Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
"Szkiełko i oko" pozwalają zobaczyć tylko fragment rzeczywistości. O całej reszcie pisze Benson!Miejsca zbrodni na zawsze tracą swoją niewinność, jeszcze wiele lat po makabrycznych wydarzeniach odbija się w nich echo krzyków i szlochów ofiar. Skrzypnięcie podłogi w środku nocy czy trzask drzwi z nagłego przeciągu - to sygnały, których nie należy bagatelizować. Benson metodycznie buduje napięcie z takich drobnych elementów, prowadząc czytelnika aż do spektakularnego finału. Zbiór klasycznych opowieści grozy, zachwalanych przez samego Mistrza z Providence. Wiele utworów ze zbioru doczekało się ekranizacji, m.in. "Karawan" czy "Pani Amworth". Dla miłośników mocnych wrażeń i niesamowitości spod znaku Lovecrafta. -
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 185
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Edward Frederic Benson
Tłumaczenie Agnieszka Klonowska, Ewa Horodyska
Saga
Widzialne i niewidzialne. Zbiór opowiadań
Tłumaczenie Agnieszka Klonowska, Ewa Horodyska
Tytuł oryginału The Collected Ghost Stories of E. F. Benson
Język oryginału angielski
Wybór i układ: Paweł Marszałek
Copyright © 1992, 2023 SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788728533963
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Jedynie duże mapy wojskowe odnotowują istnienie wioski Gavon w hrabstwie Sutherland, zaś niewątpliwie zadziwiające jest to, że w ogóle jakaś mapa, mniejsza o jej skalę, pokazuje tak maleńkie miejsce, skupisko domków stłoczonych na nagim, ponurym przylądku między wrzosowiskiem a morzem i można by uznać, że nie liczy się ono dla nikogo innego prócz jego mieszkańców. Za to rzeka Gavon, na prawym brzegu której stoi pół tuzina owych domostw, wysmaganych wiatrem i pozbawionych kominów, stanowi element geograficzny budzący wśród nietutejszych dużo większe zainteresowanie, gdyż pływają w niej dorodne łososie, u jej ujścia nie zastawia się sieci, zaś na całej długości aż do jeziora Gavon, czyli przez jakieś dziesięć kilometrów w głąb lądu, woda koloru kawy zalega na powstałym w głębokiej sadzawce rozlewisku, a tam, przy normalnym nurcie rzeki i umiarkowanym optymizmie wędkarza, ryba bierze niemalże na pewno. Mnie w każdym razie przez pierwsze dwa tygodnie września nie przytrafił się na tych pięknych wodach ani jeden dzień posuchy; także w gospodzie, w której się zatrzymałem, nie znalazł się nikt, kto nie złapałby w słynnej sadzawce Piktów ani jednej ryby. Z kolei po piętnastym września nikt już w niej nie łowił. Zaraz wyjaśnię, z jakiego powodu.
Rzeka w tym miejscu, za mniej więcej stumetrowym bystrzem, bierze gwałtowny zakręt za skalistą wysepką, po czym rwie szaleńczym nurtem do samego rozlewiska. U jego początku woda zalega bardzo głęboko, a jeszcze głębiej dalej na wschód, gdzie odcinek strumienia wlewa się wartką, ciemną kałużą z powrotem do rozlewiska. Łowić tam można tylko od zachodu, gdyż od wschodu na wysokość niemal dwudziestu metrów wystaje z rzeki olbrzymia ściana czarnej, bazaltowej skały, wypiętrzona prawdopodobnie przez jakiś uskok. Po obu stronach jest ona raczej urwista, od szczytu mocno poszarpana, i tak zadziwiająco cienka, że mniej więcej w połowie, gdzie jej najwyższą krawędź rozdziera szczelina, czyli jakieś sześć metrów od szczytu, widać w niej podłużny otwór, takie okno lancetowe w skale, jak można by to określić, przez które przedziera się smużka światła dziennego. Żaden rybak nie wspinałby się na tę cienką niczym ostrze noża wyniosłość, by zarzucić stamtąd wędkę, toteż najlepiej łowi się tam od zachodu. Oba brzegi dzieli jednak spora odległość.
To właśnie na zachodnim brzegu znajduje się coś, od czego pochodzi nazwa sadzawki, a mianowicie ruiny zamku Piktów, wybudowanego z surowych, ledwie obrobionych kamieni, nie łączonych spoiwem, lecz imponująco wielkich rozmiarów, a do tego dobrze zachowanych jak na swój sędziwy wiek. Ma kolisty kształt, zaś rozpiętość jego wnętrza mierzy w średnicy jakieś dwadzieścia metrów. Jako schody służą wielkie, kilkudziesięciocentymetrowe bloki prowadzące do głównego wejścia, naprzeciw którego, od strony rzeki, znajduje się mniejsza furta, za którą w dół niebezpiecznie stromego zbocza biegnie kręta ścieżka, a przemierzenie jej wymaga zarówno ostrożności, jak i zwinności. Wiedzie ona prosto do położonej u podnóża zbocza sadzawki. Za zachowanym fragmentem muru mieści się wciąż zadaszona stróżówka: wewnątrz widać fundamenty pozostałe po trzech izbach, a pośrodku głęboką dziurę, gdzie prawdopodobnie była studnia. Wreszcie za furtą prowadzącą do rzeki znajduje się równane ludzką ręką wzniesienie o szerokości ponad pięciu metrów, które najwyraźniej miało służyć jako podstawa. I są na nim porozrzucane kamienne płyty i bloki.
Około dziesięciu kilometrów na południowy zachód leży Brora, miasteczko z urzędem pocztowym, pod który podlega wioska Gavon; stamtąd przecinająca wrzosowisko dróżka prowadzi do bystrzy tuż nad sadzawką Piktów, które przy niskim poziomie rzeki można przemierzyć suchą stopą, skacząc sporymi susami po kamieniach, a następnie wspiąć się stromą ścieżką na północ od bazaltowej skały i dotrzeć do wioski. Droga ta wymaga jednak żelaznego zdrowia, bo nawet przy najkorzystniejszych warunkach można tam dostać zawrotów głowy. Inna droga łącząca wioskę z miasteczkiem Brora to długi szlak okrężny biegnący wyżej przez wrzosowisko obok bramy gospody Gavon Lodge, gdzie się zatrzymałem. Z jakiegoś niejasnego i niezrozumiałego powodu sadzawka Piktów, podobnie jak ruiny ich zamku cieszyły się w okolicy sławą raczej wątpliwą i gdy o zmierzchu wracaliśmy utrudzeni z całodziennego połowu, mój pomocnik, zamiast pójść na skróty obok zamku, niejednokrotnie wybierał tę dłuższą drogę, mimo że szliśmy obładowani rybami. Kiedy pierwszy raz Sandy, potężny, dwudziestopięcioletni wiking z żółtawą brodą, prowadził mnie naokoło, tłumaczył się, że ziemia wokół zamku jest „omszała”, choć jako człowiek bogobojny z pewnością był świadom tego, że kłamie. Przy innej okazji zdobył się już na nieco uczciwości i przyznał, że po zmroku na ruinach zamku robi się „straszno”. Teraz jestem skłonny się z nim zgodzić, lecz wiem, że kiedy za pierwszym razem mnie okłamał, zrobił to dlatego, że jako człowiek bogobojny czuł strach także przed złem.
Wieczorem czternastego dnia sierpnia wracałem z moim gospodarzem, Hugh Grahamem, z lasu położonego tuż za gospodą. Dzień był wyjątkowo ciepły jak na tę porę roku, a wzgórza spowijały lekkie, puszyste chmury. Sandy, mój pomocnik, o którym wspomniałem, szedł z tyłu, prowadząc kuce, ja zaś bezmyślnie powiedziałem Hugh o jego dziwnej skłonności do unikania ruin zamku Piktów o zmierzchu. Hugh słuchał nieco zasępiony.
— Ciekawe — rzekł. — Podobno panuje tu związany z tym zamkiem jakiś miejscowy przesąd, ale jeszcze rok temu był on dla Sandy’ego powodem do żartów. Pamiętam, że zapytałem go, co za klątwa ciąży nad tym miejscem, a on mi na to, że nie obchodzą go wygadywane przez ludzi brednie. A teraz twierdzisz, że omija ruiny z daleka.
— Zdarzyło mu się to kilkakrotnie, gdy wracaliśmy razem z połowu.
Przez chwilę Hugh w milczeniu zaciągał się dymem, krocząc bezszelestnie po zszarzałym, pachnącym wrzosowisku.
— Biedaczysko — powiedział. — Nie wiem, co z nim począć. Ostatnio jest do niczego.
— Zagląda do kieliszka? — zapytałem.
— Owszem, to też. Ale wszystkiemu winne są kłopoty, przez które pije, i obawiam się, że to one wykończą go jeszcze szybciej niż alkohol.
— Jedyne, co może być gorsze od wódki, to sam diabeł — zauważyłem.
— Właśnie. Oto dokąd zmierza Sandy. Często tam bywa.
— Co, u licha, masz na myśli? — dociekałem.
— Może to dziwne — odparł. — Bo widzisz, param się trochę tradycją ludową i miejscowymi gusłami i wydaje mi się, że jestem na tropie czegoś nadzwyczaj nieprawdopodobnego... Czekaj no chwilę...
Przystanęliśmy w gęstniejącym mroku, aż kuce wgramoliły się ciężko ku nam pod górę, a tuż obok nich stromym zboczem zbliżała się spokojnym krokiem mierząca metr osiemdziesiąt krzepka postać Sandy’ego, jakby całodniowy mozolny marsz zaledwie obudził siłę w jego ospałych mięśniach.
— Dzisiaj też wybierasz się do pani Macpherson? — zagaił go Hugh.
— Tak. Biedna kobieta — odparł Sandy. — Stara i samotna.
— To bardzo miło z twojej strony, Sandy — zauważył Hugh, ruszając w dalszą drogę.
— O co chodzi? — spytałem, kiedy kuce znów zostały w tyle.
— Cóż — zaczął Hugh — krążą plotki, że podobno to wiedźma. Szczerze mówiąc, ogromnie mnie to zaciekawiło. Gdybym zobowiązany przysięgą miał ci odpowiedzieć, czy wierzę w wiedźmy, to pewnie bym zaprzeczył. Lecz gdybyś w tych samych okolicznościach spytał mnie, czy byłbym skłonny w nie uwierzyć, prawdopodobnie odparłbym, że tak. A na piętnastego dnia bieżącego miesiąca, czyli jutro, przypada Noc Gavona.
— Wielkie nieba, a cóż to takiego? — dociekałem. — Kim jest ten Gavon? Wspomniałeś o jakichś kłopotach...
— Gavon to patron tej okolicy, choć jak przypuszczam, nie święty, którego imieniem nazwano wioskę. Chodzi o to, że Sandy wpakował się w kłopoty. To dość długa historia, ale mamy przed sobą jeszcze spory kawał drogi, więc mogę ci ją opowiedzieć.
I tak po drodze wysłuchałem jego opowieści. Przed rokiem Sandy miał narzeczoną, która pracowała w Inverness jako służąca. W marcu, o niczym jej nie uprzedziwszy, poszedł się z nią zobaczyć. Idąc ulicą, przy której stał dom, gdzie pełniła służbę, nagle natknął się na nią twarzą w twarz w towarzystwie mężczyzny, który, sądząc po jego eleganckim akcencie, był Anglikiem, a do tego dobrze wychowanym dżentelmenem. Teatralnym gestem uchylił przed Sandym kapelusza i kulturalnie się z nim przywitał, nieskory do wyjaśnień, dlaczego spaceruje sobie z Catrine. Było to najbardziej naturalną rzeczą, gdyż takie miasto jak Inverness chlubi się zacnością i kulturą, a dziewczętom wolno spacerować z mężczyznami. Toteż w owej chwili, jako że sama Catrine szczerze ucieszyła się na jego widok, Sandy niczego nie podejrzewał. Dopiero po powrocie do wioski zazdrość niczym trucizna wdarła się do jego myśli, sprawiając, że przed miesiącem, z ogromnym trudem, nasadziwszy na kartce mnóstwo kleksów, napisał do Catrine list, w którym nalegał, aby dziewczyna wróciła do wioski i wyszła za niego za mąż. Podobno wyjechała wtedy z Inverness i przybyła pociągiem do Brora, skąd ruszyła przez wrzosowisko ścieżką przy ruinach zamku i przeprawiła się przez bystrza, kierując się do wioski Gavon, zaś kufer z jej rzeczami miał dostarczyć tragarz. Niestety, do Gavon nigdy nie dotarła. Mówiono też, że mimo upalnej pogody miała na sobie długą pelerynę...
I tak doszliśmy do gospody, której światła, nikłe i blade, majaczyły w gęstej mgle, wzbijającej się znienacka nad zboczami wzgórza.
— Dalszy ciąg tej historii — kontynuował Hugh — równie niesamowity, jak to, co właśnie usłyszałeś, lecz oparty wyłącznie na faktach, opowiem ci potem.
Kiedy człowiek ma położyć się spać, owoce z drzewa dobrych chęci dojrzewają w moim odczuciu równie trudno jak wtedy, gdy po przebudzeniu trzeba wstać z łóżka. I choć miałem za sobą pracowity dzień, nie kryłem radości, kiedy Hugh (po tym, jak cała reszta, ziewając, opuściła palarnię), rozniósłszy po pokojach świeczniki, jak na gościnnego gospodarza przystało, wrócił do mnie ożywiony, co dało mi do zrozumienia, iż moje udręki przed pójściem spać mogę odłożyć na później.
— A wracając do Sandy’ego... — zagaiłem.
— O, myślałem dokładnie o tym samym — odrzekł. — No więc Catrine Gordon wyruszyła z Brora, lecz nigdy tu nie dotarła. Oto niezbity fakt. Ale pozostaje coś jeszcze. Pamiętasz może kobietę, która samotnie przechadza się po wrzosowisku nad jeziorem? Zdaje się, że kiedyś ci o niej wspomniałem.
— Owszem, pamiętam — przyznałem. — Ale to na pewno nie Catrine, tylko jakaś staruszka, strasznie brzydka zresztą. Wąsata, brodata, gada sama do siebie. I zawsze gapi się w ziemię.
— Właśnie, ale to nie Catrine. Catrine! Ona była piękna jak majowy poranek, słowo daję! A kobieta z wrzosowiska... to właśnie domniemywana wiedźma, pani Macpherson. Sandy chadza do niej co wieczór, choć to prawie dwa kilometry drogi stąd. Znasz Sandy’ego: to miejscowy przystojniak. No i jak to logicznie wytłumaczyć? Po całym dniu ciężkiej pracy idzie taki kawał drogi, żeby odwiedzić starą wiedźmę na wzgórzu.
— To nieprawdopodobne — przyznałem.
— W rzeczy samej! Nieprawdopodobne.
Wstał, podszedł do stojącej między oknami biblioteczki pełnej zatęchłych woluminów i zdjął z górnej półki małą książeczkę w oprawie z marokinu.
— „Wierzenia Szkotów z Sutherlandshire” — powiedział, podając mi ją. — Otwórz na sto dwudziestej ósmej stronie i czytaj.
— Owo diabelskie święto, jak można je określić — odczytałem — przypadało prawdopodobnie na dzień piętnastego września. W wigilię tego święta moce ciemności zaczynały niepodzielnie panować nad okolicą, triumfując w duszach tych, którzy przebywali wówczas poza granicami hrabstwa i wzywali ich pomocy, nad obronną siłą boskiej Opatrzności...
Największą moc zyskiwały wówczas wiedźmy Tej nocy wszystkie potrafiły zawładnąć sercem i zdobyć uczucie każdego młodzieńca, który zasięgał u nich rad odnośnie miłosnych eliksirów czy talizmanów. Oznaczało to, że przez kolejne lata w tę jedyną noc, bez względu na to, czy ów młodzieniec był zaręczony, czy wręcz żonaty, należał on do wiedźmy. Gdyby jednak wskutek nagłego przejawu łaski Ducha Świętego wezwał imienia Pana, to urok wiedźmy nie zadziała. Także tej nocy wszystkie wiedźmy dzięki przeróżnym diabelskim zaklęciom i niesłychanym bluźnierstwom zyskiwały moc przywracania do życia tych, którzy zginęli śmiercią samobójczą...
— Dalej możesz pominąć, bo to nie na temat — wtrącił Hugh. — Przejdź do następnej strony.
— W pobliżu małej wioski o nazwie Gavon — czytałem — o północy księżyc świeci ponoć przez szczelinę w ścianie skalnej górującej nad rzeką, która płynie nieopodal ruin piktyjskiego zamku, a snopy jego światła padają na umiejscowiony przy furcie ogromny, płaski kamień, który służył podobno jako pradawny pogański ołtarz. O tej godzinie, jak głosi miejscowe podanie, szatan oraz złe duchy władające ziemią w Noc Gavona osiągają pełnię swych mocy, zaś ten, który o tej porze w tym właśnie miejscu przyzywa je w potrzebie, otrzyma wszystko, czego zapragnie, jednakowoż za cenę swej nieśmiertelnej duszy skazanej na wieczyste potępienie.
Tu kończył się opis święta, więc zamknąłem książkę.
— I cóż? — spytałem.
— Przy sprzyjających okolicznościach rachunek jest prosty — odparł Hugh.
— To znaczy?
— Sandy wszedł w konszachty z kobietą, którą nazywają wiedźmą. Każdy miejscowy uczyniłby wszystko, żeby po północy się na nią nie natknąć. A biedny Sandy za wszelką cenę pragnie się dowiedzieć, co się stało z Catrine. Jestem niemal pewien, że jutro o północy nad sadzawką Piktów zgromadzą się ludzie. I jeszcze jedna ciekawa rzecz. Byłem wczoraj na rybach i naprzeciwko bramy rzecznej zamku widziałem wielki, płaski kamień. Ktoś musiał go tam przytaszczyć, zauważyłem bowiem przygniecioną trawę, a pochodzi zapewne z rumowiska u podnóża zbocza.
— Sądzisz, że jeśli Catrine nie żyje, to stara wiedźma spróbuje ją wskrzesić?
— Owszem. I zamierzam to zobaczyć na własne oczy. A ty chodź ze mną...
Nazajutrz poszliśmy z Hugh na ryby nad rzekę, tym razem nie z Sandym, lecz z innym pomocnikiem i po złowieniu kilku ryb zjedliśmy lunch na zboczu zamkowego wzgórza. Zgodnie z tym, co mówił Hugh, na wzniesienie tuż za bramą rzeczną przydźwigano wielki, spłaszczony głaz, umieszczając go na prymitywnych postumentach i dopiero teraz, po ułożeniu na nich kamiennej płyty, stało się jasne, że wzniesiono je właśnie w tym celu. Całość stała dokładnie naprzeciw skalnej ściany po drugiej stronie sadzawki tak, że przeciskające się przez wąską szczelinę światło księżyca padałoby prosto na kamienną płytę. Tak więc konstrukcja ta miała zapewne posłużyć jako miejsce przywoływania ciemnych mocy.
Wokół wzniesienia, jak już wspomniałem, teren opadał gwałtownie ku sadzawce, która wezbrała znacznie po lokalnych deszczach i poprzecinana smużkami szarawych bąbelków wylewała się z niesamowicie ogłuszającym szumem. Lecz po drugiej stronie tuż pod stromą, skalistą skarpą tafla sadzawki była czarna i gładka, a woda martwa i bardzo głęboka. Za ową kamienną konstrukcją na kształt ołtarza siedem grubo ciosanych stopni prowadziło w górę aż do samej furty, z obu stron której ciągnął się otaczający zamek ponadmetrowy kolisty mur. To w jego obrębie właśnie pozostały ruiny ścian dzielących komnaty. W jednej z nich, położonej najbliżej bramy rzecznej, postanowiliśmy przyczaić się tej nocy. Stamtąd, o ile schadzka Sandy’ego z wiedźmą miała dojść do skutku, usłyszelibyśmy każdy dźwięk i dostrzegli każdy ruch, zaś przez otwór bramy mogliśmy z ukrycia obserwować to, co dzieje się przy ołtarzu lub nad sadzawką. Z kolei do naszej gospody, jeśli szło się w linii prostej, można by dojść stamtąd w dziesięć minut, toteż wyruszywszy kwadrans przed północą dotarlibyśmy do zamku od strony rzeki, nie zdradzając przy tym naszej obecności tym, którzy zgromadzą się nad sadzawką w oczekiwaniu na chwilę, gdy księżyc zaświeci przez szczelinę w skale na płytę ołtarza.
Zapadła noc, nadzwyczaj spokojna i bezwietrzna. Kiedy krótko przed północą wymknęliśmy się cichcem z gospody, niebo od wschodu było czyste, lecz od zachodu nadciągała wielka jak Afryka czarna chmura, która była już niemal nad nami. Jej odległe krawędzie od czasu do czasu przecinały błyskawice, po długim czasie rozlegał się senny pomruk grzmotu.
Czułem jednak, że wisi nad nami inna burza, gotowa rozpętać się w każdej chwili, gdyż powietrze wydawało się wyjątkowo ciężkie jak na tę, która czaiła się jeszcze w oddali.
Jednakże ku wschodowi niebo było jasne i czyste; krawędź chmury, zarysowaną od zachodu z zadziwiającą surowością, zdobił gwiezdny ażur, z drugiej zaś strony gołębio szare światło zwiastowało zbliżający się wschód księżyca. I choć w duchu byłem przekonany, że z tej wyprawy wrócimy z kwitkiem, odczuwałem silne napięcie i zdenerwowanie, co zrzuciłem na karb naładowanego elektrycznością powietrza.
By wyciszyć odgłos naszych kroków, założyliśmy obaj buty na kauczuku i przez całą drogę słyszeliśmy tylko w oddali pomruk grzmotu oraz miękkie stąpanie naszych stóp. Cichuteńko i ostrożnie wspięliśmy się po stopniach do furty, po czym przemknęliśmy wzdłuż muru do bramy rzecznej i wyjrzeliśmy na okolicę. W pierwszej chwili nic nie widziałem, gdyż cień skalistej ściany po przeciwnej stronie sadzawki słał się czernią na ziemi, lecz z czasem wyłowiłem wzrokiem skalne bryły oraz połyskującą na wodzie smugę piany. Tego ranka rzeka wezbrała, toteż woda w sadzawce bulgotała z nieokiełznaną dzikością, grzmiąc potężnym, ogłuszającym łoskotem, od którego aż szumiało w głowie. Tylko u podnóża skały płynęła łagodnie gładką, czarną wstęgą: tam bowiem stało niezmącone rozlewisko. Nagle w mroku poruszyło się coś czarnego, na tle szarej, spienionej wody wyłoniła się najpierw głowa, potem ramiona i wreszcie cała postać kobiety zmierzającej ku nam znad rzeki. Za nią kroczył mężczyzna. Oboje zbliżyli się do miejsca, w którym stał kamienny ołtarz, i przystanęli jedno przy drugim, a ich sylwetki majaczyły na tle białej, spienionej wody. Widząc to, Hugh chwycił mnie za ramię, by przykuć moją uwagę. Póki co nie mylił się: bez wątpienia mieliśmy przed sobą muskularną postać Sandy’ego.
Wtem ciemność rozświetliła wąska smużka światła, która przez chwilę rosła i wydłużała się przed naszymi oczami, aż cienki snop sączącego się przez szczelinę w skale blasku padł na brzeg sadzawki i pełzając niepostrzeżenie między dwiema ciemnymi postaciami zalał dziwną, niebieskawą poświatą kamienną płytę ołtarza.
W tym momencie ponad szum rzeki wzniósł się przeraźliwy kobiecy krzyk, zaś jedna z postaci wyrzuciła w górę ramiona, najwyraźniej przywołując jakieś moce.
Z początku nie rozumiałem jej słów, lecz po chwili ich powtarzające się brzmienie zaczęło nabierać znaczenia. Sparaliżowany strachem jak w jakimś koszmarze wsłuchiwałem się w rozbrzmiewające wokół potworne, nieopisane bluźnierstwa. Tego, co usłyszałem, nie zdołałbym nawet powtórzyć; wspomnę tylko, że kobieta z największą czcią i uwielbieniem przyzywała imienia szatana, klnąc i złorzecząc niemożebnie Temu, który jest dla nas najwyższą Świętością. Następnie krzyk ustał równie gwałtownie, jak się zaczął, i na krótko znów zapanowała cisza, przerywana jedynie chlupotem wody.
Lecz oto na nowo rozległo się owo straszliwe wołanie.
— Catrine Gordon! — krzyczał głos. — W imię pana mojego oraz tego, któremu służysz, nakazuję ci powstać z martwych. Wstań, proszę, wstań!
Ponownie zapadła cisza; po chwili tuż obok usłyszałem łkający oddech Hugh, który drżącym palcem wskazywał na czarną wodę u podnóża skały. Powiodłem wzrokiem w tę stronę.
Pod wodą tuż przy skale majaczyło rozedrgane falami blade światełko, najpierw maleńkie i nikłe, lecz wyłaniając się na naszych oczach z bezdennej głębi, stawało się coraz większe, aż wreszcie jego blask oświetlił metr kwadratowy powierzchni wody.
Wówczas z tafli sadzawki wynurzyła się dziewczęca głowa o trupiobladej twarzy i długich, rozpuszczonych włosach. Jej oczy były zamknięte, kąciki ust wygięte ku dołowi jak w sennym grymasie. Spieniona woda wokół jej szyi przypominała koronkowy kołnierz. Jej postać wyłaniała się z sadzawki coraz wyraźniej, aż wreszcie zastygła w pionie, świetlista od pasa w górę.
Głowę miała zwieszoną nad piersią, dłonie splecione. Jednocześnie zdawała się przybliżać i była już pośrodku sadzawki, sunąc równo i bezdźwięcznie pomimo rwącego nurtu wezbranej rzeki.
Wtedy usłyszałem zdławiony bólem męski głos.
— Catrine! — zawołał. — Catrine! Na Boga!
Dwoma susami Sandy przemierzył stromy brzeg i rzucił się w szaleńczą kipiel. Przez chwilę widać było uniesione w górę ramiona, lecz zaraz potem zniknął całkiem. Na dźwięk imienia dziewczyny szatańska wizja także zniknęła. W tej samej chwili ujrzeliśmy oślepiający błysk, po którym rozległ się ogłuszający grzmot, i pamiętam, że ukryłem twarz w dłoniach. Nagle lunęło, jakby gdzieś w górze pękła niebiańska tama. Nie były to strumienie deszczu, lecz potężna ściana wody, która niemal powaliła nas na ziemię. To pogrzebało nasze nadzieje na ocalenie Sandy’ego, uniemożliwiając próbę ratowania jego życia; rzucenie się w wirujące odmęty oznaczało bowiem natychmiastową śmierć. Tylko dobry pływak pewnie nie poszedłby na dno, ale w nocnym mroku i tak nie zdołałby wypatrzyć tonącego. Zresztą nawet gdyby jakimś cudem dało się uratować Sandy’ego, to wątpię, czy jestem na tyle sprawny fizycznie, by skoczyć w topiel tam, gdzie stała zjawa.
Kiedy tak leżeliśmy na ziemi, lęk ponownie wdarł się w moją duszę, opanowując myśli. Gdzieś nieopodal nas w ciemnościach czaiła się kobieta, której krzyk mroził krew w moich żyłach. Pot wystąpił mi na czoło. Spojrzałem na Hugh.
— Nie chcę tu zostać — szepnąłem. — Trzeba stąd uciekać jak najdalej. Gdzie ona jest?
— Nie widziałeś? — spytał.
— Nie. Co się wydarzyło?
— W kamień, przy którym stała, uderzył piorun. Musimy... musimy szybko ją odszukać.
Ruszyłem za nim w dół zbocza, trzęsąc się jak paralityk, na czworakach po omacku dotykając dłońmi ziemi, owładnięty śmiertelną trwogą przed napotkaniem jakiejś istoty ludzkiej. Przed kilkoma minutami burzowe chmurzyska spowiły księżyc, którego blask nie wlewał się już przez szczelinę w skale, co utrudniło nasze poszukiwania. Tłukliśmy się na oślep od roztrzaskanego kamienia do brzegu sadzawki, lecz niczego nie znaleźliśmy. W końcu się poddaliśmy: zwyciężyło w nas moralne przekonanie, iż rażona piorunem kobieta musiała się stoczyć po zboczu do wody i sama legła na dnie sadzawki, z której wywoływała zmarłych...
Następnego dnia nikt nie łowił ryb w sadzawce, lecz mimo to ludzie z Brora przywlekli swoje sieci. W rozlewisku u podnóża skały leżały jedno przy drugim dwa ciała, Sandy’ego i jego dziewczyny. Po tamtej kobiecie ślad wszelki zaginął.
Należy przypuszczać, że po otrzymaniu listu Sandy’ego Catrine Gordon w głębokiej niesławie opuściła Inverness. To, co zdarzyło się potem, pozostaje w sferze domysłów, lecz najprawdopodobniej dziewczyna poszła na skróty z zamiarem przedostania się przez rzekę po głazach nieopodal sadzawki Piktów. Czy poślizgnęła się na kamieniu, a chciwa woda rzeki pochłonęła ją na zawsze, czy może przerażona czekającą ją przyszłością sama rzuciła się w odmęty, tego nigdy się nie dowiemy. Oboje z Sandym spoczywają teraz na ponurym, smaganym wiatrem cmentarzysku w Brora, gdyż tak zechciał Bóg, którego zamysły są nieodgadnione.
Wychodzące na trawnik duże przeszklone drzwi były otwarte. Po skończonej kolacji kilkoro gości, którzy spędzali u państwa Combe-Martinów ostatni tydzień sierpnia, wyszło na taras popatrzeć na morze, nad którym właśnie wznosił się nisko wielki księżyc, zdobiąc powierzchnię wody bladozłotą wstęgą od horyzontu aż po brzeg. Inni, mniej skłonni ulec urokom księżycowej nocy, udali się na partyjkę brydża lub bilarda. Zaraz po deserze podano kawę, zaś zakończenie kolacji, zgodnie z panującym w tym domu przemiłym zwyczajem, miało charakter równie nieoficjalny jak zakończenie śniadania.
Można więc było pozostać przy stole czy też opuścić jadalnię, zapalić papierosa, napić się porto lub całkowicie wstrzymać się od używek, w zależności od osobistych upodobań. Tak się złożyło, że tego właśnie wieczoru zostaliśmy w jadalni tylko Harry Combe-Martin i ja, bez reszty pochłonięci rozmową o „warsztacie” samochodowym, pozostali zaś, najprawdopodobniej tym znudzeni (czemu absolutnie nie należy się dziwić), zostawili nas samych. Chodziło o warsztat, że się tak wyrażę, domowy, gdyż praca w nim skupiała się głównie na wprowadzaniu licznych poprawek do nowego sześciocylindrowego napiera, świeżo zakupionego przez pana domu w przypływie rozrzutności, którego on sam bynajmniej nie żałował. Zaproponował też, że następnego dnia zabierze mnie nim na lunch do swojego przyjaciela niedaleko Hunstanton. Z uzasadnioną dumą zauważył, że nie musimy zrywać się wcześnie rano, bo to tylko sto kilometrów drogi, przy której nie zdarzają się kontrole policyjne.
— Niesamowite są te duże auta — rzucił ogólnikowo, kiedy wstaliśmy do wyjścia. — Czasem aż trudno mi uwierzyć, że mój nowy samochód jest tylko maszyną. Mam wrażenie, że żyje własnym życiem. Tak bardzo przypomina mi rasowego ogiera o wyjątkowo pięknym pysku.
— A czy miewa podobne humory? — spytałem.
― Nie, z przyjemnością muszę przyznać, że jest wyjątkowo posłuszny. Dobrze znosi kontrole drogowe i nawet przy największej prędkości pozwala się zatrzymać. Nie każdy wóz to lubi. Niektóre dosłownie się obrażają — naprawdę, wierz mi — jeśli poddaje się je zbyt częstym kontrolom...
Zatrzymał się, by zadźwięczeć dzwonkiem. — Dajmy na to, wóz Guya Elphinstone’a — dodał — to kawał drania, nieposkromiona, dzika bestia.
— Jakiej marki? — dociekałem.
— Amédée o mocy dwudziestu pięciu koni mechanicznych. To rozkapryszone auta: zbyt cienki szkielet, a przecież szkielet ma istotne znaczenie dla nerwów. Drań lubił rozjeżdżać kury i króliki, choć to pewnie nie tyle wina samochodu, co krnąbrności Guya. Biedaczysko. Niestety, przyszło mu za to zapłacić najwyższą cenę. Znałeś go?
— Nie, ale z pewnością słyszałem to nazwisko. Podobno potrącił jakieś dziecko?
— Zgadza się — przyznał Harry. — A potem rozbił się o własną bramę.
— Ze skutkiem śmiertelnym?
— Tak, zginął na miejscu, a z samochodu pozostała sterta złomu. Podobno po wiosce krąży o tym pewna historia, zdaje się, w twoim guście.
— Coś o duchach? — spytałem.
— Owszem, o samochodzie-widmie. To chyba teraz na czasie, nie?
— Co to za historia? — dopytywałem się.
— Otóż Guy mieszkał nieopodal wioski Bircham piętnaście kilometrów od Norwich. Ciągnie się tam długi, prosty odcinek szosy; tam właśnie Guy potrącił dziecko, a potem kilkaset metrów dalej niespodziewanie skręcił, uderzając w bramę. Ponad miesiąc temu, krótko po wypadku, jakiś staruszek z wioski zaklinał się, że widział pędzące szosą z ogromną prędkością auto, choć nie słyszał żadnego dźwięku, a po chwili maszyna zniknęła w bramie, która była zamknięta. Wkrótce potem inny staruszek zeznał, że w tym samym miejscu widział mknący samochód i usłyszał potworny krzyk, lecz nic poza tym nie widział...
— Wątek z tym krzykiem brzmi przerażająco — przyznałem.
— Żebyś wiedział! Pomyślałem sobie, że to może syrena. Miał ją zamontowaną przy rurze wydechowej, podobnie jak ja. Jego syrena wyła przeraźliwie jak przerażone zwierzę, ten dźwięk zawsze przyprawiał mnie o dreszcze.
— I to ma być ta historia? — zapytałem. — Jeden dziadek widzi pędzący samochód, ale go nie słyszy, a drugi słyszy, ale go nie widzi?
Harry strzepnął popiół do paleniska. — Ależ nie! — odparł. — Było jeszcze kilkoro innych ludzi, którzy coś widzieli albo słyszeli. To opowieść bogato udokumentowana zeznaniami świadków.
— Jasne, a potem powtarzana z ust do ust w miejscowym pubie i wzbogacona zmyślonymi szczegółami.
— W każdym razie nikt z miejscowych nie chodzi tamtędy po zmroku. Ponadto jakiś tydzień po wypadku zarządca przydrożnej gospody zwolnił się z pracy. Twierdził, że słyszy nieraz na szosie zatrzymujący się samochód oraz dźwięk klaksonu. Pracował nawet po godzinach, żeby się przekonać, co to takiego.
— I co się okazało?
— Nic. Szosa była opustoszała. Ale zarządcy nie dawało to spokoju i odrzucił dobrą posadę. Co gorsza, jego żona często słyszała dziecięcy krzyk. Kiedy jej mąż wybiegał przed dom, szła zajrzeć do dzieci upewnić się, że nic im nie jest. One z kolei...
— Co z nimi? — ponaglałem.
— Wciąż pytały matkę, kim jest spacerująca po szosie dziewczynka, która nie chce z nimi rozmawiać ani się bawić.
— Ta opowieść ma wiele wątków — zauważyłem. — Każdy ze świadków widział lub słyszał co innego.
— Owszem, i właśnie to moim zdaniem jest w tej całej historii najlepsze — odparł. — Osobiście nie wierzę w duchy, ale skoro już się o nich mówi, a śmierć dziecka i wypadek Guya sprawiły, że krążą po okolicy, uważam, że ciekawą rzeczą jest to, iż każda z osób doświadcza innych wrażeń. Jedna słyszy pędzące auto, druga je widzi. Jedna słyszy krzyk dziecka, druga je widzi. Co o tym sądzisz?
Muszę przyznać, że stanowiło to dla mnie nowy punkt widzenia. Im więcej się nad tym zastanawiałem, tym bardziej wydawało mi się to logiczne. Bowiem u znacznej większości ludzi tajemny dar kontaktów ze światem duchów (które, jak sądzę, są wśród nas licznie obecne) pozostaje, rzec można, uśpiony; innymi słowy większość ludzi duchów nie widzi ani nie słyszy. Czy nie wydaje się zatem bardzo prawdopodobne, że spośród pozostałych — czyli tych, którzy posiadają zdolność doświadczania wrażeń nadprzyrodzonych czy wręcz już ich doświadczyli — dar ten rzadko przejawia się we wszystkich zmysłach; jedni mają nadnaturalny słuch, a inni wzrok, a więc ci pierwsi wykazują zdolność jasnosłyszenia, a ci drudzy jasnowidzenia?
— Owszem, to brzmi sensownie — przyznałem. — Pokażesz mi to miejsce?
— Oczywiście! Jeśli zostaniesz do piątku, to w czwartek cię tam zabiorę. Za dnia kręci się tam sporo ludzi, więc pojedziemy po zmroku.
Pokręciłem głową. — Niestety, nie mogę zostać — odparłem. — W czwartek muszę wyjechać. Może więc jutro, skoro i tak jedziemy do Hunstanton?
— Nie, musielibyśmy zboczyć z drogi jakieś pięćdziesiąt kilometrów. Poza tym, jeśli pojechalibyśmy po zmroku, to wrócilibyśmy dopiero około północy, a mam przecież gości...
— A więc te niesamowite rzeczy dzieją się dopiero po zmroku? — dziwiłem się. — To brzmi trochę banalnie. Zupełnie jak na jakimś seansie przy zgaszonych światłach.
— Wypadek zdarzył się po zmroku — zauważył Harry. — Nie znam się na tych sprawach, ale podejrzewam, że istnieje jakiś związek między godziną zdarzenia a tymi zjawiskami.
Miałem w zanadrzu jeszcze jedno pytanie, ale wolałem je przemilczeć. Uznałem, że zanim je zadam, muszę zdobyć pewne informacje.