Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Wyprawa po lepszą przyszłość może oznaczać wyprawę na "tamten świat". Ameryka, czasy pionierów, którzy z narażeniem życia przemierzają niekończące się stepy - w poszukiwaniu pracy, pieniędzy i przygód. Gdy wybucha wojna secesyjna, karawany podróżnych tracą eskortę żołnierzy, którzy są kierowani na front. Wozy osadników stają się atrakcyjnym łupem na Indian. Clint Belmet i May Bell - niegdyś kompanii zabaw - tracą w takich okolicznościach rodziców i zostają brutalnie rozdzieleni. Czy uda im się odnaleźć po latach? I czy jest sens rozdrapywać zabliźnione rany? Cenisz "Krwawy południk" Cormaca McCarthy'ego? Koniecznie sięgnij po tę książkę!
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 286
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Zane Grey
POWIEŚĆ
PRZELOŻYL Z ANGIELSKIEGO STEFAN BARSZCZEWSKI
Saga
Karawany walczące
Tytuł oryginału Fighting Caravans
Język oryginału angielski
Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów, z których pochodzi.
W niniejszej publikacji zachowano oryginalną pisownię.
Copyright © 2024 SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788727151151
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Pewnego jasnego dnia czerwcowego 1856 r. woźnica krytego furgonu zatrzymał go na skraju Independence, w stanie Missouri. Przez całą wiosnę wędrował z żoną i dzieckiem, aby dotrzeć do tego posterunku kresowego. Byli zmęczeni i potrzebowali wypoczynku przed wyruszeniem w długą podróż przez stepy na Zachód. Wybrał tedy na obozowisko cieniste miejsce w gaju, przez który przepływał cicho głęboki strumień śród brzegów porosłych trawą.
Woźnica, człowiek tęgi, w średnim wieku, zwał się Jim Belmet. Pochodził z Illinois i, jak wielu jemu podobnych, należał do rasy pionierów. Zachód pociągał go z nieprzepartą siłą.
Wzdłuż strumienia widniały inne jeszcze obozowiska. Słupy błękitnego dymu wzbijały się ku niebu. Uderzenia siekier o twarde drzewo rozlegały się po gaju. Kryte furgony wlokły się śród kurzawy drogą w stronę posterunku.
— Mary, — spytał Jim, skończywszy pracę przy obozowisku — czego potrzebujesz z miasta?
— Szynki albo boczku, chleba albo mąki, kawy i cukru — odparła zapytana, krzepka, postawna kobieta, krzątająca się właśnie przy ognisku.
— Hej, Clint! — zawołał woźnica na syna. — Pójdziesz ze mną do miasta?
— Nie — rzekł chłopiec, jasnowłosy dwunastoletni podrostek o twarzy piegowatej, jasnych, śmiałych oczach szarych i ruchach ponad wiek rozważnych i spokojnych.
Chłopiec był bosy i ostrugiwał długi, cienki pręt wierzbowy.
— Wolisz — zauważył ojciec — pójść na ryby. Co?
— Z pewnością wolę — odparł Clint.
Jim zwrócił się do żony, a na zahartowanej jego twarzy widniał wesoły uśmiech.
— Co powiesz — rzekł — o tym chłopcu? Oto wędrujemy już całe miesiące i nareszcie przybywamy do Independence. Miasteczko to musi wyglądać jak cyrk, a Clint woli łowić ryby!
— Sądzę, że Clint odziedziczył to po moim ojcu, który był zapalonym rybakiem — odparła matka. — I nie powiem, żeby to było złe, jeżeli weźmiemy pod uwagę cel naszej wędrówki.
Pozostawiono tedy Clinta w spokoju. I widocznie wiedział, co robi; wkrótce bowiem wędka była gotowa, poczem rozkopał ziemię wilgotną nad wodą i nazbierał robaków na przynętę.
— Mamo, — spytał — chciałabyś nieco ryb na wieczerzę?
— Naturalnie, synku. Ale z pewnością ryb niema w tym rowie.
— A no, zobaczysz! — zawołał i ruszył pod cieniste drzewa wzdłuż brzegu spokojnego strumienia.
I okazało się, że nie mówił na wiatr, bo choć wielu z obozujących tutaj musiało podzielać zdanie jego matki, gdyż znajdował mało oznak, aby ktokolwiek łowił ryby na wędkę z tego brzegu, to jednak nie było dziury, z którejby nie wyłowił tłustego, złocistego okunia lub wijącego się suma.
Podchodząc do sąsiedniego obozowiska, spostrzegł małą dziewczynkę, siedzącą na brzegu strumienia. Miała piękne kasztanowate włosy, wijące się falisto, i pochyliła głowę nad fartuszkiem, pełnym, jak się okazało, koniczyny.
Clint był nieśmiały w stosunku do dziewcząt. Odruchowo więc chciał się cofnąć i wrócić, skąd przyszedł. Ale popęd do rybołówstwa zwyciężył.
I tak się zdarzyło, że dziura, do której zapuścił wędkę, niemal u stóp dziewczęcia, okazała się najlepszą ze wszystkich, jakie znalazł dotychczas, gdyż wyłowił z niej największego okunia, a następnie jeszcze siedem, jednego po drugim, poczem ryby zaczęły brać już rzadziej, wobec czego spojrzał w dół strumienia. Tam jednak konie zmąciły wodę, uniemożliwiając dalszy połów, nanizał więc złowione okunie na rozwidloną gałązkę wierzbową.
— Dzieńdobry! — odezwała się nieśmiało dziewczynka.
Clint odpowiedział jej grzecznie. Zdawała się być młodsza od niego, a spostrzeżenie to złagodziło jego nieśmiałość.
— Nigdy jeszcze nie widziałam, — zawołała z zachwytem dziewczynka — aby kto potrafił tak łowić ryby!
Clint nie zdawał sobie z tego sprawy, ale słowa te były zapewne jedynemi, które mogły zatrzymać go na miejscu. Spojrzał więc jeszcze raz na mówiącą. Oczy miała ciemne i wesołe, a spojrzenie ich wprowadzało go w zakłopotanie. Coś jednak zmuszało Clinta, aby w nie patrzał.
— Eh, nie jestem znów taki zręczny! — zaprzeczył i w tej chwili spostrzegł jak się niezgrabnie porusza, siadł więc na murawie.
Dziwnie przytem nie chciało mu się odejść.
— Oh, musisz być! — odparła poważnie, otwierając szeroko oczy. — Tatuś mój mówił, że niema ryb w tej rzece.
— Otóż są, tylko to nie rzeka... Lubisz ryby?
— Do jedzenia? O, tak. Już mi obrzydła ta mażąca się, tłusta słonina.
— A to dobrze. Oczyszczę więc parę tych okuniów dla ciebie.
Przy tych słowach Clint poskoczył do wody, opłókał w niej nóż i oprawił, jak umiał najlepiej, dwa największe okunie, a nadziawszy je na widełki z wierzbiny, wspiął się z niemi zpowrotem na brzeg.
Dziewczynka tymczasem, przechylona na czworakach nad wodą, przyglądała się jego czynnościom. Wzrok jej poruszył w nim coś niepojętego.
— A teraz — rzekł — powiedz matce, czy innej osobie, która dla was gotuje, aby je posoliła i usmażyła szybko bez żadnej mąki albo ciasta.
Podziękowała mu tak cicho, że nie zrozumiał jej słów, tem bardziej, iż walczyła w nim nadzieja, że dziewczynka odejdzie, ze strachem, iż nie pozostanie. Oto jednak znów usiadła i spojrzała na niego jak najprzyjaźniej.
— Jak się nazywasz? — spytała.
— Clint Belmet.
Dziewczynka powtórzyła te słowa i zachichotała:
— Zabawne imię, ale ładniejsze, niż moje.
— A jak ty się nazywasz?
— May Bell.
— Przecież to strasznie ładne imię!
— Eh, takie zwyczajne... Masz brata albo siostrę?
— Nie! Jestem tylko ja, tatuś i mama.
— Zupełnie tak samo, jak u nas... Czy to nie okropne? Mama powiada, że jestem zepsuta... A ty jesteś zepsuty?
— Przyznam się, że tatuś tak myśli. A skąd jesteś?
— Z Ohio. Żyliśmy na farmie.
— My tak samo, ale w Illinois. Nie lubiłem tego. Ale ta wędrówka na Zachód to mi się podoba. A tobie?
May zastanowiła się poważnie.
— Czasami — rzekła —tęskno mi do domu.
— Eh! A co robiłaś w domu?
— Chodziłam do szkoły. Już od piątego roku życia. Lubiłam to... A ty chodziłeś do szkoły?
— Przez cztery lata. I tatuś powiada, że na tem się skończy, z czego jestem bardzo zadowolony.
— A gdzie tatuś was wiezie?
— Na Zachód. Sam jeszcze nie wie, dokąd.
— Mój tatuś powiada to samo. Czy nie myślisz, że... że oni trochę powarjowali?
— Mama mówi, że tatuś jest ciężki do myślenia.
— A ja... ja chciałabym, żebyśmy podróżowali na Zachód razem! — zawołała May odważnie.
— To byłoby... dobre — odparł Clint, znalazłszy się w sytuacji, jakiej nie zaznał jeszcze w swem życiu.
W tejże chwili usłyszał wołający go głos matki, powstał więc, z sąsiedniego zaś obozowiska nadleciał głos inny, widocznie wzywający May, bo dziewczynka także powstała, ostrożnie podnosząc gałązkę wierzbową z rybami. Clint chciał jej coś powiedzieć, ale nie wiedział co.
— Powiem — rzekła May szybko — memu tatusiowi, jeżeli... jeżeli ty powiesz swojemu.
— Powiesz... co? — wyjąkał Clint.
— Że ty i ja chcemy jechać razem na Zachód. Siedzieć czasem obok siebie na koźle. Czy nie byłoby to przyjemnie?... No, cóż? Powiesz swemu tatusiowi?
— Powiem — bąknął Clint, przerażony nadzwyczajnością rzeczywistości, stawianej mu przed oczyma przez tę małą dziewczynkę, poczem rozeszli się i nietylko Clint oglądał się za siebie.
Clint zastał ojca, który powrócił już z miasta, tak czemś podnieconego, że stary prawie nie zwrócił uwagi na ryby, pokazane mu z dumą przez syna. Matka, zajęta przygotowywaniem wieczerzy, słuchała poważnie, co jej opowiadał. Clint poniósł więc swe ryby do strumienia i zajął się ich oczyszczaniem, zachodząc w głowę, co się też stać mogło. Domyślał się tylko, że musi to być w związku z dalszą podróżą na Zachód. Wróciwszy jednak do ogniska obozowego i spokojnie pomagając matce, dowiedział się rychło, że mają się przyłączyć do wielkiej karawany towarowej, z których Independence słynęło wówczas na kresach.
— Przyznam, że będzie bezpieczniej w dużej karawanie wozów, niż w małej. — Oto jedyna uwaga, którą usłyszał w tej sprawie z ust matki.
Po wieczerzy wzruszył się bardzo i zakłopotał, ujrzawszy małą May, zbliżającą się do obozowiska w towarzystwie wysokiego mężczyzny. Clint pomagał właśnie matce zmywać naczynia, nie przerwał wszakże tej czynności dla nadchodzących. May uśmiechnęła się wesoło i skinęła mu tajemniczo główką, gdy tymczasem towarzyszący jej mężczyzna zwrócił się do jego ojca.
— Nazywam się — oświadczył — Bell... Sam Bell z Ohio.
— Witam was. Ja jestem Jim Belmet. Pochodzę z Illinois.
— Oto moja córeczka, May. Spotkała dzisiaj waszego chłopca u strumienia. Przychodzę, aby pogadać z wami.
— Bardzo mi przyjemnie — odparł Jim gorąco — poznać was i waszą panienkę. A oto moja żona i mój chłopiec Clint.
Po kilku jeszcze słowach Bell wyjawił otwarcie cel swych odwiedzin.
— Independence — rzekł — było najbliższym celem mej podróży. Ma się rozumieć, wiedziałem, że pojadę dalej na Zachód. Jak jednak i kiedy — niebardzo łamałem sobie nad tem głowę. Ale oto jestem tutaj i muszę się zdecydować.
— Prawdę powiedziawszy, — odparł Belmet — to samo było ze mną, gdy stanąłem tutaj. Ale nie namyślałem się długo. Zajmę się przewozem towarów na szlaku Santa Fé.
— Towarów? Macie na myśli wszelkiego rodzaju zapasy dla posterunków i fortów na tej przestrzeni?
— No, tak. Wozić będę dla towarzystwa Tilta. Towarzystwo to ma tutaj składy, w których dostać można koni, wołów, furgonów, broni, tytuniu, wyrobów skórzanych, wszelkiego rodzaju żywności — słowem wszystkiego, od papierka szpilek do cukierków.
Tilt posiada składy i ajentów wzdłuż całego starego szlaku od Independence do Santa Fé.
— Przewoźnik? Co to za interes?
— Dobra płaca. Mam na celu zarobek, dopóki nie wyszukam sobie osiedla tam, na Zachodzie.
— Hm, niezła myśl — odparł Bell zamyślony. — Jakiego kapitału potrzeba na to?
— Stosunkowo niewielkiego. Jutro kupuję wielki furgon towarowy i dwa zaprzęgi koni. Woły możecie dostać taniej.
— A cóż zrobicie z tem, czem przybyliście tutaj?— spytał Bell, wskazując na kryty furgon.
— No cóż, zabieram z sobą. Marja umie powozić, a Clintowi także nieobce są konie.
— Wiecie, Belmet, — zawołał Bell z zapałem — zdaje mi się, że ja pójdę za waszym przykładem! Ile wozów jedzie?
— Dotychczas jest ich siedemdziesiąt pięć, jak mówił ajent Tilta. A im więcej, tem weselej, powiem nawet — bezpieczniej. Indjanie są, jak wiecie, na całej drodze. Nasza karawana znajdować się będzie pod dowództwem kapitana Coucha. Jest to przewodnik i wywiadowca. Sądzę, że złoży się na nią dwa razy po siedemdziesiąt pięć wozów, gdy ruszymy z miejsca... Bell, nie potrzebujecie jechać samotnie przez stepy. Lepiej przyłączcie się do nas.
— Oh, tatusiu, — odezwała się prosząco mała May — jedźmy z nimi!
— Jeżeli tak pragniesz tego, córeczko, — rzekł czule Bell zaciekawiony — to dlaczegóż nie poprosisz sama?
— Czy możemy... czy możemy pojechać z wami? — spytała nieśmiało dziewczynka.
— Dlaczego nie, serce moje! Sprawi to nam tylko przyjemność. Clint, powiedzże tej panience, że będziesz tem uszczęśliwiony.
Ale Clint zapomniał języka w gębie.
— A więc — odparł Bell jakby z ulgą — rzecz postanowiona. A gdybyście tak poszli teraz wszyscy do naszego obozowiska i zapoznali się z moją żoną?
Po drodze przez gaj May i Clint pozostali wtyle, ciągnąc jedno ku drugiemu. Clint czuł, że dziewczynka patrzy na niego.
— Podobał mi się — odezwała się wreszcie — twój tatuś i twoja mama. Mam nadzieję, że i ty moich polubisz.
— Ma się rozumieć, że polubię.
— Zapomniałam. Ile masz lat?
— Trzynasty.
— Oh, to jesteś znacznie starszy. Ja mam dopiero dziesięć lat. Ale to ci chyba nie przeszkadza?
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Że ja jestem taka młoda... i taka mała?
— Eh, co to szkodzi!
— I pozwolisz mi siedzieć czasem na koźle, przy sobie, gdy będziesz powoził?
— Ma się rozumieć.
— Oh, to będzie przyjemnie! — zawołała May i klasnęła w dłonie uradowana. — Będziemy jechali i jechali... I nie będę już samotna. I będziemy patrzyli, patrzyli daleko, daleko ponad trawami, na step taki płaski i szeroki. Czy nie?
— Bo też — odparł Clint tonem wyższości — nie będzie nic innego do roboty, jak tylko patrzyć.
— A jeżeli, oh, Indjanie przyjdą? Przecież przyjść mogą?
— Tatuś śmieje się z tego i powiada, że nie przyjdą, ale mama potrząsa głową... Tak, spotkamy Indjan.
— Oooo! — Ale ja się nie będę bała, jadąc z tobą — rzekła May i wsunęła swą chłodną rączkę w jego rękę.
Długa karawana wozów, podobna do niezmiernego węża w białe pasy, wiła się przez falującą równinę.
Jarzma wołów z pochylonemi potężnemi łbami kołysały się pracowicie, ciągnąc okryte płótnem „skunery prerjowe“. Ciężkie czterokonne furgony towarowe stosowały się do wolnego kroku wołów. Karawana ta, licząca sto trzydzieści cztery wozy, ciągnęła się na przestrzeni siedmiu mil. Droga na szlaku Santa Fé była żółta, kręta, pełna kurzu, a po obu jej stronach rozpościerał się step bez końca, zielonoszary, falujący jak morze.
Wolny, cierpliwy ruch tej karawany był niejako symbolem nieprzepartego dążenia na Zachód. Ruch ten posiadał znaczenie epiczne. Nic nie mogło powstrzymać go na stałe. Tam, poza bezgranicznym purpurowym widnokręgiem, wzywało do siebie tworzące się państwo. Poza praktycznemi myślami tych przewoźników, poza ich odwagą, wesołością, wytrwałością, beztroskiem lekceważeniem burz, pragnienia, pożarów stepowych i wrogich dzikusów, ukrywało się marzenie pionierów i budowniczych.
Dopiero trzeci dzień mijał od opuszczenia Independence przez karawanę, a już wchłonęła ją w siebie kraina stepowa. Dokoła rozpościerała się monotonna równina. Jastrzębie o rudych ogonach szybowały nad trawą, rzucając wdół spojrzenia; ze wzgórz dolatywał przeszywający świst dzikich koni; na wydmach widniały małe pieski stepowe, siedzące na tylnich łapach w pobliżu swych nor, przyglądając się ciągnącej karawanie; wilki pomykały zdala, zlewając się z szarzyzną, a królików zdawało się tyle, ile kęp trawy.
Gdzieś pośrodku tej karawany Clint Belmet siedział dumnie na koźle krytego furgonu ojcowskiego, trzymając lejce i bicz w rękach. Zastąpił matkę, czującą się niedobrze i leżącą pod osłoną pokrycia furgonu. Dwunastoletni chłopiec zajął tedy stanowisko człowieka dorosłego. Pierwszego dnia ojciec czuwał pilnie nad nim, jadąc ztyłu. To samo czynił Sam Bell od przodu. Stopniowo jednak troska ich o chłopca osłabła.
Trzeciego dnia Clint zaznał takiego szczęścia, jak nigdy przedtem. Zaufano mu i usprawiedliwił to zaufanie, pokładane w nim przez starszych, stawał się cząsteczką czegoś, co czuł, że jest ogromne. Ciężka strzelba stała oparta obok niego na koźle. Gdy uczono go strzelać z niej w obozie, przy pierwszym strzale przewrócił się nawznak, ale już przy drugim — stał mocno ku zadowoleniu Jima Belmeta i nie zawahałby się strzelać jeszcze. Pomimo swej młodości, odgadywał znaczenie strzelby w tej podróży przez stepy. Przysłuchując się temu, co opowiadali wieczorami przy ogniskach obozowych przewoźnicy, przewodnicy i myśliwi, posunął się daleko poza swe lata.
Choć cudowne wydały się dwa dni poprzednie, to jednak przewyższył je trzeci. Słońce było całkiem złote; powiewał wietrzyk ciepły, suchy i pachnący; trawy stepowe kołysały się i rzucały cienie; soczyste bursztynowe światło rozciągało się jak pokrowiec nad równiną, przechodząc wdali w purpurę ciepłą i głęboką; niebo wydawało się morzem błękitnem, po którem płynęły wydęte żagle obłoków. Turkot ciężkich kół, miarowe uderzenia kopyt o ziemię stanowiły muzykę dla uszu Clinta, ale z pewnością najmilszy odgłos dochodził go od strony towarzyszki, małej May Bell, usadowionej obok niego na koźle.
Dwukrotnie już poprzednio dzieliła z nim to miejsce, teraz jednak ona i Clint byli sami. Znajdowała się pod jego opieką. Pies Clinta, Jack, leżał zwinięty u jej stóp.
— Patrz, — powtarzała May po raz już może tysiączny — czy to nie ładne? — i wskazywała na długi łuk karawany, rozciągniętej na stepie, której przodownicy znikali już za wyniosłością gruntu.
— No, tak — odpowiadał niedbale Clint.
— Tylko pomyśl — ciągnęła May. — Tatuś powiedział, że mogę jechać choćby cały dzień obok ciebie na koźle, jeżeli pozwolisz... Pozwolisz, co?
— Ma się rozumieć — odparł Clint, ukrywając swą radość.
— Jesteś już prawdziwym woźnicą — odezwała się znów May, rzucając nań okiem z pod swego kapturka.
— Eh!
— Jestem szczęśliwa. Takiś mocny, zręczny i... i wszystko... Jak daleko pojedziemy dzisiaj?
— Słyszałem, jak jeden z przewoźników mówił do tatusia, że mamy prawie dwadzieścia dwie mile do Fish Creek, naszego najbliższego postoju. Kawał to drogi. Wczoraj zrobiliśmy tylko osiemnaście.
— A mnie się zdawało, żeśmy zajechali już bardzo daleko. Ale ja lubię tę jazdę. Możesz nawet jechać wolniej, jeżeli ci się spodoba... Clint, czy chciałbyś, aby się prędko skończyła?
— Co?
— Ta jazda. Mama powiada, że jestem zanadto żywa, że nie jem tyle, ileby chciała. I mam sny okropne. Krzyczę we śnie.
Clint roześmiał się i świsnął biczem.
— Ha — odparł — założyłbym się, że będziesz jeszcze miała czego krzyczeć, zanim dojedziemy na miejsce.
To ją otrzeźwiło, ale nie na długo. Była popędliwa, ciekawa, radowała się, sama nie wiedząc z czego. Dziecięcy jej umysł rozkoszował się życiem awanturniczem i pięknością, sięgając marzeń rodziców: przyszłości nieznanej.
— Strasznie jeszcze daleko do fortu Union!
— Ma się rozumieć. Prawie tysiąc mil.
— Oh, w takim razie przez całe tygodnie będziemy w drodze?
— Mogłabyś się założyć.
— Tatuś ma zostawić mamę i mnie w tym forcie. Czy będziesz często tam zaglądał?
— Za każdym przejazdem tam i zpowrotem.
— Ach, to dobrze. Nie będę się w takim razie czuła tak nieszczęśliwa... Clint, co się z nami stanie?
— Co się z nami stanie? Co chcesz przez to powiedzieć, May?
— Ja nie mówię, co się z nami stanie teraz, podczas tej jazdy, ale potem... Bo uważaj! Te stepy są tak okropne, tak strasznie duże. Co się znajduje na drugiej ich stronie?
— Czy nie uczyłaś się geografji?
— Nie.
— A więc jedziemy w stronę gór Skalistych i poza te góry.
— Oooo! Jakże to cudownie! Ale czy potrafimy wspiąć się na nie?
— Znajduje się tam wąwóz. Miejsce, przez które przejechać można.
— Cieszę się za te biedne woły. Widziałam jednego z grzbietem zakrwawionym. Ale powiedz mi, Clint, co my będziemy robili tam, daleko, na Zachodzie?
— Pracowali.
— Jak?
— Otóż, słyszałem, co mówił do tatusia kapitan Couch. Nie masz pojęcia, co to za człowiek! Mówił, że najpierw walczyć będziemy z Indjanami, potem powybijamy bizony i wkońcu weźmiemy się do roli.
— Ależ, Clint, dziewczynki, jak ja, nie mogą walczyć z Indjanami, ani też wybijać bizonów — przekładała May oszołomiona.
— Dlaczego nie, gdy podrośniesz?
— Bo to nie wypada.
— A jednak będziesz musiała. Kobiety muszą pomagać. Moja mama jest odważna. Ona to potrafi. A dzieciaki, jak ty...
— Ja nie jestem dzieciakiem — przerwała mu May oburzona.
— Przepraszam. W każdym razie jedziesz na Zachód, czy nie? A tam nie będzie tak, jak w domu. Będziesz musiała zastosować się do tego, pomagać matce, uczyć się, czego można, a wyrósłszy, wyjść zamąż. Każda dziewczyna będzie to musiała, bo inaczej Zachód...
Tu Clint utknął, a May spoglądała na niego osłupiała szeroko otwartemi oczyma.
— Wyjść zamąż? Ja? — westchnęła.
— Ma się rozumieć. Nie jesteś lepsza, niż inne.
— Ja nie mówiłam, że jestem lepsza.
— Jestem przekonany, że pewnego dnia zechcesz być żoną pioniera.
— Co to jest pionier? — spytała zaciekawiona May.
— Widzisz, pionier to człowiek taki, jakim będzie tatuś. Pójdzie przed siebie tam, gdzie niema jeszcze nikogo. A za nim przyjdą inni. I walczyć będą z Indjanami, z niedźwiedziami i z bizonami, ścinać będą drzewa, budować chaty z pni, orać, siać i zbierać. Uprawiać ziemię, tak że osiedli się tam więcej ludzi. To jest pionier.
— Podoba mi się taki pionier. Clint, czy ty będziesz także pionierem?
— Zdaje mi się, że jestem stworzony na pioniera. Chciałbym hodować konie.
— Clint, — zawołała May — gdy wyrosnę, będę żoną pioniera!
— Hm, dlaczego nie, jeżeli będziesz tego warta.
May wsunęła już dość śmiało swą rączkę pod rękę Clinta i spojrzała na niego figlarnie z pod swego kapturka.
— Czy chciałbyś mnie mieć, Clint?
— Naco?
— Za żonę twojego pioniera. Naturalnie, gdy dorosnę. Ale to już niedługo.. Mam teraz lat dziesięć. Chciałbyś?
— Przyznam się, że chciałbym... myślałem o tem.
— Ale czy byłbyś z tego szczęśliwy?
— Naturalnie — odparł Clint szybko.
— Najpierw jednak musielibyśmy się pokochać— westchnęła May, uśmiechając się marzycielsko.
— Rzeczywiście, takby się należało, ale, widzisz, pionierzy nie mogą czekać na wszystko!
— W takim razie — rzekła May bardzo poważnie — daję ci słowo.
— Niech tak będzie, May. Ja także.
I tak jechały te dzieci na koźle „skunera prerjowego“ trawiastą równiną, spoglądając pełnemi nadziei oczami młodości w stronę wzywającego ich purpurowego widnokręgu, niewinne i romantyczne, zgodnie z tym wielkim ruchem, którego stanowiły cząstkę.
O zachodzie słońca, przy wielkiej złotej łunie, karawana stanęła u gęsto porosłego drzewami jaru, w którego głębi płynął potok, zwany Fish Creek. Było to miejsce idealne na obozowisko, obfitujące w trawę i drzewo na ogniska. Odprzęgnięto konie oraz woły i puszczono na paszę, pod nadzorem dwudziestu strażników. Zawrzało życiem ogromne obozowisko. Wzdłuż całej linji rozbrzmiewały okrzyki i głosy wesołe, rozlegał się stuk siekier, z ognisk unosił się niebieski dym i wnet pięćdziesiąt grup zgłodniałych podróżnych rozsiadło się ze skrzyżowanemi nogami na ziemi.
Clint był niemniej wygłodzony od innych, pomimo to jednak nie zapomniał wybrać kilka najlepszych kąsków strawy dla małej May. Po wieczerzy zaś ruszył w towarzystwie May z Jackiem, następującym im na pięty, na przechadzkę pomiędzy furgonami a potokiem. O ile mogli spostrzec, byli jedynemi dziećmi w tej karawanie. A i kobiet widzieli nie o wiele więcej. Starzy przewoźnicy, długowłosi wywiadowcy, krzepcy pionierzy — wszyscy mieli spojrzenia łaskawe i przyjazne dla tej młodocianej pary, niektórzy zaś na jej widok potrząsali poważnie głowami.
Szybko nastała ciemność. Ogniska obozowe przygasły. Kojoty rozpoczęły swój chór żałosny. Clint wsunął się do namiotu, który dzielił z matką, i, nie budząc jej, ułożył się do snu. Ojciec jego spał w furgonie krytym. W tejże chwili wszedł do namiotu pies Clinta i zwinął się w kłębek u stóp jego posłania. Niebawem cisza zapanowała w obozowisku i drgające na płótnie namiotu cienie ognisk pobladły.
Clint powstał o świcie. Polubił pierwsze brzaski dnia. I ku rozczarowaniu swemu odkrył, że nazwa Fish Creek nie była trafna. Ojciec i Sam Bell przyjęli go śmiechem, gdy powrócił z próżnemi rękoma, ale uśmiech małej May był mu nagrodą.
Wkrótce karawana ruszyła w dalszą drogę na Zachód.
Tego dnia karawana zrobiła dwadzieścia mil i prawie tyle dnia następnego. Szóstego dnia ujrzano daleko na południu bizony. Wzrok jednak Clinta dojrzał tylko długą, niewyraźną ciemną linję. Tej nocy rozłożono się obozem na płaskiej równinie, w pewnej odległości od wody. Clint szybko zrozumiał, dlaczego furgony ustawiano kołem, blisko jeden drugiego, z otworami u obu końców ogromnego ogrodzenia, które tworzyły w ten sposób. Konie i woły puszczono pod strażą na paszę, ale wkrótce po nastaniu ciemności wpędzono je zpowrotem do ogrodzenia. Namioty ściągnięto.
— Ojcze, — spytał Clint, wskazując na mnóstwo koni i wołów w ogrodzeniu — dlaczego je spędzono?
— Indjanie, synku, powiadają wywiadowcy — odparł ojciec. — Od dnia dzisiejszego będziemy się mieli wciąż na baczności.
Clint nie był senny, gdy legł na swem posłaniu i długo nie mógł zasnąć. Jack zachowywał się jakoś dziwnie, przytulając się do niego. Clintowi przyszła na myśl matka i mała May. Nic jednak nie zaszło i wreszcie zasnął.
Następnego poranku kapitan Couch nakazał woźnicom, aby jechali blisko siebie, nie zatrzymywali się po drodze i pilnie baczyli na początek i na koniec karawany.
Clint przeczuwał, że szykuje się coś złego. Gdy wspiął się na kozioł i zgarnął lejce, serce biło mu mocno. Karawana ruszyła rześko, furgon tuż za furgonem. Wywiadowcy konni wysunęli się daleko naprzód, straż zaś tylna odsunęła się wtył. Powożenie nie było tego poranku zabawą dla Clinta Belmeta.
May Bell skinęła raz rączką na niego. Jakże blada była jej twarzyczka! Naprężone lejce nie pozwoliły mu odpowiedzieć jej również skinieniem, czuł jednak, że ona to rozumie.
Pomimo to wszakże godziny mijały jedna za drugą, zwiększała się liczba mil przejechanych, a nic się nie przytrafiło. Clint uczuł ulgę. Powoził niegorzej od innych woźniców, choć bolały go ramiona. Około popołudnia niskie tumany kurzawy posunęły się wzdłuż stepu. I znów ujrzał niewyraźną czarną linję. Tym razem nie potrzebowano mu mówić, że to stado bizonów. Widać było, jak się stado porusza, a zatem znajdowało się niezbyt daleko. I znów ogarnęło Clinta wzruszenie. Z grozą wpatrywał się w stado, aż go zabolały oczy.
Ku wielkiej jego uldze nakazano postój na długo jeszcze przed zachodem słońca. Błądzące chłopca oczy pobiegły w step. Zielona wstęga topoli w zagłębieniu gruntu wskazywała, że tam jest woda i drzewo na ogniska. Karawana jednak stanęła kołem na wyniosłem miejscu. Furgony ustawiono tak, że przód każdego z nich prawie że dotykał tyłu furgonu przed nim stojącego.
Obozowisko to nie robiło bynajmniej wrażenia postoju wesołej wycieczki. Charakter miało bardzo poważny. Odprzęgnięte konie i woły poprowadzono pod silną strażą do wody, a następnie pozwolono im paść się do zachodu słońca. Clint spostrzegł sylwetki jeźdźców, odcinających się na tle nieba. Byli to wywiadowcy karawany na straży. Podczas wieczerzy znać było niepokój na twarzy starego Belmeta, Sama Bella i innych mężczyzn. Wszyscy milczeli. Clint nie znalazł sposobności porozmawiania z May.
Ciemności zapadły szybko tego wieczora. Nie było zorzy wieczornej. Blade gwiazdy nikły poza cienką warstwą obłoków. Pogaszono ogniska, a jeżeli kto pozwolił sobie na rozmowę, to szeptem. Pozdejmowano też koniom wiszące u szyi dzwonki.
Uchem czujnem Clint dosłyszał, jak jeden ze starych woźniców mówił:
— Jak Couch przypuszcza, wpobliżu są czerwonoskórzy. Prawdopodobnie Pawniowie lub Arapahowie. Damy sobie radę, aby tylko nie byli Komancze.
Pilny umysł chłopca zapamiętał ten wyraz: Komancze. Ukucnąwszy przy tlejącym popiele rozrzuconego ogniska, Clint nasłuchiwał. Dokoła siedzieli ludzie, paląc i szepcąc. Wreszcie zamilkli. Można było słyszeć, jak konie chrupały trawę.
— Synku, — odezwał się stary Belmet — lepiejbyś się położył. Pięćdziesięciu ludzi jest na straży.
Ale Clint ociągał się, miał bowiem wrażenie, że Jack zachowuje się jeszcze dziwniej, niż nocy poprzedniej. Jack był owczarkiem, a Clint twierdził, że to, czego Jack nie wie, prawie nie zasługuje na uwagę. Może to szczekanie kojotów najeżyło szerść Jacka. Ale nie szczekał. Nagle jednak uszu Clinta doleciał z ciemności ostrzejszy, dzikszy głos nieznanego zwierzęcia. Głos ten odezwał się wnet powtórnie. Było to wycie głębokie, pełne, jakby jakiegoś psa nieziemskiego. Szczekanie kojotów umilkło.
— Co to jest? — spytał Clint szeptem siedzącego obok mężczyzny.
— Wilk stepowy — brzmiała odpowiedź. — A bestja umie śpiewać! Zobaczymy, chłopcze, co nam wyśpiewa.
Po raz pierwszy tej nocy Clint uczuł strach przed ciemnością i samotnością, przed czemś nieznanem. Z Jackiem u stóp swoich wślizgnął się do namiotu matki, rozpiętego pomiędzy dwoma wozami, z ciężkim furgonem towarowym nazewnątrz. W namiocie panowała ciemność głęboka. Jeżeli matka Clinta nie spała, to w każdym razie nie dawała tego poznać. Clint doznawał dziwnego uczucia. Zdawało mu się, że się obudził drżący z ciężkiego snu. Podpełznąwszy do swego posłania, ściągnął buty i kurtkę i, wślizgnąwszy się pod koc, przykrył się nim razem z głową. Czuł, że Jack układa się u jego nóg, poczem nastała cisza. Słyszał tylko bicie własnego serca.
Po chwili odkrył głowę, aby odetchnąć swobodniej. Dokoła zdawało się panować milczenie grobowe. Clint usiłował zasnąć, ale napróżno. Noc ta była dziwnie przygnębiająca. I Jack musiał to odczuwać, gdyż podpełznął do swego pana i liznął go w rękę. Na dworze żaden koń się nie poruszył.
Nakoniec Clint zasnął. Obudził go pies. Jack powstał, warcząc cicho. Clint słyszał, że węszy, a następnie wybiega z namiotu. Clint leżał obudzony. Zdaleka, bardzo słabo, doleciało go hukanie sowy. W tejże chwili do namiotu wpadł Jack, skoczył na posłanie pana i warknął groźniej.
Rozległ się odgłos kroków nazewnątrz namiotu i dał się słyszeć głos ojca Clinta:
— Co się stało temu głupiemu psu? Jack, chodź tutaj!
— Ojcze, — odezwa się Clint — ten pies coś czuje.
— A więc nie śpisz, synku. Doprawdy ten pies zachowuje się dziwnie. Wskoczył do furgonu i na moje posłanie.
Clint usiadł. Zrobiło się znacznie jaśniej. Widocznie wzeszedł księżyc. Chłopiec ujrzał ojca podnoszącego płótno, zasłaniające wejście do namiotu. Dostrzegł też połysk strzelby w jego ręce.
— Jack chce widocznie, aby tatuś poszedł za nim.
— A więc chodź, Jack, dobry piesku, wyśledź ich! — zawołał Belmet i zniknął.
Zaraz potem huknął strzał niedaleko miejsca, w którem leżał Clint. Strzał ten obudził matkę chłopca.
— Co to jest? — spytała przerażona.
— Nie wiem, mamo, ale zdaje mi się, że to Indjanie. Tatuś był tu przed chwilą i zabrał Jacka.
Wtem rozległ się w samym obozie grzmot grzechoczący wystrzałów tak, jakby zataczał półkole. Clint upadł, wystraszony śmiertelnie, poczem nastąpiły rzadsze już wystrzały i rozległo się wycie tak dzikie, jakiego Clint jeszcze nigdy nie słyszał. Krew mu zastygła w żyłach. Na płótno namiotu posypał się jakby grad. Co to być mogło? I znów strzały i ochrypłe głosy ludzi.
— Boże drogi, — krzyknęła nagle matka Clinta dziwnym głosem — jestem postrzelona.
— Och, mamo, mamo! — jęknął Clint, zrywając się przerażony, i ujrzał matkę, klęczącą, a potem zginającą się we dwoje i padającą na ziemię.
— Biegnij, biegnij po tatusia! — wykrztusiła.
Clint wyskoczył pędem z namiotu. W bladem świetle księżyca widział ludzi, powstrzymujących strwożone konie, i błyski ognia, padające z pod furgonów. Uszy rozdzierał mu huk wstrząsający. Biegnąc tu i owdzie i wołając na ojca, wypadł przez otwór w kolisku wozów i natknął się na gromadę ludzi.
— Tato, tato, matka jest postrzelona! — wołał rozpaczliwie.
— Kim jesteś, chłopcze? Kto jest twym ojcem?— spytał rosły mężczyzna, zatrzymując Clinta.
— Poznaję go, to syn Jima Belmeta—rzekł inny.
— Tak, to mój ojciec! Och, gdzie go znajdę? Mama jest postrzelona!
— Oto już wracają — odezwał się jeszcze inny z gromady. — Jim był z nimi w pogoni za czmychającemi djabłami.
Clint ujrzał zbliżające się ciemne postacie i usłyszał ciche ich głosy. Nagle ukazał się Jack i podskoczył do Clinta.
— Ilu zabiliście? — spytał człowiek o głosie ochrypłym, gdy wracający podeszli.
— Dwu na pewno. Uciekali, jak sarny. Dostali się poza strumień, gdzie mieli konie.
Clint poznał głos ojcowski.
— Oh tatusiu, mama jest postrzelona! Śpiesz się!
Belmet krzyknął i pobiegł szybko do koliska furgonów. Jack podążał za nim, a Clint na końcu. Gdy dotarł do namiotu matczynego, ujrzał wpadającego tam człowieka z latarnią. Bez tchu, oblany zimnym potem, odgarnął płótno. Ojciec jego klęczał przed ciemną, nieruchomą postacią. Światło latarni padło na nią i Clint ujrzał twarz matczyną, dziwnie ściągniętą i spokojną.
— Boże, Boże miłosierny! — wyjąkał Belmet stłumionym głosem i pochylił się nad leżącą.
Człowiek z latarnią opuścił ją i położył twardą, poczciwą dłoń na ramieniu Clinta.
— Bądź mężny, chłopcze, — rzekł ochryple — jesteśmy w stepach, a ci przeklęci Komancze zabili ci matkę!
W tejże chwili Jack zaskowyczał i liznął bose stopy Clinta.
Clint pozostał w namiocie, przykryty kołdrami. Ale nie dawały mu ciepła. Miał wrażenie, że zmarznięty jest od wewnątrz. Pies leżał tuż przy nim, jakby usiłując powiedzieć mu, że stało się nieszczęście.
Niesposób było zasnąć. Od czasu do czasu Clint unosił się na posłaniu i spoglądał na nieruchomą, przykrytą kocem postać, leżącą z drugiej strony namiotu. Matka! Nie mógł pojąć, że umarła. Gdy dzień zaświta, straszna ta zmora chyba zniknie. Stary Belmet zaglądał często do namiotu.
Nikt już nie położył się spać tej nocy. Clint słyszał kroki i ciche głosy. Nie dadzą się więcej zaskoczyć Indjanom.
Srebrzysta poświata na płótnie namiotu przygasła. Przez chwilę panowała ciemność, poczem zwolna zabielał świt. O brzasku dnia ożywił się obóz. Clint naciągnął buty i wyszedł. Poranek był piękny, jak tyle innych, ale Clinta przygniatał dziwny strach. Czuł się, jak ogłuszony. Błądząc tu i owdzie, ujrzał poza koliskiem rozciągniętych wozów dwu Indjan o twarzach czarnych, strasznych. Prawie nagie ich ciała były okrwawione. Jeden z nich ściskał konwulsyjnie w dłoni pęk trawy.
Clint zawrócił szybko. Ogniska płonęły, gotowano śniadanie, woźnice zaprzęgali. Pomimo to jednak, że wszędzie znać było pośpiech, obóz zdawał się cichy.
Zbliżając się do swego namiotu, Clint spostrzegł ojca i dwu innych ludzi, niosących coś ciężkiego, owiniętego w koce. Jack podbiegł do niego, merdając ogonem, ale nie figlował tego poranku. Clint wiódł wzrokiem za niosącymi ciężar.
I wówczas dopiero ujrzał stos żółtej ziemi obok świeżo wykopanego dołu. Grób! Mężczyźni opuścili do niego postać, owiniętą w koce, poczem dwu z nich zaczęło sypać na nią ziemię. Ojciec Clinta ukląkł ze złożonemi rękoma i zamkniętemi oczyma. I nagle Clint zrozumiał, że grzebią mu matkę. Nie ujrzy jej już nigdy. Te djabły nocne porwały ją na zawsze. Uciekł do namiotu, ukrył się tam pod kocami i wydawał się zdruzgotanym.
Po chwili wszakże usłyszał głos ojca:
— Chodź, synku! Musimy się pożywić i ruszyć dalej. Trzeba znieść i to... Przewoźnicy powiadają mi, że w każdem obozowisku, wzdłuż szlaku, są mogiły.
Clint powstał, otarł oczy i przed wyjściem z namiotu umył się i uczesał. Ojciec jego skierował się do ogniska Bellów. Clint poszedł za nim i usiadł obok May. Jakże była blada i wystraszona! Na twarzy pani Bell widniały ślady łez. Nikt jednak z Bellów nie wspomniał o tragedji. Twarze ich zdawały się wyrażać milczącą zgodę na coś nieuniknionego. Mała May, widząc, że Clint je, usiłowała także zjeść cokolwiek. Ale śniadanie było krótkie.
Nadjechał konno jeden ze starszych wywiadowców i zawołał:
— Zabierajcie się, zabierajcie! Mamy dzisiaj długą jazdę przed sobą. A może trafi się i rozrywka!
— Clint, — rzekł stary Belmet — możesz jechać ze mną. Znajdę innego woźnicę do twego wozu.
— Tato, — odparł Clint, zachłysnąwszy się mocno — jeżeli nie robi ci to różnicy, to wolałbym powozić.
— Niechaj tak będzie. A nie zapomnij wziąć z sobą jedzenia i wody do picia.
Słowa te starego były praktyczne i spokojne, jakże dużo jednak mówił wzrok jego, którym spojrzał na syna.
Gdy po chwili Belmet odchodził, jeden z towarzyszących mu ludzi zauważył:
— Belmet, z tego chłopca będzie stepowiec.
Gdy Clint zajęty był przy swym „skunerze preryj“, człowiek, który pomagał mu zaprzęgać, okazał się bardzo rozmowny.
— Po raz już trzeci — rzekł — jeżdżę tędy z towarami i muszę powiedzieć, że poszło nam gładko to starcie nocy ubiegłej z czerwonoskórymi i to Komanczami.
— Czyście dużo ich zabili? — spytał Clint, zagryzając wargi.
— Dziewiętnastu i przyznam się, że nie byłoby poszło tak dobrze, gdyby nie pewien pies.
— Pies? — przerwał Clint. — To był mój Jack.
— No, no, sprytny pies. Możesz stawiać na niego. Wszyscy znaleźliśmy się w szeregu z kurkami odwiedzionemi, gdy to robactwo natarło. Lunęliśmy w nich ogniem gorącym i gęstym. Szkoda, żeś nie widział, jak się zwinęli. Dzisiaj z rana znaleźliśmy dziewiętnastu. Ja sam znalazłem sześciu. Jeden z nich jeszcze się ruszał, palnąłem więc go kolbą przez łeb. Zanieśliśmy ich nad strumień i wykopaliśmy tam duży dół. Kapitan Couch i dwu jego wywiadowców oskalpowali każdego. Dziwny zwyczaj. Ale ci starzy stepowcy nienawidzą Indjan i zdzierają włosy z każdego dzikusa, którego uda im się powalić. Następnie rzuciliśmy Indjan do dołu i zasypaliśmy ziemią. Kapitan Couch nanizał wszystkie skalpy na rzemień kozłowy i powiesił krwawe te strzępy na swym furgonie.
— A z naszej strony czy kto zginął? — spytał Clint, zaciekawiony pomimo swego przygnębienia.
— Nikt. Ale dwu jest ranionych. Jim Thorn ma kulę w nodze, a Tom Allen — ramię brzydko przecięte. To wszystko.
Clint wspiął się na kozioł i czekał, aby stojący przed nim furgon ruszył z miejsca. Konie okazały się płochliwe. Clint wytężał wszystkie siły, aby panować nad niemi. Wreszcie karawana ruszyła z miejsca. Clint uczuł, że mu się serce rozdziera. Opuszczał drogą matkę na tym stepie bezludnym. Zaszlochał głośno, a gdy mijał grób jej, oznaczony zgruba wyciosanym z drzewa krzyżem, miał oczy załzawione. Zwalczył jednak słabość, która groziła mu powaleniem z nóg. Wszak ojciec powierzył mu całe swoje mienie i najlepsze konie. Wijący się szlak jaśniał przy wschodzącem słońcu jak żółta nitka śród stepu.
Dobrze się stało, że Clint miał dnia tego ciężką pracę z końmi. To go podtrzymywało. Musiał spełniać obowiązek niełatwy nawet dla człowieka dorosłego. Na szlaku znajdowały się złe miejsca, a przodownicy otrzymali rozkaz jechania jak można najprędzej. Wielki furgon starego Belmeta podążał ztyłu i czasami, na spadkach, najeżdżał niebezpiecznie blisko. Gdy karawana wreszcie stanęła, Clint dowiedział się zdumiony, że dojechano do Council Grove, pierwszej stacji karet pocztowych na tym szlaku. Pozostawiono tam rannych, którzy mieli być przewiezieni zpowrotem do Independence.
Następnego poranku zdziwił się bardzo, gdy mu powiedziano, że Bellowie postanowili pozostać narazie w Council Grove, ale zanadto był zbolały, aby odczuć stratę małej May. Niemniej wzruszył go płacz dziewczynki przy pożegnaniu.
— Nie zapominaj — szepnęła, szlochając — mej... obietnicy!
Clint musiał ją zapewnić, że nie zapomni i rzeczywiście wierzył, iż zawsze pamiętać będzie o tych oczętach pełnych łez.
Karawana Coucha ruszyła dalej, wzmocniona przez wozy, które przyłączyły się do niej w Council Grove. Dzień minął i Clint znów zasnął głębokim snem zmęczenia. Następne dnie i noce przewijały się tak szybko, jak koła wozów w ruchu. Miał pracę bodaj że za ciężką na swe siły. Ale trzymał się i w miarę, jak wzrastały jego siły i przyzwyczajał się do trudnego swego zadania, straszny ból serca miękł stopniowo, zamieniając się w smutek.
Dnia 29-go czerwca karawana dotarła do fortu Larney, gdzie miano zatrzymać się przez tydzień. Clint i jego ojciec obozowali z większością przewoźników poza fortem. Zadziwiające było to miejsce, zupełnie inne, niż Independence. Pomimo smutku, Clint nie mógł przezwyciężyć ciekawości i zainteresowania, tak właściwych młodemu wiekowi.
Fort Larney wrzał ożywieniem. Znajdował się tam wielki skład, którego ośmiu subjektów zaledwie było w możności obsłużyć mnóstwo klientów. Ojciec opowiadał Clintowi, że w obozie zebrało się około stu białych myśliwych i traperów, aby sprzedać futra, zdobyte podczas zimy, ponadto zaś cały tysiąc Indjan z rozmaitych plemion. Wprawdzie Clint zauważył, że ci Indjanie noszą rozmaite stroje, ale nieprędko nauczył się odróżniać po nich jedno plemię od drugiego. Co się zaś tyczy myśliwych i traperów, to wszyscy byli podobni. Nosili ubrania ze skór jelenich i Clint przyglądał się z przyjemnością tym ludziom mocnym, lekko stąpającym, wysmukłym, wyjątkowo w wieku młodym, przeważnie zaś dojrzałych i szpakowatych, a nigdy przytem bez broni.
Szynki robiły doskonałe interesy, a każdy z tych szynków był również szulernią. Ojciec wprowadzał Clinta do nich. Od tego czasu Clint uczuł wstręt do graczów. Wolał przechadzać się po ulicach lub zaglądać do fortu, gdzie stały załogą cztery kompanje dragonów i dwie kompanje piechoty pod dowództwem pułkownika Clarka. Clint lubił kręcić się śród żołnierzy, a zwłaszcza śród myśliwych i traperów. A wciąż ocierał się przytem o Indjan. Unikał ich o ile możności, nienawidził, a jednak wciąż pociągał jego wzrok ich malowniczy wygląd, ich obcisłe ubrania jelenie i wyszywane perełkami mokasyny. Niektórzy nosili kapelusze, inni mieli pióra orle, wetknięte w włos kruczy, inni jeszcze chodzili z głowami obnażonemi, a wszyscy posiadali płaszcze z futer bizonów.
W kilka dni po przybyciu do fortu Clinta zaczepiło przed sklepem dwu wywiadowców, których poprzednio już zauważył.
— Jak się masz, chłopcze? Jak się nazywasz? — spytał bardziej uderzający z tej pary.
Człowiek ten miał oczy zadziwiająco przeszywające, które zdawały się przenikać nawskroś Clinta, i długie, wijące się włosy, opadające na szerokie bary w koszuli jeleniej.
— Clint Belmet — odparł Clint.
— Czy jesteś tym chłopcem, który, jak nam opowiadano, powoził furgonem od samego Independence?
— Tak, panie.
— Podajmy sobie ręce. Nazywam się Carson — rzekł wywiadowca i ścisnął tak mocno dłoń Clinta, obolałą od powożenia, że chłopiec musiał powstrzymać okrzyk bólu.
— I mnie podaj rękę. Jestem Dick Curtis — odezwał się drugi i znów powtórzyła się ceremonja ściskania dłoni.
— Straciłeś matkę po drodze? — spytał Carson, kładąc rękę na ramieniu Clinta.
— Tak... panie — szepnął Clint drżącym głosem.
— Clint, — mówił dalej wywiadowca, a w głosie jego było coś ogromnie pociągającego — ja cię rozumiem. To bardzo bolesne... Zachód potrzebuje takich chłopców, jak ty. Idź dalej, jak zacząłeś. Masz głowę. A pamiętaj, nigdy nie przyzwyczajaj się do picia i do kart. Dowiedz się przytem, że tylko zabity Indjanin jest dobry.
Curtis poklepał Clinta po głowie, poczem obaj odeszli.
Belmet, stojący wśród innych u wejścia do sklepu, przyglądał się z zainteresowaniem temu drobnemu zajściu, gdy zaś wywiadowcy odeszli, położył obie ręce na ramionach Clinta i, spojrzawszy na niego, spytał:
— Synu, co oni ci powiedzieli?
Clint powtórzył, co słyszał. Stary Belmet zakołysał się pod wrażeniem słów chłopca.
— A nie wiesz, kto oni są?
— Owszem. Ten mniejszy powiedział mi, że się nazywa Curtis... Dick Curtis, a ten wysoki o bystrych oczach nazwał się Carsonem.
— Co, Carson?... Kit Carson! Ależ to największy pogromca Indjan i stepowiec Zachodu!
— Kit Carson! — powtórzył Clint niedowierzająco. — Czytałem o nim... I pomyśleć, że uścisnął mi rękę. I jak jeszcze! Omal nie połamał mi palców!... Doprawdy, tato, dumny jestem z tego, co mi powiedział.
— I tak być powinno. Widzisz teraz, co to jest życie na kresach. Tak, chłopcze, młodzieniec, który bierze się do picia i kart, nie pociągnie długo. Spodziewam się więc, że posłuchasz rady Kita Carsona. Przyznam się, że spotkał cię zaszczyt nielada.
— Posłucham jego rady, tatusiu. Nigdy ani pić, ani grać nie będę.
— Synu, — odparł stary Belmet wzruszony — podaj mi na to rękę.
* * *
Fort opuszczono dopiero dnia 8 lipca, gdy przewoźnicy którzy wyładowali swe towary, a wśród nich i Belmet, mogli się przyłączyć do karawany, powracającej przez stepy do Missouri. Była to większa karawana, eskortowana przez wojsko. Clint powoził codziennie i dnia 10 sierpnia przybyto do Wesport, miasta, które otrzymało następnie nazwę Kansas City.
W Westporcie znajdowały się największe składy intendentury i wszystkie przybywające towary musiały tam być wyładowywane. Belmet otrzymał kontrakt rządowy, z którego był bardzo uradowany. Dnia 20 sierpnia i on, i Clint ruszyli w długą podróż do odległego o tysiąc osiemset mil Santa Fé z innymi siedemdziesięciu przewoźnikami. Dano im eskortę, złożoną z dziewięćdziesięciu żołnierzy pod dowództwem kapitana Payne. Karawana ta miała dostarczyć zapasów wszystkim fortom wzdłuż szlaku.
Belmet sprzedał swój „skuner prerjowy“, ale zachował konie i kupił drugi, nowy furgon towarowy, pomalowany na zielono i czerwono, którego powożenie powierzył Clintowi.
Po kilku dniach od chwili wyjazdu już każdy członek karawany miał dobre słówko dla dzielnego chłopca i jego psa, usadowionych wysoko na koźle. Nawet kapitan Payne zauważył Clinta.
— Jak widzę, chłopcze, — rzekł pewnego dnia żartobliwie — masz tam na koźle strzelbę na bizony.
— Tak, panie, ale ta strzelba nie jest przeznaczona na bizony — odparł Clint znacząco.
Po południu szóstego dnia podróży przewoźnicy obozowali w Cow Creek. Była to piękna miejscowość w wielkim zakręcie rzeki Arkansas. Zielony gaj topolowy i połyskująca woda pociągały mocno Clinta, ale nie miał czasu, aby pozwolić sobie na swój ulubiony sport. Furgony ustawiono, jak zwykle, kołem, tak że dyszel jednego wsunięty był pod tył drugiego. Pozostawiono otworem tylko miejsce na długość trzech furgonów, tworzące wrota dla wołów i koni, wypuszczonych na paszę.
Właśnie pasły się wśród gęstej trawy pod silną strażą, gdy nagle zauważono, że zaczynają biec szybko, pędzone przez strażników, w stronę obozu, jeden zaś z jeźdźców wysunął się naprzód, wołając:
— Indjanie, Indjanie!
Kapitan Payne kazał natychmiast żołnierzom dosiąść koni, a przewoźnikom — przygotować się do odparcia ataku, poczem wspiął się na wierzch jednego z furgonów, trzymając szkła polowe w ręce, i przez czas dłuższy spoglądał przez nie. Wreszcie oświadczył:
— Nie mamy powodu do niepokoju. To Pawniowie i Komancze walczą z sobą.
— A bodajby się pomordowali nawzajem! — zauważył jeden ze starych żołnierzy.
— Chodź tu, mały, — zawołał kapitan na Clinta— i popatrz! Warte to jest widzenia i nieczęsto się zdarza!
Clint wspiął się szybko na wierzch furgonu i chciwie przyjął podane sobie szkła. Już gołem okiem mógł widzieć biegnące konie, rozwiane grzywy, migotanie barw, błyski ognia i wybuchy dymu. Z powodu jednak odległości huku wystrzałów nie było słychać.
Teraz, gdy skierował szkła na walczące szczepy, zadrżały mu nerwy i żyły wobec przejmującego widoku.