i czasem warkną jakieś słowo, pełne pogardy i obelgi.

Hałaśliwie muzyka gra w niewidzialnych wnętrzach domów; przy otwartych drzwiach stoją wystrojone kobiety, umalowane, dumne z barwnych sukien, patrzące za przechodzącymi wzrokiem nieruchomym, ciężkim; palą papierosy i kif.

Roi się od ludzi po kawiarniach, ciemnych, cuchnących i zakopconych. Tu grają w karty i kości, słuchają grajków i bardów, rozmawiają o wszystkim, co zajmuje umysły mieszkańców Algieru, Algierii, całej muzułmańskiej Afryki.

Tu z dobrym znawcą mowy arabskiej można usiąść w kącie i popijając aromatyczną kawę, bez końca słuchać opowiadań o korsarzach, stanowiących legendę i dumę Algieru.

Pierwszy rzut oka na to miasto ze strony najbardziej charakterystycznej pomógł mi uczynić uprzejmy i gościnny honorowy konsul Polski, p. Arsène Antoine Rozée, Francuz, rozkochany w Algierii, znający ją i rozumiejący głęboko.

Przebiegliśmy z nim całe miasto i w dzień, i w nocy, a to wskazało mi dalsze drogi. Wziąwszy więc przewodnika, poszedłem do kawiarni w dzielnicy arabskiej, aby posłuchać bardów.

Stary Berber, pobrzękując na darbucee, przeciągłym głosem skandując słowa, mówił:

„Gdy wyjdziesz z miasta na brzeg morza, idź, o, mumenief, ku przylądkowi Matfu. Znajdziesz tam miejsce, przez starych ludzi nazywane Hamza. Miejsce to krwią nasiąkło, a z tej krwi zrodziły się dżinny zemsty. Na Hamza ujrzysz Arbał, który był niegdyś potężną twierdzą, gdzie w środku stał meczet. Teraz pozostały tu ruiny, tylko ruiny, porosłe aloesami i figami berberyjskiemi, lecz w środku dawnego meczetu wznosi się jeszcze kolumna z czerwonego kamienia. Fortecę tę i meczet wzniósł odważny i możny Husseim Talem, wódz piratów, posiadający eskadrę ze stu łodzi zbrojnych i żaglami, jak skrzydłami, opatrzonych.

Postrachem było dla niewiernych imię Husseima, sławnego raisa, a gdy jego bandera z toporem powiewała nad morzem, żadna galera hiszpańska i włoska nie śmiała wynurzyć się z portu.

Husseim pewnego razu, płynąc z Al-Dżaza’ir ku Gibraltarowi, stoczył walkę z okrętem francuskim, zdobył go, mężczyzn uczynił niewolnikami, którzy zmuszeni byli wiosłować na jego łodziach, gdzie było dwadzieścia ławek dla czterech wioślarzy w rząd. Wziął też do niewoli kobietę, młodą i piękną, i pojął ją za żonę. Husseim nazywał ją Anaja i kochał nad życie i nad sławę swoją. Dla niej zapominał o walce i rabunku na morzu, spełniał każde jej życzenie i, jak pies, patrzył jej w oczy.

Nagle Anaja zaczęła chorować i najsławniejsi lekarze nie mogli nic poradzić; więdła i chudła piękna żona Husseima, aż jakiś kahing poradził mu wznieść na cześć Allaha meczet i odbyć podróż do Mekki, by ubłagać zdrowie dla żony. Zbudował możny rais wspaniały meczet, który opierał się na kolumnach z białego jak śnieg górski marmuru, i pojechał do Mekki. W drodze dogonił go sługa i doniósł, że Anaja porzuciła dom i zbiegła.

Lotem wichru powrócił korsarz do Al-Dżaza’ir i pchnął na wszystkie strony trzy tysiące swoich piratów, aby odszukali Anaję.

Znaleziono ją w przebraniu męskim w pobliżu Ténès, poznano i przywieziono do Husseima. Rais nie powiedział nic do żony, skinął tylko na sługi, a ci przywiedli kobietę do meczetu i, przywiązawszy do środkowej kolumny, zostawili ją, zamknąwszy meczet. W nocy sam Husseim otworzył podziemia i wpuścił do meczetu lwa.

Nazajutrz rano znaleziono tylko kości Anai.

Potem Husseim spalił meczet. Wszystko runęło i znikło, pozostała tylko kolumna, zbroczona krwią kobiety, a barwę swoją przechowała do dziś!…

Tu przychodził modlić się, płakać i myśleć potężny, straszliwy, surowy Husseim Talem, przezwany »toporem morskim«, a gdy umierał, włożył do środka kolumny kamienną bryłę, wydrążoną w środku i pełną złota, jako ofiarę dżinnom nienawiści i zemsty, mającym tu siedzibę…

Tak to bywa, mumeni! Żona może stać się słońcem życia, ale może być i czarnym jadem, zatruwającym chwile zgonu!”h…

Po kawiarniach mauretańskich słyszałem dziesiątki starych opowieści z przeszłości Algieru — słynnego gniazda korsarzy, a z tych kawiarni, siecią poplątanych uliczek, zbiegałem do obecnego miasta, urządzonego przez Francuzów tak malowniczo i z takim przepychem. Ożywione, zatłoczone elegancką publicznością ulice, zalane elektrycznością, uniwersytet, wspaniałe hotele, restauracje i kawiarnie, bogate filie największych paryskich sklepów, tramwaje, bulwary, teatry, muzyka, kluby, pałace poczty i telegrafu…

Obszerne place, szerokie ulice, wspaniałe gmachy, parki — wszystko to z biegiem czasu, od chwili zdobycia Algieru przez Francuzów w roku 1830, wyparło stąd życie tubylcze, wtłoczywszy je do starej dzielnicy, do labiryntu uliczek i zaułków, pnących się ku kasbie.

Pozostały jednak i tu, w tym nowym Paryżu, oazy przeszłości.

Na pierwszym więc miejscu dwa wielkie meczety: Dżama el-Dżedid i Dżama el-Kebir. Z każdym z nich jest związane podanie. Pierwszy, przypominający meczety bizantyjskie, budował na rozkaz tureckiego paszy niewolnik chrześcijanin i nadał mu formę krzyża, za co w nagrodę zginął na palu. Drugi jest poświęcony muzułmańskiemu kultowi malekitów, został wzniesiony na ruinach chrześcijańskiej świątyni starożytnego Icosium w X wieku i przypomina architekturą swoją meczety pozostałe w Kordobie, gdyż widocznie dotknęły go ręce architektów mauretańskich.

Są to olbrzymie gmachy, z łatwością mieszczące tysiące pobożnych, a gdzie się przechowuje stare, pisane i ozdobione ręcznie przez grafików andaluzyjskich Korany, nieraz stanowiące skarby sztuki mauretańskiej.

Pałace generała-gubernatora i arcybiskupów przedstawiają wzory wspaniałych siedzib mauretańskich z wieku XVIII, wzniesionych podczas tureckiego panowania, obfitujących w marmurowe kolumny, rzeźbione cedrowe drzwi, pułapy, balustrady, pełne pięknych barw i złota, majoliki arabskiej i mozaikowych, różnokolorowych okien. Te wzory sztuki, kwitnącej w Algierze po wszystkie czasy jego burzliwego istnienia, można oglądać i studiować w starannie utrzymanym muzeum starożytności i sztuki muzułmańskiej.

Osobliwością stolicy tej francuskiej kolonii jest niezawodnie ogród botaniczny, urządzony przez pp. Hardy’ego i Rivière’a. Podziwiać tu można wspaniałe aleje platanów, palm, fikusów, Chamaerops excelsa, trzciny bambusowej, palmy Dracaena, latanii, stawy z roślinami wodnymi, pełne złotych rybek i małych karpi, zarośla eukaliptusów i araukarii, które dla klimatu Algieru zapomniały o swoich ojczyznach — Australii i Ameryce Południowej — rozrastając się tu szybko i wspaniale.

Dokoła miasta tu i ówdzie rozsiane są stare pamiątki dawnych dziejów, dawnych ludzi — cmentarz muzułmański z kubbą Sidi Abd er-Rahmana Bu-Kobrina, dziwnego świętego, który, podług wierzeń Kabylów, jednocześnie jest pogrzebany w dwóch mogiłach, co zmusiło Turków prochy z obydwóch grobów złożyć tu w jednym, aby uniknąć gromadzenia pielgrzymów w dwóch miejscach; grota Cervantesa; studnia słynnego dowódcy korsarskiego raisa Murada, posiadającego sławę czarownika i postrachu Sardynii; ruiny starego miasteczka fenickiego Rusgunia i jeszcze jedna rzecz — całkiem już współczesna — wąwóz „Dzikiej kobiety”.

Można by pomyśleć, że jakaś dzika kobieta, na przykład góralka z Kabylii, odznaczyła się tu szaloną odwagą lub dokonała krwawej zemsty. Tymczasem jest to całkiem co innego. Wkrótce po zajęciu Algierii przez Francuzów w tym wąwozie założyła restauracyjkę młoda i powabna Francuzeczka markietanka. Fabrykowała sama absynti i szerzyła straszliwe pijaństwo śród żołnierzy załogi. Walka władz z „dziką kobietą” była bardzo zażarta, bo miała ona cięty język i dowcip ostry jak jej zęby, gdy broniła swego absyntu przed rekwirującymi go urzędnikami.

Owa markietanka może ustami swego cienia pozagrobowego powtórzyć za Horacjuszem, że pozostała w pamięci ludzkiej na zawsze.

Piękny jest Algier i malowniczy, biały gród, pnący się od wybrzeża do szczytu kasby i odrzucający długie, ukośne skrzydło swego nowego przedmieścia Mustafa! Wszystko to się przegląda w lazurowych falach ożywionego, ciągle się rozszerzającego portu, odgrodzonego ścianą gór wielkiej Kabylii.

Przybyliśmy tu z oazy Figuig, przeciąwszy terytoria wysokich płaskowyżów i całą zachodnią Algierię przez Tlemsen, Bel Abbes, Oran, Orleansville i świętą dla muzułman Milianę, gdzie znajduje się grobowiec tajemniczego proroka i uczonego Sidi Ahmeda ben Jussefa, wielkiego satyryka, nieraz zdradzającego myśl cyniczną.

Maur andaluzyjski, wielki alem, czarownik ben Jussef używał swej siły nadprzyrodzonej i wiedzy tajemnej wyłącznie dla dobra ubogich i krzywdzonych. Jego krytyczny i ascetyczny umysł zmusił go do piętnowania nieczystego i grzesznego życia miast, pogrążonych w rozpuście i zbytkach. Czynił to w sposób dobitny, a jego powiedzenia i określenia przylgnęły jak smoła do nazw niektórych miast.

O mieście Czerczel powiedział: „Brzydkie miasto Czerczel! Chociaż ulice posiadasz szerokie i place obszerne, jesteś jednak zaludnione przez skąpców i brutali. Podróżnikowi, o ile nie jest marynarzem lub kowalemj, nic innego nie pozostaje, jak tylko z pośpiechem oddalić się od twoich murów”.

Milianie, gdzie spędził dużo czasu, przypiął inną łatkę: „Miliana… Miliana… tam przewodzą nad wszystkim i nad wszystkimi kobiety, tam mężczyźni są niewolnikami”.

Nie wiem, czy to prawda, a jednak, gdy przebiegałem te małe miasteczka, wydało mi się, że mężczyźni są leniwi i ospali, kobiety zaś pełne energii i ożywienia. Jeżeli tak, to rozumiem, dlaczego miliańczycy dostali się pod żółte i czerwone pantofelki milianek…

Ponieważ ben Jussef pochlebił paniom z Miliany, przeto zrobiły mu reklamę i sławę na cały Maghreb. W innych miastach złośliwego proroka nie lubiano, stąd, gdy przybywał tam, narażał się na drwiny i prześladowania. Szczególnie przykre zajścia miał w Ténès, za co puścił w obieg takie o nim zdanie: „Ténès, jesteś zbudowany na gnoisku, twoja woda — krew, twoje powietrze — jad. Na Allaha! Ben Jussef nie spędzi nawet jednej nocy w twych murach!”.

Podczas naszej podróży z południa, z progu Sahary, do Algieru, widzieliśmy obrazy szybkiego rozwoju kolonii — rolnictwo, plantacje wina, oliwek, drzew owocowych, tytoniu, a nawet pierwsze próby z bawełną, którą spostrzegłem około Orleansville, gdzie już 600 hektarów ziemi oddano pod kulturę tej rośliny.

Nawet pobieżny rzut oka pozwala widzieć tu olbrzymi wysiłek energii ludzkiej. Najlepiej tego dowodzi statystyka, którą zebrałem w Algierii.

Cała kolonia liczy 57,6 miliona hektarów, z których 20,8 miliona przypada na urodzajną północ i 36,8 na jałowe południe.

Olbrzymia przestrzeń jest słabo zaludniona, bo statystyka francuska podaje zaledwie 5 milionów tubylców i 830 tysięcy białych mieszkańców. A jednak na północy tubylcy pod wpływem Europejczyków coraz bardziej nawykają do rolnictwa, uprawianego już na 5,2 miliona hektarów; poza tym europejscy koloniści posiadają 2,2 miliona hektarów ziemi rolnej. Na południu pod uprawą pozostaje zaledwie 103 tysiące hektarów, lecz na to składają się przyczyny klimatyczne i geologiczne.

W całej Algierii pod uprawą pozostaje około 7,5 miliona hektarów. Co daje tu rola? Wina 7,04 miliona hektarów, około 22 milionów hektolitrów zboża różnego gatunku. Poza tym oliwki, owoce, tytoń, jarzyny i trawa alfak, poszukiwana w przemyśle fabrycznym. Znacznym bogactwem Algierii są lasy, rosnące na trzech milionach hektarów: sosna, dąb zwykły i dąb korkowy, cedr, tuja i kilka innych gatunków drzew liściastych. Na stepowych obszarach i na łąkach zalesionych gór spotykałem duże i liczne stada owiec i bydła rogatego. Skrzyżowanie tubylczych owiec z merynosami dało tu dobre wyniki.

Wielkim bogactwem Algierii są pokłady mineralne, a także źródła gorące i mineralizowane. Najbardziej słynne są Hammam Rhira i Hammam Meluan w departamencie Algieru i Hammam Meskutin w departamencie Konstantyny. W tych dwóch departamentach wykryto około 170 źródeł mineralnych, a śród nich alkaliczne, sodowe, siarczane, słone, żelaziste i kwasowęglowe. Jednakże największym skarbem ekonomicznym kolonii są nader bogate i liczne pokłady fosforytów, przerabianych na nawozy sztuczne. Słynie z nich szczególnie departament Konstantyny. Oprócz fosforytów Francuzi eksploatują rudę żelazną, ołów, miedź, cynk, antymon, rtęć, chromowe rudy, sól kamienną, pokłady onyksu, marmuru. Górnicy zajęci są w dobie obecnej poważnymi pracami nad poszukiwaniem nafty, na co istnieją niepłonne, zdaje się, nadzieje około Tliuanet w departamencie Oranu.

Niezawodnie, z chwilą wejścia w normalne i pokojowe łożysko burzliwego obecnie i wstrząśniętego do rdzenia politycznego życia Europy rozpoczną się nowe prace nad rozszerzeniem terenów rolnych drogą sztucznej irygacji. Obok nowych plantacji powstaną przedsiębiorstwa górnicze, fabryki i warsztaty, które obecnie są dopiero zapoczątkowaniem europejskiego przemysłu w Algierii.

Jedna okoliczność rzuciła mi się w oczy podczas mojej podróży po Algierii, a mianowicie, że stopniowy, lecz ciągły rozwój rolnictwa i niewielki tymczasem przemysł algierski zdążyły już wytworzyć kadry proletariatu tubylczego, czego nie daje się zauważyć w Maroku, z wyjątkiem chyba Casablanki. Można naturalnie uważać meskinówl za proletariat, lecz organizacja, którą oni tworzą, przynależność ich do bractw religijnych z Aïssaoua na czele, i wreszcie stosunek oficjalnego islamu do żebraków — zbijają te przypuszczenia. Meskini marokańscy, jak zresztą i wszędzie w krajach muzułmańskich, stanowią osobną klasę społeczeństwa, a wcale nie są elementem zdeklasowanym, jakim jest proletariat europejski. Ludzie bezrolni, bezdomni i muzułmańscy przybysze też nie stanowią w Maroku proletariatu, gdyż albo wynajmują się na długoterminowych robotników, albo też zaprzedają na niewolników, a wtedy bez śladu i socjalnej różnicy znikają w masie ludności tubylczej, znajdując sobie miejsce w hierarchii społecznej.

W Algierii jest inaczej. Europeizacja tej kolonii, zastosowanie zachodnich systemów ekonomicznych i gospodarczych, rozwój urbanizmu, który wytworzył takie miasta jak Algier z 250 tysiącami, Konstantyna z 82 tysiącami i Oran ze 155 tysiącami mieszkańców, zażądały robotnika krótkoterminowego, najczęściej nawet dorywczego, zrodziły konkurencję pracy i przyciągnęły zewsząd tłumy poszukujących zarobku.

W Algierze na każdym kroku spotkać można przedstawicieli lumpenproletariatu — w mieście, około fabryk, w porcie, na kolei. Ci proletariusze, przyjąwszy niektóre obyczaje swoich europejskich kolegów, zdeklasowali sami siebie, oderwawszy się na skutek bierności i obojętności do kultu i tradycji od bractw, sekt, meczetów i społeczeństwa. Nikt już nie przyjmie ich ani do bractwa, zgromadzonego dokoła marabuta w jego zaujam, ani do sekty Aïssaoua, Heddaua lub innej, ani włączy ich w poczet domowych niewolników; nawet meskini, ci najwięksi na świecie cynicy, nie uznają ich za godnych wejścia do organizacji żebraczej, dziwacznej a potężnej.

Wytwarza tych zdeklasowanych osobników urbanizm i najlepszym dowodem tego jest Casablanca, jedyne pod tym względem miejsce w Maroku, a za nią duże miasta Algierii, szczególnie te właśnie, które dają dużo sposobności do odszczepieństwa społecznego i religijnego.

Spędziwszy kilka dni w Algierze, wyruszyłem na zwiedzenie kraju. Automobilem zrobiłem wielki zygzak, przecinający całą Algierię. Ze stolicy, od brzegu Morza Śródziemnego, przejechałem do Sahary, skąd przez oazę Biskra, Timgad, Batna przejechałem do Konstantyny, a z tego miasta do portu Bône nad Morzem Śródziemnym i dalej już do Tunezji.

Dziwne i niezapomniane wspomnienie pozostawił po sobie Algier nocny, Algier zalany niebieskawym światłem elektrycznym pod nisko zwisającym namiotem nieba ciemnego, prawie czarnego, z połyskującymi na nim bliskimi, lecz zagadkowymi gwiazdami.

Ulice, biegnące śród wysokich, pięknych gmachów francuskiej dzielnicy, nie śpią nigdy. Tłumy ludzi suną chodnikami, turkoczą koła tramwajów, ryczą i błyskają latarniami samochody, migają i wołają do siebie lampki szyldów nad restauracjami i kabaretami. Gwar, śmiech, muzyka i śpiewy…

W gęstym cieniu drzew parków majaczą postacie ludzkie. Niesie się cichy zgrzyt żwiru, poszept drzew, padają ciche jak westchnienia słowa, drażniący śmiech lub odgłosy pocałunków. Śmigają w ciemnym powietrzu nietoperze, grają cykady na wierzchołkach rozłożystych platanów, sączą woń kwiaty na klombach zroszonych dzwoniącą bez przerwy fontanną.

Do woni tuberoz i werbeny wlewa się aromat morza, aromat wiecznego ruchu, przestrzeni, zgonu wodorostów i drobnych żyjątek, wyrzuconych z głębin wodnych na obcy im i złowrogi brzeg.

Na wybrzeżu obejmuje mnie łagodny powiew wiatru, orzeźwiający i pełen nieuchwytnych aromatów, plusk fal wbiegających na piasek, zgrzyt łańcuchów i bloków na ładowanych w porcie okrętach, przyćmione, zgłuszone mrokiem nocy głosy ludzkie, dalekie, basowe huczenie syreny, rzadki krzyk strwożonej mewy śpiącej na pływającej beczce kotwicznej. Horyzont tonie w zwojach czarnego płaszcza nocy, lecz nagle rozdziera go, rozpruwa długim ostrzem swych promieni latarnia morska, miga przez jedno mgnienie oka i pogrąża się w bezdni mroku.

Zagłębiam się w labirynt uliczek i zaułków starej Kasby. Obstępują mnie ze wszystkich stron wysokie, ciemne, ślepe domy. Wieje od nich mroczna tajemnica, dochodzą stłumione jęki, westchnienia i cichy szept zaklętej w nich duszy przeszłości. Coś mówią, o czymś opowiadają mury głosem ledwie dosłyszalnym, tajemniczym, chwilami brzmiącym triumfem i zachwytem, chwilami brzemiennym łzami, skargą…

Rzadko błyśnie gdzieś wysoko, pod zwisającym okapem dachu, małe, wąskie okienko zakratowane, a wtedy wydaje się, że to zaklęta dusza całą mocą namiętnego pragnienia chce się wyrwać na wolność i biec ulicami, krzyczeć niemymi ustami o tym, co widziały jej oczy, co słyszały uszy za tymi grubymi murami.

W ciemnych kątach, w mroku przejść pod balkonami, w załamaniach ulic i domów czają się nieuchwytne, szare, chybkie cienie. Majaczą, kryjąc się przed okiem przechodnia, miotają się, czołgają, przebiegają z jednej strony ulicy na drugą i znikają w czarnych szczelinach murów, w szparach starych, cedrowych drzwi.

Z pluskiem pada skrząca się struga wody do basenu fontanny, dzwonią mknące ku morzu potoki wody w rynsztokach.

Domy stają się uśpione i milczące. Czasem mignie marmurowa, pożółkła framuga wspaniałych drzwi, zabłyśnie w świetle latarni ulicznej majolikowa rama okna i misterne sploty żelaznego okratowania okna, co jak martwe oko wyziera białawą, nieżywą plamą.

Nigdzie nie odezwie się człowiek, nigdzie pies nie zaszczeka.

Prześlizgnie się czasem tajemniczy mieszkaniec podziemi i ruin — zagadkowy, milczący szczur, mignie czatujący na zdobycz bezdomny kot, cyknie miotający się w szalonym pościgu za ćmą nietoperz…

Lecz znikają te domy milczące i ciemne, dawna siedziba korsarzy, bejów i janczarów, przytułek namiętnej i skwarnej miłości, piekło poniewierki i męczeństwa tysięcy umierających tu w beznadziejności niewolników…

Coraz częściej spotykam ludzi: milczących, dążących w pośpiechu mężczyzn, szczelnie owinięte w burnusy kobiety, poprzedzane przez sługę z latarką w ręku…

Wszyscy dążą tam, gdzie uliczki pną się w górę prawie pionowo, przebiegają zaułkami o długich, połamanych stopniach kamiennych, o głębokich, ciemnych niszach w murach, ze śpiącymi w nich żebrakami i nocnymi stróżami.

Tu gwarno i hałaśliwie.

Przez otwarte na oścież drzwi i przez zakratowane okna padają na nierówny bruk smugi i plamy światła. Zapachy potraw zaprawionych czosnkiem, cebulą, oliwą i czerwonym pieprzem, aromat kawy i mięty, dym benzoesu, tytoniu, kifu, mirry i nardu tworzą podniecającą, denerwującą woń.

Jaskrawe, barwne stroje półnagich kobiet, ich zamglone, nieprzytomne spojrzenia, głosy ostre, wołające ku sobie nieznanego kochanka, pożądliwe ruchy ramion i obnażonych piersi; brutalne zaproszenia i bezczelne oczy młodych Arabów; jękliwe śmiechy starych, potwornych wiedźm, rozdziawiających czarne paszcze, pełne zgniłych słów i zgniłych zębów; milczące, chyłkiem skradające się postacie mężczyzn, wchodzących i wychodzących z tych zgiełkliwych, ohydnych domów; tłumy młodzieńców w mistycznym zachwycie zapatrzonych w okno z siedzącą w nim nagą dziewczyną, rozczesującą falę gęstych, czarnych włosów; tupot tańczących nóg; przeraźliwe krzyki kobiet; wycie bawiącego się tłumu; brzęk naczyń; warkot bębnów i tamburynów; zawodzenie klarnetu; brzdąkanie gitary; szlochająca skarga arabskich skrzypiec… wszystko połączyło się w jeden wzrokowy i słuchowy akord, fałszywy, pogmatwany, a mimo to podniecający.

Z daleka dobiega ryk odchodzącego parowca towarowego, turkot pociągu, niemilknący gwar europejskiej dzielnicy, a tuż obok tego Babilonu, Sodomy i Gomory — cichy, śpiewny głos pobożnego mumena powtarza raz po raz mistyczne frazy Allah Akbar, Allah Muhaimin…

W kawiarniach usługujący chłopcy hałaśliwie czyszczą mosiężne naczynia do kawy, śmieją się i baraszkują; goście śpiewają, klaszczą w dłonie; gracze szczękają wyrzucanymi na stół kośćmi; muzykanci wydobywają tęskne melodie ze swoich jęczących, monotonnych instrumentów; jakiś spóźniony żebrak basowym głosem mruczy opowieść o ualin Bu Medjanie; drze się wniebogłosy nadpęknięty gramofon i wymyśla komuś ochrypłym głosem opasły właściciel zajazdu..

Tu, w dzielnicy Kasba, wszystkie światła i niegasnąca przez całą noc łuna, kołysząca się nad miastem białych ludzi, toną w mroku wąskich uliczek i załamanych, krzyżujących się zaułków; w tej dzielnicy wszystkie odgłosy życia pochłania groźna cisza mogiły, gdzie spoczywają ubiegłe stulecia, dawno minione dzieje, przebrzmiała rozkosz i zamarłe na wieki skargi.

Mrok i cisza zwyciężają.

Zamykają się okna i drzwi domów, gasną w nich światła, odchodzą ludzie, znikając w głębi kamienic lub rozpraszając się w labiryncie ulic…

Nikogo nie można tu wtedy spotkać. Znikają nawet szczury, nietoperze i koty, ciszej i bardziej tajemniczo dzwoni fontanna, nie pluska woda w rynsztokach i żaden dźwięk nie dolatuje tu więcej…

Nadchodzi jednak godzina, gdy do mroku na Kasbie wieją się potoki szarego przedświtu. Wtedy zjawią się pierwsze żywe istoty — żebracy i żebraczki. Wypełzną jak żarłoczne, zgłodniałe szczury ze swych kryjówek i legowisk i, jak szczury, bez dźwięku i szmeru sunąć zaczną na cmentarze, ku meczetom, ku grobowcom marabutów, na rynki, do portu, na wszystkie placówki, gdzie brać żebracza od wieków nawykła skamłać o jałmużnę w imię Allaha i miłych Jego sercu świątobliwych i mądrych uali, talebów i sahirówo.

W kilka minut potem przesuną się po nich jak widziadła wynędzniałe postacie poganiaczy wielbłądów, robotników portowych i fabrycznych i ludzi, których jedyną bronią jest umiejętność nieumierania z głodu…

Gdy ten potok ludzki przepłynie, znowu zapadnie cisza martwa i skupiona.

Lecz na wschodzie niebo rumienić się zaczyna… mija kilka chwil, tajemniczych chwil walki światła z mrokiem, dnia z nocą, życia ze śmiercią…

Nagle ciemność wsiąka w mury, w kamienie bruku ulicznego, wpełza do każdej szczeliny, ukrywa się pod gzymsami i dachami, wlewa do kanałów podziemnych, a czarne niebo na wschodzie pęka i przez jego rozdartą szatę tryska kaskada różowych i złotych promieni…

— La llah Illa Allah Muhammed rasul Allah, Allah Akbar…p — płynie, drżąc w powietrzu, poranne nawoływanie muezinaq ze szczytu minaretu, skąd nawołuje wiernych do obcowania z Bogiem — sprawiedliwym, lecz groźnym sędzią, który wywyższa i poniża, obdarza i karę wymierza.

W domach — ruch, odgłosy życia, mruczenie modlitwy porannej, słowa rozkazów, pożegnania, skarg, ciche szlochanie, jęk cierpienia, śmiech…

Dzielnica Kasba budzi się szybko i od razu zaczyna żyć.

Tak będzie do chwili, aż na zachodzie zgaśnie słońce, a muezin po raz ostatni wykrzyknie jękliwie i rozpaczliwie:

— Allah Akba-a-ar!…

Wtedy znowu popłyną zewsząd strugi i potoki mroku, zjawią się cienie dawnych dziejów i zapomnianych ludzi; wtedy cisza przytłoczy swym ciężarem prąd życia i wszystko utopi w swej bezdennej, martwej otchłani, zazdrośnie walcząc o swoje panowanie aż do pierwszych błysków zorzy, aż do godziny przedświtu…

Rozdział II

Ku saharze

O godzinie piątej rano, dnia 22 października, wyruszyłem z Algieru na południe. Było jeszcze ciemno i zimno.

Umieściłem w samochodzie małą walizkę podróżną, tę samą, która już objechała kawał świata i widziała Chiny, Japonię, Hawaje, Sajgon, wyspy południowego Pacyfiku i Amerykę Północną, a w której grzebały ciągle szukające i nigdy nic u prawdziwego podróżnika nieznajdujące ręce urzędników komory celnej czterech kontynentów i wszystkich poważnych i niepoważnych państw. Karabin winchester kalibru 44, kodak i lornetka zeissa stanowiły resztę bagażu, który w razie potrzeby z łatwością mógłbym sam nieść.

Ruszyliśmy w drogę. Pierwszym dużym etapem powinna była być oaza Bou Saâda.

Samochód mknął, mijając mniejsze i większe osady i wsie berberyjskie, gdzie do tubylczej ludności wpłynął element żydowski, od dawna naturalizowany i od muzułmanów z trudem odróżniany, chyba że zdradzą go czarne „berety”r i kędzierzawe, krucze loczki na skroniach; wtargnęli tu też przybysze i władcy z Europy. Od północy ciągną się pola uprawne z jęczmieniem, pszenicą i prosem, sady owocowe i gaje oliwne, winnice, plantacje tytoniu, dalej — na południu, gdzie sięgają odnogi wysokich płaskowyżów i przechodzą w stepy — stada owiec i kóz, dalej — pod tchnieniem Sahary, pod brzemieniem zalatujących tu chmur piasku z pustyni — odłogiem leżą martwe przestrzenie jałowe, ponure, a na nich, jak piękne bukiety, oazy palm daktylowych.

Przeciąwszy zaraz za Algierem równinę Boufarik, a na niej wspaniałe pola, ogrody i sady, i minąwszy dużą wieś Arba, słynną ze swych ogrodów pomarańczowych, plantacji wina i tytoniu, ożywianych rzeką Dżemaa, samochód zaczął sunąć górzystą miejscowością i lasami. Droga nieraz zawisa nad głębokimi przepaściami, odgrodzona od nich niewysokim podmurowaniem.

Cały ten rejon nosi nazwę Tell, ciągnie się zaś prawie od granicy marokańskiej do granicy Tunezji, z zachodu na wschód, mając swoje rubieże na północy — przy brzegu Morza Śródziemnego, a na południu — na terytorium wysokich płaskowyżów. Tell przecinają grzbiety Atlasu, bardzo malownicze i pełne wdzięku. W dolinach małych rzeczek lub strumyków rozrzucone są wioski tubylcze, otoczone topolami i kwadratami małych pól, gdzie na ściernisku pasą się znaczne stada baranów. Tu i ówdzie widnieją małe chatki tubylcze, kryte równymi warstwami wiązanek suchej, twardej trawy. W sadach owocowych snują się biblijne postacie ludzkie o białych, a nieraz skończenie pięknych twarzach.

W pobliżu osady Sakamody wjeżdżamy w pięknie zabarwione skały kredowe, gdzie Francuzi eksploatują pokłady rudy cynkowej; przebywamy głębokie, nieraz bardzo dzikie wąwozy, ciągle wspinając się do góry, aż dochodzimy do wysokości 920 metrów, gdzie się zatrzymujemy, aby napoić nasz samochód wodą ze słynnego źródła, a siebie — dość marną kawą. Jest to Ain el-Berd, co oznacza „Zimne Źródło”.

Krajobraz gwałtownie się zmienia. Ciągną się coraz dalej i dalej zupełnie nagie doliny, jałowe skały; śród nich zbiegamy na dół, aż, zrobiwszy zakręt na wielkim wirażu szosy, widzimy rozległy, zupełnie okrągły „cyrk”, leżący śród nagich gór. Nad tą kotliną grubą płachtą wiszą białe, niby z grubych nici tkane chmury czy mgła poranna; powoli unoszą się lekkie warstwy płachty, znikają i odsłaniają horyzont, aż pokazują to, co ukrywały na dnie kotliny.

Tam biegnie rzeka, czernią się nieduże zarośla tamaryndowe i błyskają białymi ścianami domki osad. Pędzą ku nam i mijają nas w biegu naszej maszyny, rozmyte przez wody wiosenne, góry kredowe i piaszczyste, karawany wielbłądów, idących z południa, z Sahary, z worami pełnymi daktyli, tego „zboża i złota” pustyni.

Droga zbiega coraz niżej.

Osada Tablat, rzeka Isser, płynąca kilku łożyskami, a utworzona przez połączenie uedóws El-Had i Zarnat, gaje oliwne i figowe, schludne a noszące wszystkie ślady wpływów europejskich berberyjskie domki o starannie oszklonych oknach i strzechach, krytych glinianymi dachówkami, duży las cedrowy, gdzie ogarnia nas i upaja powietrze, przesycone żywicą, przypominające mimo woli mroczne sale pałaców i meczetów, gdzie stare belki i deski pułapów przez wieki sączą nieśmiertelną woń cedrowej smoły — wszystko to miga przed mymi oczami wówczas, kiedy auto mknie jak szalone, rycząc i wrzeszcząc na krętych wirażach, i rozpędzając owce i wielbłądy, w popłochu zbiegające do wąwozów lub wdrapujące się na zbocza gór.

Nagle coś zrywa mnie z mego miejsca, rzucam się do szofera i krzyczę:

— Stać! Stać!

Zatrzymał się gwałtownie, aż maszyna jęknęła.

— Co się stało? — pyta zdziwiony i zaniepokojony szofer.

— Tam… tam… — odpowiadam, patrząc na dużą polanę górską, widną jak na dłoni przez wierzchołki cedrów.

Spostrzegłem bowiem rzecz, której przepuścić żaden myśliwy nie może.

Ujrzałem jeźdźca Berbera na dobrym cisawym koniu. Jechał spokojnie, lecz nagle zerwał z ramienia karabin, uderzył konia strzemionami i pomknął, aż poły burnusu wzniosły się ponad jego głowę.

Nic innego, tylko zoczył coś, co było warte pościgu, miarki prochu i kuli.

Podszepnęło mi to moje myśliwskie serce. Porwałem lornetkę i wparłem ją w polanę, w gąszcz krzaków i wysokiej trawy, szukając i wypatrując dokoła.

Aha! Jest!

Czarny odyniec przedzierał się przez polanę, jeszcze się plątał ryjem w trawie i haszczach, lecz rwał ciągle naprzód, do lasu. Biegł w moją stronę. W jednej chwili wyciągnąłem karabin i z magazynu przesunąłem kulę do lufy,

A może wypadnie na drogę? O, gdyby!…

Dzik znikł mi z oczu za cedrami, za nim przemknął ścigający go Berber.

Stanąłem na skraju lasu i czekałem…

Nagle, niedaleko ode mnie, w lesie buchnął strzał. Jeden tylko, taki samotny i taki cichy…

„Berber spudłował! — wołała moja namiętna dusza. — No, teraz odyniec mój!”

Patrzę, przebijam las wzrokiem, palcem pieszczę cyngiel karabinu…

Mijają minuty… Dzik nie wychodzi i nie zjawia się jeździec.

Więc biegnę w las i szukam. Odbiegłem około kilometra od drogi i spotkałem Berbera. Idąc, nabijał karabin o długiej lufie, nacinanej srebrem.

Zapominając o etykiecie wschodniej, pytam gorączkowo:

— Halluf El-Raba?t

Uśmiecha się łagodnie i przykładając ręce do ust, odpowiada:

— Salam alejkum!u

— Alejkum es salam… — mówię, trochę zmieszany, lecz myśliwskie serce nie dopuszcza zwłoki, więc znowu pytam: — Halluf?

Berber skinął ręką poza siebie.

Zobaczyłem konia. Szedł o kilkadziesiąt kroków za swym panem, ostrożnie stąpając po pochyłym zboczu góry, pokrytej śliską warstwą opadłego igliwia, omijając kamienie i krzaki. Przerzucony przez siodło, wisiał dzik.

Obejrzałem go, miał kulę za uchem. Dobry, pewny strzał!

Tylko chyba Berber lub Tuareg z siodła, w biegu konia potrafi tak dokładnie umieścić kulę i to nie z jakiegoś winchestera lub mauzera, ale z karabinu, wyrabianego przez zwykłych heddad — kowali-rusznikarzy!

Poczęstowałem Berbera papierosem, wsiadłem do samochodu i pojechałem dalej.

Szofer stanął w Aumale, przed hotelem.

— Przejechaliśmy 125 kilometrów! — oznajmił — Tu musimy zjeść obiad.

— Zjemy! — odparłem. — A ile pozostaje nam do Bou Saâda?

— Drugie tyle — odparł, majstrując w maszynie.

Poszedłem do restauracji, aby się umyć, oczyścić z kurzu i zamówić obiad.

W oczekiwaniu na szofera wyszedłem na miasto; przechodząc koło jednego z budynków, ujrzałem napis „Muzeum”.

„W tym małym, nic ciekawego nieprzedstawiającym Aumale istnieje muzeum? To zabawne!” — myślałem, wchodząc do budynku.

Nie pożałowałem tego, gdyż dowiedziałem się dużo ciekawych rzeczy.

Aumale to nowa francuska nazwa miasteczka, które jednak znane było bardzo dawno, gdyż jeszcze Rzymianie w swoim kolonizacyjno-wojennym marszu przez Afrykę Północną założyli tu silną twierdzę i składy handlowe. Była to Auzia, istniejąca w ciągu pierwszych stuleci naszej ery. Berberowie, a później Arabowie azjatyccy do szczętu zburzyli dzieło Rzymu, lecz ani oni, ani wieki, które przemknęły nad Auzią, nie zdołały zniszczyć ciosanych na rozkaz cives Romaniv głazów i zatrzeć wyrytych na nich napisów łacińskich. Te właśnie głazy i napisy Francuzi z pietyzmem złożyli w muzeum aumalskim wraz z różnymi drobnymi przedmiotami, wykopanymi na miejscu dawnej kolonii rzymskiej.

Berberowie nazywają Aumale Sour Ghozlane, czyli „mury Ghozlana”. Ów Ghozlan jest mitologicznym Achillem tubylczym. Był to odważny i potężny bohater, odpierający najeźdźców z południa, skąd szli czarni wojownicy, żądni mordu i łupu. Jednak w legendach, śpiewanych i opowiadanych o Ghozlanie, najwięcej się wysławia szybkość jego biegu. Mknął jak wicher i doganiał gazele w biegu.

Gdy powróciłem do restauracji, obiad czekał już na mnie.

Zaglądam w tej chwili do swego notatnika podróżniczego i czytam w nim:

„Marny obiad na gorzkiej oliwie, dobre czerwone wino, przerażająca chmara much, czarnych, złych, natrętnych i skłonnych do samobójstwa, bo rzucały się do zupy, wina, musztardy, sosu i kawy i wlatywały do ust, starając się trafić na zęby. Piękna gra na fortepianie”.

W restauracji, oprócz mnie i mego szofera, było kilku oficerów miejscowej załogi i dwie panie, ubrane skromnie i ciemno.

Rozmawiały ze sobą po rosyjsku, a miały, tak dobrze mi znane od chwili upadku caratu, tragiczny wyraz oczu i gorzkie zmarszczki koło ust, po czym zawsze można poznać Rosjan na emigracji, gdzie nie tyle ciężkie warunki ekonomiczne, ile jeszcze bardziej ciężkie przeżycia moralne i zawiedzione nadzieje żłobią coraz głębiej te tragiczne ślady.

Skinąłem na usługującego chłopca i zapytałem:

— Te panie to Rosjanki?

— Tak! Deux princesses russes, monsieur! — odparł z uwielbieniem w głosie.

— Co tu robią?

— Są nauczycielkami muzyki, jeżdżą z miasta do miasta — objaśnił chłopak.

Nie wiem, czy były to princesses, co zresztą nie zmieniłoby sytuacii, lecz dramat niezawodny wyzierał z oczu, twarzy i skromnych, zbyt skromnych toalet tych dwóch kobiet, rzuconych ręką bezmyślnej i zbrodniczej rosyjskiej rewolucji na rozpaloną ziemię Afryki.

Jedna z pań powstała i przeszła do sąsiedniego pokoju, gdzie stał fortepian. Wkrótce rozległa się muzyka, prawdziwa, nie restauracyjna i dancingowa. Po Chopinie nastąpił Czajkowski, po Czajkowskim — Skriabin, Rachmaninow, Rimski-Korsakow…

Siedziałem przy stole dłużej, niż należało, nie zwracając żadnej uwagi na muchy i swąd przypalonej oliwy, zalatujący od kuchni.

Słyszałem łzy, rozpacz i ból w grze nieznanej kobiety, pochodzącej z tragicznego kraju kontrastów i nielogiczności dziejowej. Czułem dramat, chciałem się zaznajomić z tymi paniami. Łatwo by mi to przyszło, lecz pomyślałem sobie, że, być może, uciekły tu, do Algierii, aby już nic im nie przypominało ich dalekiej ojczyzny, aby żadne echo przeszłości i przeżytego dramatu nie dochodziło do serc ich, zbolałych i przeczulonych.

Pojechałem dalej, unosząc ze sobą wspomnienie o pięknej grze tęsknej Rosjanki, mającej takie tragiczne oczy i twarz męczeńską.

Samochód zaczyna się znowu wspinać na wysokość 1040 metrów wschodnimi spadkami grzbietu Djebel Dira, skąd doliną rzeki wybiega na płaszczyznę, monotonną, pokrytą kwadratami uprawnych pól, i staje w osadzie Sidi Aïssa. W centrum płaszczyzny leży olbrzymie jezioro Chott el Hodna. Ludność berberyjsko-żydowska mieszka w brudnych domach, zjadana przez muchy — straszną plagę tych miejscowości — i atakowana przez choroby oczu. Dalej za osadą rozciąga się równina, gdzie widziałem drgającą na horyzoncie fatamorganę; jak zwykle — drzewa rosnące na brzegu wielkiego jeziora, pokrytego wysepkami.

Równina bardzo szybko przechodzi w pustynię — nagą, kamienistą, gdzie roi się od agam i szarańczy. Śród kamiennych odłamków mignął mi raz duży waranw, a gdy zacząłem go ścigać, natrafiłem na piaszczysty brzeg wyschłego potoku. Spostrzegłem tu dwie jaszczurki, ciemno zabarwione, z czarnymi poprzecznymi paskami i białymi brzuszkami. Były długie na 15 centymetrów i posiadały krótkie, słabo rozwinięte kończyny.

Na razie zaczęły uciekać dość szybko, lecz widząc, że je ścigam, w mgnieniu oka zaryły się w piasek i znikły. Tylko poruszająca się powierzchnia piasku świadczyła, że zwierzątka szybko posuwają się naprzód. Zdobyłem jeden taki egzemplarz i wypatroszywszy go, umieściłem na słońcu. W Biskrze powiedzieli mi znawcy fauny algierskiej, że jest to scynk aptekarski (Scincus officinalis), którego Arabowie bardzo słusznie nazywają rybą piaskową i nielitościwie prześladują. Objaśnia się to tym, że od niepamiętnych czasów medycyna arabska uważała wszystkie części ciała tej jaszczurki za nadzwyczaj skuteczne lekarstwo na różne choroby. Arabowie i Berberowie poławiają te zwierzątka, suszą je na słońcu i mielą na proszek, chętnie kupowany przez chorych i hakimów. Tubylcy twierdzą, że scynk tępi skorpiony, nie wiem jednak, czy to jest faktem dowiedzionym, natomiast koło Bou Saâda spotkałem scynka napadającego na zwykłą zieloną jaszczurkę — Lacerta ocellata. Czy był to napad, czy tylko walka o zdobycz — wyjaśnić nie zdołałem, ponieważ scynk natychmiast dał nura do piasku, a zielona jaszczurka znikła wśród kamieni.

Za tą pustynią, a raczej pierwszym jej zwiastunem, zaczyna się dość falista miejscowość, gdzie koło Ain Kerman zjawiają się znaczne skały, przechodzące w pokaźny masyw górski — Djebel Sellat, ze szczytami podobnymi do stołów. Miejscowość pozostaje wciąż naga i jałowa i zaledwie w jednym miejscu wzrok z przyjemnością i ulgą spocząć może na małej oazie Ed-Dis, gdzie tubylcy sprowadzili sobie wodę z gór, za pomocą głęboko podziemnych kanałów, podobnych do „foggara”, o których wspominałem, opisując Figuig.

W pobliżu oazy, na kamienistym gruncie, spotkałem kilka okazów skorpionów o rozrośniętych kleszczach (Sc. palmatus).

Za tą małą, nikłą wysepką roślinności i kilkunastoma domkami, należącymi do rodzin tubylczych, pustynia ciągnie się dalej, aż przechodzi w piaski, tworzące w niektórych miejscach diuny, czyli wały piasków ruchomych, grożących zasypaniem pięknej oazie Bou Saâda. Francuska administracja dawno już przystąpiła do walki z piaskiem i zdołała zatrzymać go, wzmocniwszy spadki sypkich pagórków gęstymi zaroślami krzaków tamaryndowych.

Było już ciemno, kiedy wjechaliśmy do Bou Saâda; długo kręciliśmy się po wąskich uliczkach, aż samochód stanął przed hotelem, poleconym mi przez moich algierskich znajomych.

Zrobiwszy toaletę i posiliwszy się w bardzo dobrej restauracji hotelowej, nie bacząc na późną godzinę, wyszedłem i zacząłem się błąkać po miasteczku, aż wreszcie trafiłem na dobrą drogę, przecinającą las palm daktylowych (Phoenix dactylifera) i dotarłem do wysokiego brzegu rzeki.

Na dole, odbijając się w wodzie, płonęły dwa ogniska. Jakieś postacie poruszały się koło nich, zbliżały się do wody i nachylały nad płytkim prądem rzeki.

Podszedłem i ujrzałem trzy kobiety — dwie stare i jedną młodą, o krótkich, gęstych i kędzierzawych włosach i dużych, czarnych, rozmarzonych oczach. Wszystkie miały smagłą cerę, taką, jaką spotyka się tylko tu, gdzie gorący wiatr smaga bez litości, a promienie słońca, nieliczące się ze swoją zabójczą siłą, zbyt pochopnie starają się pieścić nieosłonioną twarz i dłonie. Jednak nie były to Berberki ani nomadki Sahary. Gdym podszedł do ogniska, podniosły głowę i śmiało, lecz ze zdumieniem przyglądały mi się, nie kryjąc twarzy i nie unikając mego wzroku.

— Co tu robicie? — zapytałem po francusku, nie spodziewając się zresztą odpowiedzi.

— Przyszłyśmy do starej Raszeli — niespodziewanie czystą francuszczyzną odpowiedziała młodsza z kobiet. — Przyszłyśmy po poradę, bo dziś pełnia księżyca…

Usiadłem przy ognisku i rozpocząłem rozmowę, gdyż wszystkie trzy mówiły biegle po francusku. Były to Żydówki z tych rodzin, które od niepamiętnych czasów, z pewnością jeszcze przed islamem i przed erą chrześcijańską, przybyły do Afryki i posuwając się coraz bardziej na południe, dotarły aż do koczowisk Tuaregów i osad szczepów mieszkających nad Nigrem i na północy jeziora Czad.

Wyznają one naukę Mojżesza, lecz jest ona tak pomieszana z magią i sekciarstwem muzułmańskim, że, doprawdy, kult starego naturalizowanego społeczeństwa izraelickiego w Algierii i Maroku należałoby uważać za religię odrębną od nauk Mojżesza i Mahometa.

Zauważyłem, że młoda Żydówka trzyma w ręku szmatkę, zawiązaną na węzeł.

— Co to jest? — zapytałem.

— W tym węzełku są moje włosy… — odparła, rumieniąc się.

Patrzyłem na nią pytająco, więc ciągnęła dalej:

— Zbieram wypadające włosy, a później odnoszę do Raszeli, która zawiązuje je w taką szmatkę i po zaklęciach, które czyni przy pełni księżyca i płonącym ognisku, wrzuca do wody.

— Po co? — dopytywałem.

— Jest to oczyszczające azima, zaklęcie, po którym włosy prędzej rosnąć zaczynają i nigdy głowa nie boli — objaśniła.

W ten sposób poznałem się z Sarrą bent Ihudi, a od niej dowiedziałem się dużo ciekawych szczegółów o magii, uprawianej przez Żydów i Berberów, i zawarłem inne pożyteczne znajomości, szczególnie zaś w starej Bou Saâda, gdzie w na pół zrujnowanej chałupie mieszkała kahina, prawdziwa czarownica i wróżbitka berberyjska.

Płaciłem i Żydówce, i Berberce. Pierwszej — za pomoc, drugiej — za wróżby. Z pewnością sędziwa kahina śmiała się w duchu, widząc takiego przekonanego klienta, pełnego zabobonów i „głębokiej wiary” w jej nadprzyrodzoną siłę, lecz nie ubolewam nad tym zbytnio, gdyż słuchając wróżb starowiny, prosiłem o inne zaklęcia, wypytywałem o to, co mnie interesowało, radziłem się jej i… zapisywałem później do mego notatnika.

Przed podróżą swoją naczytałem się o kultach, magii i przesądach tubylców Afryki Północnej u profesora E. Doutté, M. Moranda, A. Certeux, Moulieras, Kleina i innych autorów, więc wiedziałem, o co mam pytać, i badałem, czy stara kahina zna się na rzeczy, czy też nie. Otóż twierdzę, że moja sędziwa czarownica była studnią, skarbem muzułmańskiej wiedzy magicznej!

Dowiedziałem się o całym szeregu recept stosowanych w magii afrykańskiej.

Gdy przychodzi do czarownicy smętna, blada kobieta berberyjska, tak zrozpaczona, że zapomniała nawet podczernić sobie oczy i brwi, wzmocnić rumieńce na twarzy i czerwoną henną wymalować paznokcie i dłonie, kahina spogląda na nią z politowaniem i szepce:

— Mąż oziębły jest dla ciebie, mrax, widzę to! Jest na to rada. Weź trochę włosów z głowy i brody męża, szczyptę ziemi ze śladu jego prawej stopy i trochę kurzu z wewnętrznej strony jego prawego babuszay, zaszyj to wszystko do małego woreczka i noś na piersi. Bądź pewna, miłość męża powróci i będziesz szczęśliwa!…

Sarra mówiła mi, że taki talizman ma niezawodny skutek i że często, po zastosowaniu go, klientka przychodzi, pięknie wystrojona i szczęśliwa, i rozkapryszonym głosem żąda od kahina, aby dała jej coś, co zmusiłoby jej męża do powolności względem wszystkich jej zachcianek.

— Jest i na to rada! — mruczy wtedy czarownica. — Przynieś mi włosy i odcinki paznokci twego męża!

A gdy kobieta spełni jej polecenie, kahina przyrządzi pigułkę z włosów i paznokci męża oraz ze śliny, łez i siarki usznej żony, a ta podczas jedzenia, po kryjomu, zmusi mężczyznę do przełknięcia czarodziejskiego środka.

Od tej chwili kobieta „wejdzie do duszy” męża i opanuje ją nieograniczenie.

Nieraz do starej czarownicy przychodzą młode dziewczęta. Serca ich płoną miłością do tych, których dojrzały przez ltam ich tęskniące do nieznanego szczęścia oczy.

Takie to piękne, pobudzające do marzeń!

Lecz rodzice chcą wydać, a więc i wydadzą swe córki za otyłego, dziobatego handlarza daktylami.

Trzeba wyrzucić, wyrwać z serca miłość, co przyleciała jak skrzydlaty ptak przed zakratowane okno więzienia, trzeba zgasić płomień żądzy, bo inaczej ciężkie będzie życie w haremie kupca.

Płaczą dziewczyny, ręce załamują, żalą się na swój los i błagają czarownicę o pomoc, a ona pisze na ich dłoniach węglem lub kredą niezrozumiałe, a więc „straszne” słowa: „Jakmusz”, „Bekmusz”, „Abhamusz” i każe powtarzać za sobą:

— O Allahu! Wyrwij miłość z serca Barki, córki Mohammeda, do Ahda ben Gura, tak, jak zostaną za chwilę zmazane słowa, wypisane na jej dłoniach!

Kahina ściera starannie napis z rąk klientki, szepce zaklęcia, wzywając Allaha i nieznanych Jakmusza, Bekmusza i Abhamusza.

Gdy w domu, w polu czy przy stadach niepowodzenie zaczyna ścigać Berbera-pastucha, ten długo się waha, lecz niechybnie przyjdzie po radę do kahina. Ona zaś na skrawku skóry wydrapie magiczne znaki czterech duchów: Asiaila, Daniaila, Herkayila i Rudiaila — potężnych królów Północy, Wschodu, Południa i Zachodu — i każe nosić ten amulet w zwojach turbanu.

Takich rzeczy dowiedziałem się, dzięki prostemu przypadkowi, pierwszego zaraz wieczoru pobytu w Bou Saâda.

Nazajutrz, od wczesnego poranku, miałem doskonałego przewodnika; z nim obszedłem całe miasto otaczające oazę, złożoną z dziesięciu tysięcy palm. Gdy przed wyjściem z hotelu wyjrzałem z balkonu mego pokoju, ujrzałem na prawo ciemny las palm brzemiennych w złociste kiście dojrzewających daktyli. Śród drzew bielały kopuły i ostre narożne wieżyczki kubb; wyżej, na żółtej, kamienistej równinie — stara, umierająca, waląca się w gruzy Bou Saâda, prawie opuszczona przez mieszkańców; na uboczu, tuż za starą dzielnicą — cmentarz muzułmański. Dla tego cmentarza pozostały w dawnej Bou Saâda jeszcze niektóre rodziny, ponieważ nie chcą one porzucić ziemi z prochami i grobowcami przodków.

Na horyzoncie na prawo rzeźbi się na tle nieba linia gór, porwana, poszarpana, pocięta kłami złośliwych duchów powietrznych, małych istotek o ciele z piasku, zalatujących tu z pustyni, z wielkiego Ergu, gdzie wiatr wichrzy żółte grzywy piaszczystych fal Sahary i gdzie panuje niepodzielnie i przeraża najodważniejsze serca niemiłosierny król pustyni — samum.

Te góry — Uennugha, Maâdid i Baten — stanowią ostatnie uskoki grzbietów Sahary i Uled Nail. Zapewne tam właśnie, w tych szczelinach gór, w chaosie kruszących się skał, przez całą noc dzisiejszą drwiąco i złowrogo śmiała się hiena, a przed świtem — jękliwie wyły szakale…

Idziemy miastem, właściwie — dzielnicą francuską. Bardzo malownicze domki i wille, tonące w zieleni ogrodów, bulwary, obszerny plac ze sklepami i tłumem Berberów i nomadów, przybywających z pustyni na święta do meczetów i kubb.

Pustynia zdaje się tuż-tuż, bo przed sobą widzę niezmierzoną, łączącą się z horyzontem płaszczyznę zaraz na lewo od gór czerwono-żółtych.

Na placu spotykam znakomitość miejscową, a obecnie wszechświatową.

Jest nią mały, zdaje się, dziesięcioletni chłopak berberyjski. Jakiś amerykański kinematograficzny operator dojrzał go i zakontraktował dla filmów arabsko-saharyjskich. To zabawne, nad wiek poważne i dumne Arabiątko jest obecnie bogatym sidiz — przeszło obok w cienkim burnusie, w czerwonym fezie z długą czarną kitą jedwabną i przyglądało mi się uważnie, czy poznam go… z filmu. Nie poznałem oczywiście, lecz pokazał mi go miejscowy urzędnik, uprzejmie do mnie wydelegowany przez administratora Bou Saâda, uprzedzonego o moim tu przybyciu.

Umówiwszy się z urzędnikiem na godziny popołudniowe, poszliśmy z przewodnikiem dalej.

Dzielnica tubylcza tarasami wspina się na górę, uwieńczoną czerwonymi murami koszar spahisówaa. Tu widzę nieduże domy, jak zwykle o ślepych ścianach, z nisko opuszczonymi w ziemię drzwiami. Budowle są podobne do tych, jakie widzieliśmy w południowym Maroku, gdzie już stosowana jest architektura przyjęta w całej Saharze. Spoza murów wyglądają z oddali otwarte werandy i galerie, płaskie tarasy na dachach z grupami kobiet i dzieci. Trzy meczety o skromnych, czworokątnych minaretach, małe, ciasne i stare, bieleją swymi ścianami śród szarożółtych domków dzielnicy.

Uliczki wąskie i kręte, albo zalane złotym słońcem, albo tonące w gęstym cieniu, ciemnoszafirowym i łagodnym, zbiegają ku murom, za którymi rozplanowano dzielnicę francuską i lepiące się przy niej nowe przedmieście tubylcze. W małych sklepikach i warsztatach, należących przeważnie do Żydów, oglądałem wyroby miejscowe, przez nomadów używane. Bardzo interesujące są tu klejnoty, ciężkie, barbarzyńskie, ze srebra kutego wyrabiane. Szczególnie zastanawiają bransoletki na ręce i nogi, szerokie, z czterema tępymi kolcami, coś na kształt obręczy kajdan lub kastetów dla zapaśników na pięści. Takie klejnoty są w użyciu śród Murzynek wschodniej Afryki Środkowej i z pewnością stamtąd przywędrowały aż tu, gdyż Arabowie naszych czasów biorą stamtąd niewolnice.

Po zwiedzeniu miasta przewodnik wyprowadził mnie na rzekę Bou Saâda, na tę samą, gdzie już poprzedniego wieczoru nawiązałem znajomość z Sarrą i Raszelą. Rzeka, prawie wyschnięta, sączy się płytkim potokiem śród kamieni pokrywających całe łożysko. Wysokie ściany lasu palmowego, pierzastych baca, tamaryndów i drzew pistacjowych otaczają brzegi i zwisają nad białymi kamieniami wysianym korytem i wąską wstęgą rzeki. W gąszczu drzew bieleje i połyskuje na słońcu ściana kubby, gdzie spędzała kilka dni w miesiącu zmarła przed paru laty kobieta marabut Lalla Zineb, pochodząca w prostej linii od córki Proroka Mahometa, a znana w całej Algierii i Tunezji z miłosierdzia i nadprzyrodzonej siły.