Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
W pęknięciach rzeczywistości ujawnia się złożona natura świata. Słynny autor powieści o Sherlocku Holmesie i znany spirytysta poświęcił siedem krótkich utworów tematom dziwnym i sprawom niewyjaśnionym. Hipnoza, klątwa, zamiana dusz - to zjawiska, których doświadczają bohaterowie tych opowieści z dreszczykiem. Emocje są tu budowane nie tylko przez wątki ezoteryczne, ale również dzięki wartkiej przygodowej akcji. Kultowy, owiany legendą autor został sportretowany w serialu "Detektyw Murdoch".Dla miłośników opowieści grozy w stylu Edgara Allana Poe czy Stefana Grabińskiego. -
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 217
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Arthur Conan Doyle
Tłumaczenie Ewa Rudolf
Saga
Dziwne zjawiska. Zbiór opowiadań
Tłumaczenie Ewa Rudolf
Tytuł oryginału The Best Supernatural Tales of Arthur Conan Doyle
Język oryginału angielski
Wybór i układ: Paweł Marszałek
Copyright © 2015, 2023 SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788728533956
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Fragment osobliwego dziennika Johna McAlistera Raya, studenta medycyny
11 września. 81°40’ szerokości północnej; 2° długości wschodniej. Wciąż tkwimy między olbrzymimi polami lodu. To rozciągające się na północ od nas, w którym zakotwiczyliśmy, jest większe od jakiegokolwiek angielskiego hrabstwa. W prawo i w lewo, po horyzont, ciągną się gładkie, bez jednej rysy tafle. Dzisiaj rano oficer zauważył spiętrzony lód dryfujący od południa. Jeśliby ta wystarczająco gruba formacja zablokowała nam odwrót, znaleźlibyśmy się w niebezpieczeństwie, jako że żywność, jak słyszę, już się nieco kurczy. Sezon się tu kończy i powracają noce.
Dziś rano widziałem połyskującą nad fokreją gwiazdę, pierwszą od początku maja. Wśród załogi wyczuwa się spore niezadowolenie, wielu marzy o powrocie do domu, chcą zdążyć na sezon połowów śledzia, gdyż wtedy na wybrzeżach Szkocji można nieźle zarobić. I chociaż niezadowolenie objawia się jedynie poprzez nadąsane twarze i ponure spojrzenia, to dzisiaj po południu usłyszałem od drugiego oficera, że załoga rozważa wysłanie do kapitana deputacji, która przedstawi zarzuty marynarzy. Mam niejakie wątpliwości, jak je przyjmie, jako że to człowiek wielce nerwowy, niezmiernie wyczulony na wszelkie próby podważania jego autorytetu. Spróbuję po kolacji szepnąć mu w tej sprawie słówko. Jak dotąd mogłem zwracać się do niego ze wszystkim, nawet z uwagami, jakich nigdy nie przyjąłby z ust jakiegokolwiek innego członka załogi. Od sterburty widać Wyspę Amsterdam, północno-zachodni zakątek Spitzbergenu — poszarpaną linię wulkanicznych skał, poprzerywaną białymi smugami lodowców. Dziwnie czuję się na myśl, że obecnie w pobliżu nas prawdopodobnie nie przebywa żaden człowiek — poza mieszkańcami osiedla duńskiego na południu Grenlandii, jakieś dziewięćset mil lotem ptaka. Kapitan bierze na siebie ogromną odpowiedzialność, ryzykując bezpieczeństwo statku w podobnych okolicznościach. Żaden wielorybnik nigdy nie zapędził się na te szerokości o tak zaawansowanej porze roku.
Dziewiąta wieczorem. Rozmawiałem z kapitanem Craigie’em, i choć z niezbyt zadawalającym rezultatem, muszę przyznać, że wysłuchał mnie w spokoju i z uwagą. Gdy skończyłem, przybrał minę żelaznej determinacji, jaka często gości na jego twarzy, i przez kilka minut szybkimi krokami tam i z powrotem przemierzał wąską kabinę. Z początku obawiałem się, że poważnie go uraziłem, ale rozwiał mą obawę, ponownie siadając i kładąc dłoń na mym ramieniu niemal pieszczotliwym gestem. Także w jego szalonych, ciemnych oczach zauważyłem czułość, co mnie bardzo zaskoczyło.
— Słuchaj, doktorze — powiedział. — Żałuję, że cię ze sobą zabrałem. W istocie bez wahania dałbym pięćdziesiąt funtów, by ujrzeć cię bezpiecznego na kei w Dundee. Tym razem to jest wóz albo przewóz dla mnie. Na północ od nas są ryby... Jak śmiesz kręcić głową, gdy mówię, że z dziobu wypatrzyłem ławicę? — rzucił w nagłym wybuchu gniewu, choć nie byłem świadom, bym choćby gestem okazał powątpiewanie w jego słowa. — Jakem żyw, dwadzieścia dwie sztuki w tyle samo minut, a żadna poniżej dziesięciu stóp fiszbina. Słuchaj no, doktorze, myślisz, że opuściłbym to miejsce, gdy zaledwie jedno piekielne pasmo lodu dzieli mnie od wielkiej fortuny? Gdyby jutro powiało z północy, moglibyśmy wypełnić ładownie i odpłynąć, nim dopadną nas pierwsze chłody. Jeśli powieje od południa — no cóż, w końcu ludziom płaci się za nastawianie karku, a co do mnie, niewiele mnie to obchodzi, gdyż nie więcej łączy mnie z tym światem niż z przyszłym. Choć muszę wyznać, przykro mi z twojego powodu. Powinienem był zabrać starego Angusa Taita, który towarzyszył mi w poprzednim rejsie, gdyż jego nikt by nie żałował, a ty — wspominałeś, że jesteś zaręczony, nieprawdaż?
— W istocie — odrzekłem, otwierając zamek medalionu, który zwisał mi na łańcuszku zegarka, i pokazałem mu niewielką podobiznę Flory.
— Niech cię licho! — wrzasnął, zrywając się z miejsca, aż broda zjeżyła mu się z gniewu. — A cóż mnie obchodzi twoje szczęście? Co mam z nią wspólnego, że musisz mi majtać jej zdjęciem przed oczami? — Spodziewałem się, że zaraz, wściekły, uderzy mnie, ale nadal klnąc, gwałtownie otworzył drzwi kabiny i wybiegł na pokład, pozostawiając mnie w zdumieniu nad jego niezwykłym zachowaniem. Po raz pierwszy okazał mi tu coś innego poza uprzejmością i dobrocią. Pisząc te słowa, słyszę, jak podekscytowany przemierza pokład nade mną.
Powinienem naszkicować charakter tego człowieka, ale przedsięwzięcie czegoś takiego na papierze wydaje się zbyt śmiałe, jako że w tej kwestii sam czuję się raczej zagubiony. Kilka razy już wydawało mi się, że posiadłem klucz do zagadki, jedynie po to, by się rozczarować, gdy on ukazywał mi się w nowym świetle, które obracało wniwecz wszelkie moje przypuszczenia. Być może żaden człowiek nie ujrzy tych słów, jednak w ramach psychologicznego studium podejmę próbę opisania kapitana Nicholasa Craigie.
Wygląd zewnętrzny człowieka zazwyczaj daje pewne wskazówki co do jego duszy. Kapitan jest wysoki i dobrze zbudowany, o śniadej, przystojnej twarzy i o dziwacznej manierze nieustannego poruszania członkami, co może wynikać z nerwowości lub jest po prostu upustem nadmiaru energii. Zarys szczęki i cała postawa świadczy o męskości i zdecydowaniu, ale najwyraźniejszym elementem twarzy są oczy. Ciemnopiwne, błyszczące i dociekliwe, patrzą z wyrazem niezwykłej mieszanki niepokoju i czegoś jeszcze, co czasami wydaje mi się mieć coś wspólnego bardziej z przerażeniem niż jakąkolwiek inną emocją. Zazwyczaj dominują te pierwsze cechy, ale bywa, zwłaszcza gdy jest zamyślony, że w jego oczach pojawia się wyraz strachu, który narasta, nadając innego charakteru całej postaci. W takich chwilach jest najbardziej podatny na ataki wściekłości i zdaje się być tego świadom, gdyż zauważyłem, jak kilka razy zamykał się na klucz, by nikt nie mógł się do niego zbliżyć, dopóki czarna godzina nie minie. Sypia źle, słyszałem, jak nocami krzyczy, ale jego kabina znajduje się w pewnej odległości od mojej i nigdy nie udało mi się rozróżnić słów, które wypowiadał.
To jedna strona jego charakteru, ta najbardziej niemiła. Zdołałem ją zaobserwować tylko poprzez bliskie z nim przebywanie, jako że jesteśmy skazani na siebie dzień w dzień. Poza tym jest miłym towarzyszem, oczytanym i zabawnym, a także najdzielniejszym żeglarzem, jaki kiedykolwiek stąpał po pokładzie. Zawsze będę pamiętał, jak zapanował nad statkiem, gdy z początkiem kwietnia złapał nas sztorm między luźnymi bryłami lodu. Nigdy nie widziałem go tak pogodnego, wręcz radosnego, jak tamtej nocy, gdy tam i z powrotem przemierzał mostek wśród błyskawic i wycia wiatru. Kilka razy mówił mi, że myśl o śmierci jest mu miła, co brzmi smutno w ustach młodego człowieka: nie może mieć więcej niż trzydzieści lat, mimo że we włosach i wąsach pojawiły się już ślady siwizny. Prawdopodobnie dotknęło go jakieś wielkie nieszczęście, które zwarzyło mu życie. I może byłbym taki sam, gdybym stracił moją Florę — Bóg jeden wie! Myślę, że gdyby nie ona, niewiele by mnie obchodziło, czy jutro wiatr powieje z północy czy z południa.
O, właśnie słyszę, że kapitan schodzi na dół i zamyka się w kajucie, co oznacza, że zły humor jeszcze go nie opuścił. A więc do łóżka, jak powiedziałby stary Pepys, gdyż świeca się wypala (obecnie, z nadejściem nocy, musimy ich używać), a że steward już skończył służbę, nie ma nadziei na następną.
12 września. Spokojny, jasny dzień, a my wciąż w tym samym miejscu. Wiatr wieje z południowego wschodu, ale dość słabo. Kapitan jest w lepszym humorze i przy śniadaniu przeprosił mnie za niegrzeczne zachowanie. Wciąż sprawia wrażenie trochę roztargnionego, jednak w jego oczach pozostał wyraz szaleństwa, jaki góral ze szkockich wyżyn uznałby za znak nawiedzenia — przynajmniej tak twierdzi nasz pierwszy mechanik, który wśród celtyckiej części załogi uchodzi za jasnowidza i znawcę omenów.
Dziw bierze, jak wielką władzę przesądy posiadają nad tą rasą ludzi, skądinąd praktycznych, mocno stąpających po ziemi. Nigdy nie uwierzyłbym, do jakiego stopnia, gdybym nie widział na własne oczy. Podczas tego rejsu mieliśmy wręcz epidemię nadmiernej ekscytacji, dopóki nie uznałem za słuszne wydawania, wraz z sobotnią racją grogu, środków i toników na uspokojenie nerwów. Pierwsze symptomy tej dolegliwości wystąpiły, jak tylko opuściliśmy Szetlandy, gdy marynarze pełniący służbę przy sterze zaczęli uskarżać się na żałosne zawodzenie dochodzące od rufy, zupełnie jakby coś płynęło za statkiem i nie dawało rady go wyminąć. Podobne wymysły miały miejsce podczas całego rejsu i w ciemne noce na początku sezonu połowu fok jedynie z wielkim trudem udawało się zmusić załogę do trzymania wachty. Najpewniej słyszeli po prostu hurgot łańcuchów steru lub krzyk przelatującego ptaka. Wielokrotnie zrywano mnie z koi, bym posłuchał, ale nie muszę mówić, że nigdy nie zdołałem w owych dźwiękach wyłowić czegokolwiek nadprzyrodzonej natury.
Marynarze jednak są tak absurdalnie pewni co do tego zjawiska, że nie ma sensu z nimi dyskutować. Raz wspomniałem rzecz kapitanowi i ku memu zdziwieniu potraktował ją niezwykle poważnie, wręcz zdawał się mocno zaniepokojony tym, co ode mnie usłyszał. A przecież można by sądzić, że kto jak kto, ale on powinien być ponad równie pospolite złudzenia.
Całe to gadanie o przesądach wywodzi się z faktu, że pan Manson, nasz drugi oficer, zeszłej nocy widział ducha — w każdym razie tak twierdzi. Tak czy owak pojawił się wreszcie jakiś nowy temat do rozmów, po wciąż tym samym, ciągnącym się przez tyle miesięcy, niekończącym się gadaniu o niedźwiedziach i wielorybach. Manson zarzeka się, że statek jest nawiedzony i że on nie zostałby na nim ani dnia dłużej, gdyby mógł udać się gdziekolwiek indziej. I rzeczywiście, ten człowiek jest naprawdę przerażony i dziś rano, by go uspokoić, musiałem zaaplikować mu dawkę chlorku i bromku. Niezwykle wzburzył się na moją sugestię, jakoby poprzedniej nocy wypił o szklaneczkę za dużo, aż musiałem załagodzić sprawę, starając się przez cały czas zachować nader poważną minę, a on opowiadał, bardzo rzeczowo i realistycznie, o wydarzeniu, jakiego był świadkiem.
— Stałem na mostku — zaczął — na wachcie pośrodku nocy, tuż przed czwartym dzwonem środkowej wachty, gdy panują największe ciemności. Księżyc wprawdzie świecił, ale chmury płynące po niebie sprawiały, że widoczność ze statku była bardzo ograniczona. Od forkasztelu nadszedł harpunnik John McLeod i zameldował o dziwnym dźwięku przy sterburcie...
Poszedłem, by to sprawdzić, i wtedy obaj usłyszeliśmy ten dźwięk, przypominający płacz dziecka lub zawodzenie rozżalonej dziewczyny. Bywałem w tym kraju od siedemnastu lat, a nigdy nie słyszałem foki, starej ani młodej, wydającej podobne odgłosy. I gdy tak staliśmy przy forkasztelu, księżyc wyszedł zza chmur i obaj ujrzeliśmy coś jakby białą postać poruszającą się po lodzie, w tym samym kierunku, skąd dochodził płacz. Na chwilę straciliśmy ją z oczu, ale wróciła od lewej burty, niewyraźna, jak cień. Posłałem majtka po strzelby i z McLeodem zeszliśmy na lód, sądząc, że być może mamy do czynienia z niedźwiedziem. Już na dole straciłem McLeoda z oczu i sam ruszyłem w stronę, z której wciąż dochodziły zawodzenia. Podążyłem za nimi jakąś milę, a później, obiegając lodowe wzniesienie, natknąłem się na owo „coś”. Stało na szczycie pagórka i czekało na mnie. I w żadnym razie nie było niedźwiedziem. Wysokie, białe, wyprostowane — ani mężczyzna, ani kobieta, na to mogę przysiąc; coś straszliwego. Jak najszybciej popędziłem w stronę statku i byłem wielce szczęśliwy, gdy znalazłem się na pokładzie. Własnym podpisem zobowiązałem się wykonywać moje obowiązki na tym statku, więc na statku zostanę, ale nikt nie przyłapie mnie więcej na lodzie po zachodzie słońca...
Oto cała historia, oddana, najlepiej jak potrafię, jego własnymi słowami. Sądzę, że zobaczył, choć gorąco zaprzecza, młodego niedźwiedzia stojącego na wyprostowanych tylnych łapach, w pozycji, którą zwierzęta te często przyjmują, gdy coś je przestraszy. W niewyraźnym świetle niedźwiedź przypominałby ludzką postać, zwłaszcza takim wydałby się człowiekowi o rozchybotanych nerwach. Czymkolwiek było owo zjawisko, zdarzyło się niefortunnie, jako że bardzo negatywnie wpłynęło na załogę. Stali się jeszcze posępniejsi niż do tej pory i bardziej otwarcie okazują niezadowolenie. Te dwa powody do narzekań: pozbawienie możliwości łowienia śledzia i przebywanie w zamknięciu na pokładzie, jak uważają nawiedzonego, statku, mogą sprowokować ich do nieprzemyślanego zachowania. Nawet harpunnicy, najstarsi i najbardziej opanowani wśród załogi, dołączają do ogólnego poruszenia.
Poza tym idiotycznym urodzajem przesądów, nasza sytuacja jakby się poprawia. Kra, formująca się na południe od nas, częściowo znikła i woda jest tak ciepła, że wierzę, iż znajdujemy się na jednej z odnóg Golfsztromu płynącego między Grenlandią a Spitzbergenem. Wokół statku widać liczne małe meduzy i foczki oraz wielką ilość krewetek, a więc istnieje duża możliwość, że wypatrzymy „rybę”. Rzeczywiście, w porze obiadowej widziano ławicę, ale w takim położeniu, że nie dało się wysłać za nią szalupy.
13 września. Na mostku odbyłem interesującą rozmowę z pierwszym oficerem, panem Milne. Wydaje się, że nasz kapitan pozostaje wielką zagadką dla marynarzy i nawet dla właścicieli statku, tak jak i dla mnie. Według słów pana Milne, gdy po powrocie z rejsu statek zostaje rozliczony, kapitan Craigie znika i nikt nie widzi go do nadejścia następnego sezonu, gdy to jakby nigdy nic wchodzi do biura firmy i pyta, czy go potrzebują. W Dundee nie ma żadnego przyjaciela i najwyraźniej nikt nie zna jego przeszłości. Pozycję zdobył sobie swoimi marynarskimi kwalifikacjami i opinią człowieka odważnego i opanowanego, jaką cieszył się jako pierwszy oficer, nim otrzymał samodzielne dowództwo. Powszechnie uważa się, że nie jest Szkotem i że nosi przybrane nazwisko. Pan Milne żywi przekonanie, jakoby kapitan poświęcił się połowom wielorybów z tego prostego powodu, że to najbardziej niebezpieczne zajęcie, jakie mógł znaleźć, i że na wszelki możliwy sposób igra on ze śmiercią. Oficer przytoczył kilka przykładów, z których jeden wydaje się bardzo dziwny, jeśli jest prawdziwy. Podobno kiedyś kapitan nie stawił się w biurze i trzeba było wybrać za niego zastępcę. Miało to miejsce w czasie wojny rosyjsko-tureckiej. Następnej wiosny pojawił się z opuchniętą blizną na szyi, którą zwykł zakrywać krawatem. Czy sugestia pana Milne, że kapitan brał udział w tej wojnie, jest zgodna z prawdą, tego nie umiem powiedzieć. Był to jednak dziwny zbieg przypadków.
Wiatr skręca w kierunku wschodnim, wciąż jednak wieje bardzo słabo. Sądzę, że od wczoraj lód zbliżył się do nas. Jak okiem sięgnąć, w każdą stronę rozciąga się dziewiczo biały, gdzieniegdzie tylko jakaś szczelina czy zarys wzniesienia zakłócają zmarzniętą gładź. Na południe biegnie wąskie pasmo błękitnej wody, nasza jedyna droga ucieczki, zwężająca się z każdym dniem. Kapitan bierze na siebie ogromną odpowiedzialność. Słyszałem, że w zbiorniku z ziemniakami widać dno i nawet biszkopty się kończą, ale on wciąż ma tę samą niewzruszoną minę; większą część dnia spędza na bocianim gnieździe z lunetą, omiatając horyzont. Bardzo odmieniony, wydaje się unikać mego towarzystwa; od tamtego wieczora nie zdarzył mu się podobny wybuch złości.
Siódma trzydzieści wieczorem. Przemyślałem sobie wszystko i doszedłem do wniosku, że dowodzi nami szaleniec. Jak inaczej można by nazwać przyczynę niebywałych wyskoków kapitana Craigie? Szczęśliwie się składa, że zachowałem dziennik z naszej podróży, gdyż posłuży nam za usprawiedliwienie, jeśli będziemy zmuszeni w jakiś sposób ograniczyć jego swobodę, czyli podjąć kroki, na jakie przystanę jedynie w ostateczności. Dziwne, ale to on sam, jako przyczynę swego dziwnego zachowania zasugerował szaleństwo, a nie zaledwie ekscentryczność. Około godziny temu stał na mostku, jak zwykle patrząc przez lunetę, podczas gdy ja spacerowałem po rufowym pokładzie. Większość załogi znajdowała się na dole, na podwieczorku, jako że ostatnio zbytnio nie przestrzegano godzin wacht. Zmęczony chodzeniem, wsparłem się o nadburcie i podziwiałem łagodny blask rzucany przez zachodzące słońce na otaczające nas olbrzymie pola lodu. Nagle z zamyślenia, w jakim się pogrążyłem, wyrwał mnie rozbrzmiewający tuż przy mnie szorstki głos i, odwróciwszy się, ujrzałem kapitana, który zszedł z mostku i stał teraz obok mnie. Wpatrywał się w lód z wyrazem twarzy, w którym o pierwszeństwo walczyły: przerażenie, zaskoczenie, ale także coś na kształt radosnego upojenia. Pomimo zimna, na czoło wystąpiły mu ogromne krople potu i widać było, jak bardzo jest podekscytowany. Ramiona i nogi drżały mu jak komuś tuż przed atakiem epilepsji, zmarszczki wokół ust pogłębiły się jeszcze bardziej.
— Spójrz! — rzekł z westchnieniem, ujmując mój nadgarstek i z wzrokiem nadal wbitym gdzieś w lodową dal wolno poruszał głową z boku na bok; zdawał się podążać za jakimś obiektem poruszającym się po polu jego widzenia. — Spójrz! Człowieku, tam! Między wzniesieniami! Teraz wyłania się zza tego dalekiego! Widzisz ją przecież — musisz ją widzieć! Tam! Ucieka mi, Boże, ona ucieka... I już jej nie ma!
Te ostatnie słowa wypowiedział szeptem, w którym brzmiała rozpacz tak ogromna, że nigdy nie zdołam jej zapomnieć. Przywierając do wyblinek, usiłował wspiąć się na nadburcie, jakby w nadziei, że jeszcze dojrzy coś z oddalającego się obiektu. Jednak jego siła nie dorównywała zamiarowi i zatoczył się do tyłu, na iluminatory messy; opierając się o nie, stał ledwo żywy. Twarz miał tak bladą, że obawiałem się, iż straci przytomność, więc nie tracąc czasu, sprowadziłem go schodnią na dół i położyłem na jednej z kanap w salonie. Następnie nalałem mu brandy i gdy przyłożył szklankę do ust, alkohol zadziałał wyśmienicie, przywracając dopływ krwi do twarzy i stabilizując nieszczęsne, rozedrgane członki. Wtedy też uniósł się na łokciach i gdy rozejrzawszy się, stwierdził, że jesteśmy sami, gestem dłoni poprosił, bym podszedł i usiadł przy nim.
— Widziałeś to, prawda? — zapytał, wciąż tym samym cichym, pełnym przerażenia tonem, tak obcym naturze tego mężczyzny.
— Nie, niczego nie widziałem.
Głowa opadła mu na poduszki.
— No tak, nie mogłeś, bez lunety... — mruknął. — Nie byłeś w stanie. To przez lunetę ją dostrzegłem, a potem te oczy pełne miłości — oczy pełne miłości… Ej, doktorku, nie wpuszczaj tu stewarda. Pomyśli, że zwariowałem. Zasuń skobel, no zrób to!
Wstałem i spełniłem jego prośbę.
Przez chwilę leżał spokojnie, najwyraźniej zatopiony w myślach, po chwili znów podniósł się na łokciach i poprosił o więcej brandy.
— Nie sądzisz, że zwariowałem, prawda doktorku? — zapytał, gdy odstawiałem butelkę do szafki. — Powiedz mi, no już, jak mężczyzna mężczyźnie, uważasz mnie za szaleńca?
— Sądzę, że dręczy pana coś — odpowiedziałem — co pana ekscytuje i wyrządza panu wiele złego.
— Masz rację, chłopcze! — zawołał, a oczy błyszczały mu pod wpływem działania brandy. — Mnóstwo mam na głowie, mnóstwo! Ale potrafię określić szerokość i długość geograficzną i jestem w stanie posługiwać się sekstansem, wyliczyć logarytmy. Nie zdołałbyś przed sądem udowodnić mi szaleństwa, czyż nie? — Dziwne było słuchać, jak ten leżący na wznak człowiek na chłodno rozważa stan własnych zmysłów.
— Być może nie — odrzekłem — ale nadal uważam, że mądrze byłoby dla pana jak najszybciej powrócić do domu i na jakiś czas osiąść w spokoju.
— Wrócić do domu, hę? — mruknął z pogardliwą miną. — Co innego dla mnie, co innego dla ciebie, chłopcze. Ty osiądziesz z Florą, śliczną, maleńką Florą... Czy złe sny to oznaka szaleństwa?
— Czasami — odrzekłem.
— I co jeszcze? Jakie byłyby pierwsze symptomy?
— Bóle głowy, szum w uszach, błyski przed oczami, zwidy…
— Aha! A co z nimi? — przerwał mi. — Co nazwałbyś zwidami?
— To coś, co widzimy, choć w rzeczywistości nie istnieje, jest jedynie iluzją.
— Ale ona była tam! — jęknął, jakby sam siebie upewniał. — Była!
Podniósł się, odsunął zasuwkę drzwi i odszedł powolnym, chwiejnym krokiem do własnej kabiny, gdzie, w co nie wątpię, pozostanie do jutra rana. Jego organizm najwyraźniej doznał straszliwego wstrząsu, cokolwiek to było to coś, co, jak mu się wydawało, widział. Ten człowiek z dnia na dzień staje się coraz większą zagadką; niestety obawiam się, że rozwiązanie, które sam podsunął, jest właściwe i że zasłabł na umyśle. Nie sądzę, by poczucie winy miało cokolwiek wspólnego z jego zachowaniem. Taka teoria cieszy się popularnością wśród oficerów i pewnie także wśród reszty załogi. Ale nie dostrzegłem żadnych przesłanek na jej poparcie. On nie wygląda jak człowiek winny, ale jak ktoś, kogo los potraktował okrutnie, jak człowiek, którego należałoby uważać raczej za ofiarę niż przestępcę.
Dzisiejszej nocy wiatr skręca na południe. Niech Bóg ma nas w Swej opiece, jeśli zablokowany zostanie wąski przesmyk, jedyna nasza droga ucieczki! Zalegamy na skraju głównego arktycznego, dryfującego lodu — „bariery”, jak nazywają tę krę wielorybnicy, i jeśli powieje z północy, wiatr rozbije lód wokół nas i pozwoli na ucieczkę, natomiast wiatr z południa przepchnie cały luźny lód przed nami między dwie tafle lodu. Powtarzam, niech Bóg ma nas w Swej opiece!
14 września. Niedziela i dzień odpoczynku. Potwierdziły się moje obawy, znikła wąska ścieżka błękitnej wody od południowej strony. Wokół nas tylko ogromne, milczące pola lodowe z ich niesamowitymi wzniesieniami i szczytami o baśniowych kształtach. Okropna jest ta panująca nad nimi śmiertelna cisza. Żadnego plusku fal, żadnych krzyków mew czy łopotu żagli, tylko głębokie milczenie ogarniające wszystko, w którym pomruki naszych marynarzy i skrzypienie ich butów na połyskującym bielą pokładzie brzmią nieczysto i wydają się nie na miejscu. Jedynym naszym gościem był arktyczny lis, zwierzę rzadko występujące na dryfującym lodzie, choć dość pospolite na lądzie. Nie podszedł jednak blisko statku, a gdy już poobserwował nas z pewnej odległości, pospiesznie oddalił się po zamarzniętej powierzchni morza. Dziwne to było zachowanie, jako że zwierzęta te zazwyczaj nic nie wiedzą o człowieku, a będąc z natury dociekliwymi, stają się tak poufałe, że łatwo je pochwycić. Choć może się wydać to niewiarygodne, jednak nawet ten drobny incydent źle podziałał na załogę. „Wróży nieszczęście” — zabrzmiał komentarz jednego z głównych harpunników, a inni przytaknęli mu, kiwając głowami. Na próżno byłoby walczyć z tak infantylnymi przesądami. Gdy raz uznali, że nad statkiem zaciążyło jakieś przekleństwo, nic już nie jest w stanie wyprowadzić ich z błędu.
Kapitan pozostał w kabinie przez cały dzień, poza krótkim okresem pół godziny po południu, gdy wyszedł na pokład rufowy. Zauważyłem, że nie odwracał wzroku od miejsca, w którym poprzedniego dnia coś, jak sądził, zobaczył, i przygotowałem się na jego następny wybuch, ale nic takiego się nie wydarzyło. Nie widział mnie, choć stałem w niewielkiej odległości. Mszę jak zwykle odprawił główny mechanik. Co niezwykłe, na statkach wielorybniczych zawsze używa się modlitewnika Kościoła anglikańskiego, choć wśród oficerów czy marynarzy zazwyczaj nie uświadczy się wiernych tegoż kościoła. Załogi te to katolicy lub prezbiterianie, głównie ci należący do pierwszego wyznania. Ponieważ stosowany rytuał obcy jest obu, nikt nie może narzekać, że ktoś jest preferowany i wszyscy marynarze słuchają z uwagą i przejęciem, tak więc system ten faktycznie godny jest polecenia.
Wspaniały zachód słońca sprawia, że olbrzymie pola lodowe przypominają jezioro krwi. Nigdy nie widziałem piękniejszego, a równocześnie bardziej niesamowitego widoku. Wiatr skręca. Jeżeli przez dwadzieścia cztery godziny będzie wiał z północy, wszystko skończy się dobrze.
15 września. Dzisiaj urodziny Flory. Kochana moja! Dobrze, że nie może widzieć swego miłego, jak zwykła mnie była nazywać, zamkniętego między polami lodowymi z szalonym kapitanem i zapasami żywności wystarczającymi na kilka tygodni. Niewątpliwie codziennie przebiega wzrokiem listy okrętowe Szkocji, by sprawdzić, czy zgłoszono nasz powrót z Szetlandów. Stałem się przykładem dla załogi i obnoszę się z pogodną miną, zupełnie jakbym niczym się nie przejmował; wszakże jeden Bóg wie, że od czasu do czasu ciężko mi na sercu.
Dzisiaj termometr pokazuje dziewiętnaście stopni Fahrenheita. Wiatr wieje słaby, a do tego z niekorzystnego kierunku. Kapitan jest w wyśmienitym humorze; sądzę, że nieszczęsny ten człowiek w nocy znowu miał wizję, bo wczesnym rankiem wszedł do mej kabiny i pochylając się nad koją, szepnął: — To nie było złudzenie, doktorku, to rzeczywistość! — Przy śniadaniu polecił mi sprawdzić, ile zostało żywności, czym zająłem się z drugim oficerem. Okazało się jej nawet mniej, niż sądziliśmy. W ładowni dziobowej zostało pół beczki biszkoptów, trzy beczułki solonego mięsa i niewielki zapas ziaren kawy i cukru. Na rufie i w szafkach pozostało sporo luksusowych specjałów, takich jak konserwy z łososiem, zupy, potrawka z baraniny i temu podobne. Ale te w mgnieniu oka zostaną pochłonięte przez pięćdziesięcioosobową załogę. W magazynie mamy dwie beczki mąki i nieograniczoną ilość tytoniu. Racjonowanie po pół porcji całego prowiantu pozwoliłoby załodze na przetrwanie osiemnastu do dwudziestu dni, nie dłużej. Gdy zrelacjonowaliśmy kapitanowi stan rzeczy, rozkazał zwołać całą załogę i przemówił do marynarzy z rufowego pokładu. Nigdy nie widziałem go w lepszej formie. Wysoki, dobrze zbudowany, o śniadej, ożywionej twarzy zdawał się człowiekiem urodzonym do wydawania rozkazów i omawiał sytuację w trzeźwy, marynarski sposób, nie kryjąc, że zdaje sobie wprawdzie sprawę z niebezpieczeństwa, ale nie przeoczy najdrobniejszej możliwości wyjścia z sytuacji.
— Chłopcy — zaczął. — Niewątpliwie uważacie, że to ja przywiodłem was w tę pułapkę — jeśli to faktycznie pułapka — i może niektórzy z was mają mi to za złe. Musicie jednak pamiętać, że przez wiele lat żaden statek zapędzający się w te okolice nie wrócił do domu z taką ilością majątku jak „Gwiazda Polarna” i każdy z was miał w tym udział. Macie możliwość zostawiać wasze żony w domu same, dobrze zaopatrzone, podczas gdy inni biedacy po powrocie zastają swoje połowice na zasiłku gminy. Jeżeli to mnie zawdzięczacie wasz dobry los, musicie pogodzić się także z przeciwnościami, by rachunki między nami można było uznać za wyrównane. Już wcześniej ryzykowaliśmy i z opresji wychodziliśmy cało, a więc nie ma co robić tyle szumu, jeśli tym razem nasze wysiłki zakończą się niepowodzeniem. Jeżeli dojdzie do najgorszego, uda się wam po lodzie dotrzeć do stałego lądu i zgromadzić zapas foczego mięsa, który pozwoli wam doczekać wiosny. Będzie jednak inaczej, brzegi Szkocji ujrzycie, nim miną trzy tygodnie. Na razie każdy musi zadowolić się połową racji, wszyscy po równo, bez wyjątków. Bądźcie dobrej myśli, a przejdziecie przez to tak, jak wcześniej pokonaliście wiele niebezpieczeństw.
Tych kilka prostych słów, wypowiedzianych prosto z serca, wspaniale podziałało na załogę. Wcześniejsza niepopularność kapitana poszła w niepamięć, a stary, przesądny harpunnik, o którym wspomniałem, wydał trzy radosne okrzyki, podchwycone następnie przez resztę załogi.
16 września. W nocy wiatr skręcił na północ i na lodzie pojawiły się oznaki pękania. Ludzie zachowują dobrą minę, pomimo ograniczonych racji żywności, do jakich muszą się dostosować. Maszyny utrzymywane są w gotowości, aby można ruszyć bez zwłoki, jak tylko pojawi się możliwość wyrwania z matni. Kapitan jest we wspaniałym humorze, choć wciąż ma ten szalony, „nawiedzony” wyraz twarzy, o którym wspomniałem. Jego nienaturalna wesołość bardziej niepokoi mnie niż wcześniejszy ponury nastrój. Nie potrafię go zrozumieć. Zdaje się już wspomniałem na poprzednich stronach dziennika, że między innymi dziwactwami kapitan nigdy nie pozwala nikomu wejść do swej kabiny, obstaje przy własnoręcznym ścieleniu łóżka i samodzielnym wykonywaniu innych czynności. Ku memu zdziwieniu dzisiaj wręczył mi klucz, polecił zejść do swej kabiny i zająć się chronometrem, podczas gdy sam namierzał położenie słońca w południe. Jego kabina to małe, po spartańsku wyposażone pomieszczenie. Jest tam toaletka, trochę książek, i niewiele więcej. Co do wystroju, na ścianie wisi parę obrazków. Większość to małe, staromodne fotografie, ale moją uwagę zwróciła wykonana pastelami podobizna młodej damy. Jest to niewątpliwie portret prawdziwej postaci, jednak nie ma nic wspólnego z tym rodzajem kobiecej urody, w jakim zazwyczaj gustują żeglarze. Żaden artysta nie potrafiłby sam z siebie wymyślić równie niezwykłego połączenia stanowczości charakteru i kobiecej słabości. Senne, marzycielskie oczy z opadającymi rzęsami i szerokie niskie czoło niezakłócone żadną troską stanowią zdecydowany kontrast z idealnie zarysowaną, stanowczą brodą i rezolutną linią dolnej wargi. Na dole w jednym rogu widnieje napis: „M.B. 19 lat”. Wydaje mi się wręcz niewiarygodne, że ktoś w czasie równie krótkiego życia, zaledwie dziewiętnastu lat, potrafił rozwinąć w sobie taką siłę woli, jaka bije z tej twarzy. To musiała być niezwykła kobieta. Jej rysy tak głęboko zapadły mi w duszę, że choć ledwie rzuciłem okiem na oblicze dziewczyny, potrafiłbym, gdybym był malarzem, odtworzyć szczegół po szczególe na stronie mojego dziennika. Ciekaw jestem, jaką rolę odgrywała w życiu kapitana. Zawiesił jej podobiznę w nogach swej koi, aby przez cały czas mieć ją w zasięgu wzroku. Gdyby był człowiekiem mniej zamkniętym w sobie, zagadnąłbym go w tej kwestii. Z innych rzeczy w jego kabinie nie było nic wartego wspomnienia — kurtki mundurowe, rozkładane krzesło, pudełko tytoniu oraz liczne fajki, łącznie z orientalnym cybuchem, co w jakiś sposób uprawdopodabnia opowieść pana Milne’a o udziale kapitana w wojnie, choć związek może się wydawać dość mglisty.
Jedenasta dwadzieścia w nocy. Kapitan właśnie położył się spać po długiej interesującej rozmowie na tematy ogólne. Gdy ma ochotę, potrafi być niezwykle fascynującym towarzyszem; jest wielce oczytany i posiada umiejętność wyrażania swych opinii stanowczo acz bez demonstrowania ślepej wiary w przyjęte przez siebie dogmaty. Nie znoszę, gdy ktoś zdaje się nie doceniać mej inteligencji. Kapitan rozprawiał o naturze duszy, po mistrzowsku przytaczał opinie Arystotelesa i Platona w tym temacie. Wydaje się mieć skłonność do metempsychozy i spirytualizmu, i do doktryn Pitagorasa. Omawiając je, wkroczyliśmy w dziedziny współczesnego spirytualizmu i poczyniłem żartobliwą aluzję do szalbierstw Slade’a, a wtedy, ku memu zdziwieniu, z naciskiem przestrzegł mnie przed myleniem winnego z niewinnym i przekonywał, że równie sensowne byłoby przedstawianie chrześcijaństwa jako błędnej doktryny, a to z powodu Judasza, który wyznawał tę religię, a był przecież zbrodniarzem. Krótko po tym powiedział mi dobranoc i wrócił do siebie.
Wiatr zrywa się od nowa, przez cały czas wieje z północy. Teraz noce są ciemne tak jak w Anglii. Mam nadzieję, że jutrzejszy dzień wyzwoli nas z lodowej niewoli.
17 września. Znów zjawa. Dzięki Ci Boże za moje mocne nerwy! Przesądy tych biedaków i ich nieustające gadanie, do tego z wielkim przejęciem, przeraziłyby każdego nieprzyzwyczajonego do sposobu bycia marynarzy. Istnieje wiele wersji tej historii, ale ogólnie biorąc, chodzi o to, że coś niesamowitego krąży wokół statku przez całą noc, a Sandie McDonald z Peterhead i „długi” Peter Williamson z Szetlandów widzieli owo coś, tak jak pan Milne z mostku, tak więc, przy trzech naocznych świadkach, załoga jest w stanie zrobić więcej szumu wokół tej sprawy niż wcześniej drugi oficer. Po śniadaniu rozmawiałem z panem Milne, skarciłem go, iż jako oficer powinien być ponad podobne bzdury i dawać załodze lepszy przykład. Ponuro potrząsnął ogorzałą od wiatrów głową, ale odpowiedział z charakterystyczną dla niego ostrożnością: — Może tak, może nie, doktorze. — I dodał: — Nie nazwałem tego duchem. Nie mówię, że wierzę w takie zwidy, choć wielu twierdzi, jakoby widzieli je na własne oczy. Niełatwo mnie nastraszyć, ale i pan pewnie przeraziłby się, gdyby, zamiast stać tu sobie w pełnym świetle dnia, był pan tu wczoraj ze mną w nocy i widział ten okropny kształt, biały i przerażający, przemieszczający się raz tu, raz tam, wzywający i wołający w ciemności niczym jagniątko, które straciło matkę. Wtedy, jak mniemam, nie byłbyś pan taki skłony wspominać o „gadaniu starych bab”. — Widziałem, że nie ma co się z nim spierać, więc ograniczyłem się do prośby, by wyświadczył mi osobistą przysługę i zawołał mnie, gdy następnym razem zjawa się ukaże — na co zgodził się, równocześnie licząc bardzo, że okazja taką nigdy się nie pojawi.
Jak miałem nadzieję, biała pustynia rozciągająca się za nami popękała we wszystkich kierunkach, pokrywając się licznymi strumyczkami wody. Tego dnia szerokość nasza wynosiła 80° 52’ na północ, co wykazuje na wielkie parcie z południa na zwały lodu. Jeśli wiatr nadal będzie korzystny, lód połamie się równie szybko, jak się uformował. Na razie możemy tylko podrzucać do pieców i czekać w ufności na to, co najlepsze dla nas. Szybko staję się fatalistą. Gdy się ma do czynienia z tak niepewnymi czynnikami jak wiatr i lód, człowiek nie może być inny. Zapewne to wiatr i piasek arabskich pustyń zrodziły w świadomości wyznawców Mahometa wiarę w kismet.
Wszystkie te przypadki pojawiania się zjawy mają fatalny wpływ na kapitana. Obawiałem się, że mogłyby szkodliwie zadziałać na jego wrażliwy umysł i próbowałem ukryć przed nim tę absurdalną historię, niestety, usłyszał aluzje czynione przez któregoś z marynarzy i nalegał na wyjaśnienie. Jak się spodziewałem, sprawa ta uwidoczniła całe jego ukryte szaleństwo, i to w przesadnej formie. Niemal trudno mi uwierzyć, że to ten sam człowiek, który zeszłej nocy dyskutował ze mną na temat filozofii z nad wyraz krytyczną przenikliwością i chłodnym osądem. Teraz przemierza pokład rufowy, tam i z powrotem, niczym tygrys w klatce; co rusz przystaje i unosi dłonie w geście tęsknoty, niecierpliwie wpatrując się w lodową przestrzeń. Bez przerwy mruczy coś pod nosem, raz zawołał: — Już niedługo, kochana, już niedługo! — Biedny człowiek! Jak przykro patrzeć na tak świetnego żeglarza i dżentelmena w każdym calu znajdującego się w podobnym stanie i widzieć, jak wyobraźnia i ułuda potrafią zastraszyć człowieka, dla którego prawdziwe niebezpieczeństwo było solą życia. Czy ktoś kiedykolwiek znalazł się w położeniu takim jak ja, między oszalałym kapitanem i oficerem widującym ducha? Czasem myślę, że na pokładzie tego statku jestem jedynym człowiekiem o zdrowych zmysłach — poza być może drugim mechanikiem, swego rodzaju filozofem, który nie dbałby o wszystkie duchy na całym Morzu Czerwonym, jeśliby tylko zostawiły go w spokoju i nie czyniły bałaganu w jego rzeczach.
Lód wciąż szybko się otwiera i istnieje duża możliwość, że jutro będziemy mogli wyruszyć. W domu będę opowiadać o dziwnych sprawach, jakie mi się przytrafiły, uznając to za bajki.
*
Północ. Nieźle się wystraszyłem, choć teraz, dzięki sporej szklaneczce brandy czuję się już spokojniejszy. Jednak jakbym nie był sobą, co oddaje charakter mego pisma. Doświadczyłem czegoś bardzo dziwnego, to fakt, i zaczynam wątpić, czy mam prawo nazywać kogokolwiek na tym statku szaleńcem, co do tej pory wydawało mi się słuszne — dlatego tylko, iż przyznali się, że miewają zwidy. Och! Jakim jestem głupcem, pozwalając, by podobny drobiazg wyprowadził mnie z równowagi; a jednak, jako że miał miejsce po tych wszystkich niesamowitych opowieściach, posiada dodatkowe znaczenie, bo już nie mogę wątpić w rzetelność przekazów pana Mansona czy pierwszego oficera: sam doświadczyłem tego, co wcześniej wyśmiewałem.