5,99 €
"Albowiem to, w co wpatrywałam się z osłupieniem godnym żony Lota, okazało się... trupem. Trupem na urlopie! Znaczy nie trup był na urlopie. Tylko na moim. Trup był na moim urlopie. Litości! Umieranie na urlopie zagranicznych policjantów powinno być zakazane prawem!".Klara Poirot - jak przystało na policjantkę, a do tego szefową grupy operacyjnej - to twarda kobieta! Zarówno w pracy, jak i w życiu osobistym. To, co wydarzyło się podczas akcji przeciwko grupie neonazistów, zszargało jednak nawet jej nerwy. Przymusowy urlop postanawia spędzić w Paryżu, u przyrodniej siostry-arystokratki. Niestety, tam również nie jest dane zaznać jej spokoju. Na przyjęciu powitalnym przyczepia się do niej nieznośny prezenter-podrywacz. I gdy wydaje jej się, że gorzej już być nie może, pod drzwiami do mieszkania czeka na nią makabryczne znalezisko. W powieści można odnaleźć wiele nawiązań do popularnej postaci Herkulesa Poirota.Kontynuacja książki "Życie nie lubi porządku". Idealna lektura dla miłośników Agathy Christie. Piękna i zabójczo skuteczna, a na dodatek nosi nazwisko, które zobowiązuje. Oficer Klara Poirot budzi postrach w trójmiejskim półświatku i podziw w szeregach tamtejszej Policji. Nie każdy jednak jest w stanie zaakceptować wysoką pozycję kobiety w strukturach zdominowanych przez mężczyzn. Zwłaszcza, jeśli ambicja i zawodowy spryt idą w parze z niezależnością w życiu osobistym.
Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:
Agnieszka Świrniak
Saga
Życie nie pozwala unikać wzruszeń
Zdjęcie na okładce: Shutterstock
Copyright © 2023 Agnieszka Świrniak i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788727087788
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Nazywam się Klara Poirot. Świetnie! Właśnie zaczęłam opowiadanie o sobie od tego, czego nie znoszę najbardziej – przedstawiania się. Nie ma to jak dobry początek. Ale moje nazwisko nie jest tu bez znaczenia, więc przynajmniej mam to z głowy. Dalej postaram się bardziej.
Moja mama jest Polką, ojciec Francuzem. Francuzem, nie Belgiem. Oczywiście, gdy tylko mówię komuś, że nazywam się Poirot, co bardziej oczytani (a tych niestety zaczyna ostatnio brakować) reagują skojarzeniem z Herkulesem Poirot Agathy Christie. Zdarzają się oczywiście również tacy, jak ten mało rozgarnięty portier w banku Stanisławskiego, który chciał napisać Poirot przez „ł”. Z powodu takich właśnie osób zaczęłam odczuwać pewną awersję do tej typowo polskiej litery. Prokurator Prochowska mówi do mnie z kolei „Poirot” przez „t” na końcu. „Płarot”. W związku z czym „t” stoi u mnie zaraz na drugiej pozycji listy nielubianych liter.
Ci oczytani i bardziej obyci z postacią małego detektywa reagują na mnie pytaniem: „Jest pani Belgijką?”. „Nie, Francuzką” – odpowiadam dokładnie w przeciwieństwie do Poirot, którego posądzano o bycie Francuzem, a był Belgiem, zresztą, sami wiecie… A Belgiem został, swoją drogą, w sposób dość nietypowy. Christie wymyśliła już „Tajemnicę historii w Styles”. Brakowało jej tylko człowieka, który by tę tajemnicę rozwiązał. Jednym słowem: detektywa. Zauważywszy, że do Anglii przybyło w tym momencie dużo belgijskich uchodźców wojennych, postanowiła obdarzyć swoją postać tą właśnie narodowością, co pozwoliło jej na stworzenie później mnóstwa zabawnych historyjek na tle różnic kulturowych między Belgami a Brytyjczykami. No i, rzecz jasna, słynne „Mon cher ami”, którym Poirot co chwilę obdarza Hastingsa. I tak potem żył sobie przez ponad trzydzieści książek w Zjednoczony Królestwie, aż Christie powiedziała „Kurtyna!” Zawsze płaczę, gdy czytam właśnie tę powieść.
Wracając do mnie. Mój ojciec jako młody człowiek związał się z pewną francuską arystokratką – Marie. Urodziła im się córka. Jednak rodzice Marie nie zgodzili się nigdy na małżeństwo jakiegoś Philippe’a Poirot z Marie, której nazwisko pominę. Dziewczynie nie starczyło zaś odwagi na to, by uciec z ukochanym. W sumie rozumiem ją doskonale. Rodzina raczej by jej mezaliansu nie wybaczyła, a ona, jak sądzę, nie potrafiłaby funkcjonować poza światem rezydencji, w których obiady przygotowują kucharki, a podają je służące, na wakacje zaś jeździ się z szoferem do własnej posiadłości w góry… Nie, Marie raczej by tego nie zniosła, znając ją. A trochę już ją poznałam.
Moje wybory życiowe były akurat dokładną odwrotnością jej decyzji. Niezależne od dobrej woli tych, którzy koniecznie chcieli mi uświadomić, że wychodząc za mąż, rzucam się głową w przepaść. A może właśnie dlatego tak dobrze ją rozumiem? Ostatecznie Marie została zmuszona do poślubienia innego arystokraty. Wymusiła jednak na rodzinie zgodę, aby córka nie została przez męża adoptowana. I całe szczęście, bo ten człowiek wybitnie nie nadawał się na ojczyma. Szybko się zresztą rozwiedli, Marie wyszła za mąż za znacznie sympatyczniejszego arystokratę, który zarządził, że mała Sylvie powinna utrzymywać częsty kontakt z ojcem.
Tata, który był wojskowym, stacjonował trochę w Polsce, to długa historia, nie będę tu jej wykładać. Ważne, że podczas tego stacjonowania poznał moją mamę. Gdy misja się skończyła, wrócił do Francji, odczekał do wczesnej wojskowej emerytury i przyjechał do Polski, żeby się z nią ożenić. Później skończył szkołę oficerską w Szczytnie i został policjantem. Urodziłam się ja i gdy tylko było to możliwe, spędzaliśmy wszystkie wakacje i ferie z rodziną mojej przyrodniej siostry. To wraz z nią spotkałam niejedną rodzinę z tytułem arystokratycznym, bawiłam się następcami tronu Norwegii i Szwecji, nauczyłam się grać na fortepianie, jeździć na nartach i brać życie takim, jakie jest. Sylvie jest starsza ode mnie o dziesięć lat i czasem mam wrażenie, że także milion lat świetlnych doświadczenia więcej, chociaż to ja opiekowałam się przez kilka lat chorym na raka mózgu mężem i zostałam wdową chwilę po przekroczeniu trzydziestki.
Jak w bardzo wielu rodzinach policyjnych ‒ poszłam w ślady ojca. Przepadam za moją pracą. Pewnie jestem trochę idealistką, ale wierzę w to, że bronimy społeczeństwo przed zbrodniarzami. Czasem wpadają nam dziwaczne zlecenia, jak to z synem premiera, który okradł własną matkę, ale przyznaję, że z niemałą, a nawet wyjątkowo dużą satysfakcją wsadziliśmy go za kratki. Ostatnia sprawa, choć bywały gorsze, bardzo odbiła się na moich nerwach. Być może również dlatego, że okazało się, że tropimy szajkę neonazistów. Zbyt szybko przyzwyczailiśmy się w naszej współczesnej Europie do myśli, że wojna za nami, że zakaz zakładania partii nazistowskich chroni nas przed złem. Niestety idee nacjonalizmu i wyższości jednych nad drugimi nigdy nie zaginą. Na nasze nieszczęście Hydrze tej odrastają w dzisiejszych czasach głowy coraz szybciej i coraz skuteczniej… Problem tkwił w tym przypadku również w tym, że Krystian Wieczorek, jeden z członków ekipy, której jestem szefem, niepotrzebnie naraził siebie i nas na niebezpieczeństwo, nie zabierając na zdarzenie broni. Pomimo mojego zalecenia. Ten incydent zszargał mi nerwy w kilka godzin. Kobieta odpowiadająca za swój własny zespół w policji nie jest może aż takim ewenementem w dzisiejszych czasach, szczególnie wśród śledczych. W gorszych chwilach nie daje mi jednak spokoju pytanie, czy Wieczorek posłuchałby się, gdyby polecenie wyszło od mężczyzny.
Do tego uraczono mnie przeniesieniem do nas na zastępstwo za Anię Radziwiłł niejakiego Przemysława Gruszeckiego – typa, który praktycznie mnie molestował i chciał się żenić ze mną jeszcze w dniu mojego własnego ślubu! Mam nadzieję, że Kaszub usunie go z grupy, zanim wrócę. Podinspektor Konrad Kaszub (muszę zapamiętać, żeby sprawdzić, skąd pochodzi) to nasz naczelnik.
Wracając do sprawy z neonazistami – na drugi dzień po dość błyskawicznym zresztą zamknięciu sprawy zaginięcia Wilto Herynka i jego magicznego zegara – dostałam od lekarza zwolnienie z pracy i oto siedzę w paryskim mieszkaniu mojej starszej siostry przy Place des Vosges, patrzę przez okno na spacerujących turystów i nielicznych miejscowych, goniących już za prezentami gwiazdkowymi. Jest siódmy grudnia, na dworze dziesięć stopni.
Nie znoszę paryskiej zimy. Jest piekielnie wilgotno. I ta wilgoć wchodzi, wdziera się wręcz pod płaszcze, kurtki, swetry, czapki, szaliki, rękawiczki. Możesz ubrać się nie wiadomo w ile warstw, a i tak będzie ci zimniej, niż gdyby było polskie minus dwanaście. Suche, porządne minus dwanaście na przyzwoitym śniegu. A nawet i bez. Ale bez tej nieznośnej wilgoci. Urodziłam się w Gdańsku i spędziłam w nim większość życia, pewnie za jakieś dziesięć lat zacznie łamać mnie reumatyzm, ale jak na razie nikt mnie nie przekona – nawet nasze nadmorskie powietrze jest suchsze i przyjemniejsze od paryskiego. A śnieg? Paryżanie prawie wcale go nie znają. Nie rozumieją, jak cudownie jest wejść ciepłymi kozakami w zaspę śnieżną. W Gdańsku mamy nawet dzielnicę o nazwie Zaspa! I tam mieszkam, nawiasem mówiąc.
Paryżanie nie wystawiają języków, żeby złapać na nie wirujące płatki, tylko pędzą przed siebie, byle jak najszybciej dojść do domu. No dobra, część się jednak zachwyca. Przystaje i przygląda się im, gdy tańczą powoli i swobodnie na tle złotych latarni, które rozświetlają mrok prostych jak pięciolinia paryskich ulic. Zwłaszcza piesza część populacji podatna jest na te tęskniące do dzieciństwa zachwyty. Dla kierowców śnieg równa się pandemonium. Tu nie pamięta się o posypaniu ulic piaskiem albo solą. Kierowcy przezornie zostawiają auta na parkingach i pakują się wszyscy do metra, względnie tramwaju, najrzadziej do autobusu, i narzekają na tłok. Autobusy ślizgają się, podjeżdżając pod górę albo boksują w śniegu. Muszę przyznać, że to zabawne zjawisko. Przyglądam się wtedy zablokowanym w środku ludziom, którzy patrzą na mnie dziwnie, gdy ślizgam się na zamarzniętych kałużach.
Tego roku do Francji przyleciałam pierwszego grudnia. Z lotniska odebrał mnie szofer mojej arystokratycznej siostry i zawiózł do jej, hm, jakby to nazwać? Dworku? Rezydencji? Niech będzie – posiadłości. W godzinkę byliśmy w Tournan-en-Brie, gdzie obecnie mieszka Sylvie i gdzie również przyjechała Felicità – jej młodsza córka.
Sylvie wyszła za mąż za włoskiego arystokratę i ma z nim troje dzieci. Najstarsze, dwudziestodwuletnia Giovanna, szykuje się właśnie do ślubu (od dłuższego czasu, no ale cóż, te arystokratyczne obyczaje). Felicità, lat dwadzieścia, studiuje archeologię, doprowadzając matkę do (chyba częściowo udawanej) rozpaczy tym, że grzebie swoje białe rączki o błękitnej krwi w czarnej ziemi. Théodor, rok tylko od Feli młodszy, aktualnie nie robi nic porywającego. Zdał maturę (we Francji robi się ją w wieku lat osiemnastu) i postanowił poświęcić się na razie nauce uprawy winorośli które to zamiłowanie odziedziczył po ojcu. On oczywiście uważa to za niezwykle porywające. Jego ojciec nieco mniej, gdyż wolałby zdecydowanie, żeby syn najpierw zdobył wykształcenie. Ale cóż… Miejmy nadzieję, że Théo godnie przejmie interesy ojca, bo córki raczej się do tego nie szykują. Giovanna z licencjatem z historii sztuki pracuje w tej chwili w modnym nowojorskim magazynie, a Felicità do ewentualnego odwołania ma zamiar oddawać się swojej historycznej pasji.
W posiadłości przywitali mnie siostra ze szwagrem, Fela i Théodor. Giovanna miała wrócić ze Stanów Zjednoczonych, gdzie pisała artykuły o najnowszych galeriach malarstwa, dopiero tuż przed świętami. Niestety oprócz towarzystwa rodziny zastałam przy kominku jeszcze kilka mniej lub bardziej znanych mi osób. Jakichś zdecydowanie za młodych już dla mnie młodych ludzi o nienagannie uczesanych włosach i zapiętych marynarkach oraz jakieś zbyt wiekowe, wyrafinowane małżeństwo, które gdzieś kiedyś spotkałam na przyjęciach męża mojej siostry, ale którego w ogóle nie mogłam sobie przypomnieć pomimo ich amerykańskiego akcentu.
A do tego zobaczyłam Etienne – absolutnie nieznośnego prezentera pierwszego kanału telewizji francuskiej, którego, nie wiedzieć czemu, Sylvie i Gianni hołubili od kilku lat. Właściwie to doskonale wiem dlaczego. Etienne również ma szczęście (?) pochodzić z jakiejś starej rodziny. Szlacheckiej oczywiście. Choć ani znanej, ani majętnej. Należy zatem do ludzi, którzy, jak już raz się wkręcą w towarzystwo, to nie da się ich pozbyć. Można go nie zapraszać – sam wpadnie, bo był niedaleko. Można nie otwierać drzwi – zostawi w nich swoją starannie tłoczoną wizytówkę. Można mu dać do zrozumienia, że jego towarzystwo nie jest mile widziane – przyjdzie, wyszedłszy z założenia, że zawsze ktoś będzie miał ochotę spotkać prezentera telewizyjnego. Nie jest ani bogaty, ani ważny. Jak dla mnie nawet niekoniecznie przystojny. Jednak grzeje się przy kominku i względnej „sławie” mojej przyrodniej rodziny, która uchodzi w swoim środowisku za sympatyczną, pogodną, spokojną i towarzyską. Przede wszystkim – obytą. Znającą się na winie, o którym tłumaczą lub piszą i wydają piękne albumy, organizując wieczorki dla koneserów i przyszłych koneserów. Nierzadko w towarzystwie głów koronowanych. Z przedziwnego powodu, który pozostaje dla mnie z goła niezrozumiały, kobiety, które mają na tyle złego gustu, żeby oglądać facjatę Etienne, gdy wymądrza się w TF1, a wymądrza się w każdy weekend (w tygodniu szlachta nie pracuje), kochają się w nim skrycie, a temu człowiekowi niespełna rozumu wydaje się, że każda białogłowa, którą na swojej drodze spotka, będzie na jego widok dostawała orgazmu. A co najmniej omdlenia z rozdzierającym „och!”.
Nie należę do tego plemienia, czego prezenter, bo nie nazwę go dziennikarzem, nie zrozumiał, niestety. Na moje wielkie nieszczęście tamtego pechowego wieczoru. Otóż po kilku dniach pobytu u Sylvie poprosiłam o odwiezienie mnie do Paryża. Wiele lat temu matka Sylvie założyła specjalny fundusz, który miał służyć mojemu ojcu, gdy przyjeżdżał do córki. Na dobrą sprawę, gdyby byli małżeństwem i się rozwiedli, to zapewne ona musiałaby płacić mu alimenty podyktowane spadkiem stopy życiowej. Zatem Marie, której naprawdę zależało, aby mała spotykała się z tatą, sama wyszła z taką inicjatywą.
Teraz to ja otrzymałam od Sylvie kartę bankomatową do rodzinnego konta i wraz z nią (kartą, siostra była zajęta przygotowaniami do przygotowań do świąt) wsiadłam do ich starodawnego czarnego samochód i odjechałam, a właściwie zostałam odwieziona do Paryża. Niestety utknęliśmy w korkach w okolicach Łuku Triumfalnego. Pomimo że nie było ani grama śniegu. Po prostu to wielkie rondo bez ani jednego pasa ruchu drogowego ma chyba korki we krwi dwunastu arterii, które od niego odchodzą (w tym osławione Champs Elysées). Po kwadransie bezczynnego stania oznajmiłam szoferowi Sylvie, że wysiadam, idę do metra i żeby wracał, gdy tylko mu się uda, do Tournan. W paryskim mieszkaniu, w którym zatrzymywali się różni przyjezdni z rodziny, każdy miał swoją garderobę, dlatego też mój tobołek zamykał się w średniej wielkości walizce i nie musiałam przesadnie martwić się taszczeniem jej po schodach. Schody paryskiego metra niestety nigdy nie zostały wzbogacone w podjazdy dla wózków... Na niektórych nowocześniejszych stacjach z szumem metalowej rzeki poruszają się nieustannie sfatygowane ruchome schody. Pociągnęłam więc bagaż ku wejściu do metra, zapinając płaszcz na wszelkie możliwe guziki, bo wilgoć już we mnie wsiąkała. Kupiłam bilety, skasowałam, poczekałam spokojnie na niezatłoczonym o tej godzinie peronie i gdy tylko wsiadłam, pożałowałam, że nie zostałam w korku, w przytulnym, czarnym samochodzie…
Pod przeciwległym wejściem, o trzy kroki ode mnie, dostrzegłam opierającego się o drzwi Etienne. Jego uśmiech od razu jeszcze bardziej popsuł mój już popsuty przez pogodę humor. Gdybym tak mogła w tym momencie wiedzieć, że to nie ostatnia rzecz, która miała zniszczyć mi dzień… Choć ten już chylił się ku końcowi. Była blisko dwudziesta trzecia.
Trudno o tak późnej porze, w pustym niemal wagonie, udawać, że się kogoś nie widzi. Etienne rozjarzył się szerokim uśmiechem na mój widok. Podeszłam do niego bez entuzjazmu, czego chyba nie dostrzegł. Zaczęła się banalna rozmowa, a ja ciągle łypałam okiem na spis stacji nad drzwiami. W pewny momencie to cholerne metro zahamowało dość brutalnie. Na szczęście trzymałam się poręczy (dlaczego nie usiadłam? Przecież było pusto). Jednak ten głupek wpadł na pomysł przytrzymania mnie w talii, żebym nie upadła. Odsunęłam się instynktownie, co wcale go nie zraziło. Szarpnęłam się więc lekko, ale stanowczo, uwalniając ciało od jego dłoni. Zapytałam, dokąd jedzie, i odetchnęłam, usłyszawszy, że aż do końca linii numer jeden. Kiedy jednak przyszło mi wysiąść na stacji Saint Paul, Etienne wyruszył za mną pod pretekstem pomocy w niesieniu walizki po schodach. Nic nie pomogły mojej zapewnienia, że jestem policjantką i nie z takimi rzeczami dawałam sobie w życiu radę. Gdy wyszliśmy z podziemi i uszliśmy parę kroków w rue Pavée – najstarszą brukowaną ulicę w Paryżu – walizka zaczęła rozpaczliwie terkotać (nazwę ulicy tłumaczy się dosłownie jako „brukowana” i faktycznie w niektórych miejscach jeszcze dziś taką jest), a wilgotny chłód zaczął mnie wkurzać, wchodząc nawet do oczu. Wypowiedziałam więc kilka brzydkich słów pod adresem „stolicy Europy”. Etienne, któremu najwyraźniej, czort wie czemu, zależało na moim dobrym nastroju, wpadł na pomysł zaproszenia mnie na nocny kieliszek wina. Że niby rozgrzeję się i będę lepiej po nim spać. Może miałabym ochotę na kieliszek aromatycznego bordeaux, ale na pewno nie w towarzystwie tego kretyna.
Odpowiedziałam więc, że padam ze zmęczenia. Że jestem tak wykończona, że mogłabym położyć się na ziemi tu, pod arkadami Place des Vosges. Przed bramą na podwórku eleganckich, zabytkowych kamienic, gdzie znajdowało się „moje” mieszkanie, i zasnąć od razu. I tak dalej, i tak dalej. Trajkotałam tak, trochę głupio, szukając kluczy w torebce, gdy podniosłam głowę i nagle zobaczyłam, że przed moim drzwiami rzeczywiści coś leży.
– Tu już coś leży – poinformowałam odruchowo swojego towarzysza.
Pseudodziennikarski nos Etienne zmarszczył się. Nie widziałam tego oczywiście w ciemności, ale głowę bym dała sobie uciąć, że zmarszczył się nie tylko w przenośni. Pochyliłam się nad tym czymś. Przez chwilę nie wierzyłam własnym oczom. Usiłowałam wmówić sobie, że jest noc, ja odczuwam zmęczenie, moje kości, a nawet oczy są przemarznięte i to, co widzą, nie może być tym właśnie. Albowiem to, w co wpatrywałam się z osłupieniem godnym żony Lota, okazało się… trupem. Trupem na urlopie! Znaczy nie trup był na urlopie. Tylko na moim. Trup był na moim urlopie. Litości! Umieranie na urlopie zagranicznych policjantów powinno być zakazane prawem!
Etienne już wyciągał łapę w stronę ofiary. Pacnęłam go w nią z rozmachem, nie zastanawiając się, co robię.
– Co ty wyprawiasz, kretynie! – wrzasnęła moja wewnętrzna policjantka.
Etienne cofnął rękę, włączył latarkę w telefonie. Pochylił się niżej i wydał z siebie określenie, które na polski przetłumaczyłabym jako „ja pierdolę!”. Nie pasowało do jego starannie zaczesanych włosków, lśniących jakoś sztucznie w świetle stylowych latarni placu, angielskiego trencza i typowo francusko-eleganckiego szaliczka w bordowo-beżowe paski. Niestety musiałam przyznać mu rację. Ofiara leżała w jakiejś rozpaczliwej pozie na chodniku pod arkadami o cztery kroki od mojej bramy. Cztery kroki, które nie pozwoliły mi otworzyć bramy i zignorować nieżywej obecności tajemniczego osobnika. Też włączyłam latarkę w komórce. Facet leżał z rozrzuconymi rękoma twarzą do nas i miał na niej wyraz trwogi. Na piersi zaś karteczkę w kratkę z napisem We will eat your brother’s ears.
Że co?!
Że „Zjemy uszy twojego brata”!
– Kanibal nam się trafił – skwitował Etienne.
Moim zdaniem nieprofesjonalnie, no ale cóż, goguś z pierwszego kanału…
– Tego to nie wiemy, natomiast bez wątpienia gonili go kanibale – poprawiłam, wystukując na klawiaturze sto dwanaście.
Na moje wezwanie przyjechało dwoje policjantów. Dziwiąc się nieco zabójstwu w szykownej dzielnicy, w której mieszkał kiedyś sam Victor Hugo. Dziś jego muzeum stanowi moje sąsiedztwo. Pierwsza z pary była bardzo mocno okrągła brunetka z długim warkoczem, która od razu entuzjastycznie rzuciła się, ale nie trupa, tylko na Etienne. Zdziwiona, że jej kolega nie podziela zachwytu, a wręcz legitymuje prezentera, już zaczęła go besztać za tak spektakularny „nietakt” towarzyski. Kolega uśmiechnął się pobłażliwie i poinformował Emilie (bo tak miała na imię), że nie tylko nie ogląda TF1, a zatem nie zna buziuńki (jak się wyraził) prezentera, ale również, że jego absolutnym obowiązkiem jest wylegitymowanie osoby, która znalazła ciało. Sprawdziwszy, chyba lekko na przekór koleżance, wszelkie dane i szczegóły anatomiczne facjaty Etienne i porównawszy je ze zdjęciem w jego dowodzie, podszedł do mnie, żeby się przedstawić i poprosić o moje dokumenty. I tu nastąpiła wiekopomna niespodzianka.
– Bonsoir, commissaireSobieski, police nationale française – powiedział z czarującym uśmiechem.
– Bonsoir, commissaire Poirot , police nationale polonaise – odpowiedziałam, przymykając oczy, bo przeczuwałam, co będzie dalej.
Komisarz Sobieski otworzył szeroko oczy, patrząc na mnie z góry. Zamurowało go.
– Ja z policji… w Paryżu… – zaczął się jąkać.
– A ja z policji w Gdańsku – odpowiedziałam.
Oboje po prostu wybuchliśmy śmiechem. Bo cóż było więcej robić? Sobieski nie wiedział jednak, co powiedzieć dalej. Patrzył na mnie co najmniej badawczo, wzięłam więc sprawy w swoje ręce.
– Proszę, tu jest moja legitymacja służbowa. – Wyjęłam z wewnętrznej kieszonki w torebce dokument, z którym się przecież nie rozstaję. – Jestem polską policjantką, mój ojciec jest Francuzem. Nie Belgiem. Pana kolej.
– A to moja legitymacja służbowa – pokazał. – Jestem francuskim policjantem. Mój ojciec jest Polakiem.
Oboje nie mogliśmy opanować kolejnego szczerego napadu śmiechu. Etienne, którego zagadywała entuzjastycznie fertyczna Emilie, łypał na nas okiem, które jednoznacznie mówiło, że wolałby dołączyć do towarzystwa, które lepiej się bawi. Ignorująca nas całkiem Emilie perorowała jednak dalej w najlepsze, nie zwracając kompletnie uwagi na to, co działo się wokół niej.
Wraz z Sobieskim, którego rodzice mieli fantazję nazwać Yann (sic!), pochyliliśmy się więc nad trupem sami. Komisarz podał mi jednorazowe rękawiczki, które okazały się na mnie ze trzy numery za duże. Sobieski miał dwa metry, a kto wie, czy nie więcej, szerokie bary i zapewne ukryte pod zimowym mundurem i płaszczem bardzo konkretne mięśnie. Do tego jednak naprawdę przyjemną twarz, raczej niesłowiańską, choć okoloną jaśniutkimi, na tyle, ile mogłam w świetle latarki dojrzeć, włosami. Kolor oczu trochę mi w podcieniach placu de Vosges umknął. Musiałam też, ku ścisłości, zauważyć, że jest naprawdę świetnie zbudowany, ma bardzo męską klatkę piersiową i równie męsko drobne pośladki. Tyle w temacie. Teraz trup.
Trup był ewidentnie Hindusem. Wyglądało na to, że został zasztyletowany. Poproszona o sprowadzenie techników z laboratorium Emilie niechętnie odkleiła się od Etienne, któremu najwyraźniej ulżyło, choćby dlatego, że wreszcie mógł zbliżyć się do widowiska i zacząć rozpytywać, o co chodzi. Sobieski jednak oświadczył, że dla dobra śledztwa nic nie powie dziennikarzowi i kazał mu… oddalić się z miejsca zdarzenia. Etienne spojrzał na mnie na wpół tęsknie, na wpół mściwie, a Emilie odprowadziła go rozczarowanym wzrokiem. Odszedł jednak, nie dyskutując. Być może nie zachęcała do sprzeciwu sylwetka komisarza Sobieskiego, a być może wolał nie podpadać mojej rodzinie, u której tak lubił przesiadywać?
Kiedy tylko ucichły kroki Etienne, Emilie spojrzała na mnie i już zaczęła mówić, że ja też mam opuścić miejsce zdarzenia, gdy Sobieski uspokoił ją, tłumacząc, że także jestem oficerem policji, no i to JA znalazłam delikwenta przed MOIM domem, więc zdecydowanie jeszcze mogę się przydać. Pozwolił mi zrobić zdjęcie karteczce z kanibalskim napisem. Brygada zwana tutaj police scientifique, czyli „policja naukowa”, przyjechała sprawnie – nocny Paryż przysparzał znacznie mniej problemów ze strony ruchu drogowego niż wieczorny. Zamieniłam kilka słów z ekspertami, którzy chcieli wiedzieć, czy niczego nie dotykałam w otoczeniu nieboszczyka, na co Yann odpowiedział im godnym tonem, że jestem szanującą się policjantką, a szanująca się policjantka dotyka tylko oczyma. Im także pokazałam legitymację i oczywiście razem z nami pośmiali się nad zbiegiem okoliczności nazwisk francuskiego i polskiego. Po raz pierwszy w życiu byłam wręcz zadowolona, gdy przyszło do przedstawiania się podczas czynności służbowych!
Po odjeździe techników i ekspertów Sobieski taktownie, acz z trudno skrywanym zadowoleniem, poprosił mnie o numer telefonu. Umówiliśmy się na spotkanie następnego dnia rano w kawiarni obok budynku komendy, w którym pracuje. Zaraz po croissancie i kawce mieliśmy spotkać ich anatomopatolożkę w towarzystwie, rzecz jasna, naszego hinduskiego trupa.
Zdążyłam jeszcze zapytać, czy jestem wezwana w ramach oficjalnych zeznań.
– W ramach nieoficjalnej przyjemności. – Sobieski uśmiechnął się w taki sposób, że oblałam się na szczęście niewidocznym w ciemności rumieńcem.
Dostawszy się wreszcie do pięknie wyposażonego mieszkania Sylvie, które miało przez kilka dni być moim, usiadłam w kuchni i nalałam sobie, tak jak mi się marzyło, kieliszek z czekającej na mnie butelki. W lodówce oczekiwało mnie również pożywienie, które wraz z butelką podrzucił tu ktoś z personelu Giovanniego. Nieopodal znajdowała się kwatera główna jego sklepów z winem – „Giovinni”. Dowcip językowy (Giovanni – imię mojego szwagra oraz vini – wina) rozumieli chyba jedynie włoskojęzyczni mieszkańcy i turyści. Jednak nawet bez znajomości lingwistycznych były to miejsca przyjemne, wręcz przytulne, gdzie nieustannie trwała degustacja win z kawałkiem włoskiej wędliny coppa lub jakiegoś smakowitego serka na chlebie, który pieczono na zapleczu. Teraz, w okresie przedświątecznym, przerzucili się na pierniczki o absolutnie obłędnym smaku, które zresztą też stały na stole w starodawnej glinianej misie.
Zadzwoniłam do Pawła. Zapytał, dlaczego tak długo zabrało mi dojechanie na Place des Vosges. Powiedziałam tylko, że były gigantyczne korki, które trudno sobie wyobrazić, nie znając stolicy Francji, za to pominęłam trupa pod domem, zwłaszcza że wyrwałam biedaka ze snu. Zapewniłam go, że wszystko w porządku, właśnie mam zamiar zjeść kawałek pizzy z gorgonzolą, przyrządzoną dla mnie przez jakiegoś dobrego włoskiego ducha. Pomruczał coś, z czego wyłowiłam słowo „zazdrość”, wywnioskowałam, że o pizzę, bo ani o głupkowatym Etienne, ani o przystojnym Sobieskim nie wspomniałam ani słowem.
Zjadłam, wypiłam, uraczyłam się kilkoma pierniczkami i zawinęłam się w ciepłą kołderkę w sypialni, w której elektryczny kominek tak perfekcyjnie udawał prawdziwy, że zastanowiłam się, czy nie było nieostrożnością zostawiać w nim rozpalonego ognia, zanim przyjechałam. Gdy nastawiałam sobie budzik w telefonie, odkryłam, że mam wiadomość. Z nieznanego mi francuskiego numeru. Po polsku: „Do jutra, pani komisarz”.
Sobieski czekał na mnie, pogryzając typowego francuskiego rogalika. Pomyślałam, że musiał jeść znacznie więcej niż rogale, żeby wyglądać jak wygląda. Chociaż z drugiej strony teraz, gdy siedział przy oknie w samym mundurze, widać było dokładnie, że składa się głównie z rozwiniętych mięśni, nie z tłuszczu.
Kawiarnia przylegająca do siedziby policji nazywała się „Chez le good cop”, co w tłumaczeniu tej francusko-angielskiej mieszanki znaczy „Pod Dobrym Gliniarzem”. Sobieski siedział więc i uśmiechał się tak samo uroczo jak poprzedniego wieczoru. Ja też siadłam, zamówiłam amerykańską kawę, tłumacząc mu, że jeśli czegoś nie znoszę we francuskim sposobie odżywiania się, to tych kaw w filiżankach o objętości naparstka. Zaśmiał się pełną piersią, aż ludzie zaczęli na nas spoglądać. Kobiety z zazdrością. Pewnie niejedna usiadłaby chętnie koło rosłego blondyna w mundurze. W świetle poranka, a słońce jakimś cudem postanowiło tego dnia wrócić na posterunek (wiem, zawodowa metafora), zauważyłam też, że Sobieski ma błękitne oczy. Starałam się w nie nie patrzeć, ale Yann zaczął ze mną rozmawiać nienaganną polszczyzną, co sprawiało mu wyraźną przyjemność, więc jednak zapatrzyłam się.
Zapytał, czy może chcę angielskie śniadanie – na słono. Typowych polskich czy niemieckich nie uświadczę w paryskiej kawiarni. Odpowiedziałam, że dziękuję, zachowałam kulturę ojców i poranki rozpoczynam croissantami. Uśmiechnął się i zamówił olbrzymi talerz. Pachniały słodko i lekko. To zapach kuchni mojej francuskiej babci, która od lat mieszkała najpierw z Marie, a teraz z Sylvie, mających do swojej dyspozycji pomoce domowe, więc sama przestała je piec wiele lat temu. Przymknęłam na moment oczy. Czułam, że Yann patrzy na mnie, ale milczał. Obserwował mnie życzliwie. Wciągnęłam powietrze przepełnione czarodziejską wonią kawy i francuskiego ciasta z nutą cynamonu i imbiru, które szeptały do moich rozbudzonych zmysłów, że święta tuż-tuż.
Rozmawialiśmy o swoich rodzinach. O tym, że mnie biorą za Francuzkę albo Belgijkę, a jego za Polaka. Śmialiśmy się. Zapomnieliśmy o hinduskim trupie. Złapałam się na tym, że wreszcie jestem odprężona, żyję własnym życiem. Nie tym rodzinnym u Sylvie. Choć tam naprawdę można nic nie robić, tylko czytać, grzać się przy kominku albo pływać w podgrzewanym basenie, co robiłam codziennie rano i wieczorem przed snem. A już na pewno nie tym życiem w Gdańsku, gdzie trzeba wstawać do pracy, liczyć się ze zdaniem Pawła, gotować, planować każdy moment dnia. Lubię mieć wszystko zaplanowane, ale najlepiej według własnego schematu. Dostosowywanie się do kogoś czyni moje plany nie moimi. Czuję się skrępowana obowiązkiem dostosowywania się do potrzeb innych ludzi. Tu, w Paryżu, nie ograniczało mnie nic, nawet trup, który przypadł mi w udziale. Wypoczywałam, słuchając opowieści Sobieskiego i popijając drugą czarną kawę. Kiedy zorientowaliśmy się, że jest już prawie dziesiąta (szanujący się paryżanin nie zaczyna pracy przed dziewiątą, ale bez przesady), Sobieski bez pytania oświadczył, że wrócimy tu na obiad. Pomógł mi założyć płaszcz, przepuścił mnie w drzwiach i pięć minut później byliśmy już w prosektorium. Totalna zmiana dekoracji…
– To jest Julie. – Yann przedstawił mi medyka sądowego.
Uśmiechnęłyśmy się do siebie. Ku mojemu zaskoczeniu Julie także wyglądała na Hinduskę. Była dość wysoka, czarne jak noc proste włosy spięła białą klamrą w krótką kitkę. Jej duże oczy o migdałowym kształcie zdały mi się równie czarne co źrenice. Stosunkowo jasnym kolorem skóry przypominała bardziej bollywoodzkie piękności z seriali z angielskich kanałów niż kobiety z programów dokumentalnych o Indiach. Spojrzała na mnie pytająco znad naszego, przykrytego jeszcze prześcieradłem, trupa.
– Przepraszam – potrząsnęłam głową – myślałam, że Yann powie, że nazywasz się co najmniej Shiva albo Parvati.
Jej nieco dziecinny śmiech był zaraźliwy. Wytłumaczyła mi, że pochodzi z Réunion – francuskiego departamentu zamorskiego, do którego po zniesieniu niewolnictwa w tysiąc osiemset czterdziestym ósmym roku masowo zjechali wolni robotnicy z Chin i Indii. Z tych ostatnich przybyła też jej rodzina. I tak od pokoleń są Francuzami o przepastno-czarnych oczach i lśniących włosach.
– Jestem pewnie trochę mniej hinduska niż on. – Pokazała długim, drobnym palcem swojego „klienta”.
Założyła czepek, pod który upchnęła niesforne włosy, i odsłoniła ciało. Ja zaś jeszcze przez chwilę patrzyłam na nią jak urzeczona. Była wyraźnie klika lat ode mnie młodsza, a może to kolor skóry sprawiał takie wrażenie? Do tego z powodu filigranowej budowy wyglądała jak nastolatka. Nie jak anatomopatolog. Przez moment wyobraziłam sobie siebie za jakieś dwadzieścia pięć – trzydzieści lat z tak uroczą jak ona córką. Niekoniecznie krojącą trupy. Nie było jednak na horyzoncie nikogo, z kim udałoby mi się spłodzić migdałowooką boginkę. Paweł zdecydowanie się do tego nie nadawał. Ukradkiem zerknęłam na Sobieskiego, po czym stwierdziłam, że zachowuję się jak klasyczna samica ssaka przyciągnięta widokiem odpowiednio zbudowanego do zapłodnienia samca. Człowiek zdecydowanie jest przede wszystkim zwierzęciem. Mój instynkt macierzyński najwyraźniej też pochodził ze świata fauny.
Głos Julie przywołał mnie do rzeczywistości. Trzymała w dłoniach plastikową torebkę, w której tkwiła kartka z dziwacznym napisem.
– Coś mi to mówi… – Zmarszczyła czoło. – Jakby kojarzyło mi się z czymś, co kiedyś czytałam...
Patrzyliśmy na nią w skupieniu. Poprzedniego wieczoru zdążyłam usłyszeć, jak Etienne mówił do Emilie, że w grę na pewno wchodzi jakaś sekta i że on ma w redakcji koleżankę specjalizującą się w religiach i sektach, i ona bez wątpienia coś znajdzie. Dał nawet policjantce swój numer do biura.
– Gdzie jest Emilie? – spytałam Yanna.
– Nie wiem, nie przyszła dziś rano w ogóle. Trochę nas mało – tylko ty i ja. Przy czym ty nie do końca zaliczasz się do stanu francuskiej policji. Policji tak, francuskiej też, tylko razem to się nie zgadza – westchnął i wreszcie objaśnił Julie, kim jestem.
– Wiem! – przerwała mu ta ostatnia. – Kiedyś, gdy byłam na wakacjach w domu u rodziców, to pojawił się na Réunion taki koleś, który werbował ludzi do sekty. Pamiętam to, bo moi ziomkowie są strasznie przesądni i żądni nadnaturalnych uniesień. Uwielbiają magię, zabijają czarne kury, żeby odczynić uroki i takie tam. No nie patrzcie tak na mnie – powiedziała poważnie, widząc nasze rozbawione miny – jak bym miała hodowlę drobiu w garażu. Nie mam zresztą garażu. Nie będę wam teraz tłumaczyła wszystkich aspektów życia w moich stronach. Niewolnictwo przez kilkaset lat i tak dalej. Jakby ktoś wam kazał pracować od świtu do nocy i bił pod pręgieżem dla przykładu, do krwi, to też byście czepili się magicznej deski ratunku, żeby zemścić się na oprawcach. – Zamilkła na parę sekund, a my, zupełnie nieobeznani w tym trudnym temacie, przygryźliśmy w ciszy wargi. – W każdym razie ten facet, o którym wtedy czytałam, potrafił wpisać się w sposób myślenia miejscowych. Nie wiem dokładnie, jakie były wszystkie założenia sekty. Czymś musiał zwabić nowych członków. Ale pamiętam skandal z tym, że na każdy nowy rok mieli zjadać czyjeś oczy, uszy, nos, język i palce.
– Dobrze, że seks nie należy do zmysłów – powiedział całkiem poważnie Sobieski, a my parsknęłyśmy śmiechem.
– Ale to nie wszystko. Złapali go. Bo była druga zasada – gdy ktoś z grupy podupadał na zdrowiu, to mieli wykrawać dany organ od innego i dawać go temu choremu do zjedzenia.
Mało nie zwymiotowałam. Żadna sekcja zwłok do tej pory nie zrobiła na mnie tak obrzydliwego wrażenia. Sobieski też zrobił minę zbliżoną do puszczenia pawia.
– Kiedy miał właśnie zamiar wyciąć jednemu z członków wątrobę – ciągnęła Julie niewzruszonym tonem medyka sądowego – został pojmany przez policję.
– Myślisz, że to o to chodzi? – spytał Yann.
– W każdym razie jest to jakaś hipoteza. Lepsza niż żadna. – Wzruszyła ramionami.
– Okej – zarządziłam zupełnie bez zastanowienia. – Spiszmy, co jest do zrobienia.
Wyciągnęłam z torebki mój nieodłączny notes, a z kieszeni munduru Yanna długopis. Sobieski nie zaprotestował.
1. Sprawdzić tożsamość denata – odciski palców, zaginięcia.
2. Odszukać sektę kanibalistyczną – Réunion? Koleżanka Etienne („Bleee” – pomyślałam).
3. Ustalić narzędzie zbrodni.
4. Sprawdzić inne detale anatomopatologiczne.
5. Zrobić analizę papieru, atramentu i tak dalej.
– Dziesięć punktów za organizację pracy – pochwalił mnie Yann.
– Tak, tylko prawie połowa z tego to moje zadanie – skrzywiła się do niego zabawnie Julie. – Narzędzie zbrodni – odgięła jeden palec – i to, co tak eufemistycznie nazwałaś „detalami anatomopatologicznymi”. – Odgięła drugi.
– Ktoś zdjął odciski? – spytałam.
– Tak, czekamy na wyniki. – Yann wziął z biurka telefon, żeby uzyskać odpowiedź na to pytanie.
– No to ja spróbuję wyszukać sektę w internecie, żeby był sprawiedliwy podział pracy – zaproponowałam. – Pozostaje analiza papieru.
Sekt kanibalistycznych było sporo. Mniej lub bardziej współczesnych, wymarłych albo wskrzeszonych. Zapytałam Julie, czy jej zdaniem fakt, że denat był Hindusem, może mieć związek z jakimś kultem Kali – niezbyt przyjemnej dla oka bogini opieki i destrukcji zarazem, której najciekawsze akcesorium stanowi sznur z ludzkich czaszek zawieszony wokół szyi. Julie odpowiedziała, że choć jej rodzina nie jest wierząca, to jednak na tyle dobrze zna swoją kulturę, że nie skojarzyłaby automatycznie Kali z kanibalizmem. Zresztą, przypomniała sobie, że ten zatrzymany wtedy na Réunion facet był biały. Uznaliśmy więc, że ma powodu, przynajmniej na razie, żeby wiązać to zdarzenie z jakąś konkretną religią.
Internet, pełen starych gazet i niepełnych artykułów napisanych a to w duchu sensacji, a to dokumentu etnologicznego, względnie reklamy pseudosatanistycznych stowarzyszeń, wróżył mi długie godziny ślęczenia przed komputerem. Julie jednak wyrwała mnie z zamyślenia nad pracą, oznajmiając, że koleś ma tatuaże. Co do słowa Pratiti, doszliśmy szybko, że jest kobiecym imieniem. Znaki na piersiach i łydce Julie rozpoznała w mgnieniu oka. Podstawowy w jej kulturze znak – sylaba „om”, reprezentująca początek życia, jego kontynuację i śmierć – przyniósł mu, jak widać, głównie tę ostatnią. Święta geometria hinduizmu zwana yantra, występująca najczęściej pod postacią diagramów, objawiła się na ciele naszego denata jako kwadrat z wpisaną w niego... swastyką, którą odczytuje się w hinduizmie jako „wszystko w porządku”. Jak widać, ta też nie spełniła swojej funkcji w życiu ofiary. Pozostał ostatni. Topornie wykonany. W postaci czaszki, z odchodzącymi od niej promieniami, jakby słonecznymi. Żadne z nas czegoś takiego jeszcze nie widziało. Yann napisał maile do kolegów z różnych wydziałów, a ja wpisywałam czaszkę z promieniami słonecznymi jako hasło w wyszukiwarce. Niczego jednak nie zdziałałam. Poza znalezieniem strony z darmowym dostępem do filmu Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki. Yannowi nawet przeszło przez myśl, że może chodzi o jakąś sektę czcicieli Harrisona Forda, ale obie z Julie postukałyśmy się palcem w czoło. Nie pamiętałyśmy, aby w którymkolwiek filmie Ford wcinał jakiekolwiek części ciała, choćby swoich wrogów.
Dyskutowaliśmy nad tym dość długo, przyglądając się plakatom różnych części Indiany Jonesa. To wtedy przyszło mi do głowy poszukiwanie obrazem. Trupa jednak trudno zeskanować. Zrobiliśmy zdjęcie. Temu z kolei należałaby się obróbka, bo na tle dość mocno ciemnoskórego ciała ofiary nie bardzo widać było atrament. Sobieski chciał wezwać techników fotografii. I wtedy wpadłam na świetny pomysł. Paweł! Zadzwoniłam do niego i bez wstępu oświadczyłam, że wysyłam mu zdjęcie ramienia denata, na którym jest tatuaż, który trzeba mi ładnie przerysować na białą kartkę. W celach poszukiwawczych. Paweł aż się zachłysnął wdychanym właśnie powietrzem.
– Gdzie ty jesteś? – zapytał mocno podejrzliwie.
– W kostnicy – odpowiedziałam, drocząc się z nim trochę. – Posłuchaj, tak serio. Nie mówiłam ci tego w nocy. Ale wczoraj, gdy szłam do mieszkania na Place des Vosges, przed bramą podwórka Sylvie leżał… hm… nieżywy człowiek.
– Jak nieżywy? – spytał bezsensownie Paweł.
– Całkiem nieżywy – odpowiedziałam, a Sobieski parsknął śmiechem, na co Julie spojrzała na niego uważnie, nie rozumiejąc, o czym rozmawiam.
– W sensie, że umarł?
– Że umarł.
Sobieski dalej rechotał, chyba słyszał nie tylko moje odpowiedzi, ale i pytania Pawła.
– Ale nie, że sam umarł, tylko mu pomogli.
– Jak pomogli?
– Skutecznie. – Sobieski cały czas się śmiał. – Najprawdopodobniej nożem.
– Ale dlaczego przed twoimi drzwiami?
– Tego na razie nie wiem… Może się z czasem okaże, ale to raczej najczystszej wody przypadek. Teraz posłuchaj mnie, bo mam do ciebie prośbę…
W skrócie opowiedziałam mu domysły Julie i mój pomysł na znalezienie sekty za pomocą obrazu z powodu braku innych wyników. Wiedziałam z góry, że trafiłam w dziesiątkę i że Paweł nie każe się prosić, jeśli chodzi o rysowanie. Kiedy już się zgodził i potwierdził odbiór zdjęcia tatuażu, spytał jednak, czy przypadkiem nie miałam być na urlopie i nie mogłabym zadowolić się rolą świadka. Przyznałam, że to trudne… Zaangażowałam się w sprawę osobiście. Znaczy dlatego osobiście, że denat jednak pod moimi drzwiami został znaleziony. Ale obiecałam nie przesadzać.
Pracę zleconą Paweł wykonał i przesłał błyskawicznie. Oddzwonił i zaczął opowiadać plotki z laboratorium. Naczelnik mnie pozdrawiał i podobno ostro kombinował, co zrobić z Przemkiem. Wszyscy pytali, czym go zastraszyłam, że tak się przejął. Czy ja doprawdy wyglądam na osobę, która jest w stanie zastraszyć naczelnika wydziały kryminalnego? Malwina i Krystian zaczynają każdy ranek od strzelnicy, aż Kaszub zainteresował się ich nagłym zrywem. To następna nierozwiązana w wydziale tajemnica. Nikt jednak pary z gęby nie puścił. Poza tym Krystian pisze swoją powieść w pracy, bo akurat nie dzieje się nic porywającego. Prawie codziennie wpada do niego Wanda. Wszyscy razem schodzą do kantyny na obiad. Malwina jest Wandą zachwycona, co jednak pozostaje uczuciem nieodwzajemnionym, bo była podejrzana najwyraźniej uważa aspirant Śleszyńską za roztrzepane młode dziewczę. On – Paweł – oczywiście za mną tęskni, ale o tym porozmawiamy wieczorem. Wróciłam z korytarza, gdzie schroniłam się przed ewentualnym, niezamierzonym zapewne, podsłuchiwaniem przez rodaka.
W sali, w której rogu się zainstalowaliśmy, nie zwracając za bardzo uwagi na towarzystwo trupa za naszymi plecami, oprócz Julie i Yanna znajdował się jeszcze ktoś. Przedstawiony mi jako Constant policjant wyjaśnił, że nie znaleziono w bazie danych odcisków palca naszego denata, ale zanim zdążyłam ciężko westchnąć, pocieszył nas inną rewelacją – otóż figurują w tej samej bazie dane gościa, któremu ściągnięto kiedyś paluchy z okazji włamania do jego mieszkania. Są niemal identyczne. Nie mają dwunastu nieodzownych punktów zbieżności, ale dziewięć. To i tak bardzo, bardzo, bardzo dużo. No i już na pierwszy rzut oka układ jest tak podobny, odległości między cechami zbliżone… Constant entuzjazmował się.
– Czy bliźniaki nie powinny mieć wszystkiego tak samo? – wyraził wątpliwość Yann, domyślając się, o co chodzi.
Spojrzałam na niego pobłażliwie i wyłożyłam całą moją wiedzę w tym zakresie. Wszyscy wybałuszyli na mnie oczy, a ja obiecałam przetłumaczyć im publikację profesora Angielskiego na francuski. Constant, świadomy oczywiście, że bliźniaki nie mają identycznych odcisków palców, był jednak pod wrażeniem. Rozpoczęliśmy dłuższą rozmowę. On dziwił się, dlaczego nie zostałam ekspertem daktyloskopii, a ja, że tak szybko u nich robi się badania. W tym momencie chłopaki spojrzeli po sobie z kiepsko skrywanym uśmiechem.
– Tak naprawdę – zaczął mój nowy kolega – to dlatego, że wszyscy o pani już słyszeli od wczorajszej nocy i stwierdziliśmy, że najlepszym sposobem na zapoznanie się będzie jak najszybsze zrobienie badań.
Nie mogłam się nie zaśmiać. Było w tym mężczyźnie coś pociesznego i ujmującego za razem.
– No i jeszcze twoje nazwisko… Sama przyznasz. – Sobieski przepraszająco rozłożył ręce.
– Fakt – dorzucił Constant. – Poza tym, szczerze mówiąc, niecodziennie oficer zagranicznej policji znajduje u nas trupy na ulicy. I to jeszcze, proszę zauważyć, frapujące trupy. Ofiar kanibali jeszcze tu nie gościliśmy.
– Do rzeczy – przywołałam go do porządku, choć w gruncie rzeczy czułam się bardzo z siebie zadowolona. – Jak się nazywa właściciel bliźniaczych odcisków?
– Sagan Manouvelsabrimoutou.
– Że jak?! – wyksztusiłam.
– To nazwisko z moich stron – wtrąciła się po raz pierwszy Julie. – Może nie bardzo rozpowszechnione, ale już się z nim spotkałam.
– Okej… – Kiwnęłam powoli głową. – A braciszek? Jest jego imię?
– To nie było trudne – Sagar. Brat wspomniał o nim wtedy w zeznaniach, zresztą to bez znaczenia, ale znalazłem w raporcie sprzed dziesięciu lat. Sagan mieszka obecnie pod Paryżem, dlatego łatwo było go odnaleźć.
– No to dopisujemy punkt w notesie – westchnęłam – wizyta u bliźniaka.
Na liście odhaczyłam tożsamość ofiary.
1. Sprawdzić tożsamość denata – Odciski palców: Sagar Manouvelsabrimoutou
– Trzeba jeszcze rzucić okiem na zaginięcia. Yann?
Julie roześmiała się.
– Klara została chyba twoim szefem – zwróciła się do Sobieskiego ze śmiechem.
Najwyraźniej mu to nie przeszkadzało. Spojrzał na mnie z półuśmieszkiem i zadzwonił do kolegi od zaginięć.
2. Odszukać sektę kanibalistyczną – Réunion?
– Będziemy próbowali z obrazkiem, Paweł mi go już wysłał – kontynuowałam.
Nikt nie zapytał, kim jest Paweł, więc ciągnęłam dalej. Nie miałam w tym momencie ochoty przerywać sobie dochodzenia szczegółami z mojego życia osobistego.
4. Sprawdzić inne detale anatomopatologiczne.
– To już Julie częściowo zrobiła…
5. Ustalić narzędzie zbrodni.
– To też Julie…
– Tak jest, szefie! – Lekarka zasalutowała. – Jesteś boska! – Uśmiechnęła się do mnie. I całe szczęście, bo już poczułam, że za bardzo się rządzę. – Dawno tu nie było tak konkretnej osoby.
– Merci beaucoup. – Uśmiechnęłam się z ulgą w odpowiedzi.
6. Zrobić analizę papieru, atramentu i tak dalej.
– Papier zabieram do analizy do laboratorium – obiecał Constant. – Koledzy z chemii też panią z przyjemnością poznają. – Puścił do mnie oko, a ja roześmiałam się.
Francuski obyczaj puszczania oka do osób, które się lubi, zawsze kojarzył mi się trochę z flirtem, choć tak naprawdę niekoniecznie nim był.
Usiedliśmy, Sobieski i ja, każdy do swojego komputera i rozpoczęliśmy poszukiwania obrazem. Paweł bardzo starannie narysował każdy element nieskomplikowanego zresztą tatuażu – czaszka z oczodołami i szesnaście odchodzących od niej bez dotykania obrysu krótkich promyczków. Po wewnętrznej stronie czaszki, na przedłużeniu promyków, widniały średniej wielkości kropki, co wyglądało trochę, jakby ktoś promyczki przyszył od spodu nitką i zostawił supełek. I tyle. Nie mieliśmy pojęcia, co mogą symbolizować i czy liczba promieni i kropek ma tu jakiekolwiek znaczenie.
Wyniki naszego, jak to się dziś obcobrzmiąco mawia, „riserczu” zaczynały się za każdym razem od artykułów, zdjęć i ilustracji, w tym kolorowanek, na Dia de los Muertos. Świetnie. W sumie, czemu nie, może o to chodziło? W każdym razie wydawało się to dużo bardziej logiczne niż sekta czcicieli Harrisona Forda. Uśmiechnęłam się. Sobieski najwyraźniej chciał popisać się swoim dowcipem. Zastanawiałam się poważnie nad możliwością związku lub jakiejś aluzji religijnej do południowoamerykańskiego Dnia Zmarłych. Może nie udało się sekcie skonsumować biedaka albo jego uszu na Święto Zmarłych, gonili za nim przez miesiąc i teraz go dopadli? To by oznaczało, że uszy brata mają zawiasy na prawie rok. W tym czasie w końcu go znajdziemy. Hm, chciałam powiedzieć: francuska policja go znajdzie. Ale jeśli teoria Julie jest poprawna, co wydaje się najbardziej prawdopodobne, to być może potrzebują tych uszu na zaraz, bo ktoś ze stowarzyszenia stracił słuch.
W najgorszym wypadku zostały trzy tygodnie, bo na Nowy Rok zjadają po jednym elemencie zmysłów. Ciekawe, czy każdy biorą od kogoś innego, czy uszy, język, oczy i palce są od tej samej osoby? Okropieństwo! Dziwne wydało mi się, że jeśli sekta działa do tej pory, nikt nie puścił pary z ust na temat odcinanych na pierwszego stycznia części ciała. Przecież trudno ukryć na dłuższą metę, że się straciło język, oczy! To wprost niewiarygodne. „Pewnie zabijali tych ludzi potem” – rozmyślałam. „Chyba… chyba, że to jedynie blef… Tylko w jakim celu? Może wykupywali się, żeby pozostać w całości?”
Kiedy mimochodem wchłonęłam już milion wiadomości o Dia de los Muertos, w tym tę, że Indianie, owszem, zjadają czaszki z cukru, ale nigdy innych ludzi, rozpoczęłam wędrówkę przez zespoły metalowe. Od Guns and Roses z mojej młodości, po jakieś współczesne, których istnienia nie śmiałabym podejrzewać. Byłam przekonana, że epoka tej muzyki zamknięta została na klucz. Basowy. Wiolinowy chyba rzadziej gościł w ich kompozycjach. A tu proszę. Jeden obrazek był nawet łudząco podobny do „naszej” czachy. Yann też go znalazł. Ale niestety nie miał nic wspólnego z sektami kanibalistycznymi. W sumie może i dobrze. Wolę żyć w przekonaniu, że muzycy z moich nastoletnich lat, nawet jeśli śpiewali o śmierci w co drugiej zwrotce, nie jadali istot ludzkich. Z ciekawszych rzeczy odkryliśmy mnóstwo zdjęć rentgenowskich ludzi współczesnych, jak i zakonserwowanych mumii i innych osobników odkopanych przez archeologów w najróżniejszych stronach świata. Porównywanie ich zaowocowało przypomnieniem sobie lekcji historii z dzieciństwa. Najzabawniejsza okazała się czaszka jako dekoracja do akwarium. W pierwszej chwili nie dotarło do nas, ale zaraz potem zaczęliśmy snuć wizje zatopionych w akwariach domowych statków pirackich. Z baryłkami rumu (żeby rybki też coś miały z życia) i ze skrzyniami pełnymi złotych dukatów (prawdziwych – włamywacze nigdy na to nie wpadną).
Przebrnąwszy następnie przez reklamy, zachęcające do wytatuowania sobie mniej lub bardziej stylizowanych gotycko czaszek (nie tylko ludzkich zresztą, ale także kozich, a nawet, nie wiedzieć czemu, nietoperzych), trafiłam na krótką notatkę w języku angielskim. Facet opowiadał na jakimś blogu kulturowo-religijnym, że spotkał się z pewną sektą, która… Tu następował opis dokładnie taki sam, jakim uraczyła nas Julie! Do tego obrazek. Wypisz wymaluj z ramienia naszego denata. No i absolutnie niespodziewany gwóźdź programu – nazwa sekty. Brotherhood of the Sunny Skull. Bractwo Słonecznej Czaszki – gdybym nie wiedziała, o co chodzi, pomyślałabym, że to kolejny film z Johnnym Deppem. Brzmiało niemal sympatycznie! Skąd oni wzięli taką nazwę?
Podzieliłam się znaleziskiem z moim kompanami. Oboje rzucili się zachłannie do komputera. Wklepaliśmy nazwę stowarzyszenia do wyszukiwarki, co pozwoliło na odgrzebanie kilku dodatkowych tekstów o czaszkowych kanibalach. Nielicznych niestety. Z reguły ktoś komuś coś opowiedział. Wszystko, poza dwoma wzmiankami, napisane było po angielsku. Jedyne dwie francuskiego notki to artykuł, o którym wspomniała wcześniej Julie, i jakiś blog podróżniczy. Ślad ten nie prowadził wcale, wbrew oczekiwaniom, jakie gdzieś tam żywiłam mimo wszystko, do tajemniczych Indii i straszliwej bogini Kali, a do Wielkiej Brytanii.
Wszystko się zgadzało. Julie przypomniała sobie, że delikwent pojmany kilka lat temu na Réunion też był zasadniczo anglojęzyczny. Ludzie mówili, że przybył z pobliskiego Mauritiusa, gdzie język ten jest wciąż jednym z urzędowych i szkolnych. Naradziliśmy się szybko i konkretnie. Julie zadzwoniła do redakcji gazety. Nadeszło tym razem moje pięć minut, żeby wybałuszyć oczy. Podobnie jak ona miała swoje, kiedy rozmawiałam z Pawłem po polsku. Nasza medyk sądowa okazała się perfekcyjną native speakerką kreolskiego. Sobieski i ja co jakiś czas mieliśmy wrażenie, że wyłapujemy słowa typowo francuskie, ale donikąd nas to nie zaprowadziło. Rozbawiliśmy Julie naszymi minami, ale zlitowała się i streściła rozmowę.
– Człowieka, który napisał ten tekst, nie ma w tej chwili w redakcji, bo wyjechał na święta do rodziny we Francji. W sensie tu, do Europy. Dyżurny nie bardzo znał historię, powiedział mi w skrócie: „To było trzy lata temu; facet zwerbował tylko cztery osoby; dał się złapać, nie pamiętam, z jakiego powodu, co się z nim dalej stało, nie wiem, bo gdy wypuszczaliśmy artykuł, siedział w kiciu” – recytowała Julie. – Przyślą nam cały artykuł na maila policyjnego. Uwaga, zawodowa nieufność – jeśli odpiszemy z tegoż maila, żeby potwierdzić, że jesteśmy z policji, podeślą również numer osobisty autora artykułu. Aha, i dodał, że jeśli dobrze pamięta, cytuję: „Nikt nikogo wtedy nie zjadł”.
– Odechciało mi się obiadu – mruknęłam.
Sobieski niewyraźnie pokręcił się na krześle i łypnął na mnie krzywo, jakby chciał powiedzieć, że jemu zasadniczo też, ale jego żołądek nie wdaje się z nim w dyskusje. Jedynie zaprawiona w obcowaniu z trupami Julie zawołała radośnie, że jej nie i że umyje ręce i możemy iść do kantyny. Sobieski znów zerknął na mnie pytająco. Mieliśmy iść razem na obiad „Pod Dobrego Gliniarza”, ale ostatecznie postawiliśmy na integrację grupy i skończyliśmy wszyscy razem w kantynie.
Rozmowa była tak zajmująca, że żadnemu z nas nie przyszło nawet do głowy, żeby sprawdzić w telefonie, czy przyszedł mail. Dołączył do nas Constant i poinformował, że odniósł papier na chemię. Oczywiście centrum zainteresowania stanowiłam ja. Polka z francuskim nazwiskiem. Normalnie negatyw czy jakieś lustrzane odbicie Sobieskiego. Również fizycznie. Ciemne włosy i oczy, szczupła, podobno wyglądam na typową Francuzkę, taką, jaką wyobrażają sobie obcokrajowcy. Musiałam opowiadać o policji w Polsce, o tym, co i jak robimy. Skąd i z jakiego powodu znalazłam się obecnie w Paryżu, a więc z grubsza o mojej ostatniej sprawie. Tej z Herynkiem, która wzbudziła zainteresowanie, jakby była scenariuszem do najnowszego Jamesa Bonda. W obliczu takiego zasłuchania ciągnęłam moją gawędę, streszczając im także przygodę z Pietro Due Torri i zemstą Pod Dwoma Wieżami. Buzie rozdziawiały im się coraz bardziej. Wyglądało na to, że dawno nie mieli tak ciekawych przypadków. Wtedy to przypomniało się nam, co ja tu robię, czyli że pomagam im w sprawie niedojedzonego Sagara Manouvelsabrimoutou. Wzięliśmy jeszcze deser, po nim już „tylko” obowiązkową francuską kawkę (niestety mieli jedynie miniaturowe, więc Sobieski ofiarnie oddał mi na dokładkę swoją) i wróciliśmy do swoich obowiązków. Ja właściwie do ich obowiązków. Emilie nadal nie było i nikt nie wiedział, gdzie się podziała. Wysunęłam nawet hipotezę, że zabójca widział ją poprzedniego dnia wieczorem przy trupie i teraz postanowił skonsumować policjantkę w ramach swoistej zemsty. Teoria nieprzyjemna, ale nie niemożliwa. Z początku parsknęliśmy śmiechem, ale po chwili przeszedł nas jednak dreszcz…
Żeby pozbyć się makabrycznych wizji Emilie pozbawionej uszu czy oczu, zabraliśmy się szybko do czytania tekstu, który faktycznie przyszedł na branżowy mail. Wynikało z niego kilka szczegółów. Po pierwsze, aresztowany był pół-Anglikiem, pół-Francuzem, trochę władał kreolskim. Znał doskonale obyczaje mieszkańców wyspy i ich zamiłowanie do czarów i składania ofiar. Naoglądał się podobnych scen na Mauritiusie i wiedział, że Reuniończycy dryfują w podobnych klimatach. Julie potwierdziła. Westchnęła, przypominając nam, że ludzie nadal ucinają głowy czarnym kurom, gdy nie potrafią poradzić sobie w sposób racjonalny z ciężkim losem, który przypadł im w udziale. Jeśli można kurze odciąć głowę, to w przypadku skrajnego nieszczęścia można pewnie i człowiekowi uszy w ramach odczyniania uroku. Wykrzywiliśmy się wszyscy troje, a Julie pozostała niewzruszona wobec czarodziejsko-kanibalistycznych wizji.
Zwerbowana czwórka to jeden koleś pochodzenia hinduskiego, jeden afrykańskiego, jeden chińskiego i jeden zupełnie biały o rudych włosach (które obcięli mu w ramach czarów, więc szczegół ten trafił do gazety). Może zresztą specjalnie dobrał sobie różnokolorowych pobratymców? Może zjedzenie po kawałku z każdej rasy wzmacnia szczęście? Nikt jednak, jak głosiła treść, zjedzony nie został. Odetchnęliśmy z ulgą. Bo kiedy rudzielcowi obcięto włosy, zorientował się, że to wszystko na poważnie i przekonał pozostałą trójkę do zgłoszenia na policję faktu planowanego obcinania uszu, palców, języka, że o oczach nie wspomnę. Jeszcze teraz, gdy to piszę, robi mi się niedobrze! Szef grupy, Harold K., został ujęty i osadzony w areszcie. Nie zdążył powiedzieć zbyt wiele, bo udało mu się obezwładnić strażnika i popełnić samobójstwo przy użyciu jego broni służbowej. Szkoda, że nie przy użyciu magii. Byłoby logiczniej i przynajmniej udowodniłby zasadność swoich poczynań. Do tej pory zresztą nie wiadomo, czy strażnik zainteresował się sektą i wdał w gadkę z aresztantem, czy tamten po prostu wziął go z zaskoczenia. Dość, że typ się zastrzelił i już więcej nic nie powiedział. W jego domu znaleziono ponoć nieznaczną ilość czarnych świec rytualnych. I to wszystko.
I to powinna była być dla nas wiadomość kluczowa. Ale kto to wówczas mógł podejrzewać? Julie i Sobieski odpisali dziennikarzom na mail w celu uzyskania numeru telefonu autora tekstu. Julie wzięła też na siebie zadzwonienie na posterunek policji w Saint Denis, gdzie skonfiskowano rzeczy Harolda K. i gdzie został osadzony. Założyliśmy, że to trochę potrwa, i postanowiliśmy przejść do etapu następnego – odszukać brata bliźniaka.
Aha, w międzyczasie dopisałam na liście punkt siódmy: „Skontaktować się z angielską policją”. Rodzina Manouvelsabrimoutou wydała nam się jednak bliższa, a sprawa pilniejsza. Ciągle myliły mi się imiona braci, aż w końcu Julie napisała na kartce rozmiaru A4 „SAGAR”, zgięła ją na pół i umieściła na swoim sekcyjnym katafalku tuż za głową denata. Przypominało to karteczki z imionami, które stawialiśmy na ławkach w szkole, aby ułatwić nowym nauczycielom rozpoznawanie uczniów. Z czego, oczywiście, śmialiśmy się wszyscy troje przez następne pięć minut.
W końcu Sobieski i ja udaliśmy się pod adres Sagana, wskazany w aktach włamania do niego dziesięć lat temu. Sprawdziwszy uprzednio w zwykłej książce telefonicznej, że nadal tam mieszka.
Siedzenie w samochodzie sam na sam z Sobieskim było dość krępujące. Yann uśmiechał się pod wąsem. Nie krył wcale zainteresowania moją osobą. Ja po prostu korzystałam z przyjemności podobania się przystojnemu facetowi. Przyjemność, żart, spojrzenia, flirt. Bez potrzeby wgłębiania się w tę relację. On jednak wyraźnie zaczął wyglądać na kogoś, kto ma więcej pomysłów na naszą znajomość. Zwłaszcza, gdy zostaliśmy zupełnie sami. Nie to, żeby się w jakikolwiek sposób narzucał. Wystarczyły jego oczy i uśmiech. Kiedy wydawało mu się, że nie patrzę, kierowały się nie tylko na moją twarz. Okazywał mi zainteresowanie myślą, mową, przytrzymywaniem drzwi do samochodu, a nawet zapięciem pasa. Doszłam do wniosku, że jest to być może moment na objawienie mu istnienia Pawła. Sama nie wiedziałam zresztą, czy słowiański gliniarz miał w swoim życiu jakąś kobietę. Do tej pory nie czułam potrzeby posiadania tej wiedzy, jednak w ciężkiej ciszy w służbowym renault stało się oczywistością, że powinniśmy wyłożyć karty na stół.
Odwlekając decyzję, popatrzyłam przez okno. Od lat nie byłam na przedmieściach Paryża. Z reguły przyjeżdżałam tu sama. Tomek poza jednym razem, tuż po ślubie, nie miał już siły na podróżowanie samolotem, a tym bardziej samochodem. Gdy odszedł, zaczęłam wracać do Francji regularnie, ale zawsze korzystałam z samotności w tym ogromnym mieście, gdzie nie musiałam nikomu z niczego zdawać sprawy. Mogłam jeść na śniadanie najświeższe rogaliki z piekarni za rogiem, wieczorami pić aperitif w kafejce pod arkadami Place des Vosges, chodzić na koncerty muzyki żydowskiej na pobliskiej uliczce, gdzie w prawie każdym sklepie można kupić ogórki kiszone, sernik i chałkę oraz porozmawiać po polsku. Mogłam zwiedzać, chodzić trzy razy dziennie do kina na francuskie filmy, których nigdy nie zobaczę w Polsce. Poza tym spędzałam czas z Felicitą, z Sylvie, z tym z rodziny, kto akurat się napatoczy i miał czas na pobyt w stolicy.
Były też przyjazdy z rodzicami. Również bardzo przyjemne, ale znacznie różne od moich samotnych wypadów. Wtedy stawało się bardzo rodzinnie i obficie. Już przed wyjazdem mieliśmy projekt, co zrobimy w jaki dzień, z jaką liczbą osób i ile przy tym zjemy dań. Ot, Francuz, jak zasiądzie do aperitifu o dwunastej, to wstanie od obiadu o piętnastej. Po deserze. I kawie. Ojciec miał jeszcze sporo krewnych we Francji, począwszy od babci. Do tego nie zawsze siedzieliśmy wyłącznie w Paryżu. Jeździliśmy więc do Orleanu, do Saignac, do Normandii, gdzie pomieszkiwała babcia, gdy miała dosyć harmidru w posiadłości wnuczki, albo w Alpy z całą rozszerzoną rodziną Sylvie…
Sobieski zapytał sprytnie, dlaczego milczę. Opowiedziałam więc mu to wszystko (choć oczywiście bardzo z grubsza), korzystając z nieustających korków na ulicach paryskiej aglomeracji. Zdecydowałam, by nie wyjawiać na razie szczegółów mojego obecnego życia osobistego, a ileż można rozmawiać o polskiej policji? Moje związki z Francją i zabawne anegdoty ze szlacheckiego życia, które z reguły robią wrażenie, okazały się więc nader trafionym tematem. Yann poza wszystkimi dwuznacznymi spojrzeniami był fajnym kompanem i dobrym do pogaduszek rozmówcą. Spokojny, pogodny. W pewnym sensie przypominał Pawła. Nie wiedziałam, co o tym myśleć.
Paweł nie odzywał się zbyt często, odkąd wyjechałam. Właściwie to ja telefonowałam i meldowałam mu, co robię i jak się czuję. Teraz dopiero dotarło do mnie, że dzwonił głównie, gdy nie mógł znaleźć młynka do pieprzu, odpowiedniej karmy dla Negrity, albo wieczorami, gdy brakowało mu seksu… Rewelacja… To odkrycie spowodowało tylko, że tym bardziej pominęłam go w opowiadaniu Yannowi o mojej rodzinie.
Pominęłam też Tomka. Ale to logiczne. Nawet nie dlatego, że ta część mojego życiorysu zawsze wywołuje albo smutek, albo współczucie, albo kończy się na tym, że ludzie nie wiedzą, co powiedzieć ani jak się zachować. Do tego przywykłam. Po prostu nie chciałam rozmowy o byciu w związku. Dla paryżanina trzydziestosześcioletnia singielka to standard i nie trzeba było do tego dodawać żadnych opcji, które skomplikowałyby układy w tym, co chwilowo stało się moją pracą. I przede wszystkim wąziutkim, ale jednak, gronem przyjaciół… Sobieski wysuwał się na jego czoło i pragnęłam zachować status quo. Niejasny, ale nie podejrzany. Przyjemny.
Na miejscu drzwi otworzyła nam kserokopia naszego trupa. Człowiek około trzydziestki, te same bujne włosy zaczesane na prawo, te same starannie przycięte wąsiki, głęboko osadzone, duże, bardzo ciemne oczy. I ciemna skóra Hindusa. Wytłumaczyliśmy eufemistycznie, że przychodzimy „w sprawie jego brata”. Odpowiedział pytaniem:
– To Sagar jest już we Francji?