Dróżnik. Zbiór opowiadań - Charles Dickens - E-Book

Dróżnik. Zbiór opowiadań E-Book

Charles Dickens.

0,0

Beschreibung

Groza i makabra w XIX-wiecznej Anglii.Zbiór opowiadań, w których mistrz powieści obyczajowej pokazuje swoje zaskakujące oblicze - twórcy mrożących krew w żyłach historii. Niektóre zebrane tu miniaturki można potraktować jako wprawki przed wielkimi dziełami (np. opowiadanie "O Goblinach, które uprowadziły grabarza" zawiera motywy rozwinięte później w "Opowieści Wigilijnej"). Mimo zwięzłej formy, błyskotliwy styl Dickensa stale czaruje czytelników. Dla miłośników klasycznych opowieści grozy, w stylu utworów Lovecrafta. -

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 121

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Charles Dickens

Dróżnik. Zbiór opowiadań

Tłumaczenie Violetta Dobosz

Saga

Dróżnik. Zbiór opowiadań

 

Tłumaczenie Violetta Dobosz

 

Tytuł oryginału Complete Ghost Stories

 

Język oryginału angielski

 

Wybór i układ: Paweł Marszałek

 

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright © 1997, 2022 SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728534076 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

O goblinach, które uprowadziły grabarza

W pewnym starym opackim miasteczku w tej części kraju, dawno, bardzo dawno temu — tak dawno, że historia ta musi być prawdziwa, bo wierzyli w nią bezwzględnie już nasi pradziadowie — urzędował kościelny i opiekun miejscowego cmentarza, niejaki Gabriel Grub. W żadnym razie nie należy przyjmować, że skoro ktoś jest grabarzem i czas mu upływa wśród pamiątek śmierci, to musi być człowiekiem posępnym i melancholijnym; grabarze bowiem to najweselsze istoty na ziemi, ja zaś miałem swego czasu zaszczyt być w bliskich relacjach z pomocnikiem kopidoła, który w prywatnym życiu i po pracy, zawsze dowcipny i skory do żartów, potrafił odśpiewać radosną piosenkę, ani słowem się nie zająknąwszy, albo i duszkiem wychylić solidną szklanicę. Gabriel Grub jednakże wyraźnie zadawał kłam temu, co tu przed chwilą powiedziałem, będąc posępnym i samotnym gburem o zrzędliwym, przykrym usposobieniu, człowiekiem, który zadawał się tylko sam z sobą i z oplecioną w wiklinę butelką mieszczącą się w wielkiej, przepastnej kieszeni jego surduta — człowiekiem witającym każdą wesołą twarz, jaką napotkał, grymasem tak wielkiej złośliwości i tak podłego humoru, że sam widok wywoływał u patrzącego gorsze samopoczucie.

Pewnej Wigilii krótko przed zmierzchem Gabriel zarzucił łopatę na ramię, zapalił latarnię i ruszył na stary cmentarz, jako że na rano miał być gotowy grób, a czując się markotnie, pomyślał, że może poprawi sobie humor, jeśli od razu zabierze się do pracy. Idąc starą ulicą, widział światło płonącego wesoło ognia odbijające się w starych okiennych szybach, słyszał głośny śmiech i radosne nawoływania tych, którzy się wokół niego gromadzili; widział krzątaninę przygotowań do radosnego świętowania i czuł najróżniejsze smakowite zapachy, które tym przygotowaniom towarzyszyły, dobywając się wraz z kłębami pary z kuchennych okien. Wszystko to żółcią zalewało serce Gabriela Gruba; za to gdy grupki dzieci wypadały z domów, przebiegały przez drogę i ledwo zdążyły zastukać do drzwi naprzeciwko, już witane były przez pół tuzina innych kędzierzawych nicponi, którzy je obstępowali, by po chwili pędzić wspólnie po schodach na górę i tam oddawać się świątecznym zabawom, grabarz uśmiechał się ponuro i mocniej ściskał łopatę, myśląc o odrze, szkarlatynie, pleśniawkach, kokluszu i całym mnóstwie innych przypadłości będących niczym miód na jego serce.

W lepszym już nastroju Gabriel kroczył przed siebie, pomrukując ponuro w odpowiedzi na radosne życzenia wypowiadane przez mijających go z rzadka bliźnich, aż skręcił w prowadzącą na cmentarz ciemną uliczkę. Nie mógł się już doczekać, by się znaleźć w tym, najogólniej mówiąc, przyjemnie mrocznym, przygnębiającym miejscu, do którego mieszkańcy miasteczka niezbyt chętnie się zapuszczali, no chyba że w biały dzień i przy słonecznej pogodzie; dlatego też poczuł się mocno wzburzony, słysząc jakiegoś ladaco na cały głos wyśpiewującego radosną świąteczną piosenkę akurat w jego azylu, który od czasów opactwa i mnichów o golonych głowach nazywany był Trumiennym Zaułkiem. W miarę jak Gabriel szedł dalej, a głos się przybliżał, zaczęło do niego docierać, że sprawcą hałasu jest mały chłopiec, który spieszy się, by wziąć udział w zabawie w którymś z domów przy starej ulicy, a chcąc sam sobie dotrzymać towarzystwa czy może wprawić się w radosny nastrój, śpiewa, krzycząc, ile sił w płucach. Gabriel zatem poczekał, aż chłopiec się z nim zrówna, po czym wepchnął go w kąt i stuknął latarnią w głowę pięć albo i sześć razy, ucząc nicponia cichszego zachowania. Kiedy chłopiec odszedł pospiesznie, trzymając się ręką za głowę i śpiewając już na zgoła inną nutę, Gabriel Grub zarechotał serdecznie i wszedł na cmentarz, zamykając za sobą bramę na klucz.

Zdjął palto, odstawił latarnię i wszedłszy do nieskończonego dołu, pracował przez jakąś godzinę ze stosownym zapałem. Ziemia jednak byłą zmarznięta i nie dawała się łatwo kruszyć ani nabierać na łopatę; księżyc, choć świecił, to był bardzo młody i rzucał niewiele światła na grób, który znajdował się w cieniu kościoła. W każdych innych okolicznościach, napotkawszy na takie przeszkody, Gabriel Grub czułby się markotny i nieszczęśliwy, ale tym razem taki był zadowolony, że uciszył śpiew małego łapserdaka, iż nie przejął się zbytnio marnym postępem prac; zajrzał raz jeszcze do grobu, kończąc na dziś, po czym zaczął zbierać swoje rzeczy i z ponurą satysfakcją począł mruczeć pod nosem:

Szykowna kwatera, szykowna kwatera,

W ziemi zimnej skrawku już się dół otwiera.

Robali tłustych zgraja ucztować wnet będzie,

Nad martwymi członki kamień gdy przysiędzie.

Trochę gliny wkoło i trawy korzeni,

Szykowna kwatera, i to w świętej ziemi!

— Ha, ha! — zaśmiał się Gabriel Grub, siadając na płaskim nagrobku, który był jego ulubionym miejscem spoczynku, i wyciągnął oplecioną wikliną butelczynę. — Trumna na Gwiazdkę! Pudełko ze świątecznym podarunkiem! Ha, ha, ha!

— Ha, ha, ha! — powtórzył głos, jak się zdawało, tuż za nim.

Podnosząc butelczynę do ust, Gabriel znieruchomiał nieco zaniepokojony i rozejrzał się dokoła. Na dnie najstarszego grobu z tych, które go otaczały, nie mógł panować większy bezruch i spokój niż na całym cmentarzu w bladym świetle księżyca. Szron połyskiwał na nagrobkach i migotał jak rzędy klejnotów na płaskorzeźbach starego kościoła. Śnieg leżał na ziemi twardy i skrzypiący i okrywał gęsto rozsiane kopce ziemi tak białą i gładką powłoką, jakby umarli spoczywali spowici jedynie w swoje całuny. Najlżejszy szmer nie zakłócał spokoju tej pełnej powagi sceny. Nawet dźwięk wydawał się zastygły na mrozie, taki wszędzie panował chłód i bezruch.

— To tylko echo — stwierdził Gabriel Grub, podnosząc znów do ust butelczynę.

— Wcale nie — obrzekł głęboki głos.

Gabriel zerwał się i stanął w zdumieniu i przerażeniu jak wryty, gdyż wzrok jego spoczął na postaci, która zmroziła mu krew w żyłach.

Na ustawionej pionowo tablicy nagrobnej tuż obok niego siedział niesamowicie dziwny stwór, którego Gabriel od razu wziął za istotę nie z tego świata. Jego niezwykle długie nogi, które mogłyby pewnie dosięgnąć ziemi, były podciągnięte i skrzyżowane w niezwykły, zupełnie nieprawdopodobny sposób; muskularnych ramion nie chroniło żadne okrycie, a dłonie spoczywały na kolanach. Krótki okrągły tułów opinał ciasny bezrękawnik ozdobiony małymi nacięciami, a za plecami dyndała krótka peleryna; kołnierz był powycinany w osobliwe szpice i służył goblinowi za coś w rodzaju kryzy albo fularu, buty zaś miały długie, zawinięte do góry czubki. Na głowie stwora tkwił spiczasty kapelusz z szerokim rondem, ozdobiony jednym piórem. Kapelusz był pokryty szronem, a goblin wyglądał, jakby przesiedział wygodnie na nagrobku ze dwieście albo i trzysta lat. Siedział zupełnie nieruchomo; język miał wystawiony, jakby zebrało mu się na drwiny, i szczerzył się do Gabriela Gruba w takim uśmiechu, w jakim tylko gobliny szczerzyć się potrafią.

— To nie było echo — powiedział goblin.

Gabriela Gruba sparaliżowało tak, że nie mógł nic odpowiedzieć.

— Co tu robisz w Wigilię? — spytał goblin srogim głosem.

— Przyszedłem wykopać grób, sir — wyjąkał Gabriel Grub.

— Co za człowiek snuje się po cmentarzach wśród grobów w taką noc? — wrzasnął goblin.

— Gabriel Grub! Gabriel Grub! — zakrzyknął chór dzikich głosów, które wypełniły, jak się zdawało, cały cmentarz.

Gabriel rozejrzał się trwożliwie dokoła — niczego nie zauważył.

— Co tam masz w tej butelczynie? — spytał goblin.

— Holenderską jałowcówkę, sir — odrzekł kopidół, trzęsąc się jak jeszcze nigdy w życiu, bo kupił ją od przemytników i pomyślał, że jego rozmówca może być urzędnikiem z departamentu skarbu goblinów.

— Kto pije holenderską jałowcówkę sam na cmentarzu w taką noc? — spytał goblin.

— Gabriel Grub! Gabriel Grub! — zawołały znów dzikie głosy.

Goblin uśmiechnął się złośliwie do przerażonego grabarza, po czym wznosząc głos, zakrzyknął:

— Kto więc jest naszą sprawiedliwą i słuszną nagrodą?

Na to pytanie niewidzialny chór odpowiedział melodią, która przywiodła na myśl wielki zespół śpiewaków z towarzyszeniem potężnych kościelnych organów — melodią, która zdawała się nieść do uszu grabarza niczym szalony wiatr i która zamilkła po chwili, lecz odpowiedź wciąż była ta sama:

— Gabriel Grub! Gabriel Grub!

Goblin wyszczerzył zęby w jeszcze szerszym uśmiechu i rzekł:

— No, Gabrielu, i co na to powiesz?

Grabarz z trudem łapał powietrze.

— Co o tym sądzisz, Gabrielu? — pytał goblin, wymachując nogami po obu stronach nagrobka i spoglądając na podwinięte czubki swoich butów z takim zadowoleniem, jakby oglądał najelegantszą parę wellingtonów na całej Bond Street.

— To... to... bardzo interesujące, sir — odparł grabarz półżywy ze strachu — bardzo ciekawe i bardzo piękne, ale chyba wrócę i dokończę swoją pracę, jeśli pan pozwoli.

— Pracę! — zawołał goblin. — Co za pracę?

— Grób, sir, kopanie grobu — wyjąkał grabarz.

— Ach, grób, powiadasz? — rzekł goblin. — Kto kopie groby w czasie, gdy wszyscy ludzie się weselą, i w dodatku czerpie z tego przyjemność?

Tajemnicze głosy odpowiedziały: — Gabriel Grub! Gabriel Grub!

— Obawiam się, że moi przyjaciele mają na ciebie chrapkę, Gabrielu — powiedział goblin, wypychając policzek językiem jak nigdy dotąd — i doprawdy zdumiewający był to język. — Obawiam się, że moi przyjaciele mają na ciebie chrapkę — powtórzył goblin.

— Za pozwoleniem, sir — odparł struchlały z przerażenia grabarz — nie wydaje mi się, żeby to było możliwe, sir; oni mnie nie znają, sir; nie sądzę, aby ci dżentelmeni mnie kiedykolwiek widzieli, sir.

— Ależ tak, widzieli cię — odrzekł goblin. — Znamy człowieka o posępnej twarzy ze srogo zmarszczonym czołem, który szedł dziś wieczór ulicą, rzucając dzieciom złowrogie spojrzenia i coraz mocniej ściskając swoją grabarską łopatę. Znamy człowieka, który uderzył chłopca z czystej złośliwości serca tylko dlatego, że chłopiec potrafił się radować, a on sam tego nie potrafi. Znamy go, znamy.

W tej chwili goblin parsknął głośnym, nieprzyjemnym śmiechem, który echo wzmocniło dwudziestokrotnie, i wyrzucając nogi wysoko w powietrze, stanął na głowie, a raczej na samiuśkim czubku swego spiczastego kapelusza na wąskiej krawędzi nagrobka; z tej pozycji wywinął w powietrzu koziołka i z niezwykłą zręcznością wylądował dokładnie u stóp grabarza, gdzie usadowił się w takiej pozycji, w jakiej krawcy przeważnie siadają na warsztatowym stole.

— O-o-obawiam się, że muszę was opuścić, sir — powiedział grabarz, próbując ruszyć się z miejsca.

— Opuścić nas! — zawołał goblin. — Gabriel Grub zamierza nas opuścić? Ha, ha, ha!

Kiedy goblin się śmiał, grabarz zaobserwował trwający okamgnienie jasny rozbłysk w oknach kościoła, jak gdyby w budynku zapłonął ogień; światło znikło, organy zagrały żwawą melodię, a na cmentarz wysypała się cała zgraja goblinów — dokładnie takich samych jak ten pierwszy — i wszystkie zaczęły przeskakiwać nad grobami, nie przystając ani na chwilę, żeby zaczerpnąć tchu, lecz z niebywałą zwinnością pokonując jeden po drugim najwyższe nagrobki.

Pierwszy goblin cechował się zdumiewającą skocznością, tak iż żaden z pozostałych nie mógł się nawet do niego zbliżyć; i mimo iż zdjęty przerażeniem, grabarz nie mógł nie zauważyć, że podczas gdy kompani pierwszego zadowalali się średniej wielkości grobami, to on sam pokonywał rodzinne grobowce z żelaznymi ogrodzeniami i całą resztą ozdób z taką łatwością, jakby to były uliczne kamienie.

Wreszcie nastąpił najbardziej ekscytujący moment zabawy; organy grały coraz żwawiej, a gobliny coraz żwawiej skakały, zwijając się w kłębek, fikając na ziemi koziołki i odbijając się od nagrobków jak piłki. Grabarzowi w głowie się zakręciło od gwałtowności ruchów, jakie mu przyszło oglądać, i kiedy stwory przelatywały mu przed oczami, poczuł, jak uginają się pod nim nogi; w tym też momencie król goblinów rzucił się nagle w jego stronę, chwycił go za kołnierz i wsiąkł razem z nim w ziemię.

Kiedy Gabriel Grub był wreszcie w stanie zaczerpnąć powietrza po tym, jak prędkość spadania zaparła mu dech w piersiach, spostrzegł, że znajduje się w wielkiej jakby pieczarze, otoczony ze wszystkich stron przez tłumy szpetnych i ponurych goblinów; pośrodku jaskini na podwyższeniu zasiadał jego kompan z cmentarza, sam zaś Gabriel Grub stał tuż obok niego, pozbawiony zupełnie sił i niezdolny się ruszyć.

— Zimno dziś — stwierdził król goblinów — bardzo zimno. Podać mi coś ciepłego, ale to już!

Na ten rozkaz pół tuzina goblinów, służalczych i stale uśmiechniętych — z którego to powodu Gabriel Grub wziął ich za dworzan — znikło pospiesznie, a po chwili wróciło z czarą płynnego ognia, podając ją królowi.

— O tak! — zawołał goblin, którego policzki i gardło stały się przeźroczyste, gdy wlał w siebie płomień. — To naprawdę potrafi rozgrzać! Przynieście puchar tego samego panu Grubowi.

Na nic się zdały protesty nieszczęsnego grabarza twierdzącego, że nie ma w zwyczaju pić niczego ciepłego wieczorem; jeden z goblinów go przytrzymał, podczas gdy drugi wlał mu gorejący płyn wprost do gardła; całe zgromadzenie piszczało ze śmiechu, kiedy krztusił się i kaszlał, i ocierał łzy obficie płynące mu z oczu po połknięciu ognia.

— A teraz — rzekł król, z fantazją wtykając szpic swojego kapelusza prosto w oko grabarza i zadając mu w ten sposób dotkliwy ból — a teraz pokażcie temu nieszczęśnikowi kilka obrazków z naszego wielkiego zbioru!

Po tych słowach gęsta chmura przesłaniająca odległą część pieczary odsunęła się powoli i odsłoniła znajdujące się z pozoru bardzo daleko niewielkie i biednie umeblowane, ale czyste i schludne mieszkanie. Przy jasno płonącym ogniu kręciła się gromadka dzieci, lgnęły do sukni swej matki i hasały wokół jej krzesła. Matka co jakiś czas wstawała i odsuwała zasłonkę w oknie, jakby czegoś wyglądała; przy palenisku grzał się skromny posiłek. Rozległo się pukanie do drzwi; matka otworzyła, a dzieci stłoczyły się wokół niej i zaklaskały w rączki, widząc wchodzącego ojca. Był mokry i zmęczony, a gdy otrzepał się ze śniegu, dzieci obstąpiły go, chwytając z entuzjazmem jego pelerynę, kapelusz, laskę i rękawiczki, by wynieść je szybko z pokoju. Ojciec zasiadł do posiłku przy ogniu, dzieci wdrapały mu się na kolana, a matka usiadła obok i cała scena zdawała się tchnąć szczęściem i błogością.

Zaraz jednak w sposób prawie niezauważalny obrazek uległ przemianie. Pomieszczenie zmieniło się w maleńką izdebkę, gdzie leżało umierające najmłodsze i najładniejsze z dzieci; rumieniec opuścił policzki, w oczach zgasło światło i podczas gdy grabarz patrzył z zainteresowaniem, jakiego nigdy wcześniej nie dane mu było poczuć ani poznać, malec umarł. Bracia i siostry zgromadzili się wokół jego łóżeczka i chwytali za maleńką rączkę, taką zimną i ciężką; kulili się pod wpływem tego dotyku i spoglądali trwożliwie na niemowlęcą buźkę, bo choć spokojna i cicha, choć zdawało się, że maleństwo śpi słodko, dzieci rozumiały, że ich brat nie żyje, wiedziały, że jest teraz aniołkiem, który spogląda na nie z góry i błogosławi im z jasnego, pełnego szczęśliwości nieba.

Jasna chmura znowu przesłoniła widok i obraz się zmienił. Ojciec i matka byli teraz starzy i nieporadni, a liczba tych, którzy ich otaczali, zmalała o połowę; mimo to zadowolenie i radość gościły na każdej twarzy i jaśniały w oczach, kiedy wszyscy zebrali się przy kominku, by snuć stare opowieści i słuchać o tym, co dawno przeminęło. Z czasem i ojciec spokojnie legł w grobie, a niedługo po nim na miejsce wiecznego spoczynku podążyła ta, która dzieliła wszystkie jego kłopoty i troski. Kilkoro tych, którzy ich przeżyli, klęczało przy grobie i łzami rosiło porastającą go zieloną trawę; po chwili wszyscy wstali i się odwrócili, pełni smutku i żalu, ale bez gorzkiego płaczu i rozpaczliwego lamentowania, wiedzieli bowiem, że pewnego dnia znowu się spotkają; i raz jeszcze oddali się sprawom tego gwarnego świata, a na ich twarzach znów zagościły zadowolenie i radość. Na obraz zstąpiła chmura, zasłaniając go przed oczami grabarza.

— No i co o tym sądzisz? — spytał goblin, zwracając swą wielką twarz do Gabriela Gruba.

Gabriel mruknął coś, że to bardzo piękne, i odwrócił się, nieco zawstydzony, gdy goblin wbił w niego spojrzenie swych ognistych oczu.

— Ty nędzniku! — rzekł goblin tonem głębokiej pogardy. — Ty...!

Zdawało się, że ma chęć powiedzieć więcej, ale oburzenie ścisnęło mu gardło, dlatego podniósł tylko jedną ze swych niezwykle gibkich nóg i unosząc ją nieco nad głowę, by dobrze wycelować, wymierzył Gabrielowi Grubowi solidnego kopniaka, co widząc, wszystkie usługujące mu stwory dopadły do nieszczęsnego grabarza i kopały go bezlitośnie zgodnie z obowiązującym niezmiennie zwyczajem dworzan na ziemi, którzy kopią tego, którego ich pan kopie, i darzą uściskiem tego, którego ich pan uściskiem darzy.

— Pokażcie mu coś jeszcze! — rozkazał król goblinów.

Po tych słowach chmura się rozproszyła, a oczom ukazał się piękny, pełen przepychu krajobraz — dokładnie taki sam można po dziś dzień podziwiać jakieś pół mili od naszego starego opackiego miasteczka. Na czystym, błękitnym niebie świeciło słońce, w jego promieniach iskrzyła się woda, drzewa zaś w radosnym blasku zdawały się zieleńsze, a kwiaty weselsze. Woda marszczyła się na powierzchni, płynąc i szemrząc przyjemnie, drzewa szumiały na lekkim wietrze, który szeptał coś w ich listowiu, wśród gałęzi śpiewały ptaki, a gdzieś w górze na powitanie ranka ćwierkał radośnie skowronek. Tak, był to ranek, jasny, ciepły poranek lata: każdy najmniejszy listek, każde najcieńsze źdźbło trawy kipiało życiem. Mrówka maszerowała do swej codziennej pracy, motyl trzepotał się i wygrzewał w ciepłych promieniach słońca; roje owadów rozkładały przeźroczyste skrzydła i rozkoszowały się swoim krótkim, ale szczęśliwym życiem. Człowiek szedł naprzód uradowany takim widokiem: tyle miał wokół siebie światła i wspaniałości.

— Ty  nędzniku! — rzekł król goblinów z jeszcze głębszą pogardą niż poprzednio.

I znowu zamachnął się nogą, a ta znowu wylądowała na barku grabarza; i znowu obecne przy tym gobliny poszły za przykładem swego pana.