Jeźdźcy purpurowego stepu - Zane Grey - E-Book

Jeźdźcy purpurowego stepu E-Book

Zane Grey

0,0

Beschreibung

Przywilej pierwszeństwa skrywa w swoim cieniu gorzkie doświadczenia przekraczania granic, niewygodnych kompromisów i palących łez. Ameryka XIX wieku - czas pionierskich wypraw i bezwzględnej walki o panowanie nad kolejnymi obszarami wielkiego lądu. Szczególnie burzliwym terenem jest stan Utah, gdzie fanatyczni mormoni szukają schronienia przed prawnymi konsekwencjami swoich brutalnych praktyk. Swoje surowe zasady próbują narzucić lokalnej społeczności i wytrwale tępią wszystkich "innowierców". W takich okolicznościach Jane Withersteen próbuje wytrwać na swoim ranczu. Czy wyrachowane małżeństwo z przywódcą lokalnego zgromadzenia mormonów zapewni jej spokojne życie? I ileż można trzymać na wodzy własne emocje? Zwłaszcza gdy w miasteczku pojawia się samotny kowboj Lassiter... Książka uchodzi za pierwszy western w historii literatury. Była wielokrotnie ekranizowana, m.in. w 1925 r. przez Lynna Reynoldsa.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 343

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Zane Grey

Jeźdźcy purpurowego stepu

PRZELOŻYL Z ANGIELSKIEGO I OPATRZYL WSTĘPEM STEFAN BARSZCZEWSKI

Saga

Jeźdźcy purpurowego stepu

 

Tytuł oryginału Riders of the purple sage

 

Język oryginału angielski

Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów, z których pochodzi.

 

W niniejszej publikacji zachowano oryginalną pisownię.

Copyright © 2024 SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788727151113 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

WSTĘP.

Mormoni.

Dzisiaj jeszcze Europejczyka rasy łacińskiej lub słowiańskiej, przybywającego do Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, zastanawia zamiłowanie Amerykan, zwłaszcza pochodzenia anglo-saskiego, do dyskusyj religijnych, do wczytywania się w Pismo św, i komentowania zawilszych jego ustępów; uderza nabożeństwo i skupienie ducha, z jakiemi słuchają kaznodziejów przygodnych, głoszących nieraz na placach publicznych i w parkach (co zresztą widzimy też w Anglji) swe „objawienia“ lub poglądy religijne.

Jeszcze dzisiaj, w wieku radjotelegrafu i telefonu!

O ileż więc jaskrawiej i głębiej musiało się to manifestować przed wiekiem, gdy nie miano pojęcia o dzisiejszej pracy intensywnej, współzawodnictwie szalonem, drapaczach chmur, wyścigu pomiędzy maszyną a człowiekiem; gdy zaledwie wschodnia połać Stanów Zjednoczonych była zaludniona i to prawie wyłącznie przez potomków owych kwakrów i purytan, którzy opuścili wskutek prześladowań religijnych Europę i tu na „zachodnim lądzie“ znaleźli wolność zupełną, mogli z całą swobodą oddawać się swemu życiu mistycznemu, komentować po swojemu Biblję, a wczytując się w nią z wpojonego sobie obowiązku, oddychać pod jej wpływem atmosferą patrjarchów, proroków i apostołów, wreszcie dociekać namiętnie tajemnic Apokalipsy.

Nie dziw, że w otoczeniu takiem młodzieniec, obarczony dziedzicznie zboczeniami fizycznemi i umysłowemi, umiejący zaledwie czytać i pisać, ale wizjoner i niezwykle wymowny, jakim był Józef Smith, syn ubogich rolników, przesądnych i również podlegających wizjonerstwu religijnemu, urodzony w 1805 r. w osadzie Sharon stanu Vermont, znajduje posłuch, może stać się „prorokiem“!

W 1819 r. rodzice Smitha przenoszą się do Manchester w stanie Nowego Jorku i tam też Smith ogłasza w 1827 r., że za pośrednictwem anioła Moroniego, który ukazał mu się trzykrotnie, znalazł na wzgórzu Cumorah (obecnie Mormon Hill) skrzynkę kamienną, a w niej „Złotą Biblję“, złożoną z cienkich płyt złotych, spiętych trzema pierścieniami i zapisanych gęsto tekstem w starożytnym języku „egipskim“, a tworzących Pismo św. zachodniej półkuli świata, tudzież uzupełnienie Nowego Testamentu.

Że zaś zdołał skarb ten odczytać, to zawdzięcza znalezionym jednocześnie czarodziejskim okularom Urim i Thummim, złożonym z dwu oprawnych w srebro szkieł kryształowych, obdarzających znalazcę mocą cudowną odczytywania tekstów w językach nieznanych, choć zwykli śmiertelnicy nic nadzwyczajnego w tych szkłach nie widzieli. Może też dlatego rozgłaszali złośliwie, że owe rzekomo czarodziejskie okulary Smitha są, ot, zwykłemi sobie okularami, jakie wówczas już sprowadzano tuzinami z Niemiec do Ameryki!

Przy pomocy tedy owego Urima i Thummima, Smith dyktuje, ukryty za firankami, pierwszym adeptom swoim przekład rzekomej „Złotej Biblji“, której oczywiście nie chce nikomu pokazać, a w 1830 r. jeden z tych adeptów, niejaki Harris, wydaje własnym kosztem ów przekład w 5.000 egzemplarzach, p. t. „The Book of Mormon“ (Księga Mormona).

W księdze tej Smith opowiada, że w sześćsetnym roku przed nar. J. Chr., patrjarcha Lehi z żoną, 4 synami i 10 przyjaciółmi przywędrował z Jerozolimy do Ameryki. Po śmierci Lehi‘ego, najmłodszy syn patrjarchy, Nefi, objął następstwo po ojcu, ale tak on, jak i jego potomkowie, musieli staczać przez długie wieki walki zacięte ze złośliwymi, leniwymi i dzikimi Lamanitami, którzy, odstąpiwszy od wiary prawdziwej, pomimo nawet interwencji zmartwychwstałego w Ameryce Jezusa Chrystusa, powrócili do bałwochwalstwa.

Wreszcie w 384 r. ery naszej, miało dojść pod wzgórzem Cumorah do walnej bitwy pomiędzy Nefitami i Lamanitami i w bitwie tej Nefici ponieśli straszną klęskę.

Ocalała jeno garstka Nefitów, a śród niej Mormon 1  ) ze swym synem Moronim. Oni to utrwalili pismem na tabliczkach złotych tak własne wspomnienia, jako też 16 kronik, przekazywanych z pokolenia na pokolenie Nefitom przez ich kapłanów, poczem Moroni zakopał złotą księgę na wzgórzu Cumorah, otrzymawszy od Boga zapewnienie, że odkopana będzie przez wybrańca bożego, „proroka“, Józefa Smitha.

Po ogłoszeniu „Księgi Mormona“ drukiem, przeciwnicy Smitha twierdzili, że była niewiele zmienionym plagjatem niewydanego romansu pastora Salomona Spauldinga, p. t. „The Manuscript Found“ (Znaleziony rękopis), napisanego jeszcze przed 1812 r.; nadto Indjanie przemawiają w niej językiem 19-go wieku, a mowa Nefiego jest wyraźnem echem sporów, prowadzonych wówczas w łonie sekty Prezbiterjan, do której należeli rodzice Smitha; pomimo wszystko jednak „Księga Mormona“ znalazła wielbicieli fanatycznych, których nie zdołała rozczarować ani osłabić ich wiary ogłoszona wkrótce potem przez Smitha wiadomość, jakoby anioł Moroni zgłosił się po oryginał „Złotej Biblji“ i uniósł go do nieba.

W 1829 r. Smith i jeden z pierwszych jego wyznawców, Cowdery, chrzczą się nawzajem, „jak Jan Chrzciciel chrzcił Chrystusa“, a w rok później powstaje sekta Mormonów pod urzędową nazwą „Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych Dnia Ostatecznego“ (Church of Jesus Christ of Latter Day Saints), gdyż Mormoni zapowiadają też bliski koniec świata.

Niedługo wszakże nowa sekta ostała się w stanie Nowego Jorku. Przeciwnicy nie dają jej spokoju, wobec czego Mormoni przenoszą się do stanu Ohio. I byłby może cały Mormonizm upadł tam wskutek rozwiązłości swego „proroka“, gdyby nie energja, żelazna wytrwałość i talent organizatorski nowego adepta, Brighama Younga, z zawodu malarza pokojowego i szklarza ze stanu Vermont.

Pod wpływem Younga Mormoni występują do walki czynnej z przeciwnikami swymi, tworząc bandę tajną, na której czele staje głośny w owych czasach z odwagi awanturnik, kapitan Patten. Wzmaga to jeszcze bardziej niechęć do Mormonów. Przypisywane są im liczne morderstwa zagadkowe, wkońcu więc zniewoleni są przenieść się jeszcze dalej na zachód, do stanu Missouri.

Tu dochodzi już do otwartej wojny pomiędzy Mormonami a ludnością miejscową, szerzy się bowiem pogłoska, że przybysze chcą wymordować wszystkich niewiernych, bałwochwalców (Gentiles), jak nazywali wyznawców innych religij, nie wyłączając chrześcijan. Dopiero przy pomocy zmobilizowanej milicji stanowej udało się pokonać wojowniczych fanatyków. Wówczas (1840 r.) przenoszą się w liczbie około 15.000 do stanu Illinois, gdzie przyjęci są nawet gościnnie, gdyż oba ścierające się w tym stanie stronnictwa polityczne spodziewały się zyskać w nich sojuszników.

W Illinois Mormoni zakładają miasto Nauvoo, w którem „prorok“ Smith staje się panem samowładnym i z początku dzieje się im tam dobrze. Ale w 1843 r. Smith ogłasza, że miał objawienie, nakazujące mu, aby wprowadził śród Mormonów wielożeństwo, a choć nakaz ten podany był urzędownie do wiadomości ogółu „Świętych Dnia Ostatecznego“ dopiero w 1852 r., to jednak wieść o nim rozchodzi się szybko po okolicy, wywołując oburzenie, a wreszcie otwarty bunt przeciwko Mormonom. Gdy zaś Smith postanawia bronić orężnie swego miasta przeciwko najściu „bałwochwalców“, władze stanowe aresztują „proroka“ i brata jego Hyruma, poczem przewożą obu do więzienia w miasteczku Carthage. Tam wszakże w nocy na 28 czerwca 1844 r. tłum wdziera się do więzienia i linczuje obu Smithów.

Na czele sekty staje wówczas Brigham Young, uzyskawszy głosy najwyższej rady Mormonów, noszącej nazwę „Dwunastu apostołów“, do której sam należał, pomimo oporu ze strony rodziny Smitha, usiłującej wprowadzić na tron mormoński syna zamordowanego „proroka“.

Young, objąwszy władzę, postanawia wobec ciągłych napaści „niewiernych“ przenieść siedzibę sekty poza obręb ówczesnych Stanów Zjednoczonych. Wyruszywszy w 1846 r. z garścią wiernych na zachód, zatrzymuje się dopiero nad odkrytem w zimie 1824 — 25 r. przez trapera Jamesa Bridgera, poszukującego źródeł rzeki Beaver (Bobrowej), Wielkiem Jeziorem Słonem (Great Salt Lake), które z otaczającą je pustynią przypomniało wędrowcom biblijne morze Martwe.

Mormoni spodziewali się znaleźć tam bezkarność zupełną, gdyż ziemia Utah, na której jezioro wspomniane leży, stanowiła jeszcze nominalnie część Meksyku. Lecz w 1848 r., po wojnie meksykańskiej, Utah przechodzi na mocy traktatu Guadelupe-Hidalgo na własność Stanów Zjednoczonych. Nie ziściły się zatem nadzieje Mormonów. W każdym razie, gdy w 1850 r. Utah uznany jest przez kongres za oddzielne terytorjum, Young otrzymuje w niem godność gubernatora. Zbyt zagorzałym jednak jest fanatykiem, aby podporządkować się rozporządzeniom rządu waszyngtońskiego: usuwa sędziów, mianowanych przez prezydenta, nie dopuszcza wojska rządowego do Utahu, podburza współwyznawców przeciwko władzom unijnym.

Odebrano wreszcie zawziętemu Mormonowi stanowisko gubernatora, ale następcy jego, „niewierni“, długo jeszcze mieli twardy orzech do zgryzienia na nowem terytorjum.

Niemniej przyznać trzeba Mormonom, że wielce pracowici i trzeźwi, doprowadzili do stanu kwitnącego znaczne przestrzenie pustyń Utahu, których nawet Indjanie unikali. Ich to głównie zasługą było, np., zastosowanie po raz pierwszy w Stanach Zjednoczonych systemu irygacji na szeroką skalę, czy to drogą odprowadzania wody z rzek, czy też przez wyszukiwanie jej źródeł.

Z drugiej wszakże strony zwalczali krwawo, jeżeli nie można było jawnie, to skrycie, „niewiernych“, napierających coraz liczniej na ich terytorjum (dowiedziono np. Mormonom, że wymordowali podstępnie w 1857 r. oddział, złożony ze 120 emigrantów, podążający przez Utah do Kalifornji). Zmuszali także do posłuszeństwa terorem zimnym i wyrafinowanym własnych wyznawców, jeżeli ci usiłowali pod jakimkolwiek względem wyłamać się z pod despotyzmu starszych. Przyczynił się do tego w znacznej mierze fanatyzm, rozwinięty w nich przez ich przywódców: proroków, apostołów, biskupów, kapłanów i starszych kościoła, tworzących teokratyczny system rządów, w którym, jak w dawnym Izraelu, najwyżsi kapłani mieli władzę nieograniczoną.

Ponadto, potrzebując wciąż kobiet na żony, wysyłali do innych stanów i terytorjów, a nawet do Angiji i Niemiec misjonarzy swoich, mężczyzn urodziwych i wymownych, dla werbowania wyznawców, a zwłaszcza wyznawczyń. Wreszcie nie cofali się nawet przed porywaniem dzieci dla wychowywania ich w wierze mormońskiej.

Brigham Young zmarł dopiero w 1877 r., pozostawiwszy, dodajmy nawiasem, 25 żon i zgórą 40 dzieci, a wielożeństwo zniesione było faktycznie nie wcześniej, niż w 1896 r., gdy kongres Stanów Zjednoczonych zgodził się tylko pod tym warunkiem przyjąć terytorjum Utah do liczby stanów.

Wprost zatem wyjątkowe stosunki i krwawe zapasy pomiędzy Mormonami a „niewiernymi“, napierającymi na terytorjum Utah, trwały jeszcze w pełni w 1871 r., t. j. w dobie wstrząsającego dramatu, skreślonego świetnem, pełnem fantazji piórem Zane Greya, jednego z najpoczytniejszych dzisiaj powieściopisarzy amerykańskich, którego przekład podajemy w książce niniejszej.

S. B.

I. Lassiter.

Ostry tętent koni podkutych przycichł i wreszcie zamarł, a kłęby żółtego kurzu rozpostarły się z pod topól nad stepem.

Jane Withersteen spojrzała w dół rozległego zbocza wzrokiem, pełnym zadumy i niepokoju. Dopiero co opuścił ją jeździec i jego słowa, zapowiadające przybycie duchownych, mających dotknąć i zaatakować jej prawo do stosunku przyjaznego z niewiernym, wywołały tę zadumę i niemal smutek.

Niepokoiła ją myśl, czy zamieszanie i waśnie, które ostatniemi czasy nawiedziły osadę Cottonwoods 2  ), dotkną ją także. Westchnęła jednak z ulgą, boć to jej ojciec założył tę najdalszą placówkę kresową południowego Utahu i jej pozostawił ją w spadku. Była właścicielką całego tego obszaru i wielu zbudowanych na nim siedzib. Do niej należał dwór Withersteena z wielkim folwarkiem, tudzież tysiące bydła rogatego i najszybsze konie stepowe. Jej własność stanowiło źródło Bursztynowe, którego wody dawały zieleń i piękność osadzie i umożliwiały życie na tej dzikiej, purpurowej wyżynie pustynnej.

Ten rok — 1871 — zaznaczył się zmianą, wykradającą się stopniowo do życia lubiących spokój Mormonów kresowych. Glaze, Stone Bridge, Sterling, osady bardziej na północ wysunięte, powstały przeciwko najściu osadników niewiernych i włóczęgów stepowych. Przeciwstawiano się pierwszym, walczono z drugimi. A teraz i Cottonwoods zaczęło się budzić, ruszać i występować zaczepnie.

Jane modliła się, aby spokój i słodycz jej życia nie były na zawrze zwichnięte. Zamierzała jeszcze więcej dobrego czynić swoim, niż dotychczas. Pragnęła, aby senny spokój życia pasterskiego trwał wiecznie. Zatargi pomiędzy Mormonami a niewiernymi uczyniłyby ją nieszczęśliwą. Urodziła się Mormonką, lecz była też przyjaciółką biednych i nieszczęśliwych niewiernych. Pragnęła tylko nadal czynić dobrze i być sama szczęśliwą. I ogarnęła ją zaduma na myśl, czem był dla niej ten jej wielki folwark. Kochała w nim wszystko — gaj topolowy, stary dwór kamienny, wodę o połysku bursztynowym, tabuny kosmatych, opylonych koni roboczych i mustangów, wysmukłe, cienkonogie rasowe wyścigowce; pasące się stada bydła i muskularnych, opalonych jeźdźców stepowych.

W zadumie tej zapomniała o oczekującej ją przykrej zmianie. Ryk leniwego osła przerwał ciszę popoludniową, wywołując błogi obrazek sennego gumna, otwartych ogrodzeń dla koni, zielonych pól alfalfy. W jasnym jej wzroku uwypuklało się purpurowe zbocze szałwjowe 3  ), rozpościerające się przed nią. Falisty ten grunt stepowy opadał w kierunku zachodnim. Ciemne, samotne cedry, nieliczne i stojące daleko jeden od drugiego, zarysowywały się wyraziście, a wdali widniały rumowiska skał czerwonych. Jeszcze dalej, na wznoszącem się tam stopniowo zboczu, wyrastały połamane ściany, jakby olbrzymiego pomnika, majaczącego barwą ciemno purpurową i rozpościerającego swe samotne, mistyczne zarysy falistą linją, zanikającą na północy. Tu zachód był pełen światła, barw i piękna, ku północy zaś zbocze zbiegało w stronę niewyraźnej linji wąwozów, z której wyłaniało się wzdęcie gruntu nie pod postacią gór, jeno rozległego, purpurowego płaskowzgórza, poprzecinanego grzbietami wachlarzowato rozbiegających się ścian skalnych, uwieńczonych, rzekłbyś, zamkami, i wałów szarych. A nad tem wszystkiem pełzały, wydłużając się, zanikające cienie popołudnia.

Szybki tętent przypomniał Jane Withersteen rzeczywistość. Grupa jeźdzców podjechała kłusem, zeskoczyła z koni i puściła cugle. Było ich siedmiu, a Tull, ich przywódca, wysoki brunet, piastował godność starszego w kościele Jane.

— Otrzymałaś me zawiadomienie?—spytał krótko.

— Tak — odparła.

— Posłałem też słówko temu jeźdzcowi, Ventersowi, aby w ciągu pół godziny przybył do osady. Nie stanął.

— Nic nie wie — rzekła Jane. — Nie mówiłam mu o tem. — Czekałam tutaj na was.

— Gdzie jest Venters?

— Pozostawiłam go na podwórzu.

— Hej, Jerry — krzyknął Tull, zwracając się do swych ludzi, — zabieraj bandę i sprowadź tu Ventersa, choćby na arkanie!

Jeźdźcy o zakurzonych butach i długich ostrogach ruszyli hucznie, pobrzękując ostrogami, ku gajowi topolowemu i znikli w cieniu drzew.

— Starosto Tull, co to ma znaczyć? — spytała Jane. — Jeżeli chciałeś aresztować Ventersa, to mogłeś przynajmniej o tyle być uprzejmy, aby poczekać, dopóki nie opuści moich progów. Aresztując go, dodajesz zniewagę do niesprawiedliwości. Absurdem jest oskarżać Ventersa o udział w tej strzelaninie wczorajszego wieczora. Był wówczas przy mnie, a przytem oddał mi broń swoją. Strzelanina ta, to tylko pretekst. Co zamierzasz zrobić z Ventersem?

— Zaraz ci powiem — odparł Tull. — Wpierw jednak ty powiedz, dlaczego bronisz tego nicponia?

— Nicponia? — zawołała Jane oburzona. — Nigdy! Był najlepszym jeźdźcem, jakiego kiedykolwiek miałam. Niema najmniejszego powodu, abym go nie broniła, wszystko zaś przemawia za tem. Niemały to wstyd dla mnie, starosto Tull, że przyjaźń moja naraziła go na wrogość ze strony współwyznawców moich, uczyniła go wywołańcem. A ponadto winnam mu wdzięczność dozgonną za uratowanie życia maleńkiej Fay.

— Słyszałem, że kochasz Fay Larkin i że zamierzasz ją adoptować. Ale, Jane Withersteen, toć to dziecię niewiernych!

— Tak. Nie kocham jednak mniej dzieci Mormonów dlatego, że pokochałam to dziecko niewiernych. Tak, usynowię Fay, jeżeli matka zechce mi ją oddać.

— Nie jestem znów przeciwny temu. Możesz wychować dziecko w wierze mormońskiej — rzekł Tull.— Mam jednak dosyć tego Ventersa przy twym boku. Muszę z tem skończyć. Tyle masz serca dla tych żebraków niewiernych, że bodaj czy nie kochasz tego Ventersa.

Tull przemawiał z arogancją Mormona, pewnego swej potęgi i z namiętnością człowieka, w którym zazdrość rozżarzyła ogień trawiący.

— Może i kocham go — rzekła Jane, a serce jej zadygotało strachem i gniewem. — Nigdy nie zastanawiałam się nad tem. Biedny chłopiec! Z pewnością radby mieć kogo, ktoby go kochał!

— Będzie to — odciął się Tull groźnie — zły dzień dla Ventersa, jeżeli nie cofniesz tego, coś powiedziała.

W tej chwili wyłonili się z pośród topól ludzie Tulla, wiodąc na ścieżkę młodzieńca. W odzieży obszarpanej robił wrażenie włóczęgi. Wyniosły jednak i śmigły, z odrzuconemi wtył szerokiemi barami i z napiętemi muskułami rąk skrępowanych, utkwił w Tulli wzrok, w którym gorzał płomień wyzwania.

Po raz pierwszy Jane odczuła duszę Ventersa i sta nęło przed nią żywo pytanie, czy istotnie mogłaby po kochać tego wspaniałego młodzieńca. Musiała jednal ochłonąć ze wzruszenia wobec trzeźwiącego wpływu rozgrywanej w tej chwili stawki.

— Słuchaj, Venters — spytał Tull ostro, — czy ze chcesz opuścić Cottonwoods natychmiast i na zawsze?

— Dlaczego? — spytał jeździec.

— Bo ja tak rozkazuję!

Jeździec roześmiał się pogardliwie.

Zaczerwieniły się ciemne policzki Tulla.

— Jeżeli się nie wyniesiesz, czeka cię ruina! — zawołał twardo.

— Ruina? — odparł Venters namiętnie. — Czyście mnie już nie zrujnowali? Co nazywacie ruiną? Przed rokiem byłem jeźdźcem. Miałem konie i bydło własne. Cieszyłem się dobrą reputacją w Cottonwoods. A teraz, gdy przybywam do osady, aby odwiedzić tę kobietę nasyłacie na mnie ludzi, szczujecie mnie, tropicie, jak włóczęgę stepowego. Nie, nic nie mam już do stracenia, prócz życia.

— Opuścisz Utah?

— Och, rozumiem — ciągnął Venters szyderczo — nie możesz strawić myśli, że piękna Jane Withersteen darzy przyjaźnią biedaka niewiernego. Pożądasz jej dla siebie niepodzielnie... Och, przyda ci się... i przyda ci się dwór Withersteena, i Bursztynowe źródło, i siedem tysięcy sztuk bydła.

Twardo zarysowana szczęka Tulla wysunęła się naprzód, nabrzmiały krwią wzburzoną żyły na karku.

— Jeszcze raz pytam: wyniesiesz się?

— Nie!

— W takim razie — zawołał Tull chrapliwie — każę cię obatożyć tak, że ledwie dyszeć będziesz i wyrzucić w step. A jeżelibyś powrócił, to czeka cię coś gorszego.

Ożywiona twarz Ventersa ścięła się lodem, a bronzowa jej cera stała się szarą.

Jane posunęła się impulsywnie ku Tullowi.

— Och, starosto — zawołała, — ty tego nie uczynisz!

Tull pogroził jej palcem.

— Uczynię to wbrew twojej woli. Musisz zrozumieć, że nie wolno ci obrażać biskupa przez wdawanie się z tym młodzieniaszkiem. Jane Withersteen, ojciec pozostawił ci bogactwo i władzę. Przewróciło ci to w głowie. Dotychczas nie zrozumiałaś stanowiska kobiet mormońskich. Przemawialiśmy ci do rozumu, znosiliśmy ciebie. Czekaliśmy. Pozwalaliśmy ci mieć swoje fantazje, co jest ustępstwem, jakiego nie zaznała jeszcze żadna kobieta mormońska. Ale bezskutecznie. Teraz więc powiadam ci raz na zawsze: nie możesz dłużej przyjaźnić się z Ventersem. Obatożony będzie i musi opuścić Utah!

— Och, nie bijcie go, to będzie nikczemność! — błagała Jane, choć w sercu jej wzmagało się zwolna uczucie bezsilności.

Tull zawsze działał przygnębiająco na moc jej ducha, czuła więc teraz wzrastającą świadomość, że udaje męstwo, klórego w istocie nie posiada. Tull wyrastał obecnie przed nią w innej postaci. Nie jako zazdrosny rywal, lecz jako ucieleśnienie tajemniczego despotyzmu, znanego jej od dzieciństwa — potęgi jej wiary.

— Gdzie mamy cię obatożyć? Tu, czy tam, na stepie? — spytał Tull, zwracając się do Ventersa, a twarz jego wykrzywił uśmiech, w którym jednak, choć był więcej niż nieludzki, przeblyskiwało coś, jakby promyk prawości.

— Tutaj, jeżeli tak być musi! — odparł Venters.— Ale, Bóg mi świadkiem, Tull, lepiej zabij mnie odrazu, bo te batogi drogo kosztować będą ciebie i twoich pobożnych Mormonów. Zrobisz ze mnie drugiego Lasstera!

Dziwny ogień, surowa jasność, promieniejące z twarzy Tulla, mogły być wyrazem słuszności takiego pojęcia swego obowiązku. Było w nim jednak jeszcze coś więcej, coś zaledwie przysłoniętego, osobistego i ponurego, głębina sama w sobie, przepaść pochłaniająca. O ile bowiem nastrój jego religijny był fanatyczny i nieubłagany, o tyle fizyczna jego nienawiść musiała być bezlitosna.

— Starosto Tull, ja... ja żałuję słów moich — jęknęła Jane. Jej religijność, jej długoletnie przyzwyczajenie do posłuszeństwa, do pokory, jak również męka strachu, brzmiały w tych słowach. — Oszczędź tego chłopca! — dodała szeptem.

— Już go nie ocalisz — odparł Tull przeciągle.

Jane skłoniła już głowę przed nieuniknionem, w zrozumieniu prawdy, gdy nagle uczuła, że krzepnie, że w piersi jej tężeją siły ukryte, że poczyna się w niej coś nowego, niezrozumiałego. Raz jeszcze jej wzrok wytężony ogarnął zbocze okryte szałwją. Kochała ten dziki step purpurowy. W chwilach zmartwienia dodawał jej otuchy, w chwilach szczęśliwych piękno jego było dla niej źródłem ciągłego zachwytu. Teraz, patrząc nań, przejęta wielkim bólem, szeptała: — stąd przyjdzie pomoc dla mnie! — Modliła się temi słowy, jakby z tych odludnych przestrzeni purpurowych, z pośród tych ścian czerwonych i szczelin niebieskich mógł nadjechać człowiek nieustraszony, ani wiarą nie związany, ani wiarą oszalały, i wyciągnąć prawicę hamującą w stronę jej współwyznawców okrutnych.

Ożywienie, panujące śród ludzi Tulla, nagle ustało. W ciszy tej rozległ się najpierw szept, potem szmer, wreszcie padł okrzyk ostry.

— Patrzcie! — zawołał jeden z nich, wskazując na zachód.

— Jeździec!

Jane obróciła się i ujrzała na tle nieba zachodniego sylwetkę jeźdźca, zbliżającego się od strony stepu. Dojeżdżał z lewej strony, śród blasków słonecznych, dostrzeżono go więc dopiero wówczas, gdy był już zupełnie blisko. Odpowiedź na jej modlitwę!

— Znacie go? Czy ktokolwiek zna go? — pytał Tull pośpiesznie.

Pytani przyglądali się pilnie nadjeżdżającemu i kolejno kiwali przecząco głowami.

— Przybywa zdaleka — rzekł jeden.

— Tęgiego ma konia — zauważył drugi.

— Dziwny jeździec!

— Patrzcie, ma pas czarny — dodał czwarty.

Ruchem ręki Tull nakazał milczenie i wysunął się naprzód tak, że zasłonił sobą Ventersa.

Jeździec ściągnął cugle i gibkim ruchem naprzód ześlizgnął się z siodła tak, że zdawało się jakby jednym, długim krokiem stanął na ziemi. Był to ruch dziwnie szybki, a przytem wykonany w ten sposób, iż jeździec ani na chwilę nie przestał patrzeć w oczy grupie przed nim stojącej.

— Patrzcie — szepnął głosem ochrypłym jeden z towarzyszy Tulla — dźwiga dwa rewolwery o kolbach czarnych... wiszą nislto... trudno je dostrzec... czarne na tle pochew czarnych.

— Skory widać do strzału — dodał inny. — Ostrożnie teraz, chłopcy, z rękoma.

Powolne zbliżanie się obcego mogło tak dobrze uchodzić za chód leniwy, jak i za kurczowe, krótkie kroki jeźdźca, nie przywykłego do chodzenia. Mogło jednak być także ostrożnem podchodzeniem człowieka, który nie ryzykuje.

— Hallo, cudzoziemcze! — zawołał Tull, a w okrzyku tym brzmiało nie powitanie, jeno ciekawość ponura.

Przybysz odpowiedział lekkiem skinieniem głowy. Szerokie skrzydła czarnego sombrera rzucały cień głęboki na twarz jego. Przez chwilę przyglądał się bacznie Tullowi i jego towarzyszom, poczem, zatrzymawszy się w swym wolnym chodzie, zdawał się już swobodniejszy.

— Dobry wieczór pani — rzekł, zwracając się do Jane i uchylając sombrera z wdziękiem szczególnym.

Jane, odpowiadając na powitanie, patrzała prosto w twarz przybysza, któremu ufała instynktownie i który przykuł jej uwagę. W twarzy tej uwidoczniały się wszystkie cechy jeźdźca kresowego: chudość, czerwona opalenizna od promieni słonecznych, zakrzepła nieruchomość, skutek lat milczenia i samotności. Ale nie to ją zajmowało, lecz intensywność wzroku przybysza, wyraz znużenia wytężonego, baczności przenikliwej jego bystrych, szarych oczu, jakgdyby człowiek ten wciąż szukał czegoś, czego znaleźć nie może. Jane odczuła w tym wzroku subtelną intuicją kobiecą nawet w tej chwili krótkiej smutek, niezaspokojone pragnienie, tajemnicę.

— Pani Jane Withersteen? — spytał.

— Tak — odparła.

— Czy źródło tutejsze należy do pani?

— Tak.

— Pozwoli pani napoić w niem konia?

— Ależ naturalnie. Jest tam koryto.

— Być może jednak, gdyby pani wiedziała, kim jestem... — tu zawahał się, spoglądając na słuchaczy — być może nie zgodziłaby się pani na to, choć nie proszę o wodę dla siebie.

— Nic mnie nie obchodzi, przybyszu, kim jesteś. Napój swego konia, a jeżeli sam jesteś spragniony i głodny, to proszę do mego domu.

— Dziękuję pani. Nie mogę przyjąć tego dla siebie, ale dla mego zmęczonego konia...

Tupot kopyt końskich przerwał mówiącemu, a poruszenie śród ludzi Tulla odsłoniło Ventersa.

— A może przeszkodziłem tu w czemkolwiek? — spytał przybysz.

— Tak! — odparła Jane, a głos jej zadrżał.

Czuła na sobie pociągającą siłę jego wzroku, ale odwrócił już oczy i spostrzegła, że przygląda się skrępowanemu Ventersowi, przytrzymującym go ludziom i ich przywódcy.

— W tym kraju tak się ułoźyły stosunki, że włóczęgami stepowymi, złodziejami, mordercami, awanturnikami, wogóle nicponiami, są tylko niewierni. Niechże pani mi powie, do jakiej z tych kategorji należy ten tu chłopiec?

— Do żadnej. Jest uczciwym człowiekiem.

— Zna go pani?

— Tak, tak!

— W takim razie cóż uczynił, że go tak związano?

Pytanie to, skierowane jednocześnie do Jane i do Tulla, wywołało momentalnie ciszę głęboką.

Przerwał ją jasny, donośny głos Jane.

— Spytaj go! — zawołała.

Jeździec cofnął się od niej tym samym wolnym, miarowym krokiem, jakim się zbliżył, a ruch ten, który pozostawiał ją zupełnie na uboczu, zbliżał zaś nieznajomego do Tulla i jego ludzi, posiadał w sobie coś przejmującego.

— Mów, młodzieńcze! — rzekł przybysz do Ventersa.

— Stój, cudzoziemcze — przerwał Tull, — to nie twoja rzecz. Nie próbuj interwencji. Masz dostać jeść i pić. To więcej, niż mógłbyś spodziewać się w jakiejkolwiek innej osadzie na kresach Utahu. Napój swego konia i ruszaj dalej.

— Powoli, powoli — odparł jeździec. — Ja jeszcze się nie wtrącam.

Ton jego głosu uległ zmianie. Przemawiał teraz inny człowiek. Gdy zwracał się do Jane, głos jego brzmiał łagodnie i miękko. Teraz, z pierwszemi słowami, zwróconemi do Tulla, stał się twardy, zimny, gryzący.

— Trafiłem na szczególną sprawę. Siedmiu Mormonów, wszyscy uzbrojeni w rewolwery; niewierny, związany sznurem i kobieta, przysięgająca na jego uczciwość. Ciekawe, co?

— Ciekawe, czy nie, nie pański to interes — odciął się Tull.

— Tam, gdzie byłem wychowany, słowo kobiety uważano za prawo. Jeszcze z tego nie wyrosłem.

Tull pienił się ze zdumienia i gniewu.

— Słuchajno, panie wścibski. My tu posiadamy prawo nieco różne od fantazji kobiecej... Mormońskie prawo!... Strzeż się, abyś go nie przekroczył.

— Do djabła z waszem prawem mormońskiem!

Energiczne te słowa zaznaczały nową zmianę. Tym razem — przejście od dobrotliwego zainteresowania do rodzącej się groźby. Tull i jego towarzysze oniemieli. Przywódca krzyknął głucho i cofnął się chwiejnie, jak uderzony tą obelgą bluźnierczą, rzuconą instytucji, którą uważał za świętość najwyższą. Jerry, trzymający cugle koni, puścił je i osłupiał na miejscu. Inni towarzysze Tulla stali jak wryci, spoglądając bacznie, ze zwieszonemi sztywno rękami, czekając...

— A teraz mów, chłopcze. Cożeś uczynił, że cię tak związano?

— Jest to gwałt haniebny! — wybuchnął Venters. — Nie uczyniłem nic złego. Przewiniłem w oczach starszego Mormonów tem, że jestem przyjacielem tej oto pani.

— Pani, czy to prawda, co on mówi? — spytał jeździec Jane, nie spuszczając jednak ani na chwilę oczu z grupy milczących Mormonów.

— Czy prawda? Najzupełniejsza prawda — odparła zapytana.

— Przyznam, młodzieńcze, że, mojem zdaniem, być przyjacielem takiej kobiety, to rzecz, której się nie zwalcza, a choćby się nawet chciało, to się jej nie zwalczy... I cóż cię czekało za to?

— Miano mnie obatożyć. A wiesz, co to znaczy tu, w Utah!

— Wiem — odparł jeździec przeciągle.

A gdy tkwił szaremi, zimnemi oczyma w Mormonach, konie żuły uporczywie wędzidła, Jane usiłowała daremnie powstrzymać wzrastające wzruszenie, Venters zaś stał blady i milczący — naprężenie sytuacji stawało się coraz groźniejsze. Złowróżbną tę ciszę przerwał Tull śmiechem. Nie był to wszakże śmiech dobrego humoru, lecz raczej śmiech maskowanego strachu.

— Do dzieła, ludzie! — krzyknął.

Jane zwróciła się znów do jeźdźca:

— Cudzoziemcze, czy nic nie możesz uczynić dla ocalenia tego młodzieńca?

— Pani! Pani żąda ode mnie, abym ocalił go przed własnymi jej współwyznawcami?

— Żąda? Nie. Błaga!

— Ależ pani nawet nie przypuszcza, do kogo pani zwraca się z tą prośbą.

— Och, panie, proszę, ocal go!

— To są Mormoni, a ja...

— Wszystko jedno, ocal go, gdyż... gdyż zależy mi na tem!

— Ach, ty oszalała z miłości! — warknął Tull. — Zdradzasz swą tajemnicę! Ale my znajdziemy sposób nauczenia cię tego, czego cię nikt jeszcze nie nauczył... Towarzysze, brać go, chodźmy!

— Mormonie — odezwał się na to jeździec, — ten młodzieniec tu pozostanie...

Słowa te, jak wystrzał, powstrzymały Tulla.

— Co? — wrzasnął.

— Pozostanie tutaj.

— Kto go zatrzyma? To mój więzień — krzyczał dalej Tull zaperzony. — I jeszcze raz powtarzam ci, przybyszu, nie wtrącaj się w nie swoje sprawy. Dość tego natręctwa. Ruszaj natychmiast swoją drogą, albo...

— Słuchaj... On tu pozostanie.

A w słowach tych jeźdźca, wymówionych cicho, brzmiała pewność zupełna, bez cienia nawet wątpliwości.

— Któż ty jesteś? Nie zapominaj, że nas jest tutaj siedmiu!

Jeździec zrzucił sombrero z głowy i wykonał ruch dziwnie szybki, po którym pozostał nieco przykucnięty, z rękoma sztywno zgiętemi i z wyrzuconemi do przodu wielkiemi, czarnemi pochwami rewolwerów.

— Lassiter!

Przejmujący ten okrzyk, zdumienia pełen, wyrwał się z piersi Ventersa, świadcząc niejako o związku, jaki musiał istnieć pomiędzy szczególną postawą jeźdźca a jego postrach budzącem nazwiskiem.

Tull wyciągnął rękę ze skurczonemi, jak do chwytu, palcami. W oczach jego malował się wyraz, z jakim ludzie podobnie przerażeni widzą śmierć nadchodzącą. Ale choć śmierć istotnie unosiła się nad nim, to jednak nie schwyciła go w swe objęcia, bo jeździec czekał, by skurczone palce przeciwnika pierwsze sięgnęły do pasa; do ruchu zaś tego nie doszło...

Tull, skupiwszy siły, zawrócił ku koniom, a pobladli jego towarzysze poszli za tym przykładem.

II. Cottonwoods.

Venters zanadto był wzruszony, aby wyrazić radość, malującą się na jego twarzy. Jane zwróciła się ku wybawcy i schwyciła go za ręce. Łzy jej i uśmiechy zmieszały go widocznie. Wreszcie, uspokoiwszy się nieco, podeszła do zmęczonego konia Lassiterowego.

— Napoję go sama — rzekła i poprowadziła konia do koryta pod rozłożystą, starą topolą. Zręcznemi palcami rozluźniła uzdę i zdjęła wędzidło. Koń prychnął i nachylił łeb. Koryto wykute było w bryle kamiennej, omszone i pozieleniałe, wilgotne i chłodne, a czysta, ciemna woda, zasilająca je, tryskała i pluskała z drewnianej rury.

— Musiał dzisiaj przebiec porządny szmat drogi?

— Tak, pani. Przeszło sześćdziesiąt, a może do siedemdziesięciu mil 4  ).

— Długa jazda, taka jazda... Ależ on jest ślepy!

— Tak, pani — odparł Lassiter.

— Z jakiego powodu?

— Pewnego razu kilku ludzi schwytało go na arkan, związało i oślepiło, trzymając mu żelazo rozpalone do białości przed oczyma.

— Ludzie?... Chyba szatani... Czy byli to pańscy nieprzyjaciele — Mormoni?

— Tak, pani.

— Mścić się na koniu! Tak, ludzie mojej wiary są niezwykle okrutni. Z niemilknącym smutkiem muszę to przyznać. Przepędzano ich, nienawidzono, aż serca ich stwardniały. Ale my, kobiety, nie tracimy nadziei i modlimy się, aby nadszedł czas, w którym serca ich zmiękną.

— Wybaczy pani. Ten czas nigdy nie nadejdzie.

— Och, nadejdzie... Panie Lassiter, czy pan sądzi, że kobiety mormońskie są zepsute? Czy ręka twoja podnosiła się także przeciwko nim?

— Nie, bo wierzę, że kobiety mormońskie są jak najlepsze i najszlachetniejsze, ale jednocześnie najcierpliwiej znoszące swe jarzmo, najbardziej zaślepione i najnieszczęśliwsze na świecie.

— Ach, więc przełamiesz się chlebem ze mną — rzekła, spoglądając na niego wzrokiem poważnym i zadumanym.

Lassiter nie wiedział narazie, co odpowiedzieć; i kołysał się zakłopotany, przestępując z nogi na nogę i kręcąc wciąż w rękach swe sombrero.

— Sądzę — rzekł wreszcie, — że dobroć serca pani każe jej pomijać wiele rzeczy. Może nie jestem tu dobrze znany, ale tam, na północy, są Mormoni, którzy przewrócą się chyba w grobach, gdy ja zasiądę przy jednym stole z tobą, pani.

— Być może, a jednak proszę.

— A może ma pani brata lub krewnego, który mógłby tu wpaść i wziąć obecność moją za zniewagę, ja zaś nie chciałbym...

— O ile wiem — przerwała Jane, — to nie mam wcale krewnych w Utah i nikt nie ma prawa kwestjonować czynów moich.

Przy tych słowach zwróciła się z uśmiechem na ustach do Ventersa:

— I ty, Bern, przyjdziesz, i Lassiter przyjdzie. Będziemy jedli i weselili się, póki można.

— Kto wie, czy Tull i jego ludzie nie podniosą gwałtu tam, w osadzie — rzekł Lassiter, próbując jeszcze tego argumentu w obronie swego słabnącego stanowiska.

— Tak — odparła Jane, — podniesie gwałt... gdy się pomodli. Chodźcie!

I ruszyła przodem, zarzuciwszy sobie cugle konia na ramię. Weszli do gaju i kroczyli szeroką ścieżką, ocienioną przez wielkie, nisko opadające gałęzie topoli. Ostatnie promienie zachodzącego słońca słały złote smugi przez gęstwę liści. Trawa tu rosła gęsta i wysoka, tworząc miły kontrast z męczącą wzrok jednostajnością porosłego szałwją stepu. Ćwierkająca przepiórka przebiegła przez ścieżkę, gdzieś u szczytu drzew raszka wygwizdywała swą piosenkę wieczorną, a w cichem powietrzu unosiła się świeżość i rozlegał się szmer wody płynącej.

Dom Jane wznosił się w kolisku topól i był długą, przysadzistą budowlą z kamienia czerwonego z nakryłem podwórkiem pośrodku, przez które płynął bystro strumień wody o odblasku bursztynowym. Po masywnych blokach kamiennych, grubych belkach, mocnych drzwiach i okiennicach poznać było można rękę człowieka, który zabezpieczał swą budowlę przeciwko napadom grabieżców i wpływowi czasu; a kwiaty i mchy wzdłuż wyłożonego kamieniami strumienia, żywe barwy koców i kobierców, rozesłanych na posadzce kamiennej, kącik przytulny z wiszącym hamakiem i rozlożonemi obok książkami, wreszcie stół biało nakryty — świadczyły o upodobaniach jego córki, spędzającej tu życie szczęśliwe w świetle dziennem.

Jane puściła konia Lassitera na trawnik soczysty.

— Być może, wolicie mieć, konia pod ręką, inaczej posłałabym go na pastwisko.

Nadbiegłe na jej wezwanie służebne zaczęły się krzątać przy stole, poczem Jane, przeprosiwszy gości, znikła w głębi domu.

Minąwszy wielką, niską izbę, podobną do kazamaty fortecznej i drugą, mniejszą, gdzie na kominku płonęły jasno polana drzewa, znalazła się w swoim pokoju. Panował tu ten sam komfort, co na zacisznem podwórku. Poza tem ciepły był i pełen barw miękkich.

Zdarzało się rzadko, aby Jane, zaglądając do tego pokoju, nie spojrzała w zwierciadło. Lubiła to odbicie swej piękności, o której nie pozwalano jej zapomnieć od wczesnego dzieciństwa. Najpierw jej rodzina, a potem cały rój wielbicieli, tak Mormonów, jak i niewiernych, podniecili w niej próżność naturalną. To też do dwudziestego ósmego roku życia bodaj czy zastanowiła się kiedy nad swym wpływem dobroczynnym w tej małej społeczności, której niemal że samodzielną panią pozostawił ją ojciec. Daleko bardziej zajmowały ją marzenia, pewność i wdzięk jej piękności. Tym razem jednak spojrzała w zwierciadło bez zwykłego uśmiechu. Myślała bowiem w tej chwili o czemś więcej, niż o podobaniu się sobie lub swemu przyjacielowi. Chciała wiedzieć, czy wyda się piękną oczom Lassitera, tego człowieka, którego sława przekroczyła zwały skalne, równiny stepowe, tego o głosie łagodnym i twarzy smutnej zaciętego wroga i zabijacza Mormonów. Tym razem niezwykła, półświadoma próżność kierowała nią, gdy, zmieniwszy szybko strój do konnej jazdy na białą sukienkę, przyglądała się długo swej okazałej postaci o kształtach wdzięcznych, pięknej twarzy o mocnym podbródku, wargach pełnych i jędrnych, ciemno niebieskich oczach, dumnych i namiętnych.

— Jeżeli — rozmyślała, zapatrzona w zwierciadło — zdołam zatrzymać go tu przez kilka dni, przez jaki tydzień, to żaden już Mormon nie padnie z jego ręki... Lassiter!... Przerażająe to nazwisko, gdy jednak patrzy się na tego człowieka, to zapomina się, kim jest... Można go prawie polubić... Ocalił Berna... Musiał cierpieć... Ciekawa rzecz, z jakiego powodu? Czyżby zakochał się niegdyś w Mormonce?... Jakże wspaniale wystąpił w obronie tak źle zrozumianych naszych kobiet... Bądź co bądź, wie — dużo.

Powróciwszy do gości, zaprosiła ich do stołu, poczem usługiwała im własnoręcznie, oddaliwszy służebne. Suta była to wieczerza i dziwne przy niej towarzystwo. Po prawej stronie gosposi siedział obszarpany, wygłodzony Venters, a choć nawet ślepy spostrzegłby, jaką rolę odgrywa ten młodzieniec w jej szczęściu, to jednak znać w nim było zasępienie wywołańca, jakim uczyniła go ta zależność i zdawało się, że krąży nad nim cień zguby, zapowiedzianej mu przez Tulla. Siedzący po lewej stronie Lassiter wyglądał, jak człowiek śniący. Głód, zadowolenie, towarzyskość nie były jego udziałem, a gdy poruszał się niespokojnie na krześle, ciężkie jego rewolwery uderzały o nogi stołu. Gdyby nawet chciano zapomnieć o obecności Lassitera, to przypominałyby go te lekkie, częste uderzenia. A Jane Withersteen mówiła, uśmiechała się i śmiała z całą tą olśniewającą grą warg i oczu, do jakiej zdolna jest dla osiągnięcia celu piękna kobieta.

Gdy skończono wieczerzać i mężczyźni odsunęli swe krzesła od stołu, pochyliła się w stronę Lassitera i spojrzała mu prosto w oczy.

— Co sprowadziło was do Cottonwoods?

Pytanie to podziałało jak zimny strumień wody. Jeździec zerwał się z krzesła, jakby słowa, które usłyszał, przypomniały mu, że zasiedział się dłużej, niż potrzeba.

— Pani, przewędrowałem cały południowy Utah i Nevadę w poszukiwaniu... pewnej rzeczy. Wreszcie usłyszałem nazwisko pani i dowiedziałem się, że za jej pośrednictwem znajdę to, czego szukam, tu, w Cottonwoods.

— Nazwisko moje? Ach, tak. Przypominam sobie teraz, że nazwisko moje było wam znane, gdyście po raz pierwszy przemówili do mnie. Od kogo dowiedzieliście się o niem?

— W Glaze. Tak, zdaje się, nazwę nosi mała osada o jakie pięćdziesiąt mil na zachód. Dowiedziałem się o niem od pewnego niewiernego, jeźdźca, który zapewnił mnie również, iż pani może mi powiedzieć, gdzie znajdę...

— Co? — spytała Jane rozkazująco, gdy Lassiter przerwał.

— Mogiłę Milli Erne — odpowiedział z wysiłkiem, głosem cichym.

Venters wykręcił się nagłym ruchem na krześle, spoglądając ze zdumieniem na Lassitera, a biała postać Jane podniosła się zwolna, nie mniej oszołomiona.

— Mogiłę Milli Erne? — powtórzyła, jak echo, szeptem... — Skąd wiesz o Milli Erne, mojej przyjaciółce najukochańszej, która przecież na mych rękach skonała? Czem byłeś dla niej?

— Czy twierdzę, że byłem czcmkolwiek? Znam osoby... krewnych, którzy już dawno chcieli wiedzieć, gdzie jest pochowana. Oto wszystko.

— Krewnych? Nigdy nie wspominała o krewnych, jedynie chyba o bracie, który miał być zastrzelony w Texas. Panie Lassiter, mogiła Milli Erne znajduje się w miejscu ukrytem, na mojej ziemi.

— Czy zechce pani zaprowadzić mnie do niej?... Wszak urazisz tem Mormonów gorzej, niż przełamując się chlebem ze mną.

— To prawda, ale zaprowadzę. Tylko musimy pójść tam tak, aby nikt nas nie widział. Może jutro.

— Dziękuję — odparł jeździec, ukłonił się i cofnął, aby opuścić podwórze.

— Nie zanocujecie pod moim dachem? — spytała Jane odchodzącego.

— Nie, pani, i jeszcze raz dziękuję. Nigdy nie sypiam pod dachem. A choćbym nawet sypiał, to nie przyjąłbym zaproszenia wobec burzy, która już zapewne zbiera się tam, w osadzie. Nie, nie! Idę w step i mam nadzieję, że nie odpokutuje pani za swą dobroć dla mnie.

— Lassiter — rzekł Venters, uśmiechając się gorzko — i mój nocleg jest w stepie. Może się tam spotkamy.

— Może. Ale step jest szeroki, a ja nie będę blisko. Dobranoc!

Na ciche gwizdnięcie Lassitera ślepy jego karosz odpowiedział rżeniem i zaczął torować sobie ostrożnie drogę śród drzew gaju. Jeździec nie dosiadł go, jeno szedł obok, kierując nim przez dotknięcia ręki i tak obaj znikli w cieniach topól.

— Jane — rzekł Venters, — muszę wkrótce odejść. Proszę zwrócić mi broń moją. Gdybym ją miał...

— To albo mój przyjaciel, — przerwała mu Jane — albo jeden ze starszych mojego kościoła leżałby już bez życia.

— Tull leżałby z pewnością.

— Ach, krwiożerczy, dziki młodzieńcze! Czy naprawdę nie nauczę cię nigdy pobłażliwości i miłosierdzia? Jakże to słodko jest, Bern, przebaczać wrogom. „Niech gniew mój nie doczeka słońca zachodu“.

— Sza! Proszę mi więcej nie mówić o miłosierdziu i religji — po dniu dzisiejszym. Dzisiaj, dzięki temu dziwnemu zjawieniu się Lassitera, pozostałem jeszcze przy życiu, ale teraz, jeżeli mam umrzeć, niech umrę przynajmniej jak mężczyzna... Proszę o broń.

Bez słowa już zniknęła w głębi domu i po chwili wróciła, niosąc karabin oraz ciężki pas z ładunkami i z wiszącą przy nim pochwą, w której sterczał rewolwer. A gdy, otrzymawszy pas, Venters zapinał go na sobie, Jane stała przed nim, milcząc wymownie.

— Jane — rzekł wobec tego już głosem łagodniejszym, — proszę nie patrzeć tak na mnie. Przecież nie idę mordować twego starosty. Starać się będę unikać go i jego ludzi. Ale czy nie widzisz, że doprowadzono mnie do ostateczności? Jane, jesteś kobietą, godną podziwu. Nie było jeszcze chyba kobiety tak niesamolubnej i dobrej. Ale jesteś zaślepiona pod jednym względem... Słuchaj!

Z poza gaju doleciał grzechot kopyt koni w szybkim kłusie.

— Kilku twoich jeźdźców — mówił dalej. — Zbliża się pora nocnej zmiany. Chodźmy na ławkę w gaju. Tam pomówimy.

Panował jeszcze dzień na dworze, ale pod rozłożystemi topolami cień osłaniał już trawniki. Venters skręcił z Jane na wysadzaną krzakami ścieżkę, dość szeroką, aby mogli iść obok siebie i doszli tak, kołując nią, do kępy drzew na krańcu gaju, daleko od domu. Stała tam na ustroniu ławka, z której przez otwór pomiędzy gałęźmi rozpościerał się widok na zbocze stepowe, ścianę skalistą i niewyraźne linje wąwozów. Jane nie odezwała się od chwili, gdy Venters przemówił do niej tonem ostrym. Wciąż jednak trzymała się jego ramienia i nawet teraz, gdy stanął przy ławce i oparł o nią karabin, trzymała się go jeszcze.

— Jane, zdaje mi się, że będę musiał cię opuścić.

— Bern! — krzyknęła.

— Niestety, tak się składa. Nieszczególna jest teraz pozycja moja. Nie mogę tutaj czuć się bezpieczny... Straciłem wszystko...

— Dam ci, co...

— Przepraszam. Jeżeli mówię o stratach, to nie o takich, jakie masz na myśli. Straciłem dobre chęci, straciłem dobre imię... a tylko to umożliwiało mi pobyt bez uczucia goryczy w tej osadzie. Teraz już za późno... Mówmy o przyszłości. Sądzę, że dobrze zrobisz, jeżeli się mnie wyrzekniesz. Tull jest nieubłagany. Powinnaś domyślać się z tego, co chciał dzisiaj uczynić, że... ale jesteś zaślepiona. Zaślepiła cię twa religja przeklęta!... Wybacz mi, Jane, ale jątrzą się we mnie rany odniesione, przejmuje obawa, że ręka niewidzialna doprowadzi cię do ruiny.

— Ręka niewidzialna? Co za ręka, Bern?

— Twój biskup! — Venters wymówił te słowa z całą świadomością; a gdy Jane, usłyszawszy je, chciala się cofnąć, nie puścił jej ręki. — On tu jest prawem. Od niego wyszedł rozkaz, aby mnie zniszczyć i widzisz, jak wyglądam. Teraz potoczy się to dalej i zmuszą cię do poddania się woli twego kościoła.

— Szkalujesz biskupa Dyera! Wiem, że Tull jest mściwy, ale bo też już od lat zaleca się do mnie.

— Och, ta łatwowierność twoja i usprawiedliwianie win! Nie możesz widzieć tego, co ja widzę, lecz gdybyś nawet dostrzegła, to i wówczas jeszcze znalazłabyś usprawiedliwienie, choćby chodziło o uratowanie sobie życia. Oto co jest w tobie mormońskiego. A ci starsi i biskupi twoi zdolni są do wszelkich bezwzględnie czynów, aby wzmocnić potęgę i bogactwa swego kościoła, swego panowania. Pomyśl tylko, czego już dopuścili się tutaj względem niewiernych, względem mnie, względem Milli Erne!

— Co wiesz o jej przejściach?

— Wiem dużo, być może nawet wszystko, prócz nazwiska tego Mormona, który ją tu sprowadził. Ale lepiej o tem nie mówić.

W odpowiedzi Jane uścisnęła mu rękę. Poprosił, aby zajęła miejsce przy nim na ławce i zamilkł, szanując zadumę, w jaką popadła; odczuwał bowiem instynktownie, że wzruszenie ogarnęło jej serce kobiece, choć istoty jego nie pojmował.

Była to chwila, w której rude promienie zachodzącego słońca rzucają ostatnie blaski, zanim ustąpią miejsca zmrokowi. W umyśle Ventersa widok ten jednoczył się z uczuciem czekającej go przyszłości, z zajęciem więc wypatrywał się jeździec w piękną purpurę jałowej pustki stepu. Tam tkwiła zagadka i niebezpieczeństwo. Cała ta przestrzeń sprawiała wrażenie dzikiej, surowej manifestacji przyrody. A przypomniawszy już Ventersowi czekającą go przyszłość, nagle wydała mu się podobna do siedzącej obok niego kobiety, jeno kobieta była piękniejsza i niebezpieczniejsza, była zagadką trudniejszą do rozwiązania, była czemś bez nazwy, co gryzło go i wzrok mu zaćmiewało.

— Patrz, jeździec! — zawołała Jane, przerywając ciszę. — Czy czasem nie Lassiter?

Venters zwrócił oczy na zachód. Na widnokręgu zarysowała się czarna sylwetka jeźdźca, wkrótce jednak zlała się z barwą stepu.

— Kto wie? Ale nie sądzę. Ten jeździec skądciś przybywa. Prędzej jest to jeden z waszych jeźdźców, Jane. Tak, widzę, go już wyraźnie. A oto tam — drugi.

— Widzę go również.

— Doprawdy, Jane, zdawałoby się, że posiadasz tylu jeźdźców, co krzewów na stepie. Wczoraj spotkałem pięciu hen, daleko, wpobliżu szlaku do Zwodniczego wąwozu. Doglądali siwego stada.

— Czy jeszcze bywasz w tym wąwozie, Bern? Pragnęłabym bardzo, abyś go uniknął. Oldring i jego kamraci kryją się gdzieś wpobliżu tego wąwozu.

— Cóż z tego?

— Tull już wspominał o twoich częstych tam wycieczkach.

— Wiem! — Tu Venters zaśmiał się krótko. — Wkrótce powie, że jestem także włóczęgą stepowym. Ale cóż robić, Jane, skoro, gdy się stąd odjedzie, wody niema w promieniu mil pięćdziesięciu: Najbliższa jest w wąwozie, a przecież muszę pić i napoić konia. A oto znów jeźdźcy! Jadą w tamtą stronę.

— Rude stado znajduje się na zboczu, w stronie wąwozu.

Zmrok szybko zapadał. Grupa jeźdźców przekroczyła ciemną linję niziny i stała się widoczniejszą przy wspinaniu się na zbocze. Ciszę przerwał głośny okrzyk jednego z powracających jeźdźców i niemal jak dźwięk rogu myśliwskiego nadleciała odpowiedź echa. Odjeżdżający jeźdźcy mknęli szybko; nagle ukazali się pod postacią dzikich, czarnych sylwetek na grzbiecie wzgórza, poczem, jadąc w dół, zleli się z purpurą stepu.

— Mam nadzieję, że nie spotkają Lassitera — zauważyła Jane.

— I ja tak sądzę — odparł Venters. — O tej godzinie jeźdźcy zmiany nocnej wiedzą już, co w ciągu dnia zaszło. Zapewne jednak Lassiter trzymać się będzie zdała od nich.

— Bern, kim jest Lassiter? Dla mnie to tylko nazwisko, straszne nazwisko.

— Kim jest? Nie wiem, Jane. Nigdy jeszcze nie spotkałem człowieka, któryby to wiedział. Wymowę ma nieco podobną do wymowy mieszkańca Texasu, do wymowy Milli Erne. Zauważyłaś to, Jane?

— Tak. Jakie to dziwne, że wie o niej! A przecież mieszkała tu przez lat dziesięć, a już dwa lata minęły od chwili jej zgonu. Bern, co wiesz o Lassiterze? Opowiedz mi, co on zrobił, dlaczego wspomniałeś o nim Tullowi, grożąc, że staniesz się drugim Lassiterem?

— Słyszałem, Jane, tylko rozmaite pogłoski i opowiadania, w których większość nie wierzę. W Glaze nazwisko jego jest znane, żaden jednak z jeźdźców, ani osadników tamtejszych, których spotkałem, nie widział go nigdy. W Stone Bridge nigdy nie słyszałem o nim, ale w Sterling i w osadach stąd na północ często mówiono o nim. Nie znalazłem wszakże osady, którąby odwiedził. Wiele opowieści sprzecznych krąży o nim i jego czynach. Niektórzy opowiadają, że strzelał to w tej, to w owej osadzie mormońskiej, inni zaś temu zaprzeczają. Wierzę raczej tym, którzy powiadają, że strzelał, ale wiadomo, jak Mormoni potrafią ukrywać prawdę. Na jedno wszakże zgadzają się wszyscy, mianowicie, że Lassiter jest, według wyrażenia jeźdźców tego kraju, rewolwerowcem, człowiekiem, umiejącym posługiwać się Coltem z niesłychaną szybkością i celnością. A teraz, gdym go ujrzał na własne oczy, wiem jeszcze więcej: Lassiter jest człowiekiem nieustraszonym. Śledziłem go oczyma, które przeczuły w nim przyjaciela. Nigdy nie zapomnę chwili, gdy go poznałem po tem przykucnięciu szybkiem, które, jak mi opowiadano, poprzedza zawsze u niego dobycie broni. Wówczas to nazwisko jego wyrwało mi się z gardła. I sądzę, że okrzykiem tym ocaliłem życie Tullowi. Bądź co bądź jednak tego jestem pewien, że w owej chwili śmierć znajdowała się o cieniutki włosek od Tulla. Gdyby Tull lub którykolwiek z jego ludzi opuścił w dół choćby palec...

Venters nie dokończył, pomimo to jednak Jane wzdrygnęła się na myśl, coby nastąpiło.

Blada poświata na zachodzie przygasła i zmrok przeszedł w noc. Step rozpościerał się teraz czarny i ponury. Na niebie południowo-zachodniem połyskiwała słabo gwiazda samotna. Tętent kopyt końskich ustał i tylko słaby, suchy szelest liści topolowych, poruszanych przez wiatr nocny, przerywał ciszę.

Spokój ten zmąciła nagle wysoka nuta szczeknięcia kojoty, a po chwili nadleciała z głębi ciemności słaba odpowiedź myszkującego towarzysza.

— Aha, już psy stepowe szczekają — zauważył Venters.

— Nie lubię ich głosu — odparła Jane. — Czasami nocą, nie mogąc zasnąć, słyszę te smutne, długie lub przerywane szczeknięcia i dzikie wycia; myślę wtedy o tobie, śpiącym gdzieś w stepie i serce mnie boli.

— Jane, nigdzie nie usłyszę piękniejszej muzyki i nie znajdę lepszego posłania!

— Nie, nie! Nie godzi się, aby ludzie tacy, jak Lassiter lub ty, nie mieli domu, wygody, spokoju, miejsca, gdzieby mogli złożyć głowy ciężące. Ale cierpliwości. Może Tull ochłonie z gniewu, a czas stanie się naszym sojusznikiem. Może — kto wie — oddasz jaką przysługę osadzie? Przypuśćmy, że odkryjesz tak bezowocnie poszukiwaną kryjówkę Oldringa i jego bandy i zawiadomisz o tem moich jeźdźców. Rozchwiałoby to brzydkie podejrzenia Tulla i zyskałbyś jego przychylność. Od lat już moi jeźdźcy tropią napróżno ślady kradzionego bydła. Wiesz, jak drogo kosztowało założenie hodowli bydła w tych dzikich stronach. A Oldring uprowadza nam bydło do sieci tajemniczych wąwozów, a stamtąd jakąś drogą na północy, czy wschodzie pędzi je na targi Utahu. Gdybyś tak spróbował, będąc w Zwodniczym wąwozie, odnaleźć ten trop?

— Myślałem już o tem, Jane. Spróbuję.

— Muszę teraz już odejść. A tak mi przykro, Bern, że nie będę miała już pewności, kiedy cię zobaczę. W każdym razie jutro, Bern?

— Z pewnością. Wypatrzę Lassitera i razem z nim przyjadę.

— Dobranoc!

Odeszła, sunąc jak widmo białe i wreszcie rozpłynęła się w cieniach nocy.

Venters czekał, dopóki cichy odgłos zamykanych drzwi nie upewnił go, że doszła do domu, poczem, zabrawszy karabin, prześliznął się bez szelestu śród krzaków w dól kępy, gdzie stała ławka, i dotarł pod czarnemi kopułami drzew do krańca gaju. Niebo zmieniło teraz barwę szarą na ciemno-niebieską, a gwiazdy rozjaśniły jego powłokę. Z rozległej płaszczyzny, którą miał przed sobą, nadlatywał chłodny wiatr nocny, pełen aromatycznego tchnienia szałwji. Trzymając się blisko topól, ruszył szybko i cicho ku zachodowi. Nie doszedł jednak jeszcze do końca długiego gaju, gdy nagle uszu jego doleciał szelest, który zniewolił go do przystanięcia. Z przygłuszonego odgłosu uderzeń poznał, że nadjeżdża ktoś konno, ukrywszy się więc śród drzew, przypadł do ziemi, czekając i nasłuchując.

I daleko wcześniej, niż się spodziewał po dźwięku, zdumiony, ujrzał przed sobą jeźdźców. Jechali wzdłuż skraju stepu i odrazu poznał, że konie ich mają kopyta obwiązane szmatami.

Przy bladem świetle gwiazd jeźdźcy zarysowywali się niewyraźnie, miał jednak wzrok bystry i przyzwyczajony do ciemności, to też wpatrzywszy się w nich bacznie, rozpoznał potężną postać i brodatą twarz Oldringa, tudzież gibkie, wysmukłe kształty Jeźdźca w masce, porucznika watażki. Minęli go i pochłonęła ich ciemność. Wkrótce potem, dalej już w stepie, zamajaczyła jeszcze jedna, zbita gromadka jeźdźców, jadących tak cicho, że rozpłynęli się, jak widma, w ciemnościach nocnych.

III. Bursztynowe źródło.

Nie było nadzwyczajnością dla Oldringa i jego kamratów odwiedzać Cottonwoods w biały dzień; gdy jednak skradali się pod osadą w nocy, na koniach, którym obwiązano kopyta szmatami, to bezwątpienia szykowali coś złego. Zwłaszcza obecność Jeźdźca w masce wydała się Ventersowi złowróżbną. Postać bowiem jego otaczała mgła tajemnicy. Rzadko kiedy ukazywał się w osadzie. A jeżeli się tam zjawiał, to przejeżdżał przez nią szybko. Jeźdźcy rzadko spotykali go na stepie. Gdzie wszakże się ukazał, tam zawsze następowały czyny tak ciemne i tajemnicze, jak maska, którą nosił. Banda Oldringa nie ograniczała się do porywania bydła.

Venters leżał napłask w cieniu topól, rozmyślając nad tem przypadkowem spotkaniem i długo jeszcze nie uważał za bezpieczne ruszyć z miejsca. Wreszcie, pod wpływem nagłego impulsu, powstał i zawrócił, a gdy idąc wzdłuż gaju, dotarł do ścieżki, wiodącej do dworu Jane, postanowił zajrzeć do osady. Pospieszył więc tam szybkiemi, cichemi krokami. Minąwszy gaj, znalazł się na jedynej jej ulicy. Szeroka była i wysadzona po obu stronach wysokiemi topolami włoskiemi; a pod każdym rzędem tych drzew od strony chodnika biegły rowy, któremi płynęła woda ze źródła Jana Withersteen.

Pomiędzy drzewami migotały światełka domów osady, zdala zaś jaśniały okna jej sklepów Podszedłszy do nich, ujrzał gromadki mężczyzn, skupionych w poważnej rozmowie. Zauważył przytem brak zwykłego wystawania po rogach i wylegiwania się na ławkach lub progach domów. Trzymając się w cieniu, podszedł tak blisko, że słyszał rozmawiających, nie tak wszakże, aby zrozumieć, o czem mówili. Poznał też śród nich wielu Mormonów, napróżno jednak wypatrywał Tulla i jego ludzi. Doszedł stąd do wniosku, że Oldring i jego banda nie przeciągnęli przez osadę. Bezwątpienia gromadki rozprawiały o ukazaniu się Lassitera. Niemniej był pewien, że Tull nie ujawnił tu i nie ujawni swego niepowodzenia dzisiejszego.

Zmiarkowawszy wreszcie, że nie dowie się w osadzie niczego więcej, zawrócił. Świątynia Mormonów była ciemna. Ciemny był również położony obok niej dom biskupa Dyera, jak i domek Tulla. Zwykle świeciło się tam o tej porze, ciemność więc dzisiejsza zwróciła uwagę Ventersa.

W chwili właśnie, gdy opuszczał już ulicę osady, aby podążyć brzegiem gaju, musiał ukryć się raz jeszcze, doleciał go bowiem znów tętent koni. I oto dostrzegł dwu jeźdźców, podążających w jego stronę. Teraz również wzrastające światło gwiazd dopomogło przytulonemu do drzewa. Rozpoznał wysoką postać Tulla, a obok niego niską, o kształtach żaby, postać jednego z jego jeźdźców, Jerrego. Obaj milczeli i przejechali tuż obok ukrytego, aby zniknąć w ciemności.

Venters ruszył dalej, przeżuwając w skłopotanym, żywym umyśle zajścia dnia tego i usiłując odgadnąć, co knuło się tu tego wieczora. Przytłaczały go te myśli. Oto w tym gaju mieszka kobieta tak mu przychylna, a on przekrada się obok jej domu, jak Indjanin, ze strzelbą w ręce, bezdomy, samotny, bez celu. Tam zaś nad nią unosi się widmo mocy strasznej, skrytej i tajemnej. Żadna królowa nie mogłaby darzyć szczodrzej z pełnego skarbca, niż Jane; darzyła bowiem z tego, co do niej należało, nie tylko współwyznawców, lecz także tych, których jej współwyznawcy nienawidzili. Wzamian za to żądała tylko boskiego prawa wszystkich kobiet — wolności, aby mogła kochać i żyć według swego serca. Niestety, i modlitwy jej i nadzieje były próżne.

— Od lat już — rozmyślał Venters, — widzę chmury, zbierające się nad nią i nad Cottonwoods. Przeczuwam, że rychło pękną i ogarnia mnie niepokój. Osadnicy naradzają się szeptem, włóczędzy stepowi suną nocą na koniach z obwiązanemi kopytami, Tull powraca z jakiejś tajnej wyprawy, a tam w stepie kryje się człowiek o nazwisku, budzącem grozę — Lassiter!

Tak rozmyślając, minął czarny gaj topolowy i zagłębiwszy się w step, zaczął się wspinać po łagodnem zboczu. Kierowniczką mu była gwiazda zachodnia. Od czasu do czasu zatrzymywał się, nasłuchując, ale dolatywało go tylko zwykłe, tak znane, szczekanie kojot, szum wiatru i szelest szałwij. Wreszcie nieco na prawo zarysował się niewyraźnie niski występ skalny. Ku niemu skręcił, gwizdnąwszy zcicha. Z pomiędzy skał wybiegł pies i skomląc, począł się łasić.