Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Amerykański biznesmen Christopher Newman odbywa podróż po Europie. We Francji poznaje młodą wdowę Claire de Bellegarde, zakochuje się w niej i zamierza ją poślubić. Jest pewny swego, w końcu reprezentuje wysoką warstwę amerykańskiego społeczeństwa. A jednak jego maniery nie odpowiadają arystokratycznej paryskiej rodzinie wybranki jego serca. Po odrzuceniu oświadczyn rozgoryczony i upokorzony Christopher staje przed poważnym dylematem. Mężczyzna poznał tajemnicę rodziny de Bellegarde - możliwość jej rozpowszechnienia w akcie zemsty wydaje się kusząca. Miłośnicy "Lalki" Bolesława Prusa powinni z ciekawością sięgnąć również po "Amerykanina". -
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 436
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Henry James
Tłumaczenie Aleksandra Callier
Saga
Amerykanin
Tłumaczenie Aleksandra Callier
Tytuł oryginału The American
Język oryginału angielski
Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów, z których pochodzi.
W niniejszej publikacji zachowano oryginalną pisownię.
Copyright © 1877, 2022 SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788728367957
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
W słoneczny dzień maja 1868 r., rozpierał się wygodnie jakiś pan na okrągłej otomance, stojącej w pośrodku czworobocznego salonu w muzeum Luwru w Paryżu. Wygodną tę otomankę uprzątniono już od owych czasów ku niemałemu ubolewaniu słabonogich czcicieli sztuki; wonczas wszakże wspomniany wyżej pan wziął w posiadanie najwygodniejszy jej kącik i z odrzuconą głową wspartą o poręcz, z nogami wyciągniętemi, w pełnem zadowoleniu ze swego położenia, lubował się uważnem wpatrywaniem w piękną, tak estetyczną Madonnę Murilla. Zdjął kapelusz, a czerwono oprawny podręcznik podróżny wraz z lornetą położył obok siebie.
Dzień był gorący, on snać zgrzany był długiem chodzeniem, bo kilkakrotnie czoło ocierał chustką i jak się zdało, musiał być nieco zmęczonym. A przecież nie był to człowiek, któryby łatwo ulegał zmęczeniu; wysoki, chudy i żylasty, przywodził na myśl ową siłę, której powszechnie dajemy miano „gibkości“. W dniu tym wszakże wyjątkowo wiele sił zużył i niejeden przebyty trud fizyczny znacznie większy, mniej go zmęczył niż owa spokojna po salach Luwru przechadzka. Przyjrzał się on wszystkim tym obrazom, które oznaczone były gwiazdką w przerażająco drobno zadrukowanym Bädekerze; musiał mieć przez czas ten cały wytężoną uwagę, oczy doznawały olśnienia i usiadł tu z iście estetycznym bólem głowy. Obejrzał bo też nietylko wszystkie te obrazy, ale i zarazem wszystkie tychże kopie, które w koło nich tworzą się pod rączkami niezliczonych młodych pań o nieposzlakowanej elegancji tualetach, amatorek, które we Francji oddają się tak bezmiernie reprodukowaniu arcydzieł; i jeśli prawdę mamy powiedzieć, częściej, daleko częściej podziwiał on kopię niż oryginał. Fizjognomja jego dostatecznie świadczyła, że był to człowiek bystry, przebiegły i zdolny; w rzeczy samej niejedną noc przepędził on nad porządnym stosem rachunków i doczekał się piania kogutów nie ziewnąwszy nad niemi ni razu. Rafael wszakże i Tycjan byli dla niego całkiem nowym rodzajem arytmetyki i po raz pierwszy w życiu dali oni poczuć naszemu wędrowcowi nieokreślone uczucie jakiejś nieufności w własne siły.
Spostrzegacz, ze zmysłem rozpoznawania narodowych typó w choć jako tako rozwiniętym, bez trudu poznałby pochodzenie tego nieukształconego znawcy sztuki i doznałby pewnego rodzaju zadowolenia na widok tej niemal idealnej doskonałości narodowego typu, którego ów pan był przedstawicielem. Siedzący bowiem na otomanie wędrownik był istnym modelem Amerykanina. Ale nietylko był on pięknym Amerykaninem, ale fizycznie rzecz biorąc, był pięknym męźczyzną.
Jak się zdało, posiadał on ów rodzaj zdrowia i siły, który, gdy jest zupełnym, największe czyni wrażenie: kapitał fizyczny, do którego utrzymania właściciel nic zupełnie czynić nie potrzebuje. Czem był, fizycznie i etycznie, był tem bezwiednie. Gdy potrzeba było iść do jakiej odległej miejscowości, szedł tam, nigdy wszakże z hygienicznych względów; nie miał najmniejszego zdania o teorji używania zimnych kąpieli; nie umiał ani wiosłować, ani strzelać do celu lub fechtować się, nigdy nie miał czasu na podobne rozrywki i nie przeczuwał nawet, że konną jazdę zalecają lekarze jako antydot na nieprawidłowe trawienie.
Z upodobania, z własnej skłonności był człowiekiem umiarkowanym; wszakże w wieczór poprzedzający odwiedziny w Luwrze, był na kolacji w „Café Ąnglais“,— ktoś mu to polecił jako nieodzowną próbę — i mimo to, noc całą cieszył się „snem sprawiedliwego“. Postawa jego i obejście były zazwyczaj niewymuszone, swobodne, może nieco niedbałe; ale gdy pod wpływem jakiegoś szczególniejszego wrażenia wyprostował się nagle, wyprężył, przypominał wówczas grenadjera na paradzie.
Nie palił nigdy. Zapewniano go — przeróżne takie twierdzenia krążą wśród ludzi — że cygara bynajmniej zdrowiu nie są szkodliwe, a on należał do takich właśnie, co łatwo wierzą podobnym twierdzeniom; ale równie mało obchodził go tytuń jak homeopatja.
Głowę miał dobrze ukształtowaną, z doskonale zachowaną równowagą w rozwoju czoła i tylnej części czaszki, włosy gęste, nieco suche, ciemno-kasztanowate. Cerę miał ciemną i nos zgrabny, z śmiało zakreślonem, wyrazistem nagięciem. Oko jego było jasno-szare, zimne, twarz cała wygolona starannie, prócz dość gęstego, ciemnego wąsa. Miał płaską szczękę i żylastą szyję, tak częstą w typie amerykańskim; znaki wszakże narodowego pochodzenia leżą raczej w wyrazie niż w układzie twarzy, i z tego to głównie względu twarz owego pana w najwyższym stopniu była wymowną. Baczny spostrzegacz byłby w stanie w całej rozciągłości zmierzyć bogactwo tego wyrazu, ale nie mógłby żadną miarą go określić, miał on bowiem ową typową nieujętość, tak charakterystyczną w amerykańskich twarzach, która sprawia, że człowiek wydaje się niczem nieskrępowanym, niczem przeważnie nie zajętym w szczególności, ale z jakimś wspaniałomyślnym spokojem wyczekującym wszelkich zmian życiowych, wszelkich losu zwrotów. Wzrok amerykanina był jednak po nad wszystko wymownem jego istoty streszczeniem — oko, w którem dziwnie amalgamowały się: niewinność i doświadczenie. Najsprzeczniejsze rzeczy mógłeś z niego czytać, a jakkolwiek nie była to ognista źrenica bohatera romansu, przecież bez trudu doczytać się w niej było można różnych rzeczy, których daremnie we wzroku wielu ludzi szukamy. Chłodne, zimne niemal a zarazem przyjazne, pozytywne i sceptyczne równocześnie, pełne ufności w siebie a przecież trwożne, niby nieśmiałe, niezwykle inteligentne, a mimo to niezwykle dobroduszne, miało ono w tych swoich objawach coś wyzywającego, a w swej ostrożności cos zaspakajającego. Przycięcie wąsa, wraz z dwiema przedwczesnemi zmarszczkami co po nad nim twarz bruździły, sposób ubrania, w którem szeroko wyłożona koszula i błękitny krawat aż nazbyt rzucającą się w oczy grały rolę, uzupełniały charakterystykę tej postaci.
Może w niezbyt szczęśliwą zbliżyliśmy się doń porę, boć on tu bynajmniej nie pozuje do portretu. Bądź co bądź wszakże, choć tak obojętnie, zda się, leży tu rozparty, dość bezbronny w obec oręża estetyki i winien elementarnego błędu, o który oskarzyliśmy go przed chwilą, błędu mieszania zasług artysty z zasługami jego dzieła, (ot, teraz naprzykład podziwia zezowatą Madonnę, ponieważ jej twórczyni, elegancka młoda osóbka, z krótko, po chłopięcemu przyciętemi włosami wpadła mu w oko,) jest on zawsze jeszcze wielce obiecującą znajomością. Stanowczość, zdrowie, bystrość, dobrobyt, zda się w pełni mu są dane; niemylnie jest to człowiek praktyczny... ale jakie kształty zakreśliła w nim idea? — to pociągało wyobraźnię i przynaglało ją do poszukiwań.
Młoda malarka, kopiująca Madonnę Murilla, pracowała dalej nad jej ukończeniem, od czasu do czasu przesyłając swemu niememu wielbicielowi niby w odpowiedzi spojrzenie. Uprawa sztuki w jej pojęciu wymagała niezliczonej ilości drobnych manewrów jak n. p. odstępowania od stalug i przypatrywania się zdala robocie ze skrzyżowanemi na piersiach rękami i pochyloną kolejno to na prawo, to na lewo głową, podpierania opatrzonego rozkosznym dołeczkiem podbródka, na pięknej, białej, pełnej rączce, wzdychania i zsuwania brwi i tupania nóżką, wichrzenia i tak już zwichrzonych włosów, szukania wśród loków jakiejś zabłąkanej szpilki i t. p. Niemniej tej grze towarzyszyło niespokojne, bezcelowe rozglądanie się do koła, przyczem oko jej dłużej niż na innych przedmiotach zatrzymywało się na opisanym powyżej mężczyźnie. Nakoniec ten ostatni powstał szybko, włożył kapelusz i zbliżył się do młodej dyletantki. Stanął przed jej obrazem i przyglądał mu się przez chwilę, przez którą ona zdawała się tego przeglądu nie przeczuwać bynajmniej. Następnie zagadnął ją jedynem słowem, stanowiącem dlań cały skarbnik francuzkiej mowy:
— Combien? — spytał bez wstępów.
Młoda artystka popatrzała nań przez chwilę, lekko wydęła wargi, wzruszyła ramionami, odłożyła pędzel i paletę i stała przed nim wyprostowana, zacierając ręce.
— Ile? — spytał nasz znajomy po angielsku. — Combien?
— Monsieur życzy sobie nabyć ten obraz? — w odpowiedzi rzekła po francuzku dama.
— Bardzo ładny! Splendide! Combien? — powtórzył amerykanin.
— Mój obrazek więc podobał się panu? Przedmiot bardzo ładny, — mówiła młoda osoba.
— Madonna? tak; ja nie jestem katolikiem ale kupiłbym go. Combien? Napisz to pani tutaj!
Wyjął z kieszeni ołówek i wskazał na czystą kartę wprawioną na początku podróżnego podręcznika.
Stała przed nim i ołówkiem złekka pocierała podbródek.
— Czyż by nie był na sprzedaż? — spytał.
I gdy wciąż jeszcze stała przed nim zamyślona patrząc nań okiem, które na przekór jej życzeniu by to pytanie o cenę uważać za rzecz jak najzwyklejszą — zdradzało widoczne niedowierzanie, przeląkł się czy jej czasem nie obraził. Ona zaś siliła się po prostu by się wydać obojętną i rozważała jak daleko zajść może.
— Przecież nie obraziłem pani? pas insulté? — Nie? — pytał dalej amerykanin, nie rozumiesz pani choć trochę po angielsku?
Zręczność młodej kobiety w odgrywaniu zaimprowizowanej roli była prawdziwie niezwykłą. Popatrzyła na niego swemi ożywionemi, pełnemi samowiedzy oczyma i spytała czy nie mówi po francuzku.
— Donnez! — wymówiła następnie krótko, wzięła z rąk jego otwarty podręcznik i w rogu czystej karty pięknem, drobnem pismem wypisała liczbę, potem zwróciła mu ołówek wraz z książką i napowrót zabrała się do palety.
Nasz nieznajomy przeczytał cyfrę: 2.000 franków; przez chwilę nie wyrażał swego zdania, tylko spokojnie przyglądał się obrazowi; tymczasem malarka pilnie zajęła się rozrabianiem farb.
— Czy to nie zawiele jak na kopię? pas beaucoup? spytał wreszcie.
Młoda osóbka podniosła zwolna oczy od palety, zmierzyła go od stóp do głowy i z niesłychaną bystrością wpadła na właściwą odpowiedź.
— Tak, to dość dużo, ale moja kopia ma niejaką przed innemi wyższość; mniej nie jest wartą.
Amerykanin nasz wprawdzie nie umiał po francuzku, ale był inteligentnym, jak to już wyżej wspomnieliśmy, i tu jest właśnie najlepsza sposobność dowiedzenia tego. Mocą wrodzonego instynktu pojął znaczenie frazesu wypowiedzianego przez młodą malarkę i ucieszył się, że była tak prawą. Piękność, talent, młodość — wszystko łączyła.
— Ale musisz go pani wykończyć... finish, wiesz pani! — wymówił wskazując na niedokończoną rękę postaci.
— O, będzie wykończonym jak najdokładniej! — zawołała mademoiselle i by poprzeć snać dane przyrzeczenie, mocno czerwoną plamą przyozdobiła policzek Madonny.
Ale amerykanin zmarszczył się.
— Ah, za czerwone, za czerwone! — zawołał i wskazał na Murilla: tu ciało ma daleko delikatniejszy koloryt.
— Delikatny? O, będzie delikatny, monsieur, tak delikatny jak biscuit de Sévres. Ja to zaraz zmoduluję; znam wszystkie tajemnice sztuki. I pozwól pan, że spytam gdzie to mamy go panu odesłać? Adres pański?
— Mój adres? A, tak! — i amerykanin wyjął z portfelu kartę, pisał coś na niej, na chwilę jednak przerwał pisanie i wymówił:
— Jeśli mi się nie będzie podobał wówczas gdy będzie wykończonym, w takim razie, zważ to pani, nie będę się uważał za zobowiązanego do nabycia!
Młoda pani snać równie dobrze umiała wnioskować jak on.
— O, jestem przekonaną, że monsieur nie jest kapryśnym, odparła z filuternym uśmiechem.
— Kapryśnym? — powtórzył i sam się rozśmiał. Ze mnie bardzo stateczny, bardzo stały człowiek. Comprenez?
— Monsieur jest stały; rozumiem. Rzadka to cnota... i w nagrodę za nią przyrzekam, że swój obraz otrzymasz pan w jak najkrótszym czasie... w przyszłym tygodniu... skoro tylko wyschnie. Proszę o pański bilet.
Wzięła go i przeczytała nazwisko: „Christopher Newman“, potem próbowała powtórzyć je głośno i roześmiała się pierwsza ze swego złego akcentu.
— A, te angielskie nazwiska takie są zabawne! — zawolała.
— Zabawne? — powtórzył pan Newman i zaśmiał się również; czyś pani słyszała kiedy o Krzysztofie Kolumbie?
— Bien sûr! wszak on odkrył Amerykę — wielki człowiek! I czy to on jest pańskim patronem?
— Moim patronem?
— No tak, pańskim patronem; pańskim świętym w kalendarzu?
— A, naturalnie! Moi rodzice tem imieniem kazali mnie ochrzcić na jego pamiątkę.
— Monsieur jest amerykaninem?
— Czyż pani tego nie widzisz? — spytał „Monsieur“.
— I pan zamierzasz mój obrazek zabrać z sobą? — rzekła, wskazując ręką na malowidło.
— O, ja mam zamiar zukupić jeszcze bardzo dużo obrazów, — beaucoup, beaucoup, — odpowiedział Christopher Newman.
— Zaszczyt dla mnie przeto nie mniejszy, bo przekonaną jestem, że Monsieur ma wiele gustu, — odparła młoda osóbka.
— Ale musisz mi pani dać swój bilet! — wymówił Newman; — bilet, wiesz pani!
Młoda osoba poważnie popatrzyła przez chwilę a potem odezwała się:
— Mój ojciec złoży panu swoje uszanowanie.
Ale na ten raz opuściła pana Newmana właściwa mu domyślność.
— Bilet pani, pani adres! — powtórzył.
— Mój adres? — kobieta wzruszyła zlekka ramionami. To szczęście pańskie, że jesteś amerykaninem! Pierwszy raz w życiu daję swoją kartę mężczyźnie.
Wyjęła z kieszeni dość zatłuszczoną portmonetkę i biorąc z niej małą, błyszczącą kartę wizytową, podała ją swemu protektorowi. Na bilecie tym, wśród wielu wykrętasów, wypisane były ołówkiem nazwisko: „Mademoiselle Noémie Nioche.“ Ale pan Newman nie zaśmiał się, jak poprzednio jego interlokutorka, lecz przeczytał nazwisko z najzupełniej poważną miną; jemu wszystkie nazwiska wydawały się zarówno śmiesznemi.
— Jakże się to szczęśliwie składa: ojciec mój nadchodzi właśnie, by mnie odprowadzić do domu! — rzekła panna Noémie. — Ojciec mój mówi po angielsku, będzie więc mógł się z panem porozumieć!
I odwróciła się, witając nizkiego, starego jegomości, który drepcząc zbliżał się ku niej, przyglądając się z po nad szkieł okularów panu Newman.
Pan Nioche nosił zatłuszczoną perukę, jakiegoś nienaturalnego koloru, zwieszającą się po nad jego małą, pokorną, białą i dziwnie pustą twarzy czką, której dodawała tyle wyrazistości ile jej miewają drewniane postumenta, na jakich takie peruki wywieszają fryzjerzy w oknach swych sklepów. Był to istotnie wyborowy okaz zubożałego człowieka. Krótki, źle zrobiony, do przerażającej czystości doszczotkowany surdut, połatane rękawiczki, świecące, starannie wyczernione buty, kapelusz wyblakły i nieforemny, wszystko to zdawało się opowiadać historję człowieka, który przebył „ciężkie klęski“, a zawsze przecież jeszcze wiele przywiązywał wagi do nawyknień dobrego towarzystwa i utrzymania choćby pozorów dawnego dobrobytu, chociaż ten już odbiegł go bez nadziei powrotu i starł się z całej postaci. Między wielu innemi rzeczami pan Nioche postradał i odwagę. Wrogi los nietylko go zrujnował lecz i przeraził; i odtąd przesuwał się on przez resztę życia po cichu, na palcach, z obawy by nie zbudzić tego swego nieprzyjaciela. Jeśliby ów nieznany mu pan zanadto chciał się poufalić z jego córką, pan Nioche byłby go prosił grzecznie i jąkając się, jak o nadzwyczajną jakąś łaskę, aby zechciał zaniechać swego postępowania, ale równocześnie byłby przekonanym, że o podobną grzeczność prosić, jest z jego strony nielada śmiałością.
— Ten pan kupił mój obraz, — przemówiła panna Noémie — skoro go wykończę, zechcesz mu go tatku odwieźć fjakrem.
— Fjakrem? — zawołał pan Nioche i wpatrzył się z takiem zdumieniem w córkę, jakby nagle zobaczył wschód słońca o północy.
— Pan jesteś ojcem tej pani? — spytał Newman, — jeśli się nie mylę, córka pańska wspomniała, że pan mówisz po angielsku?
— Że mówię po angielsku? a tak, — odparł stary zwolna zacierając ręce; — przywiozę go panu fjakrem.
— Powiedzże co, — szepnęła półgłosem córka; — podziękuj mu — tylkoż nie zanadto.
— Trochę, moje dziecko, trochę tylko — nie wiele — odpowiedział pan Nioche pomięszany. A za jaką sumę?
— Dwa tysiące, — szepnęła mu panna Noémie. Tylko się nie dziw, bo jeszcze gotów cofnąć swoje słowo.
— Dwa tysiące! — wykrzyknął pan Nioche przerażony i począł szukać po kieszeniach tabakierki, przyczem kolejno mierzył od stóp do głów Newmana i spoglądał na obraz.
— Uważaj tylko, byś wszystkiego nie popsuła! —przemówił potem do córki niemal z przestrachem.
— Musimy już iść do domu, — rzekła panna Noémie i poczęła zbierać swe malarskie przyrządy.
— Jakże mam panu podziękować! — zawołał pan Nioche; — na to nie wystarczy cała moja angielszczyzna!
— Życzyłbym sobie tak dobrze tylko mówić po francuzku jak pan mówisz po angielsku, — odparł dobrodusznie Newman. — Pańska córka jest bardzo zręczną kopistką!
— O, mój panie! — zawołał pan Nioche i po nad okularami wzniósł swe załzawione oczy ku niebu z niewysłowionym smutkiem. Otrzymała wyborne wychowanie — trés supérieure. Niczego nie szczędziło się. Lekcje pastelowego malarstwa po dziesięć franków godzina, olejnego po dwanaście! Wówczas nie potrzebowałem oglądać się na pieniądze. Ona jest artystką, — une artiste, ah!
— Czychcesz mi pan przez to powiedzieć, żeś doznał zmian losu? — spytał Newman.
— Zmian losu? A! mój panie, nieszczęść... straszliwych!
— Niepowodzenie w interesach?
— Straszliwych niepowodzeń, okropnych, mój panie!
— O, to nic; tylko odwagi! Znów pan staniesz na nogi, odrzucił Newman wesoło.
Staruszek przechylił głowę i popatrzał z takim bolesnym wyrazem na Newmana, jakby słowa jego uważał za żart okrutny.
— Co on mówił? — pytała panna Noémie.
Pan Nioche zażył szczyptę tabaki.
— Powiada, że mogę znów dojść do majątku.
— Może ci do tego dopomoże. I cóż więcej?
— Powiada, że z ciebie bardzo zręczna kopistka.
— To bardzo być może. Wszakże i ty, papo, myślisz toż samo?
— Czy ja tak myślę, moje dziecko? Teraz, po tym dowodzie!
I stary ponownie spojrzał z podziwieniem na sztalugi, z których jaśniało arcydzieło pendzla jego córki.
— Spytaj go teraz, papo, czy nie zechciałby uczyć się francuzkiego języka?
— Uczyć francuzkiego języka?
— No, tak, brać lekcyj.
— Brać lekcyj, moje dziecko? od ciebie?
— Nie, od ciebie.
— Odemnie, moje dziecko? Jakże jabym mógł udzielać lekcyj?
— Pas de raisons! zapytaj go zaraz! — wymówiła panna Noémie z łagodnym naciskiem.
Pan Nioche stał jak skamieniały. Pod wpływem wszakże wzroku córki zebrał całą swą przytomność umysłu, całą siłą przywołał na usta uprzejmy uśmiech i przystąpił do wykonania jej rozkazu.
— Czy nie życzyłbyś pan sobie uczyć się naszego pięknego języka? — zapytał z drżeniem w głosie, odwołującem się do względności słuchacza.
— Uczyć się po francuzku? — powtórzył Newman, przyglądając mu się nieruchomie.
Pan Nioche skrzyżował ręce i wzniósł zwolna ramiona: Może tak, trochę konwersacji!
— Konwersacji... otóż to! podchwyciła panna Noémie; konserwacji wyborowej.
— Nasza francuzka konwersacja słynie w całym świecie jak pan wiesz, rzekł pan Nioche ośmielony ciągnąc swą sprawę dalej. Niemała to korzyść zgłębić ją...
— Ale czyż nie jest ona straszliwie trudną? zapytał Newman z całą naiwnością.
— Pour un homme d’esprit, jak pan, dla wielbiciela piękna pod każdą jego postacią, — bynajmniej, odparł pan Nioche i rzucił wzrok pełen znaczenia na Madonnę córki.
— Nie mogę sobie doprawdy wyobrazić mojego własnego ja, szczebiocącego po francuzku, zaśmiał się Newman. A przecież sądzę, że im więcej człowiek umie, tem dlań lepiej.
— Monsieur wyraża się nadzwyczaj szczęśliwie w tym przedmiocie.
— Przypuszczam, że w moich wędrówkach po paryzkim bruku, nieraz mi się znajomość języka francuzkiego przydać może.
— A! przecież wiele rzeczy będziesz pan potrzebował nieraz powiedzieć... i to rzeczy trudnych!
— Wszystko, cokolwiekbądź bym chciał powiedzieć, będzie trudnem. Pan więc dajesz lekcje?
Biedny pan Nioche był zakłopotany i uśmiechał się z coraz większym przymusem.
— Właściwie mówiąc, nie jestem profesorem z powołania, odważył się wypowiedzieć w końcu i zwrócił się do córki! Przecież nie mogę mu powiedzieć, że jestem profesorem.
— Powiedz mu, że to jest dla niego niezwykła sposobność, odparła panna Noémie, un homme du monde — człowiek wykształcony, który raczy rozmawiać z innym! Pomyśl, czem jesteś, czem byłeś!...
— W obu razach nie nauczycielem języków! dawniej czemś znacznie więcej, dziś mniej znacznie! A skoro mnie spyta o cenę lekcji?
— On nie spyta, zauważyła panna Noémie.
— Mogę przecież powiedzieć, że jemu pozostawiam oznaczenie zapłaty.
— Broń Boże! nie wypada...
— Ale jeżeli spyta?
Panna Noémie włożyła kapelusik i zawiązywała wstążki, wyciągnęła je i wysunęła naprzód drobny podbródek.
— Dziesięć franków, wymówiła szybko.
— O, moja kochana, na to nie odważę się nigdy!
Dobrze więc, na teraz nic nie mów. Do piero niezawodnie przy końcu lekcji spyta o cenę, a wówczas ja mu już zrobię rachunek.
Pan Nioche zwrócił się znów do cudzoziemca i zatarł ręce z miną człowieka przeświadczonego, że popełnia przestępstwo. Newmanowi nie przyszło na myśl spytać go o rękojmię uzdolnienia; przypuszczał naturalnie, że pan Nioche posiada dobrze ojczysty swój język, a jego pokorne, przygnębione obejście było najzupełniejszem dopełnieniem tego, co amerykanin, niewiadomo dla czego, uważa za konieczną cechę klasy nauczycieli w Europie.
— Jakim sposobem nauczyłeś się pan po angielsku? spytał starego.
— W młodych latach, jeszcze przed memi niepowodzeniami. O, wówczas wszystko mnie zajmowało. Mój ojciec był bogatym commerçant, oddał mnie na rok do pewnego domu handlowego w Anglji. Cośkolwiek mi jeszcze z tego zostało .. ale zapomniałem już wiele!
— Czy mogę się nauczyć trochę po francuzku w ciągu jednego miesiąca?
— Co on mówi? zagadnęła znów panna Noémie.
Ojciec przetłumaczył.
— Będzie mówił comme un ange, zapewniała córka.
Wrodzona wszakże uczciwość, która snać niemałą w handlowych niepowodzeniach pana Nioche grała rolę, odezwała się znowu.
— Mais, monsieur, wszystkiego się pan nauczysz, czego ja mogę nauczyć! odpowiedział, ale na znak córki, dodał szybko: — Złożę panu w hotelu moje uszanowanie.
— O, tak, chciałbym się bardzo nauczyć po francuzku — mówił Newman z demokratyczną poufałością. —Niech mnie powieszą, jeślim o tem kiedybądź pomyślał! Zgodziłem się już z tem, że to niemożliwe. Ale skoro pan nauczyłeś się mego ojczystego języka, czemuż ja nie miałbym nauczyć się pańskiego? — dodał, a śmiech jego przyjacielski, otwarty, odjął temu żartowi wszystko, co w nim było obrażającego. — Skoro jednak mamy już z sobą rozmawiać, w takim razie trzeba będzie zawsze wynajdywać wesołe przedmioty.
— Pan jesteś bardzo łaskaw! wierzaj mi, jestem wzruszony do głębi! — mówił pan Nioche. — Ale pan masz humoru i szczęścia za dwóch!
— Nie, nie! — kończył Newman poważniej. — Musisz pan być wesołym i ożywionym, to sobie wymawiam i kładę za konieczny warunek!
— Jestem na pańskie rozkazy.
— A więc przyjedź pan i przywieź mi mój obraz; ja go zapłacę wówczas — i będziemy o nim rozmawiać, a to będzie przecie wesołym przedmiotem do rozmowy!
Panna Noémie zabrała tymczasem swe przybory a drogocenną Madonnę oddała ojcu w opiekę: ten wyciągnąwszy ręce przed siebie niósł ją, żegnając niezliczonemi ukłony nowego swego protektora, dopóki ten nie znikł mu z oczu. Młoda osoba owinęła się szalem z całą zręcznością prawdziwej paryżanki i uśmiechem też paryżanki pożegnała Newmana.
__________
Newman powrócił do zajmowanej poprzednio otomany, teraz wszakże usiadł po przeciwnej jej stronie naprzeciw wielkiego obrazu Pawła Veronese, przedstawiającego wesele w Kanie Galilejskiej. Mimo, że był zmęczonym, obraz ten go zajął; odpowiadał on dość wygórowanym jego pojęciom o tem co jest świetną biesiadą. Po lewej stronie obrazu jest młoda postać kobieca z warkoczami blond, ujętemi w złotą jakąś przepaskę, pochylająca się ku sąsiadowi z uśmiechem świadczącym, iż wie o potędze swych wdzięków. Newman odkrył tę postać wśród wielkiej liczby nagromadzonych na obrazie figur, podziwiał ją i zauważył, że również z wielkim zapałem była kopiowaną, a to przez młodego mężczyznę, mającego włosy starannie przedzielone przez środek głowy. Nagle poczuł, że tkwi w nim i budzi się teraz zarodek manji zbierania; pierwszy krok był zrobiony; czemuż nie miałby iść dalej? Przed dwudziestu minutami zaledwie kupił pierwszy w swem życiu obraz, a już doszedł do przekonania, że popieranie sztuk pięknych jest zajęciem pełnem uroku. Refleksje te zwiększyły jeszcze dobre jego usposobienie i gotów już był podejść do młodego człowieka z nowem: Combien?
Tu należy zanotować parę drobnych faktów, choć one niezbyt ściśle łączą się z ogniwami logicznego łańcucha.
Nasz nowo kreowany mecenas sztuki wiedział doskonale, że panna Nioche za wiele zażądała za swój obraz, ale nie myślał z tego bynajmniej czynić jej zarzutu; natomiast młodemu człowiekowi zamierzał wypłacić ścisłą tylką wartość pracy. W tejże chwili przecież uwagę jego zajął pan jakiś, nadchodzący z przeciwnej strony salonu; obejście jego znamionowało cudzoziemca czy nowicjusza w galerjach, jakkolwiekbądź nie trzymał w ręku ani Bädekera, ani lornetki. W ręku trzymał biały, niebieską materją podbity parasol.
Zwolna przeszedł koło obrazu Pawła Veronese przyglądając mu się bezmyślnie, z tak bliska wszakże, że oprócz nitek płótna nic nie mógł chyba widzieć. Naprost Newmana stanął nagle i odwrócił się od obrazu tak, że nasz znajomy mógł upewnić się o prawdziwości domysłuktóry był powziął, ujrzawszy zdaleka twarz nadchodzącego. Wynikiem tego dokładnego przypatrzenia się było to że powstał szybko, przeszedł przez pokój i z wyciągniętą ręką stanął przed posiadaczem biało-niebieskiego parasola. Nieznajomy popatrzał nieruchomie na Newmana, wszakże na chybił trafił wyciągnął rękę.
Był to dobrej tuszy mężczyzna czerstwej i pełnej twarzy; a jeśli tej twarzy okolonej piękną, starannie w pośrodku rozdzieloną jasno blond brodą, nie dostawało głębokości wyrazu, za to tchnęła z niej jakaś niewymuszona serdeczność, zdało się, że jest to człowiek, który bez wahania gotów każdemu uścisnąć rękę. Nie wiem co Newman myślał o tej twarzy, ale z uścisku ręki poznał, że go powitano chłodno.
— Oho, oho! — zawołał ze śmiechem; czy nie zechcesz pan utrzymywać, że mnie nie znasz, ponieważ nie mam białego parasola?
Dźwięk jego głosu rozbudził snać pamięć nieznajomego; twarz mu się rozjaśniła i także wybuchnął śmiechem.
— A, patrzcież, to Newman! Zkądże to? zkąd? na honor, któżby był pomyślał? Zmieniłeś się pan bardzo, o bardzo!
— Pan bo wcaleś się nie zmienił! — odparł Newman.
— A jeślim się zmienił to bezwątpienia nie na korzyść. Odkądże tu jesteś?
— Od trzech dni.
— Czemużeś mnie pan nie zawiadomił?
— Nie miałem najmniejszego pojęcia o tem, że pan tu jesteś.
— A, toż ja tu mieszkam od lat sześciu.
— Wszak już będzie lat z osiem lub dziewięć od czasu jakeśmy się widzieli.
— A tak, mniej więcej będzie tyle. Byliśmy wówczas jeszcze bardzo młodzi.
— Tak... wówczas... w St. Louis, podczas wojny... Pan służyłeś w armji?
— O, nie, ja nie! Ale pan...
— A! naturalnie.
— I szczęśliwie pan wyszedłeś z wojny?
— Tak... przynajmniej z całemi kościami.
— A od jak dawna jesteś w Europie?
— Od dwóch tygodni.
— Po raz pierwszy?
— Tak prawie!
— Zebrałeś pan sobie pewnie olbrzymi majątek?
Christopher Newman milczał przez chwilę, potem odparł ze spokojnym uśmiechem:
— Tak.
— Przybywasz do Paryża aby go poznać, nieprawdaż?
— To się dopiero pokaże. Czy tu mężczyzni noszą takie białe parasolki?
— Naturalnie, rzecz niesłychanie wygodna! W tym kraju ludzie znają się znakomicie na komforcie.
— Gdzie to się kupuje?
— O, wszędzie, w pierwszym lepszym sklepie.
— Bardzom rad, panie Tristamie, żem pana spotkał. Możesz być moim przewodnikiem, znasz pewnie Paryż dokładnie...
Pan Tristam uśmiechnął się z zadowoleniem.
— A tak... spodziewam się... niewielu znalazłoby się ludzi, którzyby mi zdołali coś nowego w Paryżu pokazać. Wezmę ja pana pod swoje skrzydła.
— Szkoda, żeś pan tu nie przyszedł przed kwadransem! Dopiero co kupiłem obraz. Byłbyś mi mógł dopomódz w dobiciu targu.
— Kupiłeś pan obraz? — spytał pan Tristam, oglądając się nieznacznie do koła po ścianach. — Aj, więc je tu sprzedają?
— Mówię o kopji.
— Aha, rozumiem. Te więc są pewnie oryginałami? — spytał pan Tristam i głową wskazał na Tycjanów i Vandyków.
— Prosta rzecz! zawołał Newman; przecież nie kupiłbym kopji z kopji.
— A, odparł pan Tristam tajemniczo, — tego nigdy napewno utrzymywać niemożna. Wiesz pan co, tu wszystko umieją naśladować przeklęcie zręcznie. Jest to całkiem tak, jak u jubilerów z fałszywemi kamieniami. Idź kiedy do Palais Royal; w każdem niemal oknie przeczytasz Imitation. Musisz pan wiedzieć że tutejsze prawo zmusza ludzi do tego dodatku, inaczej bowiem mało kto odróżniłby naśladowanie od prawdziwego towaru. Szczerze mówiąc, ja się tam zbytnio w obrazach nie lubuję, — dodał pan Tristam z miną zblazowanego, — pozostawiam to mojej żonie!
— Ah, więc się pan ożeniłeś?
— Czym jeszcze o tem panu nie powiedział? Tak, moja żona jest istotnie ładnem stworzeniem; musisz ją poznać. Pozostała w domu, w Avenue d’Eylau.
— Tak więc się pan całkowicie ustatkowałeś — masz dom, dwór swój i dzieci i wszystko?
— Tak, dom bardzo elegancki i parę dzieci.
— No, — wymówił Christopher Newman i z westchnieniem wyciągnął naprzód nieco ręce, — zazdroszczę panu.
— Ba, przecież nie mówisz tego na serjo, — odparł Tristam i zlekka uderzył go swą parasolką.
— Przepraszam pana, mówię najzupełniej serjo.
— No, już inaczej będziesz śpiewał gdy... gdy...
— Przecież nie zechcesz pan powiedzieć: gdy wasz dom poznam?
— Nie, ale gdy poznasz Paryż, mój chłopcze. Tu musisz być panem siebie, jedynym tylko panem.
— O, ja przez całe moje życie byłem zawsze wyłącznym panem siebie, ale to już mi się serdecznie sprzykrzyło.
— Dobrze, spróbuj teraz tego z Paryżem. W jakim jesteś pan wieku?
— Mam trzydzieści sześć lat.
— C’est le bel âge, jak go zwą w tym kraju — wiek najpiękniejszy.
— Cóż przez to chcą powiedzieć?
— To znaczy, że człowiek nie powinien odstawiać talerza, póki się nie nasyci!
— Tylko tyle? Postanowiłem także nauczyć się francuzkiego języka. Zamówiłem już lekcje.
— A toż po co? Obejdziesz się pan bez lekcyj. Tu język francuzki wdycha się wraz z powietrzem. Ja go się nigdy nie uczyłem.
— A pewnie mówisz pan po francuzku równie dobrze jak po angielsku?
— Nawet daleko lepiej! — odparł Tristam z całą powagą. — Pyszny to język. Możesz w nim wypowiedzieć co chcesz.... najwznioślejsze uczucia — najsubtelniejszej myśli.,.
— Zdaje się, ze najbardziej chodzi o to, aby, aby mieć dobre początki? — pytał Newman.
— Bynajmniej, i to właśnie jest przyjemnem.
Podczas tej rozmowy obaj przyjaciele stali w tem samem miejscu, gdzie się byli spotkali, wsparci o barjerę zabezpieczającą obrazy. Pan Tristam oświadczył wreszcie, że jest śmiertelnie zmęczony i byłby szczęśliwym gdyby mógł usiąść; Newman wskazał okrągłą otomanę, na której wypoczął był poprzednio, i obaj zajęli na niej miejsce.
— Ta galerja musi być jedną z największych ozdób Paryża, nieprawdaż? — pytał chciwie Newman.
— O tak, znakomita — najpiękniejsza w całym świecie, — odpowiedział Tristam. Potem nagle zatrzymał się i rozejrzał dokoła. Pewnie tu palić nie wolno? — zapytał.
Newman zdumiał się.
— Palić? Słowo honoru, nie wiem. Pan przecie lepiej odemnie znać musisz tutejsze zwyczaje.
— Ja? ja tu nigdy nie byłem.
— Nigdy? w przeciągu sześciu lat ani razu?
— To jest... jeśli się nie mylę, żona raz mnie tu przywlokła, natychmiast po przybyciu do Paryża ale potem już nigdy tu nie zachodziłem.
— A mówisz pan, że tak dobrze znasz Paryż?
— Przecież to tutaj nie nazywa się Paryżem! — zawołał pan Tristam z całym spokojem głębokiego przekonania. — Ot... Chodź pan ze mną do Palais Royal... wypalimy cygaro!
— Ja nie palę, — odparł Newman.
— No, to chodźmy coś wypić! — rzekł pan Tristam, uprowadzając przyjaciela.
Przechodzili przez wspaniale sale Luwru, przez chłodne, nawpół ciemne galerje, kędy stoją nagromadzone arcydzieła rzeźbiarskiej sztuki, potem przez schody i olbrzymi dziedziniec. Newman w przechodzie rozglądał się do koła, żadnej wszakże nie czynił uwagi, dopiero gdy wyszli na ulicę, rzekł do swego towarzysza:
— Zdaje mi się, że będąc na pańskiem miejscu, byłbym tu przychodził przynajmniej raz na tydzień.
— Ale gdzie tam... anibyś pomyślał o tem! Tak się to panu zdaje, a ja pewien jestem, żebyś tego nie zrobił: zabrakłoby ci czasu. Postanawiałbyś sobie zawsze, że pójdziesz, odkładałbyś z dnia na dzień i w końcu nie pokazałbyś się tu nigdy. Lepsze bo też masz w Paryżu rozrywki, większe przyjemności niż wałęsanie się po galerjach. We Włoszech — to inna rzecz; to kraj jedyny do oglądania obrazów; zaczekaj więc aż tam pojedziesz. Musisz nawet być we Włoszech koniecznie, jest to ostateczny dyplom na prawdziwego turystę. Obrzydły to kraj... poczciwego cygara nawet nie dostaniesz.
Obaj panowie szli wolno ulicą Rivoli do Palais Roval, gdzie przy małym stoliczku przed kawiarnią zasiedli. Był to wielki czworoboczny dziedziniec rojący się od ludzi; fontanny biły słupami wody, wojskowa orkiestra przygrywała, grupy krzeseł stały pod wszystkiemi lipami a zwinne, strojne mamki w białych czepeczkach siedziały na ławkach do koła ze swojemi berbeciami. Jakaś rzewna wesołość unosiła się ponad całą tą sceną i Christopher Newman czuł, że to był charakterystyczny, iście paryzki obrazek.
— A teraz opowiedzże mi pan swoje dzieje! — odezwał się pan Tristam skosztowawszy napoju, który na jego wezwanie postawiono przed nimi. — Z jakiemiż nosisz się pomysłami, z jakiemi planami? zkąd przyjeżdżasz i dokąd dążysz? Przedewszystkiem zaś, gdzie stanąłeś?
— Grand Hotel, — odpowiedział Newman.
Pan Tristam ściągnął tłustą swą twarz w fałdy lekceważenia.
— O! to wybór niestosowny! Musisz się pan ztamtąd wyprowadzić!
— Wyprowadzić? — powtórzył Newman; — ależ to najpiękniejszy hotel w jakim kiedykolwiek mieszkałem!
— Panu wcale niepotrzeba pięknego hotelu; pan powinieneś mieć małe, ciche, eleganckie mieszkanko, służbę własną, a żwawą...
— Ależ w hotelu służba łamie nogi gdy tylko dotknę dzwonka, — mówił Newman — a co się tyczy poszanowania mej osoby, to jej nie szczędzą czołobitnych ukłonów, ani szastań nogami!
— Niezawodnie dajesz im pan zawsze na piwo. To bardzo niestosowne.
— Zawsze? o, nie. Wczoraj naprzykład przyniósł mi coś hotelowy służący i potem stał, czekając na datek. Podałem mu krzesło i poprosiłem go siedzieć. Czy to było niestosowne?
— I bardzo!
— Wtedy wyszedł natychmiast. Bądź co bądź ten hotel mnie bawi. Co mi po elegancji, skoro ta mnie nudzi!
Wczoraj wieczorem siedziałem do drugiej w nocy w dziedzińcu Grand Hotelu i patrzałem na kręcące się tam tłumy...
— Jak widzę, łatwo pana zadowolnić. Zresztą rób jak ci się podoba. Człowiek w pańskiem położeniu może się powodować wyłącznie swemi upodobaniami. Musiałeś zebrać góry złota, co?
— Zarobiłem dosyć... nie przeczę.
— Szczęśliwy człowiek, który może to o sobie powiedzieć! Ale to dosyć, ile właściwie znaczy?
— Tyle ile potrzeba aby czas jakiś wypocząć, i zapomnieć o tem zdzierstwie, które się zowie handlem, — obejrzeć się nieco po świecie, przeżyć kilka dni szczęśliwych, ukształcić swego ducha i... gdybym nabrał do tego ochoty... ożenić się.
Newman mówił wolno, nieco oschłym głosem i z częstemi przerwy. Był to wprawdzie zwykły jego sposób mówienia, wszelako tym zwierzeniom nadawał dziwną jakąś wybitność.
— Na Jowisza, plan co się zowie! — zawołał pan Tristam. — Wszystko to istotnie kosztuje grosza niemało, zwłaszcza też żona, — jeśli z sobą nie przynosi posagu, jak to właśnie było z moją. Ale... jakim sposobem przyszedłeś pan do majątku?
Newman zsunął kapelusz na tył głowy, ręce skrzyżował na piersi i nogi wyciągnął; słuchał muzyki, rozglądał się po ruchliwym tłumie, przypatrywał pluskającym fontannom, mamkom, piastunkom i dzieciom.
— Pracowałem, — odpowiedział wreszcie.
Tristam poglądał nań przez chwil kilka i łagodnem swem okiem zmierzył od stóp do głów postać swego przyjaciela.
— W jakim kierunku pan pracowałeś? — zapytał wreszcie.
— W najrozmaitszych.
— Widzę, że pan jesteś kuty na wszystkie cztery nogi... hę?
Newman wciąż spoglądał na mamki i niemowlęta, nadawały one obrazkowi miejskiemu cechę jakiejś pierwotnej, pasterskiej prostoty.
— Tak jest, — wymówił po chwili. I zachęcony przez towarzysza, opowiadał mu w krótkości swoje dzieje od chwili ostatniego spotkania. Było to życie pełne czynu, pracy, łamania się, iście życie mieszkańca wschodnich Stanów, przeważnie złożone z pasma przedsiębiorstw, których szczegółów nie będziemy powtarzali czytelnikowi. Newman po ukończeniu wojny wyszedł z wojska w stopniu jenerał-majora; w tym razie bez uszczypliwości, zaszczyt ten znalazł ramiona godne go dźwigać. Ale jakkolwiek Newman umiałby w potrzebie dowodzić potyczką, wszakże zawód ten wcale mu się nie podobał; cztery lata spędzone pod chorągwiami pozostawiły w umyśle jego samo tylko gorzkie przeświadczenie, jak tam wiele drogocennych marnuje się rzeczy; życie, czas, pieniądze, zabiegi pracy i przemysłu, młodzieńcza siła i energja... Z namiętnym też zapałem, z niezłomną siłą woli rzucił się do zajęć innych, mniej wojowniczych. Naturalnie, gdy złożył epolety równie był ubogim, jak wówczas, gdy je przypinał i jedynym kapitałem, jakim mógł rozporządzać, była silna wola i zręczność szybkiego oceniania celów i środków. Nadludzkie niemal wysiłki i działalność bezprzestanna były dlań tak koniecznemi, jak powietrze do oddychania; i zaprawdę, nigdy tak nawskróś dzielna postać męzka nie dotknęła swą stopą ziemi zachodnich Stanów. Doświadczenie i uzdolnienie towarzyszyło mu wszędzie. Rękę swą, a równocześnie i głowę nie do jednej przyłożył on rzeczy; był przedsiębiorczym w wyższem, wznioślejszem tego słowa znaczeniu; był awanturniczym niemal, częstokroć szalenie śmiałym i zakosztował zarówno gorzkich zawodów jak najświetniejszego powodzenia; ale był to człowiek zrodzony do prób ciężkich i lubo party żelazną dłonią konieczności, zdołał jej zawsze jeszcze wydrzeć jakąś chwilę prawdziwej radości. Przez czas niejaki niepowodzenie było stałym jego udziałem; wszystko, czego dotknął zamieniało się nie w złoto, jak w starej baśni, ale w popiół.
Raz, gdy to uporne prześladowanie losu doszło do zenitu, przyszło mu na myśl, że chyba w sprawy świata mięsza się jakiś nadludzki żywioł, co je krzyżuje i układa wedle własnych zachcianek; zdało mu się, że jest coś silniejszego w życiu nad własną człowieka wolę. Wszakże owo coś tajemnicze, według niego, mogło tylko być szatanem, i dla tego też poczuł w głębi serca namiętną, osobistą nienawiść ku temu zuchwałemu przeciwnikowi. Doświadczył na sobie co to jest stracić kredyt, wyczerpać go do dna, nie módz znikąd dostać bodaj jednego dolara, i pod noc znaleźć się w całkowicie obcem mieście, bez grosza w kieszeni.
Wśród takich to okoliczności przybył do San Francisco, które później było areną najświetniejszych jego powodzeń. A jeśli wonczas, jak niegdyś Benjamin Franklin w Filadelfji, przechodząc ulicami miasta nie gryzł suchej, groszowej bułki, to dla tego tylko, że brakło mu potrzebnych do tej sceny akcesoryj — mianowicie, owej bułki. W najciemniejszych dniach życia jedno miał tylko pragnienie — praktyczne to jest: wyjście z tego zaklętego koła. Wreszcie dopiął celu, przebił się, wypłynął na spokojne wody i z lichwą wydarł losowi straty swe i ogromny majątek.
Może się wydać straszliwie rubaszną, pozbawioną wszelkich form piękna ta żądza zdobycia grosza; tak jest, nasz bohater postawił sobie za jedyny cel w życiu „zrobienie majątku,“ wedle własnych przekonań rzuconym był na to w świat, by zuchwałemu, wyzywającemu losowi wydrzeć złoto — im więcej tem lepiej. Myśl ta wypełniała w zupełności jego widnokrąg duchowy i zadawalniała wyobraźnię. Jak użyć następnie tych pieniędzy, co może zrobić człowiek z życiem, przez które udało mu się szczęśliwie poprowadzić złoty potok — o tem aż po trzydziesty szósty rok życia nie myślał. Życie było mu jawną acz hazardowną grą, w której wysokie na kartę rzucał stawki. Wygrał nakoniec i zgarnął swą wygranę; cóż miał teraz z nią robić?
Jakieś niewyraźne ogarnęło go przeczucie, że na to pytanie więcej jest możliwych odpowiedzi, niż o tem śniła jego praktyczna filozofja; obecnie przeczucie to coraz w nim rosło, coraz łagodniej a silniej żłobiło się w jego umyśle.
— Muszę się przyznać — ciągnął dalej Newmam, że tu w Paryżu nie czuję się bynajmniej przebiegłym Yankesem, szczwanym giełdzistą. Zdumiewające zwykle ludzi moje przemysłowe talenta na nic mi się tu nie przydają. Czuję się tak niezaradnym jak małe dziecko, i lada dzieciak mógłby być moim przewodnikiem.
— O, to niechże ja będę tym dzieciakiem! zawołał Tristam żartobliwie, wezmę pana za rękę i poprowadzę. Zaufaj mi!
— Jestem wytrwałym pracownikiem, ale bardzo miernym hulaką — ciągnął Newman. Puściłem się na wędrówkę po obcych krajach, aby się zabawić, ale wątpię, czy będę wiedział jak się wziąść do tego.
— O! nauka nie trudna.
— Być może, że się nauczę hulać, ale lękam się, że to będzie mechaniczna, czysto pamięciowa nauka. Mam po temu najlepszą wolę w świecie, jednakże umysł mój nie rozwinął się w tym kierunku. Jako hulaka nigdy nie będę oryginałem, jakim wedle mego przekonania, pan być musisz.
— O tak, ja jestem oryginałem, niby w rodzaju owych, któreśmy tam oglądali, w galerji Luwru — rzekł Tristam.
— A potem, nie chciałbym z igraszki zrobić pracy, jak poprzednio z pracy nie robiłem igraszki — ciągnął dalej Newman. Pragnę rzecz lekką brać też lekko. Czuję się nad wyraz leniwym i chętnie posiedziałbym ot tu, pod tem drzewem z pół roku, słuchając orkiestry. Wymagam tylko, aby muzyka, której mam się przysłuchiwać, była dobrą.
— Muzyka i obrazy! Chryste panie, cóż za gust wyrafinowany! Pan jesteś tem, co żona moja nazywa: „intellektualnym.“ Ja tem nie jestem ani trochę. Ale my wynajdziemy dla pana coś lepszego nad siedzenie pod drzewami. Najprzód, musisz pan ze mną iść do klubu!
— Do jakiego klubu?
— Do klubu Occidental. Tam spotkasz pan wszystkich bawiących tu Amerykanów, a przynajmniej najlepszych. Naturalnie... grasz w karty?
— Co też panu do głowy przychodzi! — zawołał Newman. Nie zechcesz mnie przecież zamknąć w klubie i przykuć do zielonego stolika? Nie na to przyjechałem z tak daleka!
— Więc po cóż u kata przyjechałeś tu pan wreszcie? W St. Louis byłeś bardzo szczęśliwym, jeśli ci się zdarzała sposobność zagrania w karty; dziś jeszcze pamiętam jak mi nieraz do czysta wymiotłeś kieszenie!
— Przyjechałem do Europy, aby się po niej rozejrzeć i wyciągnąć ztąd o ile możności jak najwięcej korzyści. Chciałbym zobaczyć wszystkie osobliwości i spróbować tego wszystkiego, co tu robią rozumni ludzie.
— Rozumni ludzie? — zawołał Tristam i aż podskoczył na krześle. Mocno obowiązany za komplement. Więc ja należę do głupców?
— Bynajmniej, mój kochany panie, ja nie lekceważę ani pana, ani nikogo i niczego w ogóle. Nie jestem dumnym, mogę pana zapewnić — ani trochę dumnym i z tego to właśnie powodu pragnę wziąć sobie za wzór ludzi rozumnych.
— A więc choć nie jestem „różą“, jak mówią w tym kraju, to przynajmniej żyłem w jej pobliżu. I ja znam rozumnych ludzi, z którymi mogę pana zapoznać!
— Bardzo rad będę z ich poznania.
Tristam zaczął kręcić się niespokojnie, popatrzał z boku na przyjaciela, a potem spytał:
— Cóż u kata zamierzasz pan robić? Czy chcesz napisać książkę?
Christopher Newman przez chwilę kręcił w milczeniu wąsa, nakoniec odpowiedział zwolna:
— Przed kilkoma miesiącami zdarzyło mi się pewnego dnia coś szczególniejszego. Przybyłem do New - Yorku w naglącym interesie — dosyć to długa historja. Chodziło o to, by w pewnej korzystnej sprawie ubiedz kogoś. Ów ktoś raz, dawniej już, wypłatał mi niegodziwego figla; powziąłem do tego człowieka niechęć i przysiągłem sobie, że przy pierwszej sposobności — mówiąc w przenośni — muszę mu czaszkę roztrzaskać. Rzecz szła o sześćdziesiąt kilka tysięcy dolarów. Jeśli udałoby mi się dokazać tego, by je ów jegomość stracił, byłby to dla niego cios, który musiałby poczuć, a w istocie nie zasługiwał on na względność. Wskoczyłem w dorożkę — i w tym to właśnie historycznym, nieśmiertelnym fjakrze zdarzyła mi się owa szczególniejsza historja, o której tu mówię. Był to powóz podobny do wszystkich fjakrów, tylko brudniejszy jeszcze. Być może żem się zdrzemnął; całą noc byłem w podróży i mimo wzruszenia, w którem utrzymywało mnie podjęte przedsięwzięcie, czułem potrzebę snu. To pewna, że zbudziłem się nagle z mojej drzemki, czy też bezwiednego, głębokiego jakiegoś marzenia, z najdziwniejszem w świecie uczuciem, mianowicie z śmiertelnym wstrętem do czynu, który zamierzałem spełnić przed chwilą. Nagle jakoś objęło mnie to uczucie, tak jak w jednej chwili przejmuje nas ból, zbudzony w dawnej już ranie. Nie umiałem sobie wytłumaczyć co to znaczy; czułem tylko nieprzeparty wstręt do całej tej sprawy, czułem jak mi ręce opadły bezwładnie. Myśl o stracie owych sześćdziesięciu tysięcy dolarów, jeśli im pozwolę niepowrotnie się wymknąć z rąk moich, wydawała mi się niby najprzyjemniejszą rzeczą w świecie. A cały ten proces odbywał się w moim duchu, wbrew mej własnej woli, a ja nań patrzyłem niby na jakąś sztukę, odgrywaną na deskach teatru. Wierzaj mi pan, w naszem wnętrzu dzieją się często rzeczy, z których my djabelnie mało co rozumiemy.
— I podczas gdyś pan tak siedział w owym fjakrze, przyglądając się temu scenicznemu, jak nazwałeś, widowisku — przerwał mu Tristam, pański przeciwnik śmiało zagarnął i zsypał w swój worek sześćdziesiąt tysięcy dolarów?
— O tem nic już nie wiem! Prawdopodobnie, że tak uczynił, ja nie dowiadywałem się o to. Mój fjakr zatrzymał się przed domem na Wall-Street, 1 do którego miałem zamiar się udać; ale ja spokojnie siedziałem w powozie nie myśląc wysiadać; nakoniec woźnica zszedł z kozła, widocznie w obawie, czym mu przypadkiem nie zamienił w karawan jego powozu. I doprawdy równie mi było trudno zeń wysiąść, jak gdybym istotnie był trupem. Co się ze mną stało? Pan byś to pewnie nazwał chwilowem zniedołężnieniem umysłu. Wszystko, czegom w tej chwili pragnął, było co najszybsze opuszczenie ulicy Wall-Street; kazałem się wieść do przewozu Brocklyn, zkąd poleciłem mu jechać do miasta. A że pierwotnie kazałem mu był co koń wyskoczy dążyć do miasta, ręczę, że wziął mnie za warjata. Może i byłem nim, ale w takim razie dotąd nim jestem. Cały ranek spędziłem na przyglądaniu się młodym wiosennym listeczkom drzew na Long-Island. Sprzykrzył mi się cały świat handlowy, zmęczyły i znudziły interesa; parło mnie coś, by się z wszystkiego otrząsnąć, wszystko zerwać od razu i rozpocząć spokojne życie; miałem dość pieniędzy, a jeśli mi to, co miałem, nie wystarczało, wina to już była moja a nie pieniędzy. Zdawało mi się, iż w dawną mą skórę nowy jakiś wstąpił człowiek i człowiek ten tęsknił do nowego jakiegoś, innego świata. Skoro się zaś czego pragnie tak gorąco, nie nie ma nic lepszego, jak wystarać się o spełnienie pragnień. Nie pojmowałem ja ani trochę tego wszystkiego, ale puściłem Christopherowi Newman wodze, niech sam sobie szuka drogi. Skoro mogłem tylko wyrwać się z dotychczasowych więzów, wyjechałem do Europy, i tak się stało, że tu dziś jestem.
— Należało panu ten cudowny fjakr z całem dobrodziejstwem inwentarza zakupić natychmiast — zauważył Tristam,—podobnego pojazdu nie godzi się przecież pozostawiać swym bliźnim. No — i zupełnie wycofałeś się pan z interesów?
— Odstąpiłem mego miejsca przyjacielowi; jeśliby mię kiedy jeszcze wzięła ochota, mogę napowrót wziąć się do przemysłu. Nie mógłbym nawet założyć się, czy w przeciągu roku cala ta operacja się nie powtórzy, tylko w odwrotnym stosunku. Będę siedział w gondoli lub na grzbiecie wielbląda i nagle poczuję potrzebę rzucenia tego wszystkiego. Tymczasem wszakże jestem najkompletniej swobodny. Postarałem się o to nawet, by mnie żadne listy dotyczące interesów nie dochodziły.
— O, ależ to prawdziwie książęca zachcianka, un caprice de prince! — wymówił Tristam. Cofam moje słowo; taki jak ja biedak, nie może panu być pomocnym w wynalezieniu rozrywek. Powinienbyś pan kazać się przedstawiać koronowanym głowom.
Newman popatrzał nań przez chwilę badawczo, potem ze zwykłym swym spokojnym uśmiechem spytał:
— Jak się to robi?
— Patrzcie państwo! to mi się podoba! — zawołał Tristam. — Widzę, że pan bierzesz to najzupełniej na serjo!
— Naturalnie, że co mówię — mówię na serjo. Czyż nie powiedziałem panu, że dążę do tego co najwyższe, co najlepsze? Wiem ja wprawdzie, że za sam pieniądz nie dostanie się tego, co najlepsze w świecie, ale sądzę, że pieniądz do wielu rzeczy skutecznym jest środkiem. Obok tego gotów jestem wiele sobie zadać trudu, na wiele wysiłków jestem przygotowany.
— Nie jesteś pan bojaźliwym? co? nie zrażasz się łatwo?
— Tego prawdziwie nie umiałbym powiedzieć. Pragnę najwspanialszych rozrywek, jakie sobie tylko człowiek stworzyć może — ludzi, miejscowości, sztuki, natury, wszystkiego! Pragnę widzieć najwyższe góry, najbłękitniejsze jeziora, najznakomitsze obrazy, najładniejsze kościoły, najsławniejszych mężczyzn i najpiękniejsze kobiety!
— W takim razie powinieneś pan osiąść w Paryżu. Wedle tego, co ja wiem o nim, nie ma w nim wprawdzie gór niebotycznych, a jedyne jezioro w bulońskim lasku nie grzeszy zbytkiem błękitu; wszystko inne zresztą natomiast znajdziesz pan tutaj: ogromną moc obrazów, kościołów, niezliczony zastęp sławnych ludzi i najrozmaitszej pięknosci kobiety.
— Czy warto jednak osiadać w Paryżu, gdy lato jest już niemal przededrzwiami?
— Więc latem wyjedziesz pan do Trouville!
— Co to jest Trouville?
— Najbardziej eleganckie kąpiele morskie, francuzkie Newport. Połowa kolonji amerykańskiej tam wyjeżdża.
— Czy to leży gdzie w pobliżu Alp?
— Tak mniej więcej, jak Newport w bliskości Rocky Mountains.
— O! kiedyż ja tak pragnę zobaczyć Montblanc i Amsterdam, i Ren i mnóstwo różnych innych jeszcze miejscowości. Przedewszystkiem zaś Wenecję, cudną, przepiękną Wenecję.
— A, — wymówił Tristam wstając z krzesła, — widzę już, że będę musiał pana zapoznać z moją żoną.
__________
Dopełnił nazajutrz tej ceremonji, gdy według umowy Christopher Newman przyszedł do niego na obiad. Państwo Tristam mieszkali poza jedną z owych jaskrawo białych fasad, zdobiących zbytkowną swą monotonnością szerokie avenues, wzniesione fabrycznie w pobliżu tryumfalnego łuku przez barona Hausmanna. Mieszkanie ich obfitowało w komfort nowoczesny, a Tristam pospieszył zwrócić uwagę gościa na główne skarby domu: lampy gazowe i kominki.
— Jeśli pana kiedy napadnie tęsknota za ojczyzną — mówił, musisz przyjść do nas. Posadzimy cię przed kominem, zapalimy jasny płomień gazowy i...
— I odejdzie pana tęsknota za krajem! — szybko dokończyła pani Tristam.
Małżonek jej popatrzył zdumiony; żona jego miała czasami jakiś ton, który mu się zdawał niezbadany; za nic w świecie nie śmiałby twierdzić na pewno, czy u niej coś było żartem lub na serjo powiedziane. W rzeczy samej, okoliczności nie mało przyczyniły się do wyrobienia w pani Tristam pewnej wybitnej skłonności do ironji. Gust jej w wielu rzeczach był wprost przeciwnym upodobaniom jej małżonka, a jeśli dlań czasem czyniła ustępstwa, nie działo się to zawsze z wielkim wdziękiem. Miała ona swój odrębny planik postępowania, bardzo pozytywny, jak twierdziła, który określić wszakże przyszłoby jej samej pewnie z trudnością.
By uniknąć wszakże wszelkich nieporozumień, muszę tu dodać natychmiast, że jej malutki planik, obliczony na prywatne państewko w małżeńskiem państwie, nie domagał się koniecznie pomocy innej jakiejś osoby płci różnej; pani Tristam bynajmniej nie na to zbierała i chowała tak starannie cnoty, by niemi pokryć kokieterję. Różne były tego powody. Naprzód twarz jej była bardzo pospolitą i ona sama nie miała też najmniejszych iluzyj na punkcie swej zewnętrzności. Oceniła ją jak najdokładniej, znała jej wszystkie złe i dobre strony i poddała się swemu losowi nie bez walki wszakże. Młodą będąc jeszcze dziewczynką, nieraz po całych godzinach siedziała odwrócona od lustra i omal nie wypłakała oczu; potem z rozpaczy, a po części i trochę z zuchwałego lekceważenia losu, poczęła głośno uznawać się za najnielitościwiej upośledzoną pośród wszystkich kobiet — najbardziej dla niej natura była macochą; pragnęła — a grzeczność jej rodaków była jej tu rękojmią — by jej zaprzeczano i uspokojono w ten sposób. Dopiero gdy się przeniosła do Europy, poczęła w rzeczy samej filozoficznie zapatrywać się na tę kwestję. Bystry jej dar spostrzegawczy wkrótce dał jej przeświadczenie, że nie piękność jest pierwszym kobiety obowiązkiem, ale, że urok jej leży głównie w uprzejmości i umiejętności pozyskiwania sobie ludzi; że więcej powodzenia ma kobieta przyjemna niż piękna, i napotkała też tutaj tyle kobiet, podobających się mimo, że pięknemi nie były, iż teraz dopiero jak się jej zdało, pojęła swą misję. Niegdyś słyszała z ust natchnionego muzyka zdanie wypowiedziane do utalentowanego partacza: że głos piękny jest największą przeszkodą do dobrego śpiewu; przyszło jej na myśl, iż może tak samo piękna twarz jest przeszkodą do nabycia podbijającego ludzi obejścia. Pani Tristam przedsięwzięła odtąd być wyszukanie ujmującą i temu zadaniu poświęciła się z iście rozrzewniającą rezygnacją. Jak daleko byłaby zaszła w tym kierunku, powiedzieć nie mogę, na szczęście bowiem przerwała cały ten eksperyment au beau milieu. Tłumaczyła się z tego brakiem zachęty w kole bezpośrednio stanowiącem jej otoczenie; wszakże mam wielką ochotę przypuścić, że nie posiadała istotnego ku temu genjuszu, inaczej bowiem uprawiałaby dalej czarodziejską sztukę dla niej samej tylko. Biedaczka była straszliwie niedoskonałą. Zwróciła się więc do harmonji tualety, na którem to polu wiele miała zdolności, i pocieszała się odtąd tem, że się ubiera z niezrównaną dystynkcją i wytwornością. Dla tego to jedynie mieszkała w Paryżu, którego, jak twierdziła, znieść nie mogła, że w nim tylko dobrać można odpowiednich każdej cerze kolorów. A potem mieszkając po za Paryżem, trudnoby było niezmiernie dostać dobrych rękawiczek. Skoro jednak kto ją spytał, gdzie wolałaby zamieszkać, rzucała jaką nieoczekiwaną odpowiedź: w Kopenhadze lub Barcelonie, ponieważ podróżując po Europie, w każdem z tych miast po kilka dni spędziła. Poznawszy ją jednak bliżej, trzeba było przyznać, że w gruncie, mimo twarzyczki niepięknej acz inteligentnej, była to bez zaprzeczenia zajmująca kobieta. Z natury była skromną, trwożliwą. nieufającą sobie i byłaby pozostała takąż samą niezawodnie i wtedy nawet gdyby się była urodziła pięknością, nie miała w sobie bowiem próżności. Ale obok tego była podejrzliwą i gwałtowną zarazem — względem przyjaciół bardzo oględną i skrytą, przeciwnie dla obcych ludzi wylaną i niesłychanie otwartą. Pogardzała mężem i pogardzała więcej niż na to zasługiwał, boć wolno jej było nie wychodzić za niego. Kochała się kiedyś w rozumnym człowieku, który ją lekceważył i umyślnie tylko na to wyszła za głupca, by tamten, jeśli mu ona kiedy na myśl przyjdzie, powziął przekonanie, iż cała jej duchowa wartość była nie wielką, a uczucie, które mu tak niegdyś pochlebiało, bynajmniej nie pochlebnym dlań szałem. Niespokojna, niestała, niezadowolniona, marzycielka, fantastka bez osobistej ambicji ni dumy wygórowanej, ale obdarzona świetną imaginacją, była ona, jak już powiedzieliśmy wyżej istotą bynajmniej niedoskonałą. Tak w dobrem jak złem znaczeniu pełno w niej było naleciałości nieprowadzących do niczego, mimo to wszakże czułeś w jej duszy iskrę świętego ognia.
Newman czuł zawsze pewien pociąg do towarzystwa kobiet — przenosił je nad męzkie, a dziś, zdala od żywiołów rodzinnego kraju i dotychczas zajmujących go obowiązków, w niem szukał wynagrodzenia tych braków. Pani Tristam podobała mu się bardzo; ona zaś otwarcie przyznawała się do wzajemnej dlań sympatji i od owego pierwszego spotkania nie jedną godzinę spędził w jej sąlonie. Po kilku rozmowach poufalszych byli już serdecznymi przyjaciółmi. Obejście się Newmana z kobietami było dość dziwne i trzeba było ze strony kobiety niemałej przenikliwości, by dostrzedz, że mu się podoba. Nie było w nim galanterji, w zwykłem tego słowa znaczeniu; nie używał w mowie komplimentów, nie miał na zawołanie gładkich zwrotów ani eleganckich, ujmujących manier. Podczas gdy w towarzystwie mężczyzn lubił żarty, ilekroć zajął miejsce na kanapie obok kobiety, natychmiast stawał się dziwnie poważnym. Nie był on bojaźliwym ani nieśmiałym i o ile niezręczne obejście wynika z tworzliwego usposobienia, nie był niezręcznym; poważny, uważający, uprzejmy, często skąpy w słowa, był on w obec kobiet pełen szacunku i zachwytu. Uczucie to nie wynikało u niego bynajmniej z teorji, nie było nawet jakimś wyższym stopniem sentymentalizmu; bardzo mało się zastanawiał nad „stanowiskiem“ kobiety i nie bywał nawiedzanym, ni to w skutek sympatji, ni z innych powodów, zmorą „prezydentów w spódnicy“. Jego usposobienie dla kobiet i obejście, były po prostu rezultatem wrodzonej mu dobroduszności, a w części też instynktownem i prawdziwie demokratycznem przyznaniem równych praw każdemu. A potem wiele tradycyj dotyczących kobiet, dla niego były świeżemi, osobistemi wspomnieniami — on bo nigdy nie czytał żadnego romansu! Bystrość spostrzeżeń, przebiegłość, takt i trafny sąd kobiet zdumiewały go, ztąd uważał je za cudownie zorganizowane istoty. I jeżeli to prawda, że człowiek wśród pracy musi mieć w duszy jakąś religię lub przynajmniej jakibądź ideał, to metafizycznem natchnieniem Newmana było przypuszczenie jakiejś ostatecznej odpowiedzialności w obec rozświeconego jasną myślą kobiecego czoła.
Większą część czasu poświęcał słuchaniu dobrych rad pani Tristam, — rad, o które, mówiąc między nami, nigdy nie prosił. I nie byłby wstanie prosić o nie, nie miał bowiem najmniejszego pojęcia o trudnościach, a tem samem nieciekawy był środków ich usunięcia.
Splątane, pełne kombinacji życia Paryża wrące wokoło niego, zdało mu się jak najprostszem zjawiskiem; było ono dlań zajmującym widokiem, ale nie zapalało jego wyobraźni, ani drażniło ciekawości. Włożywszy ręce w kieszenie przyglądał mu się dobrodusznie, pragnął się przypatrzeć i przysłuchać wszystkiemu, co miało jakąś wagę, robił często własne spostrzeżenia ale o sobie, o własnem swojem „ja“ w tym wirze zapomniał. Dopiero „dobre rady“ pani Tristam zwróciły go znów w głąb siebie samego
Cieszył się gdy mówiła o nim, — przedmiot ten ożywiał zwykle ich dlugie rozmowy — uważał to jako jeden z dowodów tak miłej jej otwartości; ale nie myślał nigdy stosować się do jej przestróg, zapominał nawet o nich natychmiast, skoro się z nią rozstał. Pani Tristam za to przywłaszczyła go sobie całkowicie; był on dla jej myśli najbardziej zajmującym przedmiotem, jaki przed nią stanął od kilku miesięcy. Pragnęła coś z nim począć — co? — cokolwiekbądź — sama nie zdawała sobie z tego jasnej sprawy. Tyleż bo tam w nim było zalet: taki był bogaty, tak silny, tak spokojny, przyjacielski, pełen dla wszystkich życzliwości, dobrego humoru, że jej imaginację utrzymywał w ciągłem natężeniu. Zanim wszakże ułożyła sobie jakibądź plan postępowania z nim, polubiła go niezmiernie, mówiła mu często, że „nieznośnie czuć go było Zachodem 2 “ ale w orzeczeniu tem, przysłówek „nieznośnie“ był nieszczerym. Wszędzie prowadziła z sobą Newmana, zapoznała go z kilkoma tuzinami ludzi i niesłychanie chełpiła się tą swoją zdobyczą. Newman przystawał na każdy jej projekt, z wszelką gotowością podawał każdemu przedstawionemu sobie rękę, bez względu na osobistość, i dalekim był zarówno od nieśmiałej skromności jak od dumy. Tom Tristam skarzył się na egoistyczną chciwość swej małżonki i twierdził, że nigdy ani na pięć minut nie ma dla siebie przyjaciela. Gdyby był wiedział, że rzeczy taki wezmą obrót, nie byłby go nigdy przyprowadził na Avenue d’Eylau. Obaj ci panowie nigdy, co prawda w nazbyt bliskich nie zostawali z sobą stosunkach, Newman wszakże pamiętał dobrze pierwsze wrażenie, jakie na nim Tom zrobił i w głębi duszy przyznawał twierdzeniu pani Tristam zupełną słuszność. Tak, mąż jej był bardzo pospolitym śmiertelnikiem. Wprawdzie pani Tristam nigdy na tym punkcie żadnych nie robiła mu zwierzeń, jednakże tajemnicę jej sam odgadł natychmiast. Mając lat dwadzieścia pięć, Tom był tem, co nazywamy bon garçon i pod tym względem nic a nic się nie zmienił; a przecież od człowieka w jego wieku można się było spodziewać czegoś więcej. Ludzie mówili o nim, że jest bardzo towarzyskim, było to przecież tak mało jego zasługą, jak mało jest zasługą gąbki, że zanurzona w wodzie wciąga ją w siebie, a towarzyskość jego nie była też osobliwszego gatunku. Był on strasznym gadułą i plotkarzem i — aby nędznym dowcipem wywołać śmiech w towarzystwie, gotów był nie oszczędzić nawet dobrego imienia sędziwej swej matki. Newman wprawdzie z upodobaniem pielęgnował dawne wspomnienia, wszakże nie mogło to ujść jego uwagi, że Tristam, w chwili gdy go poznajemy, należał do ludzi dość lekkomyślnych. Jedynem jego marzeniem i pragnieniem było: zagrać partję wista w klubie, znać imiona wszystkich kokietek, mieć jak najwięcej znajomości, usta napychać sobie truflami i odwilżać szampanem, a z pośród różnorodnych atomów, z jakich składała się amerykańska kolonja w Paryżu, wyławiać wszystkie skandaliki i ploteczki. Tristam był bezwstydnie leniwym, nie grzeszył żadnym rodzajem odwagi, był zmysłowym — głupio dystyngowanym, nadętym i do form przywiązanym bałwochwalczo.
Gniewał on najwięcej naszego znajomego tonem swoich przycinków, wymierzanych przeciw rodzinnemu krajowi, i Newman pojąć nie mógł, czemu Stany Zjednoczone nie są dość dobremi dla pana Tristama.
Newman nie był nigdy samowiednym patrjotą, ałe obrażało go to, że przyjaciel tak pogardliwie traktował ojczyznę; aż raz wreszcie obruszył się i oświadczył, że Stany Zjednoczone sa największym świata krajem, który śmiało zdołałby całą Europę schować do kieszeni i że Amerykanin, który pozwala sobie tak je lekceważyć, powinienby być zakutym w kajdany, odesłanym do Bostonu i skazanym na wieczne zamieszkiwanie w tem mieście. Był to, wedle pojęć Newmana, najwyższy stopień kary.
Ale Tom Tristam znosił cierpliwie nawet, gorsze łajania, więc też uśmiechał się tylko na przemowę swego przyjaciela i jak najspokojniej obstawał przy dawnej swej propozycji zaprowadzenia go do Occidental-Clubu.
Newman kilkakrotnie był na obiedzie w domu przy Avenue d’Eylau, a gospodarz zawsze proponował, by po obiedzie poszli do klubu. Pani Tristam protestowała i oświadczyła, że mąż jej wszystkie swe zdolności zużywa jedynie na to, by ją gniewać i wymyślać dla niej coraz to nowe przykrości, na co Tristam odpowiadał:
— O nie, o to nie staram się nigdy, moja droga. Wiem, że i bez wszelkiej świadomej pomocy z mej strony, jestem ci dostatecznie niemiłym.
Dla Newmana nieznośnym był widok małżeństwa, żyjącego na takiej stopie i pewnym był, że jedno z dwojga musiało być bardzo nieszczęśliwe. Nie trudno było zgadnąć, że tym nieszczęśliwym nie był Tristam.
Pani Tristam miała obok swego salonu balkon, na którym spędzała najczęściej czerwcowe wieczory — i Newman otwarcie się do tego przyznawał, że ten balkon, nad klub przenosi. Balkon okrążały wonne, kwitnące rośliny, a wychyliwszy się nieco, można było widzieć całą ulicę i Łuk tryumfalny z majaczącemi, w niepewnem świetle gwiaździstego nieba, rzeźbami bohaterskich czynów przeszłości.
Czasami Newman dotrzymywał slowa danego Tristamowi i w pół godziny po nim szedł do klubu, czasem wszakże zapominał o tem. Gospodyni zarzucała go zwykle tysiącem pytań, dotyczących jego samego. Opowiadał więc jej o swojem życiu i losach, przytaczał mnóstwo anegdot z pobytu w Stanach zachodnich, co wszystko było dla niej nowością, była bowiem rodem z Filadelfji, a od lat ośmiu mieszkała w Paryżu. Jak każdą kobietę, interesowała ją bardzo kwestja, czy jej nowy znajomy kochał się kiedy, ale to prawdziwie, namiętnie, i gdy ubocznemi pytaniami nie udało jej się dójść w tej mierze do żadnej wiadomości, raz wreszcie rzuciła mu wprost to pytanie. Zawahał się chwilę, a potem stanowczo odpowiedział:
— Nie.
Wyznała mu, że dowiaduje się o tem z przyjemnością, potwierdza to bowiem jej moralne przekonanie.
— Jakież to?
— Że pan jesteś człowiekiem bez serca.
— Doprawdy? — spytał poważnie; czyż w rzeczy samej masz mnie pani za takiego? Po czemże poznajesz pani człowieka zdolnego do miłości?
— Tego określić nie mogę, — odpowiedziała pani Tristam wymijająco — i tego też nie mogłabym orzec stanowczo, czy pan lekko bierzesz miłość, czy też czujesz głęboko.
— Wierzaj mi pani, że jestem zdolny do tego drugiego.
— Jestem pewną, że gdybym panu powiedziała ot tak, stanowczo... że nie jesteś zdolnym do uczucia, uwierzyłbyś mi bez wahania.
— Stanowczo? — powtórzył Newman. Spróbuj pani... zobaczymy.
— Uwierzyłbyś mi niezawodnie, tylko... nie troszczyłbyś się o to.
— O, przeciwnie. Bardzoby mnie to obeszło, alebym pani nie uwierzył, — odparł Newman. Rzecz się tak ma: dotychczas brakło mi czasu na zajmowanie się uczuciem. Mnie pochłaniały czyny .. musiałem więc innym pozostawić marzenia. Dotąd starałem się tylko dać poczuć innym.
— Wyobrażam sobie, że umiałbyś pan przeprowadzać tę zasadę z nieubłaganą konsekwencją.
— Nie wiem... być może.
— Musisz pan być okropnym, kiedy się rozgniewasz.
— Ja się nie gniewam nigdy.
— No, ale bywasz pan kwaśny, zły, niezadowolniony.
— Nigdy — a przynajmniej od bardzo dawnego czasu, bo nawet sobie przypomnieć nie mogę.
— Trudno temu uwierzyć, — mówiła pani Tristam. — Mężczyzna musi czasem gniewać się mimo chęci, a pan nie jesteś ani tak dobrym, ani znów tak złym, abyś mógł być zawsze w dobrym humorze.
— Nie przeczę, utracam go niekiedy, ale może raz na pięć lat zaledwie.
— Strzeżże się pan, bo zdaje mi się, że ten czas teraz się zbliża, — mówiła z uśmiechem gospodyni domu. Jestem pewna, że zobaczę pana rozgniewanego na serjo, za nim upłynie pół roku od naszego poznania się.
— Czy pani chcesz mnie do tego doprowadzić?
— Bo też bierzesz pan wszystko zbyt ftegmatycznie, zbyt chłodno. To mnie gniewa i drażni. A przytem jestes pan zanadto szczęśliwym. Posiadasz to, co jest najmilszą rzeczą w świecie, mianowicie przeświadczenie, że na każdą doznaną przyjemność zapracowałeś z góry i żeś ją z góry opłacił.
— Prawda, zdaje mi się, że jestem szczęśliwym — odpowiedział Newman w zamyśleniu.
— Ale też miałeś pan istotnie szalone szczęście.
— To zależy: miałem wiele szczęścia w kopalniach miedzi, daleko mniej przy przedsiębiorstwach kolejowych a już stanowcze nieszczęście przy szukaniu nafty.
— Miło to dowiadywać się, jakiemi drogami Amerykanie dochodzą do majątku. — I uśmiechnęła się ironicznie. Ale teraz świat cały stoi dla pana otworem... możesz żyć i używać.
— To prawda, ale są w tem wszystkiem i ciemne strony. Nie jestem dość uzdolnionym, nie dość „światłym“ jak się zwykło mówić.
— Ależ tego nikt po panu nie wymaga, — odrzekła pani Tristam, natychmiast jednak dodała: — A przytem, jak sądzę, pan masz niepospolite zdolności.
— Mniejsza o to czy je mam czy nie; dość że pragnę zgotować sobie chwilę szczęścia, — ciągnął Newman. — Nie mam ani nadzwyczajnego wykształcenia, ani wykwintnego wychowania; nie mam pojęcia o historji świata, ani o sztuce, nie posiadam żadnego obcego języka — w ogóle: nie jestem uczony. Ale mimo to nie mam się za ograniczonego i sądzę, że ukończywszy moją podróż będę też wiedzieć sporo o Europie. Tu, — dodał po chwili, wskazując na piersi — czuję coś, czego nie umiałbym wytłumaczyć, — jakiś rodzaj potężnego, pełnego tęsknoty pragnienia, jakąś chęć wzniesienia się...
— Brawo! — zawołała pani Tristam, ależ to prześliczne. Widzę przed sobą barbarzyńca Zachodu występującego w arenę z całym swym zasobem niewinności i bezmiernej siły: przez chwilę pogląda na ten świat ostygły, wychłodły, bezkrwisty i bezsilny, a potem rzuca się nań jak na łup gotowy.
— Odwrotnie pani; ja obstaję przy tem, żem nie barbarzyńcą ale wysoce cywilizowanym człowiekiem. Jeśli mi pani nie wierzysz radbym jej dać dowody.
— Chciałabym bardzo dać panu sposobność dowiedzenia mi tego.
— Proszę mnie wystawić na próbę.
— To brzmi strasznie zarozumiale! — zauważyła gospodyni.
— Ja też nie przeczę, że mam o sobie wysokie wyobrażenie, — odparł spokojnie Newman.
— Radabym bardzo przekonać się... Daj mi pan czas, a zobaczymy czy ta zarozumiałość jest uzasadniona, — zawołała pani Tristam, i na chwilę zapadła w głębokie milczenie, jakby obmyślała już jakąś próbę dla Newmana.
Innym razem, gdy Newman znowu był u Tristamów na objedzie, a było to w niedzielę, którą Tom czcił zazwyczaj w ten sposób że nie brał kart do ręki, siedzieli wszystko troje na balkonie. Rozmawiano o najrozmaitszych przedmiotach; nagle pani Tristam oświadczyła Newmanowi, że byłby dla niego wielki czas się żenić.
— No, proszęż ja, co to za śmiałość u tej mojej żony? — odezwał się Tristam, który w niedzielę bywał zwykle dość cierpki i ostry.
— Nie sądzę przecież żebyś pan przysiągł na celibat, wszak prawda, że nie? — ciągnęła pani Tristam.
— Broń Boże! — odpowiedział Newman — przeciwnie, postanowiłem szukać sobie żony.
— To łatwa rzecz, niesłychanie łatwa! — wtrącił Tristam.
— W takim razie, — prowadziła pani domu rzecz swoją — nie zechcesz pan pewnie czekać aż do pięćdziesiątki?
— Wcale nie; nawet spieszno mi już bardzo!
— Niktby się tego z postępowania pańskiego nie domyślił. Czy pan chcesz czekać aż jaka kobieta sama ci się oświadczy?
— Bynajmniej, gotów jestem starać się i oświadczyć sam o przyszłą moją żonę. Niemało już myślałem nad tą kwestją.
— Udzielże mi pan choć części swoich myśli w tym względzie.
— Więc przedewszystkiem — odpowiedział zwolna Newman — chciałbym się bardzo dobrze ożenić.
— W takim razie radzę ci wziąść sobie żonkę sześćdziesięcioletnią! — przerwał Tristam.
— Pan rozumiesz ten wyraz: „dobrze“ — pod każdym względem? — badała pani Tristam.
— Zapewne, pod każdym względem. Trudno mię będzie zadowolnić.
— Pomnijże na tę prawdę streszczoną w francuzkiem przysłowiu: la plus belle femme du monde ne peut donner que ce qu’elle a!
— Skoro mnie pani pytasz, odparł Newman nie zwracając uwagi na przycinki Tristama, odpowiem z całą szczerością, że radbym bardzo ożenić się jak najprędzej. Czas bo też już niemały: nim się spostrzegę, gotówem dojść czterdziestki. Ale ponieważ nie ożeniłem się w namiętnym pospiechu lat dwudziestu — muszę teraz patrzeć trzeźwo i działać z rozmysłem. Niedość mi uniknąć porażki; potrzebuję tryumfu w całem znaczeniu tego słowa. A obok tego wszystkiego pragnę mieć wolny wybór; żona moja musi być przesliczną!
— Voilá ce qui s’apelle parler!—zawołała pani Tristam.
— O, bo ja o tem niezmiernie wiele myślałem.
— Może też i w ogóle zbyt wiele pan myślisz. Najlepiej by było po prostu zakochać się.
— Jeśli znajdę kobietę, która mi się spodoba, będę ją kochał całą duszą. Zona moja będzie bardzo szczęśliwą.
— Pan jesteś nieoceniony, doprawdy! — zawołała pani Tristam ze śmiechem. Co za szansa dla pięknych kobiet!
— Jesteś pani niesprawiedliwą, — odparł Newman. — Naprzód wyciągasz na słówka — a potem wyśmiewasz?
— Nie, zapewniam pana, że mówię jak najpoważniej. Na dowód tego zrobię panu propozycję. Czy chcesz abym cię wyswatała?
— Jakto? pani chcesz mi wyszukać żonę?
— O, już ją wyszukałam; chcę was tylko sprowadzić razem.
— Dajże pokój! — zawołał Tristam; — nie utrzymujemy przecież kantoru stręczeń. Newman gotów jeszcze pomyśleć, że zażądasz porękawicznego.
— Przedstaw mnie pani kobiecie, odpowiadającej moim wymaganiom a jutro ją zaślubię, — rzekł Newman.
— Dziwnie pan o tem wszystkiem mówisz, doprawdy... nawet niezupełnie pana rozumiem. Nie mogę żadną miarą pochwalać tej zimnej krwi i wyrachowania, z jakiem przystąpiłbyś do sprawy małżeństwa.
Newman milczał przez chwilę.