Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Groza i makabra w XIX-wiecznej Anglii.Zbiór opowiadań, w których mistrz powieści obyczajowej pokazuje swoje zaskakujące oblicze - twórcy mrożących krew w żyłach historii. Niektóre zebrane tu miniaturki można potraktować jako wprawki przed wielkimi dziełami (np. opowiadanie "O Goblinach, które uprowadziły grabarza" zawiera motywy rozwinięte później w "Opowieści Wigilijnej"). Mimo zwięzłej formy, błyskotliwy styl Dickensa stale czaruje czytelników. Dla miłośników klasycznych opowieści grozy, w stylu utworów Lovecrafta. -
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 121
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Charles Dickens
Tłumaczenie Violetta Dobosz
Saga
Dróżnik. Zbiór opowiadań
Tłumaczenie Violetta Dobosz
Tytuł oryginału Complete Ghost Stories
Język oryginału angielski
Wybór i układ: Paweł Marszałek
Zdjęcie na okładce: Shutterstock
Copyright © 1997, 2022 SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788728534076
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
W pewnym starym opackim miasteczku w tej części kraju, dawno, bardzo dawno temu — tak dawno, że historia ta musi być prawdziwa, bo wierzyli w nią bezwzględnie już nasi pradziadowie — urzędował kościelny i opiekun miejscowego cmentarza, niejaki Gabriel Grub. W żadnym razie nie należy przyjmować, że skoro ktoś jest grabarzem i czas mu upływa wśród pamiątek śmierci, to musi być człowiekiem posępnym i melancholijnym; grabarze bowiem to najweselsze istoty na ziemi, ja zaś miałem swego czasu zaszczyt być w bliskich relacjach z pomocnikiem kopidoła, który w prywatnym życiu i po pracy, zawsze dowcipny i skory do żartów, potrafił odśpiewać radosną piosenkę, ani słowem się nie zająknąwszy, albo i duszkiem wychylić solidną szklanicę. Gabriel Grub jednakże wyraźnie zadawał kłam temu, co tu przed chwilą powiedziałem, będąc posępnym i samotnym gburem o zrzędliwym, przykrym usposobieniu, człowiekiem, który zadawał się tylko sam z sobą i z oplecioną w wiklinę butelką mieszczącą się w wielkiej, przepastnej kieszeni jego surduta — człowiekiem witającym każdą wesołą twarz, jaką napotkał, grymasem tak wielkiej złośliwości i tak podłego humoru, że sam widok wywoływał u patrzącego gorsze samopoczucie.
Pewnej Wigilii krótko przed zmierzchem Gabriel zarzucił łopatę na ramię, zapalił latarnię i ruszył na stary cmentarz, jako że na rano miał być gotowy grób, a czując się markotnie, pomyślał, że może poprawi sobie humor, jeśli od razu zabierze się do pracy. Idąc starą ulicą, widział światło płonącego wesoło ognia odbijające się w starych okiennych szybach, słyszał głośny śmiech i radosne nawoływania tych, którzy się wokół niego gromadzili; widział krzątaninę przygotowań do radosnego świętowania i czuł najróżniejsze smakowite zapachy, które tym przygotowaniom towarzyszyły, dobywając się wraz z kłębami pary z kuchennych okien. Wszystko to żółcią zalewało serce Gabriela Gruba; za to gdy grupki dzieci wypadały z domów, przebiegały przez drogę i ledwo zdążyły zastukać do drzwi naprzeciwko, już witane były przez pół tuzina innych kędzierzawych nicponi, którzy je obstępowali, by po chwili pędzić wspólnie po schodach na górę i tam oddawać się świątecznym zabawom, grabarz uśmiechał się ponuro i mocniej ściskał łopatę, myśląc o odrze, szkarlatynie, pleśniawkach, kokluszu i całym mnóstwie innych przypadłości będących niczym miód na jego serce.
W lepszym już nastroju Gabriel kroczył przed siebie, pomrukując ponuro w odpowiedzi na radosne życzenia wypowiadane przez mijających go z rzadka bliźnich, aż skręcił w prowadzącą na cmentarz ciemną uliczkę. Nie mógł się już doczekać, by się znaleźć w tym, najogólniej mówiąc, przyjemnie mrocznym, przygnębiającym miejscu, do którego mieszkańcy miasteczka niezbyt chętnie się zapuszczali, no chyba że w biały dzień i przy słonecznej pogodzie; dlatego też poczuł się mocno wzburzony, słysząc jakiegoś ladaco na cały głos wyśpiewującego radosną świąteczną piosenkę akurat w jego azylu, który od czasów opactwa i mnichów o golonych głowach nazywany był Trumiennym Zaułkiem. W miarę jak Gabriel szedł dalej, a głos się przybliżał, zaczęło do niego docierać, że sprawcą hałasu jest mały chłopiec, który spieszy się, by wziąć udział w zabawie w którymś z domów przy starej ulicy, a chcąc sam sobie dotrzymać towarzystwa czy może wprawić się w radosny nastrój, śpiewa, krzycząc, ile sił w płucach. Gabriel zatem poczekał, aż chłopiec się z nim zrówna, po czym wepchnął go w kąt i stuknął latarnią w głowę pięć albo i sześć razy, ucząc nicponia cichszego zachowania. Kiedy chłopiec odszedł pospiesznie, trzymając się ręką za głowę i śpiewając już na zgoła inną nutę, Gabriel Grub zarechotał serdecznie i wszedł na cmentarz, zamykając za sobą bramę na klucz.
Zdjął palto, odstawił latarnię i wszedłszy do nieskończonego dołu, pracował przez jakąś godzinę ze stosownym zapałem. Ziemia jednak byłą zmarznięta i nie dawała się łatwo kruszyć ani nabierać na łopatę; księżyc, choć świecił, to był bardzo młody i rzucał niewiele światła na grób, który znajdował się w cieniu kościoła. W każdych innych okolicznościach, napotkawszy na takie przeszkody, Gabriel Grub czułby się markotny i nieszczęśliwy, ale tym razem taki był zadowolony, że uciszył śpiew małego łapserdaka, iż nie przejął się zbytnio marnym postępem prac; zajrzał raz jeszcze do grobu, kończąc na dziś, po czym zaczął zbierać swoje rzeczy i z ponurą satysfakcją począł mruczeć pod nosem:
Szykowna kwatera, szykowna kwatera,
W ziemi zimnej skrawku już się dół otwiera.
Robali tłustych zgraja ucztować wnet będzie,
Nad martwymi członki kamień gdy przysiędzie.
Trochę gliny wkoło i trawy korzeni,
Szykowna kwatera, i to w świętej ziemi!
— Ha, ha! — zaśmiał się Gabriel Grub, siadając na płaskim nagrobku, który był jego ulubionym miejscem spoczynku, i wyciągnął oplecioną wikliną butelczynę. — Trumna na Gwiazdkę! Pudełko ze świątecznym podarunkiem! Ha, ha, ha!
— Ha, ha, ha! — powtórzył głos, jak się zdawało, tuż za nim.
Podnosząc butelczynę do ust, Gabriel znieruchomiał nieco zaniepokojony i rozejrzał się dokoła. Na dnie najstarszego grobu z tych, które go otaczały, nie mógł panować większy bezruch i spokój niż na całym cmentarzu w bladym świetle księżyca. Szron połyskiwał na nagrobkach i migotał jak rzędy klejnotów na płaskorzeźbach starego kościoła. Śnieg leżał na ziemi twardy i skrzypiący i okrywał gęsto rozsiane kopce ziemi tak białą i gładką powłoką, jakby umarli spoczywali spowici jedynie w swoje całuny. Najlżejszy szmer nie zakłócał spokoju tej pełnej powagi sceny. Nawet dźwięk wydawał się zastygły na mrozie, taki wszędzie panował chłód i bezruch.
— To tylko echo — stwierdził Gabriel Grub, podnosząc znów do ust butelczynę.
— Wcale nie — obrzekł głęboki głos.
Gabriel zerwał się i stanął w zdumieniu i przerażeniu jak wryty, gdyż wzrok jego spoczął na postaci, która zmroziła mu krew w żyłach.
Na ustawionej pionowo tablicy nagrobnej tuż obok niego siedział niesamowicie dziwny stwór, którego Gabriel od razu wziął za istotę nie z tego świata. Jego niezwykle długie nogi, które mogłyby pewnie dosięgnąć ziemi, były podciągnięte i skrzyżowane w niezwykły, zupełnie nieprawdopodobny sposób; muskularnych ramion nie chroniło żadne okrycie, a dłonie spoczywały na kolanach. Krótki okrągły tułów opinał ciasny bezrękawnik ozdobiony małymi nacięciami, a za plecami dyndała krótka peleryna; kołnierz był powycinany w osobliwe szpice i służył goblinowi za coś w rodzaju kryzy albo fularu, buty zaś miały długie, zawinięte do góry czubki. Na głowie stwora tkwił spiczasty kapelusz z szerokim rondem, ozdobiony jednym piórem. Kapelusz był pokryty szronem, a goblin wyglądał, jakby przesiedział wygodnie na nagrobku ze dwieście albo i trzysta lat. Siedział zupełnie nieruchomo; język miał wystawiony, jakby zebrało mu się na drwiny, i szczerzył się do Gabriela Gruba w takim uśmiechu, w jakim tylko gobliny szczerzyć się potrafią.
— To nie było echo — powiedział goblin.
Gabriela Gruba sparaliżowało tak, że nie mógł nic odpowiedzieć.
— Co tu robisz w Wigilię? — spytał goblin srogim głosem.
— Przyszedłem wykopać grób, sir — wyjąkał Gabriel Grub.
— Co za człowiek snuje się po cmentarzach wśród grobów w taką noc? — wrzasnął goblin.
— Gabriel Grub! Gabriel Grub! — zakrzyknął chór dzikich głosów, które wypełniły, jak się zdawało, cały cmentarz.
Gabriel rozejrzał się trwożliwie dokoła — niczego nie zauważył.
— Co tam masz w tej butelczynie? — spytał goblin.
— Holenderską jałowcówkę, sir — odrzekł kopidół, trzęsąc się jak jeszcze nigdy w życiu, bo kupił ją od przemytników i pomyślał, że jego rozmówca może być urzędnikiem z departamentu skarbu goblinów.
— Kto pije holenderską jałowcówkę sam na cmentarzu w taką noc? — spytał goblin.
— Gabriel Grub! Gabriel Grub! — zawołały znów dzikie głosy.
Goblin uśmiechnął się złośliwie do przerażonego grabarza, po czym wznosząc głos, zakrzyknął:
— Kto więc jest naszą sprawiedliwą i słuszną nagrodą?
Na to pytanie niewidzialny chór odpowiedział melodią, która przywiodła na myśl wielki zespół śpiewaków z towarzyszeniem potężnych kościelnych organów — melodią, która zdawała się nieść do uszu grabarza niczym szalony wiatr i która zamilkła po chwili, lecz odpowiedź wciąż była ta sama:
— Gabriel Grub! Gabriel Grub!
Goblin wyszczerzył zęby w jeszcze szerszym uśmiechu i rzekł:
— No, Gabrielu, i co na to powiesz?
Grabarz z trudem łapał powietrze.
— Co o tym sądzisz, Gabrielu? — pytał goblin, wymachując nogami po obu stronach nagrobka i spoglądając na podwinięte czubki swoich butów z takim zadowoleniem, jakby oglądał najelegantszą parę wellingtonów na całej Bond Street.
— To... to... bardzo interesujące, sir — odparł grabarz półżywy ze strachu — bardzo ciekawe i bardzo piękne, ale chyba wrócę i dokończę swoją pracę, jeśli pan pozwoli.
— Pracę! — zawołał goblin. — Co za pracę?
— Grób, sir, kopanie grobu — wyjąkał grabarz.
— Ach, grób, powiadasz? — rzekł goblin. — Kto kopie groby w czasie, gdy wszyscy ludzie się weselą, i w dodatku czerpie z tego przyjemność?
Tajemnicze głosy odpowiedziały: — Gabriel Grub! Gabriel Grub!
— Obawiam się, że moi przyjaciele mają na ciebie chrapkę, Gabrielu — powiedział goblin, wypychając policzek językiem jak nigdy dotąd — i doprawdy zdumiewający był to język. — Obawiam się, że moi przyjaciele mają na ciebie chrapkę — powtórzył goblin.
— Za pozwoleniem, sir — odparł struchlały z przerażenia grabarz — nie wydaje mi się, żeby to było możliwe, sir; oni mnie nie znają, sir; nie sądzę, aby ci dżentelmeni mnie kiedykolwiek widzieli, sir.
— Ależ tak, widzieli cię — odrzekł goblin. — Znamy człowieka o posępnej twarzy ze srogo zmarszczonym czołem, który szedł dziś wieczór ulicą, rzucając dzieciom złowrogie spojrzenia i coraz mocniej ściskając swoją grabarską łopatę. Znamy człowieka, który uderzył chłopca z czystej złośliwości serca tylko dlatego, że chłopiec potrafił się radować, a on sam tego nie potrafi. Znamy go, znamy.
W tej chwili goblin parsknął głośnym, nieprzyjemnym śmiechem, który echo wzmocniło dwudziestokrotnie, i wyrzucając nogi wysoko w powietrze, stanął na głowie, a raczej na samiuśkim czubku swego spiczastego kapelusza na wąskiej krawędzi nagrobka; z tej pozycji wywinął w powietrzu koziołka i z niezwykłą zręcznością wylądował dokładnie u stóp grabarza, gdzie usadowił się w takiej pozycji, w jakiej krawcy przeważnie siadają na warsztatowym stole.
— O-o-obawiam się, że muszę was opuścić, sir — powiedział grabarz, próbując ruszyć się z miejsca.
— Opuścić nas! — zawołał goblin. — Gabriel Grub zamierza nas opuścić? Ha, ha, ha!
Kiedy goblin się śmiał, grabarz zaobserwował trwający okamgnienie jasny rozbłysk w oknach kościoła, jak gdyby w budynku zapłonął ogień; światło znikło, organy zagrały żwawą melodię, a na cmentarz wysypała się cała zgraja goblinów — dokładnie takich samych jak ten pierwszy — i wszystkie zaczęły przeskakiwać nad grobami, nie przystając ani na chwilę, żeby zaczerpnąć tchu, lecz z niebywałą zwinnością pokonując jeden po drugim najwyższe nagrobki.
Pierwszy goblin cechował się zdumiewającą skocznością, tak iż żaden z pozostałych nie mógł się nawet do niego zbliżyć; i mimo iż zdjęty przerażeniem, grabarz nie mógł nie zauważyć, że podczas gdy kompani pierwszego zadowalali się średniej wielkości grobami, to on sam pokonywał rodzinne grobowce z żelaznymi ogrodzeniami i całą resztą ozdób z taką łatwością, jakby to były uliczne kamienie.
Wreszcie nastąpił najbardziej ekscytujący moment zabawy; organy grały coraz żwawiej, a gobliny coraz żwawiej skakały, zwijając się w kłębek, fikając na ziemi koziołki i odbijając się od nagrobków jak piłki. Grabarzowi w głowie się zakręciło od gwałtowności ruchów, jakie mu przyszło oglądać, i kiedy stwory przelatywały mu przed oczami, poczuł, jak uginają się pod nim nogi; w tym też momencie król goblinów rzucił się nagle w jego stronę, chwycił go za kołnierz i wsiąkł razem z nim w ziemię.
Kiedy Gabriel Grub był wreszcie w stanie zaczerpnąć powietrza po tym, jak prędkość spadania zaparła mu dech w piersiach, spostrzegł, że znajduje się w wielkiej jakby pieczarze, otoczony ze wszystkich stron przez tłumy szpetnych i ponurych goblinów; pośrodku jaskini na podwyższeniu zasiadał jego kompan z cmentarza, sam zaś Gabriel Grub stał tuż obok niego, pozbawiony zupełnie sił i niezdolny się ruszyć.
— Zimno dziś — stwierdził król goblinów — bardzo zimno. Podać mi coś ciepłego, ale to już!
Na ten rozkaz pół tuzina goblinów, służalczych i stale uśmiechniętych — z którego to powodu Gabriel Grub wziął ich za dworzan — znikło pospiesznie, a po chwili wróciło z czarą płynnego ognia, podając ją królowi.
— O tak! — zawołał goblin, którego policzki i gardło stały się przeźroczyste, gdy wlał w siebie płomień. — To naprawdę potrafi rozgrzać! Przynieście puchar tego samego panu Grubowi.
Na nic się zdały protesty nieszczęsnego grabarza twierdzącego, że nie ma w zwyczaju pić niczego ciepłego wieczorem; jeden z goblinów go przytrzymał, podczas gdy drugi wlał mu gorejący płyn wprost do gardła; całe zgromadzenie piszczało ze śmiechu, kiedy krztusił się i kaszlał, i ocierał łzy obficie płynące mu z oczu po połknięciu ognia.
— A teraz — rzekł król, z fantazją wtykając szpic swojego kapelusza prosto w oko grabarza i zadając mu w ten sposób dotkliwy ból — a teraz pokażcie temu nieszczęśnikowi kilka obrazków z naszego wielkiego zbioru!
Po tych słowach gęsta chmura przesłaniająca odległą część pieczary odsunęła się powoli i odsłoniła znajdujące się z pozoru bardzo daleko niewielkie i biednie umeblowane, ale czyste i schludne mieszkanie. Przy jasno płonącym ogniu kręciła się gromadka dzieci, lgnęły do sukni swej matki i hasały wokół jej krzesła. Matka co jakiś czas wstawała i odsuwała zasłonkę w oknie, jakby czegoś wyglądała; przy palenisku grzał się skromny posiłek. Rozległo się pukanie do drzwi; matka otworzyła, a dzieci stłoczyły się wokół niej i zaklaskały w rączki, widząc wchodzącego ojca. Był mokry i zmęczony, a gdy otrzepał się ze śniegu, dzieci obstąpiły go, chwytając z entuzjazmem jego pelerynę, kapelusz, laskę i rękawiczki, by wynieść je szybko z pokoju. Ojciec zasiadł do posiłku przy ogniu, dzieci wdrapały mu się na kolana, a matka usiadła obok i cała scena zdawała się tchnąć szczęściem i błogością.
Zaraz jednak w sposób prawie niezauważalny obrazek uległ przemianie. Pomieszczenie zmieniło się w maleńką izdebkę, gdzie leżało umierające najmłodsze i najładniejsze z dzieci; rumieniec opuścił policzki, w oczach zgasło światło i podczas gdy grabarz patrzył z zainteresowaniem, jakiego nigdy wcześniej nie dane mu było poczuć ani poznać, malec umarł. Bracia i siostry zgromadzili się wokół jego łóżeczka i chwytali za maleńką rączkę, taką zimną i ciężką; kulili się pod wpływem tego dotyku i spoglądali trwożliwie na niemowlęcą buźkę, bo choć spokojna i cicha, choć zdawało się, że maleństwo śpi słodko, dzieci rozumiały, że ich brat nie żyje, wiedziały, że jest teraz aniołkiem, który spogląda na nie z góry i błogosławi im z jasnego, pełnego szczęśliwości nieba.
Jasna chmura znowu przesłoniła widok i obraz się zmienił. Ojciec i matka byli teraz starzy i nieporadni, a liczba tych, którzy ich otaczali, zmalała o połowę; mimo to zadowolenie i radość gościły na każdej twarzy i jaśniały w oczach, kiedy wszyscy zebrali się przy kominku, by snuć stare opowieści i słuchać o tym, co dawno przeminęło. Z czasem i ojciec spokojnie legł w grobie, a niedługo po nim na miejsce wiecznego spoczynku podążyła ta, która dzieliła wszystkie jego kłopoty i troski. Kilkoro tych, którzy ich przeżyli, klęczało przy grobie i łzami rosiło porastającą go zieloną trawę; po chwili wszyscy wstali i się odwrócili, pełni smutku i żalu, ale bez gorzkiego płaczu i rozpaczliwego lamentowania, wiedzieli bowiem, że pewnego dnia znowu się spotkają; i raz jeszcze oddali się sprawom tego gwarnego świata, a na ich twarzach znów zagościły zadowolenie i radość. Na obraz zstąpiła chmura, zasłaniając go przed oczami grabarza.
— No i co o tym sądzisz? — spytał goblin, zwracając swą wielką twarz do Gabriela Gruba.
Gabriel mruknął coś, że to bardzo piękne, i odwrócił się, nieco zawstydzony, gdy goblin wbił w niego spojrzenie swych ognistych oczu.
— Ty nędzniku! — rzekł goblin tonem głębokiej pogardy. — Ty...!
Zdawało się, że ma chęć powiedzieć więcej, ale oburzenie ścisnęło mu gardło, dlatego podniósł tylko jedną ze swych niezwykle gibkich nóg i unosząc ją nieco nad głowę, by dobrze wycelować, wymierzył Gabrielowi Grubowi solidnego kopniaka, co widząc, wszystkie usługujące mu stwory dopadły do nieszczęsnego grabarza i kopały go bezlitośnie zgodnie z obowiązującym niezmiennie zwyczajem dworzan na ziemi, którzy kopią tego, którego ich pan kopie, i darzą uściskiem tego, którego ich pan uściskiem darzy.
— Pokażcie mu coś jeszcze! — rozkazał król goblinów.
Po tych słowach chmura się rozproszyła, a oczom ukazał się piękny, pełen przepychu krajobraz — dokładnie taki sam można po dziś dzień podziwiać jakieś pół mili od naszego starego opackiego miasteczka. Na czystym, błękitnym niebie świeciło słońce, w jego promieniach iskrzyła się woda, drzewa zaś w radosnym blasku zdawały się zieleńsze, a kwiaty weselsze. Woda marszczyła się na powierzchni, płynąc i szemrząc przyjemnie, drzewa szumiały na lekkim wietrze, który szeptał coś w ich listowiu, wśród gałęzi śpiewały ptaki, a gdzieś w górze na powitanie ranka ćwierkał radośnie skowronek. Tak, był to ranek, jasny, ciepły poranek lata: każdy najmniejszy listek, każde najcieńsze źdźbło trawy kipiało życiem. Mrówka maszerowała do swej codziennej pracy, motyl trzepotał się i wygrzewał w ciepłych promieniach słońca; roje owadów rozkładały przeźroczyste skrzydła i rozkoszowały się swoim krótkim, ale szczęśliwym życiem. Człowiek szedł naprzód uradowany takim widokiem: tyle miał wokół siebie światła i wspaniałości.
— Ty nędzniku! — rzekł król goblinów z jeszcze głębszą pogardą niż poprzednio.
I znowu zamachnął się nogą, a ta znowu wylądowała na barku grabarza; i znowu obecne przy tym gobliny poszły za przykładem swego pana.