Zew Jadeitowego Zenitu - Adam Piekielny - E-Book

Zew Jadeitowego Zenitu E-Book

Adam Piekielny

0,0

Beschreibung

"W pewnym momencie, w środku nocy, miałem nawet wrażenie, że to nie ja czytałem, a to książka czytała ze mnie, zupełnie jakby żyła, a do tego miała własny rozum". Tajemnicza biblioteka braci Konah, której jeszcze do niedawna nikt nie widział, a obecnie przyciąga w swoje progi kolejnych bohaterów opowiadań Adama Piekielnego. Każdy z nich przekracza jej próg tu ni to przypadkiem, ni to wiedziony magiczną siłą. Każdy wychodzi z niebotycznych rozmiarów księgą, której lektura determinuje jego dalsze losy. Student etnologii, kolekcjoner jaj jubilerskich czy pisarz cierpiący na niemoc twórczą - różne światy, różne historie. Wszyscy staną jednak oko w oko z bogiem o przeszywającym, zielonym spojrzeniu. Świetna propozycja dla miłośników mrocznych opowieści Lovecrafta.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 101

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Adam Piekielny

Zew Jadeitowego Zenitu

 

Saga

Zew Jadeitowego Zenitu

 

Zdjęcie na okładce: Midjournej, shuuterstock

Copyright © 2023 Adam Piekielny i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788727076126 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Prolog

Nadszedł czas temporalnej i fragmentarycznej, acz trwożącej i nieuchronnej apokalipsy. Czas subtelnego terroru na wybranych męczennikach, w którym na nic zdadzą się: przeraźliwe zgrzytanie zębami, wbijanie sobie z bezsilności paznokci w twarz aż do krwi i błagalne krzyki wznoszące się pod puste niebiosa a przede wszystkim, na nic zdadzą się próżne modły, gdyż nasi bogowie nawet zebrani w armię, nie sprostają pojedynczemu wysłannikowi chaosu. Nie ma już ucieczki przed tym co nadchodzi z „zewnątrz, nie tylko z naszego świata, ani nie z spoza galaktyki. „Cykl boskiego gonu”, będący dla Nich okazją do spełnienia swych najdzikszych pragnień. Słowa obskurnego almanachu, skrywające w sobie opisy oprawców przybywających z pustki i przestrogi odnoszące się do nich, autorstwa szalonych braci Konah i ich muzy podarowane śmiertelnym mają tylko jedno przeznaczenie – zabić wszelką, tlącą się w ich słabych sercach nadzieję, oraz uprzedzić okropieństwa, jakie ich czekają.

Zatem ty, żałosna i krucha istoto, której los został już spisany na straty: szykuj się na zew…

…Zew jadeitowego zenitu.

Koszmar Tysiąca Oblicz

Nazywam się Arkadiusz Sawycz i jestem świeżo upieczonym studentem wydziału etnologii religii.

Ten nietypowy kierunek, był mi bliski od bardzo dawna, a tematyka wiary, jak i jej pochodzenia od zawsze mnie fascynowała. Od rodziców wyprowadziłem się dwa lata temu i postanowiłem zamieszkać w bloku, zamiast w akademiku. Nie chciałem by ktokolwiek i cokolwiek, rozpraszało mnie podczas nauki - jak imprezy czy nieznany mi współlokator, a tak przynajmniej mam starszą, miłą sąsiadkę - Panią Genowefę. Zresztą, nie czułbym się tam najlepiej. Wolałem zamiast tego, żyć jak normalny, dorosły człowiek, choć może wcale nie tak do końca normalny…

Moja mała kawalerka przypominała raczej starożytną bibliotekę, niż typowe mieszkanie. Natłok nauki, która w całości absorbuje mnie na całe dnie, zdecydowanie ogranicza mnie w prowadzeniu obowiązków domowych. Najbardziej jednak, zatraciłem się w jednym z archiwalnych tomiszcz, które przytaszczyłem miesiąc temu z pewnej dziwacznej biblioteki na którą wpadłem zupełnie przypadkowo. „Biblioteka braci Konah” - bo tak właśnie nazwało się to miejsce, była osadzona u podstawy jednego z bloków mieszkalnych,. Należało wówczas zejść po krótkich schodkach, w środku znajdowało się podłużne pomieszczenie z rozpiętymi na całą jego długość regałami, wypełnione księgami, których tytuły ze starości i braku odpowiedniej konserwacji najwidoczniej się zatarły. Gdy powitali mnie bliźniacy - którzy jak mniemam, byli właścicielami tego mienia, oprowadzili mnie po swym skromnym lokalu. Zarzekali się, że nigdzie indziej nie znajdę lektur, jakie mam okazje otrzymać tutaj. Szczęście mi dopisało, gdyż większość ksiąg dotyczyła tematyki w jaką aktualnie z taką pasją się zagłębiałem. Bracia Konah przedstawili mi najróżniejsze woluminy, które nadal nie zaspokoiły mojego głodu, natomiast mój wzrok co minutę spoczywał na gablocie stojącej tuż za kontuarem bibliotekarzy. Mówiąc gablota, mam na myśli szybę za którą spoczywał ogromnych rozmiarów tom. Nie umknęło to uwadze jednego z braci, który tylko szelmowsko się uśmiechnął, a następnie zawołał swojego identycznego brata - kiwnęli sobie głowami i razem zniknęli na zapleczu. Osobiście odczytałem to jako pewien sygnał, jakoby świadomie zezwolili mi na „wypożyczenie” ów kolosalnej księgi. Gdy wziąłem ją do domu, zatraciłem się w lekturze.

Początkowo byłem zdemotywowany i zszokowany gdy zrozumiałem, że jest jeszcze religia jakiej w ogóle nie znałem! Rozpatrywałem znawców tej tematyki na uczelni, ale patrzyli na mnie wówczas jak na wariata. Nie mogłem stwierdzić czy historie, które czytam są fikcją literacką czy są oparte na kanwie realnych wydarzeń. Szybko przyjąłem pierwszy wariant, ale pomimo braku wartościowych informacji, które pewnikiem były w niej zmyślone, nie mogłem oderwać się od tego co było spisane na przeogromnych stronicach. Tajemnicze ilustracje i historie, których nawet bym nie wyśnił a wyobraźnia wstydziłaby się wysnuwać takowe w moim rozumie i podsuwać je do mojej świadomości. W pewnym momencie, w środku nocy miałem nawet wrażenie że to nie ja czytałem, a to książka czytała ze mnie, zupełnie jakby żyła a do tego miała własny rozum. Było to niepokojące przeżycie dlatego następnego dnia oddałem książkę i przeprosiłem za kradzież. Bracia ponownie tylko kiwnęli w pełnym zrozumieniu i odłożyli wolumin na honorowe miejsce.

To, czego się dowiedziałem z tajemniczych treści to nietypowi, niepokojący bogowie o jakich nikt, kogo znam nie słyszał. Rzekomo, są to byty które powstają, bądź rodzą się z planet, jak z jaj lub inkubatorów. Następnie żyją w kosmicznej pustce, zawieszeni w nicości. Błąkają się, nie zważając na prymitywne sytuacje, będące dla nich żałosnymi, podobnie jak walka o dominację, gdyż w perspektywie całych eonów i nieskończoności kosmicznej pustki, wydaje się to być całkiem bezcelowe. Nie było boskiego tronu, dla bożka-władcy. Owszem, była materia, której się podporządkowywali, ale do tego fragmentu nie dobrnąłem, gdyż nie pozwolił mi na to zdrowy i jeszcze nie poszarpany rozsądek. Choć nie znalazłem w tym mrocznym zbiorze żadnego strażnika dobra i ludzkości, co miało miejsce w zupełnie każdej Ziemskiej religii, tak najbardziej spodobała mi się historia o Amkha. Nie był to bóg, ani bogini. Była to energia skupiona na zasadzie zlepku licznych pomniejszych dusz. Na różnych planetach rzekomo ta liczba mogła być różna. Czy czczono Amkha u nas? Nie wiadomo, ale ciągle zachodzę w głowę, gdzie indziej mogą być inni czciciele? Tak czy siak, nie znalazłem żadnej ryciny tejże istoty, więc nie było możliwym by odtworzyć sobie wizerunek owego bóstwa. Jedyną sugestią, choć niewiele pomocną był podtytuł napisany drobniejszą czcionką:

„Amkha - Oblicz niezliczonych twór…”

Postanowiłem w końcu wyjść na miasto. Po części żeby odpocząć jak normalny, młody człowiek i student, a po części, ponieważ chciałem odpocząć od tekstów, które wciąż tak mnie niepokoiły. Musiałem się napić i to dużo, albo usiąść w jakimś barze i poszukać towarzystwa. Gdy wszedłem do windy, weszła za mną Pani Genowefa, moja sąsiadka i wielbicielka kotów. Weszła do windy z jednym kotem na rękach, mały sierściuch szarpał się, chcąc najwidoczniej oswobodzić się z uścisku słabych, podstarzałych ramion. Weszliśmy w mały small-talk, jaki to odbywa się zwykle między młodym człowiekiem a starszymi ludźmi: „Co to teraz młodzież porabia?”, czy „W moim wieku…”.

Siwa staruszka w kwiecistej, folklorowej chuście opowiadała mi o wsi z której pochodzi i o swych pięciu siostrach: Bogumile, Dobromirze, Domasławie, Krzesisławie i Lubomirze. Imiona te wywołały na mojej twarzy wyraz rozbawienia ale szybko go zdusiłem, nie chcąc obrazić w jakiś sposób mojej rozmówczyni, choć ta stwierdziła że rozumie, ponieważ są to bardzo stare imiona i mogą one budzić podobne reakcje. Według niej, wszystkie mieszkały we wsi Cichoczew, a ona bardzo chciałaby tam kiedyś wrócić i wypuścić swojego schorowanego kotka, by przed śmiercią pobiegał jeszcze z resztą kotów należących do jej sióstr. Pomyślałem, iż przydałaby mi się mała odskocznia, więc zaoferowałem jej swą pomoc i że już w następny weekend, wyruszę do Cichoczewa. Nie mogła uwierzyć w moją dobroć, co też bardzo ją wzruszyło. Na kartce po recepcie na leki spisała mi adres swojego starego domu.

Wychodząc z windy na parterze podszedłem do drzwi prowadzących na zewnątrz. Odruchowo przytrzymałem drzwi staruszce, ale ta nie nadchodziła. Gdy się obróciłem spostrzegłem iż kobiecina z kotem wciąż znajdują się w windzie ⁃ Pani nie wysiada? - zapytałem zdziwiony.

⁃ Ja wysiadam piętro niżej. Myszko. - odrzekła z uśmiechem na twarzy a wrota windy zaczęły się zasuwać. Uśmiechnąłem się, pożegnałem i wyszedłem na dwór. Dopiero po chwili dotarło do mnie jedno - przecież parter był najniższym poziomem w budynku…

W sobotę już siedziałem w pociągu z koszykiem w którym był kot pani Genowefy. Następnie przesiadłem się w autokar a jeszcze potem w małego busa. Podróż zajęła mi niemal sześć godzin. W końcu znalazłem się na dworcu autobusowym pośród totalnego pustkowia miejscowości o której nigdy wcześniej nie słyszałem. Gdy zapytałem miejscowych o Cichoczew natychmiast milkneli. GPS w telefonie zawodził, sieć nie miała tutaj z jakiegoś powodu zasięgu. Trop urywał się tutaj, a nie było to docelowe miejsce mojej podróży. Jedynie jakiś przysypiający na przystanku nieogolony miejscowy w dziurawym swetrze i poplamionych spodniach, za trzy papierosy opowiedział mi jak się tam dostać. Ze zdziwieniem zapytał mnie po co się tam wybieram a gdy opowiedziałem mu o pani Genowefie i jej pięciu siostrach, dokładniej mi się przyjrzał, ale w tak niecodzienny sposób jakby co najmniej spotkał kosmitę.

⁃ Szukasz „Szóstki” z Cichoczewa? Rozum ci odjęło chłopcze? - zapytał z niedowierzaniem. - Dobry Boże, to wszystko zaczyna do mnie wracać a ja nie chcę… Nie chcę tego pamiętać… Stan psychiczny bezdomnego mężczyzny głęboko mnie zaniepokoił i zaintrygował jednocześnie ale nie tak, jakbym sobie tego życzył, gdyż ta niezdrowa fascynacja przypomniała mi obcowanie ze skradzioną księgą bliźniaków. Ale ciekawość wzięła górę, więc kolejnym papierosem zmotywowałem tego obdartusa do rozwinięcia języka.

⁃ Myślisz że zawsze byłem „taki”? Pracowałem tutaj na dworcu, ale mieszkałem tam - wskazał drżącym palcem południe - w Cichoczewie, gdzie obok mnie, mieszkała ta przeklęta „Szóstka”. Już wtedy były stare, ale niestety zdrowie stale im dopisywało, nie to co sąsiadom. Niektórzy znikali, inni znajdywali się gdzieś na obrzeżach lasu. Milicja mówiła, że to zwierz ich tak potraktował, ale tylko ostatni imbecyl mógłby to stwierdzić, bo ani niedźwiedź, których tu nigdy nie było ani żaden inny leśny stwór nie zostawiłby tak zbezczeszczonych zwłok.Chłopcze, nigdy nie widziałeś takiej makabry, jakby jakiś wampir kąsał martwego po tysiąckroć, po całym świecie. Co noc z mieszkania sześciu sierot dochodziły paskudne dźwięki i ludowe pieśni, tyle że nie w naszym języku. Ludzie zaczęli się wynosić z wioski, ale było już o wiele za późno na takie decyzje, zresztą mało kto jeszcze tam został, żeby się wyprowadzić. Od tamtej pory nikt się do tego miejsca nie zbliża, nikt poza pięcioma siostrami. Panie, nawet koty i psy tampoginęły! Nazwa pasuje temu miejscu jak ulał, nie ma co. Przeklęte wiedźmy - splunął siarczyście na chodnik. - Do dziś słychać stamtąd… Nie mogę, daruj.

 

Nie naciskałem, wystarczyło mi to co usłyszałem bardziej niż w zupełności. Podziękowałem człowiekowi za garść tych „intrygujących” informacji, które zapewne okazywały się cudowną pożywką dla turystów, w zamian za drobne czy małe piwko. Na szczęście nawet mojego młodzieńczego wieku nie byłem naiwnym, a nad wyraz zdroworozsądkowym człowiekiem, więc nie dałem temu bełkotowi najmniejszej wiary. Straciłem zresztą o wiele za dużo czasu, który mogłem przeznaczyć na marsz, bowiem czekała mnie długa wędrówka na południe od tego miasteczka. Ukłoniłem się i poczęstowałem mężczyznę jeszcze na odchodne papierosem, po części w geście dobrej woli, a po części za wysiłek w odegraniu tej scenki równej tym teatralnym.

Podróż pieszo zajęła mi niecałą godzinę. Po tym odcinku, połatana acz asfaltowa jezdnia, na której nie spotkałem ani żadnego pojazdu ani przechodniów czy rowerzystów, zamieniła się w polną wyjeżdżoną ścieżkę, aż w końcu musiałem dreptać po trawie, między krzakami. Stale podczas podróży, dookoła towarzyszyła mi leśna sceneria, złożona z gęsto stojących przy sobie drzew. Otuchy dodawał mi znak opisany „Cichoczew”, który minąłem parędziesiąt metrów wcześniej. Musiałem być blisko. I okazało się że nie byłem w błędzie! Z zieleni, w pewnej odległości w końcu zaczęły wyrastać dachy i kominy archaicznych, przedwojennych wiejskich chatek. Niestety im bardziej zbliżyłem się do tych zabudowań, tym bardziej wzrastało we mnie rozczarowanie. Zauważyłem, że większość z upływem czasu zamieniła się w ruinę, ścieżki całkowicie porosły zielenią, a między fundamentami wyrosły już całkiem silne drzewa. Zacząłem więc powątpiewać w to, że ktokolwiek może tu jeszcze żyć, a co za tym idzie, wątpiłem również w sens mojego przybycia w to miejsce. Po pobieżnych oględzinach naliczyłem dwie chaty, które wyglądały nie najgorzej w porównaniu do zdewastowanej i nadgryzionej zębem czasu reszty. Postanowiłem udać się do większej chaty, która była o wiele lepiej zachowana. Zastukałem odlaną z żeliwa kołatką na drewnianych drzwiach, ale nikt mi nie odpowiedział. Odpuściłem więc i już miałem zabierać się z powrotem do domu, lecz gdy tylko się odwróciłem, całe moje ciało zesztywniało z nagłego przerażenia.

⁃ Co pan tutaj robisz, do cholery? - zapytał mnie mężczyzna odziany w oliwkową kurtkę i kapelusz ozdobiony bażancim piórem. Po chwili zauważyłem również broń na pasku, przewieszoną przez jego ramię. Lekko zdenerwowany, wyjaśniłem że poszukuję piątki kobiet, które według pewnej znajomej miały tu mieszkać. Najwidoczniej ta informacja jeszcze bardziej zszokowała myśliwego, jakim okazał się być człowiek znikąd.

- Mówi pan o SZEŚCIU kobietach. O „szóstce”. - O piątce, ta szósta poleciła mi tu przyjechać. - Szósta z TEJ „szóstki”? Jesteś pan pewien? Niech bóg ma pana w swej opiece! Proszę stąd iść, jak najprędzej! - nalegał jakby porażony moją obojętnością. - A może, niech mi pan po prostu powie czy je tu spotkam. - Na Boga, oby nie! - zawołał, ale zorientował się że zrobił to zbyt głośno i ściszył głos. - Sam nie chciałem tu przychodzić, a krążę tu od rana i szukam mojego Porucznika.- To w kręgu myśliwskim są takie stopnie? – zapytałem - Panie, Porucznik to mój pies! – oburzył się - Przyjaciel i najlepszy kompan, ale rano pobiegł gdzieś w tym kierunku i zniknął w tych przeklętych krzaczorach. Pewno te szeptunki go zżarły, jak wszystko tutaj! Nie zauważyłeś pan, że nawet ptaki nie ćwierkają, a w trawie nic nie piszczy? To pewnikiem ich sprawka! Co noc rozpalają tu ognisko i odśpiewują jakieś szatańskie, celtyckie pieśni.

Podobnie jak z pijaczyną z przystanku, dalsza rozmowa nie miała sensu,. Zdawało się, że miejscowi mieli uczulenie na staruszki żyjące w odosobnieniu, które najwyraźniej kultywowały swoje dawne tradycje. Na studiach wiele czytałem o tego typu społeczeństwach, które kiedyś samo przynosiło drwa na stosy by palić swoje sąsiadki za takie błahostki jak znajomość matematyki czy medycyny. Tak czy owak, musiałem zaczekać do zmroku, by spotkać wspomniane „szeptunki”, a bardzo mi się to nie uśmiechało. Oddaliłem się od myśliwego, który wolał swojego towarzysza i udałem się do drugiej chatki, by tam spokojnie doczekać późnej pory. Co do jednego, właściciel Porucznika miał rację. W tej wiosce faktycznie było zdecydowanie zbyt cicho…

W domku było całkiem przytulnie. Włamałem się tu przez okno, które następnie uszczelniłem jakąś starą szmatą. Podrywałem kilka pajęczyn, napaliłem w kominku i usiadłem na starym, rozklekotanym tapczanie. Zapaliłem papierosa, potem kolejnego i tak spędzałem czas gapiąc się na wybite okienko, jak za szybą robi się coraz ciemniej. Gdy księżyc wzniósł się na niebie, poświęciłem mu jeszcze krótką chwilę w akompaniamencie strzelającego drewna w kominku i tytoniu w papierosie, od którego już kręciło mi się w głowie. Nie potrzebowałem wyraźniejszego znaku niż światło ogniska, które odbijało się w oknie od zewnątrz i śpiewu z co najmniej trzech albo więcej kobiecych gardeł. Był iście hipnotyzujący. Zdusiłem ogień w kominku i wyszedłem na zewnątrz. Z daleka łatwo zlokalizowałem płomień dobywający się z ogromnego stosu i już miałem ruszyć w jego kierunku, gdy coś otarło się o moją łydkę, coś miękkiego i sierścistego - Kot! Mały, cudowny kotek jak przypuszczałem, choć w cieniu ogromnych koron drzew, widziałem nie więcej niż merdający z gracją puszysty ogon. Z ogromną chęcią przykucnąłem by przejechać dłonią najpierw po ogonie, następnie po grzbiecie, a potem po… wilgotnym i zimnym jak grób otworze?! Nagle poczułem jak moje palce pokrywa lepka maź i było to uczucie bynajmniej przyjemne. Chcąc zorientować się w tej ekstremalnie dyskomfortowej sytuacji, podświetliłem zwierzę latarką z telefonu. Szybko pożałowałem tej decyzji. Ten kot nie miał głowy! Jak więc się poruszał? W jaki sposób machał swym ogonem? Przecież to zaprzecza jakimkolwiek prawom natury! Nie jest to przecież kogut, który po ścięciu głowy biega jeszcze przez krótką chwilę, miotając się w konwulsjach zanim zgasną w nim wszelkie nerwy! To zwierzę łasiło się przy mojej nodze jakby było w pełni rozumu! Nagle zrobiło mi się słabo i natychmiast zwymiotowałem. Ale, gdyby tego było mało, za chwilę pojawił się również pies – jamnik, a właściwie jego tułów który… szczekał z otworu w którym wcześniej znajdował się pysk i cała reszta jego głowy! Siły błyskawicznie mnie opuściły, a przede mną otworzyła się ciemność. Zemdlałem upuszczając klatkę z kotem, dla odmiany posiadającym głowę…

- Savtum, ar Aamkh! Savtum, ar Aamkh! Tileni, vo Aamkh! - te słowa jako pierwsze usłyszałem po ocknięciu się. Wydobywały się jak wcześniej, z co najmniej trzech gardeł choć doskonale wiedziałem ze było ich pięć.