Najwyższy lot - Antoni Ossendowski - E-Book

Najwyższy lot E-Book

Antoni Ossendowski

0,0

Beschreibung

Książka jest zbiórem opowiadań, rozgrywających się w czasie wojny 1920 roku. Autor opisuje tragiczne losy młodych żołnierzy,którzy walczyli z bolszewikami. I właśnie ten zbiór opowiadań staje się pomnikiem nie tylko dla tych kilkunastu ukazanych tu postaci, ale dla nich wszystkich, dla tysięcy polskich rycerzy XX wieku poległych w walce z falą bolszewizmu."Dowiedziała się w październiku dopiero, że jej Michaś zginął bez wieści w jednej z bitew pod warszawą. Przyjechała do stolicy, obiegła wszystkie urzędy wojskowe, obeszła wszystkie szpitale, oglądała każdego rannego, myśląc, że ujrzy synka jedynaka, pociechę i radość życia, wypytywała każdego, ale Michasia nie znalazła i nic się o nim nie dowiedziała.- Niech pani czeka - pocieszano ją w jakiejś kancelarii wojskowej - może dostał się do niewoli i napisze.Zdrętwiała, zgrzybiała nagle; powracała do domu, tocząc walkę z sumieniem.- Dla ojczyzny to uczyniłam! - odpowiada głosem stroskanej duszy.- To była zbrodnia! - rzuciło sumienie twarde słowo ..."-

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 201

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Antoni Ossendowski

Najwyższy lot

SAGA Egmont

Najwyższy lot

Copyright © 1935, 2018 Antoni Ferdynand Ossendowski i SAGA

Wszystkie prawa zastrzeżone

ISBN: 9788711662465

1. Wydanie w formie e-booka, 2018

Format: EPUB 2.0

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą SAGA oraz autora.

SAGA Books, spółka wydawnictwa Egmont

Przedmowa do wydania ii

Upłynęło pięć lat od dnia, gdy postanowiliśmy oboje z żoną wznieść pomnik młodzieży polskiej, poległej w obronie Warszawy podczas wojny z nawałnicą dziczy sowieckiej.

Pięć lat…

Ludzie dobrej woli oraz magistrat miasta Warszawy z panem prezydentem miasta inżynierem Zygmuntem Słomińskim na czele – pomni na bohaterstwo i piękno najwyższego lotu orląt polskich – pieniędzmi, pracą i radą przyszli z pomocą komitetowi przez nas założonemu.

Wszystkim pokłon dziękczynny składamy do ziemi, kryjącej szczątki młodocianych obrońców serca Polski.

Najgoręcej dziękujemy twórcy i wykonawcy projektu pomnika – architektowi Adolfowi Buraczewskiemu, artyście rzeźbiarzowi Stanisławowi Jackowskiemu, posłowi Rudnickiemu i dyrektorowi Wydawnictwa Polskiego w Poznaniu, Rudolfowi Wegnerowi.

Pomnik ma stanąć na jesieni roku bieżącegoa na Cmentarzu Wojskowym w Warszawie, za Powązkami.

Moją myśl o konieczności tej widomej formy wdzięczności dla bohaterskiej młodzieży zrozumiało społeczeństwo. A jednak ileż miałem ciężkich i gorzkich chwil!

Gdy wydałem po raz pierwszy tę książkę, jeden z krytyków literackich napadł na mnie, odmawiając mi, przybyszowi z Sybiru, prawa przemawiania do społeczeństwa polskiego, chociaż prawo to zdobyłem, straciwszy dwa lata życia w więzieniu za sprawę polską. Nie odpowiedziałem wtedy na słowa obelżywe, bo wiedziałem, że przyjdzie dzień, gdy czyn na nie odpowie.

Później, w roku 1925, odmówiono mi pozwolenia na wzniesienie pomnika na Cmentarzu Wojskowym…

Wszystko jednak przeminęło i pomnik jest na ukończeniu.

Niech więc ci, którzy czynili przeszkody, pójdą westchnąć przy nim za jasne dusze swoich obrońców.

Niech tłumnie przybywa na groby sławnych kolegów młodzież polska, aby serca swe rozpalać płomienną miłością ku Ojczyźnie i ducha hartować niezłomnym hartem wierności dla Narodu.

Niech nie wysycha źródło ofiarności polskiej, pamiętajmy o miejscu ostatniego spoczynku tych synów narodu, Białego Orła bohaterów, którzy znaleźli w sobie moc do najwyższego lotu.

Warszawa, czerwiec 1928 roku

Autor

Matka

I

Dowiedziała się w październiku dopiero, że jej Michaś zginął bez wieści w jednej z bitew pod Warszawą.

Przyjechała do stolicy, obiegła wszystkie urzędy wojskowe, obeszła wszystkie szpitale, oglądała każdego rannego, myśląc, że ujrzy synka jedynaka, pociechę i radość życia, wypytywała każdego, ale Michasia nie znalazła i nic się o nim nie dowiedziała.

– Niech pani czeka – pocieszano ją w jakiejś kancelarii wojskowej – może dostał się do niewoli i napisze.

Zdrętwiała, zgrzybiała nagle; powracała do domu, tocząc walkę z sumieniem.

– Tyś mu pozwoliła iść! Tyś błogosławiła to chłopię czternastoletnie! – mówiło surowym głosem sumienie.

– Dla ojczyzny to uczyniłam! – odpowiadała głosem stroskanej duszy.

– To była zbrodnia! – rzuciło sumienie twarde słowo.

– Nie puścić, nie błogosławić byłoby gorszą zbrodnią, gdy kraj ginął! – broniła się matka.

– Powinni byli iść dorośli, nie dzieci! – jątrzyło dalej sumienie.

– Obrońcy kraju powołali dzieci, gdy zabrakło chętnych wśród dorosłych.

– Niechby zginął taki naród! – smagało sumienie.

– O, nie! – oburzyło się serce matki Polki. – My, kobiety, wpoiłyśmy w synów miłość do kraju i gorące poczucie obowiązku. Nastał czas i poszli, nie dali zginąć narodowi!…

W wagonie trzeciej klasy usiadła w ciasnym przedziale obok wyniszczonego, chudego i bladego człowieka w płaszczu żołnierskim. Na piersi miał Krzyż Walecznych.

Zawiązała się ogólna rozmowa. Żołnierz był w pułku, który bronił Warszawy, wracał na wieś po wyleczeniu ciężkich ran.

Matka jęła wypytywać o pułk syna, o ataki przeciwko bolszewikom i opowiedziała, że przepadł jej bez wieści chłopak i że zapewne dostał się do niewoli.

– Może prędko napisze coś o sobie… – zakończyła swoje opowiadanie i zadumała się ciężko.

Myśli jej przerwał żołnierz. Surowym wzrokiem patrzał jej w oczy i ponurym, jakimś znękanym głosem cisnął:

– Nie napisze!…

– Dlaczego? Wielu naszych już się skomunikowało z rodzinami, będąc w niewoli – mówili pasażerowie, chcąc uspokoić kobietę, która nagle śmiertelnie zbladła.

– Tam do niewoli nie brano! – odparł żołnierz.

W przedziale zapanowało milczenie. Matka schyliła głowę na piersi, a dreszcz zimny i przejmujący wstrząsnął tą głową zrozpaczoną, ramionami i kurczowo zaciśniętymi palcami wychudzonych rąk.

Znowu zabrzmiał ponury głos:

– Przepadł bez wieści?… Znane bajdy. Po prostu go zabito i wrzucono do ogólnego dołu razem ze swoimi i Moskalami… Przepadł bez wieści!…

Odchrząknął z jakąś niemą wściekłością i zaczął zapalać papierosa.

Rozmowa się urwała.

Pociąg mknął, warczały osie i turkotały koła, a w ich takt mknęły myśli pasażerów – tragiczne, smutne lub obojętne. Wesołych nie było, bo wszelką wesołość zatruwała skulona, drżąca postać zrozpaczonej kobiety, której wyrwano i zamordowano nadzieję.

II

Po całej ziemi polskiej śmierć hojną ręką rozrzuciła kopce mogilne. Niektóre z nich znaczą krzyże drewniane lub kołki wbite po rogach. Większość jednak prędko utraciła i te oznaki szacunku i pieczy ludzi. Nielitościwa, bezmyślna ręka targnęła się nawet na te świętości, pamiątki narodowe, powyrywała kolki, spaliła upadłe krzyże. Kopce zaczęły się zapadać, a skrzętny rolnik zaorał je i pokrył kobiercem żyta złotego. Dużo takich mogił napotkać można w ziemi warszawskiej, a nawet tuż pod bokiem wesołej, hucznej stolicy.

Przeszły ciężkie, krwawe czasy, gdy pod niebiosa wysławiano żołnierza, obrońcę stolicy, serca Polski; szara jednostajność życia zamgliła wspomnienia i z dniem każdym głębiej i głębiej zapadają w otchłań zapomnienia drogie, sławne, święte imiona bohaterów.

Nie zapominają o nich tylko matki.

Krzyże upadłe podnoszą, kwiatami i wieńcami ze świerku upiększają kopce, pod którymi leżą zmieszane z innymi kości odważnych a sercem czystych synów. Zapomnienie i obojętność innych wynagradzają westchnieniem, łzą i modlitwą.

Jedna z matek od roku błąkała się po całej ziemi warszawskiej, odnalazła wszystkie mogiły żołnierskie, a przy każdej na twarz padała, ziemię całowała i z łkaniem beznadziejnym szeptała:

– Michasiu, synku, odezwij się! Czyś tu?…

Lecz i kopce milczały, i wyprężone ramiona czarnych krzyżów zastygłych w powietrzu. W jesień wiatr szemrał w krzakach lub na ściernisku, w lecie żyto coś szeptało, żałując tych łez lub dziwiąc się trosce i męce matczynej.

A ona tymczasem wciąż szukała i pytała o grób syna niemych mogił, ledwo dostrzegalnych kopców, pochylonych krzyżów.

Milczenie i cisza odpowiadały jej, a więc szła dalej i dalej, szukając, pytając bezdźwięcznym głosem, w którym drgały łzy, a chwilami przerywała te nieme łkania burza nienawiści, rozpaczliwych przekleństw i obłędu.

Ludzie po wsiach już ją znali i na jej widok ze smutkiem kiwali głowami i odprowadzali ją załzawionymi oczami.

Zadawała im pytania jednostajne jak plusk fali na piaszczystym wybrzeżu:

– Czy była tu bitwa? Jakie pułki przelewały tu swoją krew? Czy nie widziano tu chłopaka pięknego, o włosach kruczych i oczach śmiałych, piwnych, chłopca, który na imię miał Michaś?

Prawie już nie czekała na odpowiedź i szła dalej, gnana jakąś żądzą szukania, jakąś potrzebą pędzenia dalej a dalej ku nieznanemu celowi. Błąkała się tak tygodniami, później znikała na parę miesięcy, powracała do domu i znowu się zjawiała, jeszcze bardziej wynędzniała, jeszcze bardziej nieszczęśliwa, stroskana, walcząca z rozpaczą i obłędem.

Po ostatniej włóczędze matki po kopcach i mogiłach żołnierskich pod Warszawą przyszła zima, rzuciła na ziemię biały całun, ukryła pod nim miedze, doły i zapadłe już kopce.

III

W tym czasie matka, szukająca grobu syna, przybyła znowu.

Zatrzymała się w domu znajomego wieśniaka i od razu wyszła na pole, gdzie na niskim, przysypanym śniegiem kopcu prężył się ku niebu wysoki drewniany krzyż.

Ten krzyż najwięcej pociągał do siebie kobietę i zwykle po kilka razy powracała do niego, wpatrując się w kopiec, leżący u stóp jego, jak gdyby chciała dojrzeć drogie kości.

Niebo było pogodne, przejrzyste, tysiące gwiazd świeciło nad ziemią, śpiącą pod miękkim, białym pokrowcem śniegu. Księżyc, jasny i obojętny, wypłynął spoza lasu i sunął coraz wyżej, zapalając na śniegu miliony jarzących się i mieniących wszystkimi barwami ogników. Migotały i goniły się po zmarzłej powierzchni śniegu i gasły na chwilę tylko wtedy, gdy oblicze księżyca przysłaniały długie smugi białych wstęg obłoków płynących od północy. Było cicho i martwo dookoła, tylko z rzadka zalatywał wietrzyk i z suchym szelestem poruszał stwardniałą słomę ścierniska.

Kobieta z załamanymi rękami stała przed białym kopcem i coś szeptała. Może jak zwykle pytała:

– Michasiu, synku, odezwij się! Czyś tu?

A może modliła się gorąco i uparcie…

Długo tak stała i gdy już miała odejść, nagle zauważyła, że na szczycie kopca coś się poruszyło. Drgnęła i oczy nieprzytomne w bolesnej nadziei wbiła w to miejsce.

Jakieś lekkie cienie, postacie chybkie i nieuchwytne, widma przejrzyste unosiły się nad śniegiem i majaczyć zaczęły w powietrzu, drgając na tle dalekiego, ciemnego boru. Unosiły się i opadały, chybotały i skłębiały się korowodem tajemniczym, milczącym a pełnym znaczenia.

Znikały i znowu się zjawiały, aż się podzieliły i szybować zaczęły na skrzydłach niewidzialnych, lekkie i chyże.

Nieznane twarze, postacie obce, a bliskie i drogie zarazem. Pocięte czoła, skrwawione oblicza, przestrzelone piersi, zwisające bezwładnie ręce, wynędzniałe rysy, poniszczone i porwane na strzępy ubrania.

Pląsały w przepojonym blaskiem powietrzu, ręce wznosiły do góry, oczy zapadłe zwracały do nieba, otwierały usta, jak gdyby śpiewały hymn radości.

Płomienie w tych męczeńskich oczach, radość nieziemską w wynędzniałych rysach, uśmiech szczęścia na zsiniałych ustach dostrzegła stojąca w zachwycie i w porywie oczekiwania kobieta.

Coraz bardziej promienny barwny i radosny stawał się korowód widm przejrzystych, a z ich ust płynąć zaczęła bezdźwięczna pieśń nieśmiertelności, triumfu i bezgranicznej radości.

Każde słowo, każda zwrotka tej pieśni zakradała się do uszu i duszy kobiety, a ona zrozumiała szczęście i ukojenie tych, których wywołała z kopca mogilnego pogodna noc zimowa, a może modlitwa i rozpacz matki…

Powoli wygładziły się zmarszczki bólu na stroskanej twarzy kobiety, a nieznany gość, uśmiech, błysnął w wypłakanych oczach i zmiękczył, rozpromienił surowe zarysy warg.

Czekała, bo wiedziała już, że przyjdzie…

Z korowodu widm wysunął się cień – mały, wiotki i szybki. Zsunął się z kopca i prawie niewidzialny cisnął się do rąk kobiety, podnosił twarz swoją do jej ust, padał do nóg i znowu wzbijał się w górę i w oczy zaglądał.

– Chodź tu, Michasiu! Przytulę cię do piersi, okryję, bo zimno ci, boś ledwie ubrany. Chodź już, chłopusiu, chodź tu, do matuli, malutki synusiu! Takem się stęskniła, takem się napłakała! Chodź już, chodź!… Utulę, ogrzeję…

Coraz liczniejszy stawał się korowód. Już nie tylko na kopcu majaczyły cienie. Całe pole kotłowało się od nich.

Ciemna, ciężka chmura sunęła na księżyc. Zerwał się wicher. Zaszumiała śnieżyca…

Krzyż, skrzypiąc żałośnie, kołysał się pod wściekłym smaganiem mroźnego wichru…

IV

Nad rankiem wieśniak, jadący niedaleko kopca, spostrzegł czarną plamę na śniegu. Podjechał, śnieg rozgrzebał…

Ujrzał kobietę. Leżała uśmiechnięta, z ustami łagodnie rozchylonymi, a ręce jej tuliły kogoś do martwej piersi…

„Socjał”

I

Robotnik z wielkiej fabryki metalurgicznej w Warszawie, Walenty Sosnowski, powrócił znużony do domu.

Był zły i trochę podpity.

Właściwie podpił też ze złości, gdyż dowiedział się, że towarzysze wybierają do fabrycznego socjalistycznego komitetu innego prezesa, na niego zaś nie chcą głosować.

W domu czekano na Sosnowskiego z kolacją.

Syn jedynak był tu również, już wymyty i przebrany.

Ojciec był dumny z Władka. Na zebraniach robotniczych chłopak już wygłaszał mowy, a o Marksie i Beblu prawił tak, jakby ich znał osobiście. Syn dużo czytał, a czytanie nie szło na marne.

Władek od razu zauważył, podobnie jak i pani Sosnowska, że ojciec był zły i „trącony”.

Przy kolacji stary robociarz opowiedział o swoim zawodzie i tak zakończył:

– Teraz już ja dla nich niedobry, gdy przyjechał ten wyjadacz, Kurkowski! A gdy trzeba było skakać do oczu dyrekcji i z rosyjską policją się mitrężyć, to byłem dobry?

Syn uśmiechnął się i zauważył:

– Kurkowski – szczekacz! Nic nie czytał oprócz głupich broszurek niemieckiej fabrykacji. Długo się nie utrzyma, zasypie się!

– Ja też niedużo czytałem – burknął ojciec.

– No, tak – zgodził się chłopak. – Ale ojciec – szczery socjał, śmiały i uczciwy, a Kurkowski karierę robi… gębą. A gdy do czego przyjdzie, da nura! Widziałem ja takich szczekaczy!

Sosnowski zamyślił się, a po chwili rzekł do syna:

– Posiedzenie w sobotę, Władku. Pójdziemy razem, a ty nagadaj tam coś przeciwko Kurkowskiemu! Dobrze?

Chłopak nagle drgnął i przybladł, jak gdyby miał coś do powiedzenia, lecz milczał.

Po wieczerzy Sosnowski zauważył, że żona ma zapłakane oczy, a usta jej chwilami drgały.

– Co ci jest, matko? – zapytał mąż.

Milczała, więc stary, zajęty swymi myślami, więcej nie pytał.

Rodzina zaczęła się już przygotowywać do spoczynku, gdy nagle Władek, schylony nad książką, podniósł głowę i rzekł, zwracając się do ojca:

– Ojcze, chciałem ci powiedzieć, że wstąpiłem do Armii Ochotniczej.

– Co? – wyszeptał z przerażeniem w głosie Sosnowski. – Ty do armii?

– Tak! Wołają młodzież, bo inaczej Moskale wezmą Warszawę, a wtedy – koniec! – odparł chłopiec.

Stary milczał. Przeszedł się po pokoju, usiadł, znowu się zerwał i zbliżył do syna.

– Za ziemian, za fabrykantów będziesz walczył? – pytał.

– Za Polskę, ojcze! – odrzekł syn, podnosząc na niego oczy.

– A socjalizm, a partia? – pytał dalej Sosnowski.

– Wszystko będzie po staremu! – uśmiechnął się syn.

– Jakże to?

– Musimy najprzód mieć kraj, w którym socjalizm mamy szerzyć – odpowiedział syn. – Jeżeli nie obronimy naszej Polski, to moskiewscy komuniści będą nas uczyć socjalizmu!

Zaśmiał się, a widząc, że ojciec słucha go uważnie, dodał:

– Długo nam jeszcze czekać, aż socjalizm polski będzie czynny. Nie można, ojcze, socjalizować nędzy. Trzeba się podnieść, wzbogacić się, a wtedy dopiero rozmawiać o sprawiedliwości w podziale bogactw. To jasne!

Ojciec milczał. Oczy spuścił i usiadł głęboko zamyślony. Władek obszedł stół, zbliżył się do ojca i położywszy mu rękę na ramieniu, począł mówić, coraz bardziej zapalając się:

– Wszystko furda! Socjalizm, partia, walka o zarobek, Marks, Kurkowski i my sami! Wszystko nic niewarte wobec tego, co się dzieje, Polska, dla której tylu zginęło i panów, i robotników, i narodowców, i socjałów, Polska ginie, tonie, bo ją zalewa Moskwa swoimi bandami. A gdy zaleje, rzuci się na nas Niemiec, a wtedy – koniec, koniec już na zawsze, do kresu wieków! Czy rozumiesz, ojcze? Czy rozumiesz?

– Nie daj Boże! – wyszeptał stary.

– A widzisz? – ucieszył się syn. – Teraz każdy Polak powinien iść, a porachunki pozostawić na potem, gdy zbijemy pyski Moskalom.

Syn usiadł i zabrał się do książki, ojciec pozostał w głębokiej zadumie. Około pierwszej dopiero położył się stary do łóżka, ale nie spał, kręcił się do rana, wzdychał i myślał.

Czasami mruczał:

– Oni, psia mać, Sybir i więzienia naszymi przepełniali, a teraz im się znowu Warszawy zachciało!

Zdrzemnął się dopiero o świcie. Gdy rodzina piła poranną kawę, a ojciec wybierał się do fabryki, syn podszedł do niego i rzekł:

– Dziś idę do koszar, ojcze, chcę się pożegnać. Bądź zdrów!

Stary objął syna i nagle oparł mu twarz na ramieniu, a szerokie bary zaczęły mu drgać i trząść się. Płakał, a przez łzy mówił:

– W imię Boże, idź! Idź! A bij się jak Polak. Daj im za znęcanie się, za krew i mękę naszą! Idź! Idź!

II

Władek Sosnowski, którego koledzy przezywali „Socjałem”, bo lubił prawić o Marksie i o walce klasowej, od dawna już był w pułku. Bił się o głodzie i o chłodzie, a zawsze był wesół i drwił ze wszystkiego.

– Jaśnie wielmożny panie – mówił żartobliwie do takiego samego jak on ochotnika, szlachcica – pamiętaj pan o konieczności socjalnej sprawiedliwości!

– No, dalej? – pytał, uśmiechając się, kolega.

– Bo to, widzicie, okrutnie dziś strzelałem do Moskala i pozostało mi tylko piętnaście naboi. Widzę, że macie sporo tych orzechów – podzielcie się w imię socjalnej równości!

Kolega dał paczkę i rzekł:

– A jak byście prosili bolszewików? W imię czego?

Wesoły Władek natychmiast odparł:

– Tam prościej by poszło! Kolbą w łeb w imię komunizmu: tobie nic, a mnie – wszystko! Zagarnąłbym pełną garścią!

Na takich żartach schodził ochotnikom czas pod Radzyminem, a podczas bitew, ciężkich i zażartych, synowie ziemian, wieśniaków i robotników niczym się pomiędzy sobą nie różnili.

Robotnik przebijał bagnetem Moskala napadającego na ziemianina, szlachcic i przyszły dziedzic ratował życie synowi gospodarza wiejskiego, a z pola bitwy wynosił syna robotnika, partyjnego socjalisty. Nie było więc i nie mogło być różnicy, gdyż przed wszystkimi była jedna i ta sama wspólna mogiła.

Władek w jednej potyczce pod Radzyminem odznaczył się szczególnie. Natłukł bolszewików, a dwóch lekko rannych wziął do niewoli i do obozu przypędził.

– A toś się, chłopcze, napracował! – mówił do niego oficer, dowodzący całym oddziałem.

– Za naszą mękę, poniewierkę i krew, panie kapitanie! – odrzekł robotnik. – Pamiętam, jak mi ojciec to na pożegnanie powiedział. A przecież on – szczery socjalista, a jeżeli tak powiedział, znaczy to, że wielka była nasza męka. Niech więc zapłacę za nią Moskalowi!

– Nie minie cię Virtuti Militari, już moja w tym głowa! – rzekł, odchodząc, oficer.

W pół godziny później oddział rzucono do kontrataku.

W pierwszym szeregu obok kapitana biegł z wesołą miną Władek Sosnowski.

– Niech żyje socjalizm! – dochodziły okrzyki z rosyjskich szeregów.

– Pokażę ja wam socjalizm! – odkrzyknął Władek.

Wtem bolszewicy dali salwę. Kapitan zatoczył się i upadł na lewy bok. Żołnierze, widząc to, stanęli i zaczęli się cofać.

Moskale biegli naprzód, aby porwać rannego oficera, który z trudem podniósł się na nogi i wydobył rewolwer.

– Stój! – rozległa się nagle głośna komenda.

Cofający zatrzymali się, a Władek Sosnowski znowu krzyknął:

– Naprzód! Nie oddamy dowódcy! I pomknął ku bolszewikom. Dobiegł w porę do rannego, bo już okrążali go Moskale. Bagnetem i kolbą odpędził napastników, a wtedy właśnie nadbiegło jeszcze kilku chłopców z pułku. Zdawało się, że bitwa na nowo się zawiąże. Bolszewicy pchnęli świeżą kompanię. Polacy po rozpaczliwej obronie zmuszeni byli jednak do odwrotu. Odchodzili, unosząc z sobą oficera i broniąc się przed ścigającymi ich wrogami. Lecz coraz to któryś z ochotników padał i z każdym niemal krokiem kupka Polaków stawała się mniejsza i szczuplejsza.

Upadło naraz dwóch ochotników, a ciężko ranny kapitan, dźwigany przez nich, runął na ziemię. Podbiegł do niego Władek Sosnowski, podniósł i wziąwszy na plecy, poniósł, krzycząc:

– Zasłaniajcie kapitana, chłopcy!

Bolszewicy coraz gęściej strzelali, szerząc zniszczenie wśród Polaków. Ci zaś uszli jeszcze kilkaset kroków, aż rozległa się salwa. I nagle jak wichrem zmiotło tę garstkę odważnych. Polegli wszyscy – pozostał tylko Władek Sosnowski.

Zatrzymał się jak gdyby zdumiony, gdyż jakoś dziwnie zaciążył mu na plecach ranny kapitan. Ostrożnie opuścił go na ziemię i zdążył jeszcze zauważyć, że oficer miał czaszkę strzaskaną, ale w tej chwili sam upadł piersią na pierś kapitana i pozostał sztywny, wyprężony jak struna.

Po chwili ciało Władka zaczęło się z lekka poruszać, jak gdyby płaszcząc się, wciskając w ziemię, którą ukochał więcej od socjalizmu, bo to była ziemia swoja, polska, ziemia ojców, ich krwią i męką napojona i wykarmiona do pięknej chwili odrodzenia.

Czuwaj!

Nic nie pomogło!

Ani czwarty rok studiów w starej Wszechnicy Jagiellońskiej, ani poważny nastrój rodziny profesorskiej, ani głęboka rozwaga samego Jana Surzyckiego.

„Uczony Jaś”, „Profesor Jan”, jak go nazywali koledzy, niedługo namyślał się, gdy na odrodzoną Polskę rzucił się wróg, chcąc wyzyskać jej słabość i brak wewnętrznej organizacji.

– Nauki, przekonania, sympatie, przywiązanie – wszystko na bok! – mówił nieraz do starych kolegów – druhów harcerzy – pełen rozwagi Jan. – Teraz cała racja w szabli i karabinie. Więc niech tymczasem wytchnie sobie beze mnie i chemia agronomiczna, i teoria irygacji, i selekcja, i botanika! Ja zaś, dostawszy urlop, wezmę się do szabli. Czuwaj! Czuwaj nad miłą, wypieszczoną marzeniami, podtrzymywaną krwią dziadów naszych Ojczyzną! Czuwaj! Bo jest jeszcze słaba, jeszcze nie nabrała rozpędu, jeszcze drogi jej życia kryje mgła niezbadana. Mówcie to wszędzie i zawsze, druhowie! Niech naród nie żałuje, niech nie szczędzi krwi młodzieży, mężów i starców, bo przeżywamy groźną godzinę, a jeżeli ma się skończyć klęską, to i tak nikt z nas, Polaków, żyć nie zechce! Zmordowały nas te tragiczne oczekiwania, nadzieje, marzenia, krwawe, straszliwe ofiary, hańba poddaństwa najeźdźcom i rabusiom… Dalej w tym trwać nie możemy, nie chcemy! Lepiej śmierć! Co do mnie – ciągnął dalej – to wiecie co? Śmierć za kraj uważam za największe szczęście dla siebie… Gdyby tylko nie smutek, jaki sprawiłbym rodzicom…

Tak mówił Jan Surzycki, jeden z najstarszych harcerzy krakowskich, noszący w swym sercu hasła harcerstwa, te zdrowe, proste jak prawda pojęcia, a przez usta jego mówili przodkowie, skromni, lecz szlachetni w swej wiernej służbie zgnębionej Ojczyźnie, a więc pradziad Józef Surzycki, oficer polski za czasów Księstwa Warszawskiego i Królestwa Kongresowego i obrońca Modlina; dziad Tomasz, dowódca powstańców na Podlasiu w roku 1863, i nareszcie ojciec, profesor Stefan Surzycki, którego za panowania carskich zbirów więziła Cytadela Warszawska.

Krew to przemawiała, stara, dobra, szlachetna, gorąca a ofiarna krew polska.

Słowo stało się czynem.

Już w październiku 1918 roku Jan Surzycki działał jako ochotnik w lotnych oddziałach harcerskich przy 4 pułku piechoty Legionów, w listopadzie wszedł do komendy pociągu pancernego „Śmiały” i odważnie walczył o zdobycie Przemyśla, zajętego przez zdradliwych Ukraińców. Otrzymał ranę, lecz natychmiast po wyleczeniu powrócił do komendy i walczył przy odsieczy i obronie Lwowa.

Gwiazda Przemyśla, lwowskie „Orlęta” i Krzyż Walecznych zdobiły jego pierś, lecz te odznaczenia żądały od niego coraz to większych czynów.

Rozumiał Jan, że działać bagnetem lub szablą potrafi każdy, ale że brakuje inteligentniejszych żołnierzy do specjalnej broni, więc przeniósł się do ciężkiej artylerii, z którą obznajmił się szybko i dokładnie. Jego robotę bojową widziała Galicja Wschodnia, a później odczuły na sobie hordy bolszewickie na Podolu.

Nastały czasy spokojniejsze i mury starej Wszechnicy znowu ujrzały poważną, myślącą twarz akademika-bohatera, mającego już szarżę oficerską. Znowu książki, laboratoria, nauka i myśli inne – o wolnej, pokojowej, dążącej do najwyższej cywilizacji Polsce…

Lecz przyszła nowa wojna.

Pięść teutońska, zdrada krzyżacka uderzyła w starą ziemię Piastową, w perłę Polski – w Górny Śląsk.

– Do broni, bracia! Nikt nas nie obroni, jeśli będziemy milczeć i czekać! – mknęło po wsiach i miastach pełne zapału hasło.

Jan Surzycki znowu chowa książki i czapkę akademicką i wdziewa stary, dymem prochu nieraz owiany, uniform oficerski.

Znowu armaty, znowu obóz, koledzy z 12 pułku artylerii polowej, pochód, pozycje, szybkie ostrzeliwanie wroga…

„Uczony Jan” dobrze kieruje swoimi działami, a one zioną na wrogów rykiem urywanym i śmiercią.

„Czuwaj! – myśli młody podporucznik. – To potop nowy na Rzeczpospolitą. Od niemieckiej granicy do starych Dzikich Pól i Smoleńska suną ku naszej ziemi krwawe potwory. Musimy bić tak, aby świadków klęski nie zostało, aby nikt już nie śmiał marzyć o napadzie na świętą ziemię naszą. Każda kula, każdy pocisk, każde pchnięcie bagnetu powinno wylać wrażą krew, w sercu nieprzyjaciela wzbudzić lęk, Polsce sławy i spokoju przysporzyć!”

Czuwał nad tym, o czym myślał poważny młodzieniec, ale niedługo.

9 maja 1921 roku dostał rozkaz zajęcia ze swoją baterią pozycji we wsi Stare Koźle i wzięcia udziału w uderzeniu na Kędzierzyn.

Bateria wyjechała i zajęła wyznaczony posterunek. Rozpoczął się atak na Kędzierzyn. Artyleria przygotowała go. Podporucznik, wierny swoim hasłom, obmyślił wszystko dobrze i rozpoczął bojową robotę. Po kilku strzałach wyszedł, aby skontrolować działanie ognia. Stał na wyniosłości gruntu, niewrażliwy na przelatujące szrapnele i kule maszynowych karabinów, które ze wszystkich stron szczękały sucho i groźnie.

Z radością spostrzegł dobre rezultaty, przekonał się, że na ostrzeliwanym przez niego odcinku ogień nieprzyjacielski począł słabnąć. Już się odwrócił, aby odejść i dalej prowadzić atak, gdy nagle wybuchnął szrapnel niemiecki, a jeden z odłamków ugodził oficera. Padł bez jęku i bez ruchu, oddając ziemi, której bronił, ziemi prastarej, Piastowej, swą młodą, gorącą, wierną krew.

W chwili ostatniej życia doleciał go ryk jednego z dział jego baterii i w tym ryku rozróżnił potężne słowo, drogie od dzieciństwa hasło: „Czuwaj!”.

Z tej krwi młodzieńczej wyrosły trawy mocne i wonne, kwiaty ogniste i gorące, które nie dadzą zapomnieć śmiałego i uczciwego okrzyku harcerza i oficera, nad życie miłującego ojczyznę:

– Czuwaj nad Polską! Czuwaj!…

To hasło z nabożeństwem powtarzać będą przyszłe pokolenia, gdy ujrzą wielką, potężną, sławną Polskę.

Wszystko przetrwa, wszystko wytrzyma ziemia męczenników i bohaterów! Nie masz siły większej i trwalszej nad siłę obudzonego ducha ofiarnego!

– Czuwaj! Tak nam dopomóż Bóg! Nie damy ziemi, naszej ziemi, przepojonej krwią bohaterskiej młodzi polskiej… Nie damy!…

Czarownik w opałach

Kapitan Rokicki i porucznik Powała-Leszczyński sunęli na czele niewielkiego oddziału konnych strzelców.

Kapitan nie mógł ukryć troski na ogorzałej twarzy. Dostał rozkaz nabycia od chłopów owsa dla koni i prowiantów dla ludzi i to go dręczyło.

Nie było to łatwe do wykonania, bo Poleszucy, podjudzani przez bolszewików, hardo się trzymali, starannie ukrywając po lasach i bagnistych kępach wszelkie zapasy żywności.

– Bez strzelania się nie obejdzie… – mruknął, zwracając się do porucznika.

Powała wzruszył ramionami i spokojnie odparł:

– Tyle się strzelało już na tej wojnie, to postrzelamy sobie jeszcze trochę.

– Wiecie przecież, że dowództwo zaleca dobre stosunki z ludnością! – zawołał niecierpliwym głosem kapitan.