Mecz - Piotr Bojarski - E-Book

Mecz E-Book

Piotr Bojarski

0,0

Beschreibung

W przededniu II wojny światowej polska rzeczywistość wciąż kształtowana jest przez nierozwiązane zagadki z okresu wojny z bolszewikami. Poznań, rok 1938. Do kapitalistycznego zachodniego miasta przyjeżdża sowiecka drużyna piłkarska. Na rywalizację sportową nakładają się uprzedzenia narodowościowe i polityczne. Atmosfera w mieście gęstnieje. W zakładach Cegielskiego pojawia się trup. Komisarz Zbigniew Kaczmarek podejrzewa, że do Poznania zawitała cosa nostra. Trop wiedzie również do mało znanego z historii wątku polskiego obozu dla jeńców w Strzałkowie. By nie dopuścić do kolejnych zbrodni, Kaczmarek umawia się z mordercą na miejskim stadionie. Pozycja obowiązkowa dla fanów kryminału retro spod znaku Marka Krajewskiego.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 268

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.


Ähnliche


Piotr Bojarski

Mecz

 

Saga

Mecz

 

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright ©2012, 2024 Piotr Bojarski i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788727139234 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Kasieńce, Pawłowi i Michałowi

OD AUTORA

Szanowny Czytelniku,

Mecz to wprawdzie tylko powieść sensacyjna, ale ucieszę się, jeśli wzbudzi w tobie chęć przypomnienia sobie przedwojennych dziejów piłkarskiego Poznania. Warta Poznań była przed wojną jednym z najważniejszych futbolowych klubów w polskiej lidze. W 1929 roku zdobyła mistrzostwo Polski, a w roku 1938 - w którym toczy się akcja powieści - ponownie otarła się o ten tytuł. Ostatecznie musiała jednak zadowolić się wicemistrzostwem, wyprzedzona przez Ruch Wielkie Hajduki (dzisiejszy Ruch Chorzów).

Przedwojenna Warta rozgrywała zwykle ligowe mecze na własnym, kameralnym stadionie przy ul. Rolnej. Dziś nic już po nim nie pozostało. W mojej powieści „zieloni” grają na Stadionie Miejskim na Wildzie. Ten potężny jak na tamte czasy obiekt, mogący pomieścić ponad dwadzieścia tysięcy widzów, zbudowano na Powszechną Wystawę Krajową w 1929 roku. Podczas uroczystości otwarcia stadionu omal nie doszło do katastrofy: pod naporem tłumów na konstrukcji trybuny głównej pojawiły się pęknięcia. Obecny na niej prezydent RP Ignacy Mościcki miał jednak stalowe nerwy - aby nie wzbudzać paniki, wytrwał spokojnie wraz z prezydentem miasta Cyrylem Ratajskim do końca celebry. W 1938 roku rozpoczęto przebudowę wadliwego obiektu, ale prace przerwała wojna.

Stadion na Wildzie był też świadkiem wydarzeń tragicznych. Podczas okupacji Niemcy zorganizowali na jego terenie obóz pracy dla Żydów. Dla wielu z żydowskich pracowników przymusowych widok murawy był ostatnim, jaki zobaczyli...

Dziś dawny Stadion Miejski na Wildzie jest w opłakanym stanie. Trudno sobie wyobrazić, że gromadził wielotysięczne rzesze kibiców i przez wiele lat był najważniejszą sportową areną Poznania.

Występujący w finałowej scenie piłkarze Warty to postaci autentyczne - podobnie jak ówczesny prezes klubu Jan Kuczyk. Skorzystałem z przywileju autora i zestawiłem klubową jedenastkę na - przyznaję, fikcyjny - mecz z ekipą Charkowa, opierając się na autentycznym zestawieniu z meczu ligowego Warty z Cracovią, do którego doszło 24 kwietnia 1938 roku w Krakowie. Górą byli wtedy gospodarze, wygrywając 5:2. Mecz ten Warta rozpoczęła w ustawieniu: Fontowicz, Ofierzyński, Twórz, Kryszkiewicz, Lis, Sobkowiak, Słomiak, Gendera, Scherfke, Nawrat, Szwarc.

Warto przypomnieć, że środkowy napastnik Warty, Fryderyk Scherfke, wystąpił w legendarnym już meczu mistrzostw świata w 1938 roku, w którym Polska stawiła twardy opór Brazylii. Przegraliśmy po dogrywce 5:6, ale pierwsza bramkę dla Polski na turnieju zdobył właśnie Scherfke. Był on obywatelem polskim pochodzenia niemieckiego. Podczas okupacji grał w niemieckim klubie IFC Posen. Niektórzy mieli mu to za złe, Scherfke wsławił się jednak tym, że chronił polskich kolegów z Warty przed niemieckimi prześladowaniami oraz wyciągnął z niewoli bramkarza Mariana Fontowicza.

W powieści pojawia się jeszcze jedna ówczesna drużyna z Poznania - grające w niższej klasie Kolejowe Przysposobienie Wojskowe, któremu kibicuje komisarz Kaczmarek. KPW to drużyna - poprzedniczka Lecha Poznań. Również jej trener i piłkarze (poza Stefanem Adamką) występujący w Meczu to postaci prawdziwe, KPW rozgrywało swoje spotkania na stadionie zbudowanym w 1934 roku w rozwidleniu torów kolejowych na Dębcu. Obiekt mógł pomieścić na wałach ziemnych kilkanaście tysięcy widzów. Dziś zarys jego dawnych trybun można zobaczyć głównie na zdjęciach satelitarnych lub przejeżdżając pociągiem przez Dębiec. Lech Poznań rozgrywa swoje mecze na nowoczesnym Stadionie Miejskim przy ul. Bułgarskiej.

W piłkę nożną grali także - i to podobno doskonale - więźniowie obozu jenieckiego w Strzałkowie, który ma tak istotne znaczenie dla powieści. O obozie i o tysiącach sowieckich jeńców, którzy po klęsce Armii Czerwonej w 1920 roku stracili tam życie z powodu chorób i głodu, przypominają nam zwykle media przy okazji kolejnego dyplomatycznego skandalu. Tak było na przykład w 2011 roku, gdy ktoś zawiesił na strzałkowskim obelisku upamiętniającym odzyskanie niepodległości przez Polskę tablicę w hołdzie rzekomo zamęczonych tutaj czerwonoarmistom.

Obóz w Strzałkowie przeciwstawiany jest przez rosyjską dyplomację - mniej lub bardziej wprost - zbrodni katyńskiej, choć żadną miarą nie można tych zdarzeń porównywać. Ponad sześć tysięcy przetrzymywanych w Strzałkowie żołnierzy Armii Czerwonej nie padło ofiarą zaplanowanej i z zimną krwią przeprowadzonej zbrodni. Zmarli z powodu chorób oraz biedy, towarzyszącej odradzającemu się państwu polskiemu, które nie było w stanie pomóc im w dostateczny sposób.

Nie oznacza to, że ich śmierć nie była tragiczna. Na cmentarzu w Strzałkowie spoczywają tysiące jeńców, którym nie udało się - jak powieściowemu Barszczowowi, Adamkowiczowi czy Wysockiemu - rozpocząć nowego życia po likwidacji obozu. Inna sprawa, że los sowieckich jeńców, którzy wrócili do ZSRR, był zwykle równie dramatyczny.

Piotr Bojarski

PROLOG

Od strony koszar saperów nad budzącym się miastem wschodziła różowa poświata.

Przez wielki, porośnięty trawą i poprzecinany kolejowymi torami teren szedł skulony mężczyzna. Gdzieś w oddali zabuczał gwizdek parowozu zapowiadający ekspres z Berlina.

Mężczyzna musiał być ostrożny, by nie wpakować się wprost pod jego koła. Masywna brecha 1  ciążyła mu, ale wiedział, że nie może jej porzucić byle gdzie.

Jeszcze nie teraz.

Najpierw zostawi daleko za sobą przemyśłowe hale, potem doprowadzi do porządku swój wymięty płaszcz. Na koniec wrzuci stalowy łom do jakiejś studzienki i w końcu będzie mógł zdjąć te cholerne, za ciasne rękawiczki.

Szlag by je trafił!

Zaklął i przyspieszył kroku.

Tuż za jego plecami ze świstem przemknął skład z Berlina.

Podniósł wzrok i uśmiechnął się pod wąsem.

Szare zabudowania Górczyna były coraz bliżej.

Już prawie na wyciągnięcie ręki...

Udało się — pomyślał. Jeden do zera dla mnie.

1  OSIEM KOŃCÓW

Poznań, wtorek 15 marca 1938 r., kwadrans przed ósmą

 

Robotnik leżał zgięty wpół we wnętrzu wielkiego kotła.

Wyglądał, jakby wczołgał się tam ostatkiem sił, by schronić się przed oprawcą. Jego martwy wzrok tkwił gdzieś pomiędzy śrubami łączącymi żeliwne połacie. Roztrzaskana potylica ofiary przypominała rozbity, krwisty arbuz.

— Kto to jest? — Pytanie komisarza Zbigniewa Kaczmarka odbiło się echem pomiędzy kadłubami stojącymi równym rzędem w pogrążonej w półmroku kotlarni.

Otyły policjant o szerokiej twarzy z nieco staromodnymi bakami poprawił poły płaszcza i spojrzał kierownikowi zmiany prosto w jego osmoloną twarz.

— Kto to jest? — powtórzył pytanie, bo robotnik w szarym drelichu zdawał się nie reagować na jego słowa.

— To... To ani chybi Barszcz — wyszeptał przejęty Michał Konewka. — Znaczy się, Walery Barszcz... Mój najlepszy fachowiec...

Kaczmarek pomacał dłonią po piersi i z wewnętrznej kieszeni kamizelki wyciągnął notes wraz z ołówkiem.

— Walery Barszcz, powiadacie... — mruknął, notując personalia denata. — Ciekawe nazwisko. Takie... hm...

Chciał powiedzieć „apetyczne”, ale akurat ten epitet wydał mu się nagle bardzo niesmaczny. Nie, to byłoby zdecydowanie nie na miejscu.

— No dobrze, panie kierowniku — uniknął makabrycznego faux pas, nie kończąc swojej poprzedniej myśli. — To pan znalazł tego nieszczęśnika?

Konewka spojrzał na policjanta nieprzytomnym wzrokiem.

— Tak, panie komisarzu — przyznał szeptem. — Dlatego... Dlatego od razu zamknąłem kotlarnię i nie wpuściłem tu porannej zmiany. No i zadzwoniłem na policję, ma się rozumieć...

— I bardzo dobrze pan zrobił. — Kaczmarek pochylił się nad kierownikiem, w dowód uznania klepiąc go po plecach swoją potężną dłonią. — Przynajmniej ta hołota za oknem nie zatarła śladów.

Odwrócił się z niechęcią w stronę zadymionej szyby, za którą zgromadziło się kilkadziesiąt osób. Ci ludzie nie mogli rozpocząć rano swojej zmiany i daliby teraz wiele, by się dowiedzieć dlaczego. Robotnicy Ceglorza, którzy rzadko miewali przestoje w produkcji, wyglądali na zaintrygowanych. Wytrzeszczali oczy, by lepiej zobaczyć to, co się dzieje w hali. Na szczęście nie widzą wnętrza kotła — uświadomił sobie Kaczmarek i poczuł złośliwą satysfakcję.

— Niczego pan tu nie ruszał?

— Nie, panie komisarzu.

— Nowak?! — Kaczmarek zerknął za siebie i skinął palcem na swojego pomocnika.

Do komisarza podbiegł drobny piegus, a za nim jeszcze dwóch policjantów. Jeden z nich trzymał w dłoniach aparat fotograficzny z pokaźną lampą błyskową.

Źle wycelowany flesz oślepił Kaczmarka.

— Co robisz, gelejzo 2  ! — Komisarz szarpnął fajtłapę za mundur. — Gdzie was szkolą, do jasnej cholery?! No gdzie?!

— Najmocniej przepraszam. — Skarcony funkcjonariusz zawstydził się i na wszelki wypadek odsunął od śledczego.

— Słuchajcie, Nowak! Doktor Marciniak już powiadomiony? — Kaczmarek najwyraźniej właśnie stracił dobry humor.

— Tak jest, panie komisarzu. — Podwładny uśmiechnął się nieco lękliwie. — Zadzwoniłem już do niego z portierni i...

— I bardzo się cieszę, Franciszku — wszedł mu w słowo Kaczmarek. — Może będą z ciebie jeszcze ludzie!

Klnąc szpetnie, komisarz chwycił kierownika Konewkę za rękę i odciągnął od obfotografowywanego nieboszczyka.

— Chodź pan do biura — zaproponował szorstko.

Konewka skinął głową i powlókł się ze zbolałą miną za śledczym.

 

Poznań, zakłady Cegielskiego, chwilę później

— Pozwalam sobie zauważyć, panie komisarzu, że to musiał zrobić ktoś z naszej załogi — zaczął nerwowo Konewka.

Siedzieli w drewnianej i ciasnej przybudówce służącej Konewce za miejsce, w którym zwykle około południa wypijał herbatę.

— Czyżby? A dlaczego pan tak sądzi, panie majster?

— Bo... Bo ten bandyta musiał wiedzieć kilka rzeczy.

— Tak? — Komisarz nastawił bacznie uszu. — Proszę kontynuować.

Kierownik zmiany chrząknął, wyraźnie ośmielony życzliwym usposobieniem funkcjonariusza.

— To musiał być ktoś z załogi, bo tylko załoga wiedziała, że wyjątkowo tej nocy kotlarnia nie będzie pracować. Ten... ten bandyta musiał się orientować, że dziś nad ranem kotlarnia będzie pusta — stwierdził.

Kaczmarek poczuł niespodziewaną sympatię do Konewki. Z każdą chwilą utwierdzał się w przekonaniu, że mimo niewątpliwego wstrząsu, jaki przeżył w ciągu ostatniej godziny, kierownik rozumuje nadzwyczaj precyzyjnie. Będę miał z niego pożytek — pomyślał.

— A dlaczego kotlarnia miała dziś przestój? — zapytał komisarz znad notesu.

— Bo nam części na czas ze Śląska nie dowieźli. Transport spodziewany jest dziś przed południem.

— A! W takim razie czemuż to nasz szanowny nieboszczyk zjawił się w robocie o tak wczesnej porze? Czyżby cierpiał na bezsenność? A może pracował na akord?

— Nic z tych rzeczy, panie komisarzu — westchnął Konewka. — Kolega Barszcz mieszkał samotnie. Praca była dla niego wszystkim. Walery od zawsze przychodził pierwszy na swoją zmianę. Czasem nawet pół godziny przed innymi.

— I tu jest właśnie pies pogrzebany — wyrwało się Kaczmarkowi. — Ten drań musiał znać przyzwyczajenia pana Rosoła...

— Barszcza.

— Tak, tak, Barszcza oczywiście! — Policzki komisarza przybrały na moment kolor zupy z boćwiny. — Ciekawe. Bardzo ciekawe. Jak przypuszczam, znał go pan dobrze?

Konewka zmieszał się niespodziewanie.

— Że dobrze, tobym nie powiedział — stwierdził. — Znałem go dostatecznie, by powiedzieć, że nie należał do ludzi szczęśliwych.

— Jak to? — zainteresował się komisarz. — Miał pracę w Ceglorzu i nie był zadowolony? Wie pan, ilu ejbrów 3  z Wildy chętnie by się z nim zamieniło? Jak to w ogóle możliwe?

Inżynier machnął ręką.

— Nie o to chodzi — powiedział wolno. — Pracę sobie chwalił, a nawet ją lubił. Ale życie poza zakładem chyba mu się nie ułożyło. Samotny był, z rzadka wesoły chodził...

— Zaglądał do butelki? — zapytał Kaczmarek.

— Tego nie wiem, bo go poza robotą nigdy nie widziałem.

— Niemożliwe!

— A jednak. W pracy był zawsze trzeźwy. Przykładny pracownik, dobry, solidny...

— Od kiedy u was pracował?

— Kieruję zmianą na kotlarni od trzech lat. Odkąd tu jestem, Barszcz zawsze tu pracował. Ale co robił wcześniej, tego nie potrafię powiedzieć.

To się nazywa umysł ścisły — pochwalił w myślach swojego rozmówcę Kaczmarek. Gdybym zawsze miał do czynienia tylko z takimi... No, ale najwyższa pora przejść do kwestii podstawowych.

— Panie kierowniku — odezwał się, wstając zza biurka i podchodząc do siedzącego na taborecie Konewki. — Zadam panu proste pytanie.

— Tak?

— Czy denat miał jakichś wrogów? Może ktoś go wcześniej atakował, słownie albo fizycznie? Proszę poszperać w pamięci.

Inżynier potargał dłonią swoje rzadkie, siwiejące włosy.

— Nie sądzę — odpowiedział pewnym tonem. — Wręcz przeciwnie. Mimo pesymistycznego usposobienia Walercia wszyscy lubili.

— Walercia? Tak na niego mówiliście?

— Właśnie tak.

— Ale przecież sam pan raczył zauważyć kilka minut temu, że Barszcza mógł zabić tylko ktoś spośród was!

— To prawda. Sam tego nie rozumiem.

Kaczmarek sapnął nieco rozczarowany.

— Zaraz, zaraz... Powiedział pan coś o jego pesymistycznym usposobieniu. Czyż nie tak? Jak się ono, że tak powiem, objawiało?

Konewka uśmiechnął się smutno.

— Już powiedziałem, że do wesołków nie należał. Ale miał też pewną taką... jak by to ująć... miał pewną obsesję.

— Obsesję?

— Często powtarzał, że życie jest niewiele warte. Że wszystko i tak zmierza do zagłady.

— Zagłady?! — Kaczmarek zmarszczył brwi. — Jakiej zagłady?! Czyżby nieboszczyk cierpiał na zaburzenia psychiczne?

— Aż tak, to chyba nie, panie komisarzu. Nie wydaje mi się. Wyglądał całkiem zdrowo, jeśli o to chodzi. Ale często powtarzał, że wszystko na nic...

— Co niby na nic?

— A cholera go tam wie, panie komisarzu... O! Przepraszam! — Konewka aż zakrył usta z przejęcia. — Nie powinno się źle mówić o zmarłym.

— I nikt go nie zapytał, o co mu chodzi?

— Wszyscy traktowali go trochę jak dziwaka.

— A ... a skąd mu się to wzięło? — dopytywał się komisarz.

Zirytował się i nawet nie próbował tego ukryć. Nadzwyczaj klarowną opowieść kierownika o jego podwładnym zmącił niespodziewany i zupełnie niezrozumiały wtręt.

— Pan się nie dziwi, panie komisarzu. Pewnie się Walerciu w gazetach naczytał o tych austriackich sukcesach Adolfa. Albo o moskiewskich procesach. Pan wie, „Kurier” codziennie pisze o tych politycznych pokazówkach...

Rzeczywiście, tej zimy towarzysze na Kremlu najwyraźniej oszaleli — przypomniał sobie Kaczmarek. Postanowili rozstrzelać połowę Biura Politycznego partii! Czytał o tym we wczorajszej prasie...

— Być może — mruknął rozeźlony komisarz, chowając ołówek i notes za pazuchę. — Być może.

Intuicja podpowiadał mu, że nie będzie to wcale tak proste dochodzenie, na jakie się początkowo zanosiło.

 

Poznań, zakłady Cegielskiego, godzinę później

Stary doktor Wojciech Marciniak podniósł się wolno z klęczek, strzepnął wierzchem dłoni kurz z kantów spodni i spojrzał smutno na komisarza.

— Wyjątkowo prymitywna zbrodnia — powiedział cicho, jakby z przyganą w głosie. — Uderzenie twardym narzędziem w tył głowy. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby to była jakaś metalowa sztaba...

Marciniak rozejrzał się po kotlarni, szukając dowodów na poparcie swoich przypuszczeń.

— Co ty powiesz, Wojtuś... Jesteś pewny, że to był cios w głowę? — uśmiechnął się złośliwie Kaczmarek.

— Niepotrzebnie dowcipkujesz, Biniu — doktor zganił oficera. — Nigdy nie grzeszyłeś wyczuciem chwili, ale w tej sytuacji...

— No już dobrze, Wojtuś! Tylko się nie gniewaj! — komisarz klepnął lekarza przyjacielsko w ramię. — Lepiej mi powiedz, kiedy szanownego nieboszczyka mogło spotkać to twarde narzędzie...

— Znowu ironizujesz!

— Ani myślę! Po prostu proszę cię o ważną informację...

Doktor Marciniak zastanowił się przez moment, a potem zerknął na zegarek i zdecydował:

— To musiało się stać nie później niż o szóstej. Denat jest już zimny, stężenie pośmiertne mięśni może wskazywać na...

— Tak myślałem — komisarz bezpardonowo przerwał jego ledwie rozpoczęty wywód. — Dobrze, że chociaż to nam się zgadza...

Muszę przesłuchać tych kocmołuchów zza okna — westchnął komisarz. Trzeba zebrać jak najwięcej informacji o tym nieszczęsnym Barszczu. Ale ostrożnie, bo wśród nich może być morderca...

Rzucił raz jeszcze spojrzenie ku brudnej, okopconej szybie i znowu napotkał za nią skupione spojrzenia pracowników kotlarni. Też mają widowisko, szlag by ich trafił... Myśl, że musi jak najszybciej spotkać się z całym tym towarzystwem, nie należała do najmilszych.

— Nowak! — krzyknął Kaczmarek.

— Tak jest!

— Znaleźliście przypuszczalne narzędzie zbrodni?

— Jeszcze nie, panie komisarzu. Szukamy go zawzięcie i zapewniam, że...

— Mam nadzieję, Nowak. Mam nadzieję! A na razie śmigaj do pana prezesa zakładów z pilnym zapytaniem!

— Jakim zapytaniem, panie komisarzu? — Przodownik Nowak nie wiedział, o co chodzi.

— O wolny pokój do przesłuchań, baranie! Na jednej nodze! Już!

— Tak jest!

 

Wronki, zakład karny, dziesiąta z minutami

Stare drzwi wejściowej bramy zakładu karnego otworzyły się ze zgrzytem. Z półcienia wyszedł nieogolony mężczyzna w połatanych spodniach i starej kufajce. W ręku trzymał szary tobołek, w którym zmieścił cały dobytek.

— No, spływaj Wysocki! Już! — usłyszał ponaglenie strażnika zza bramy. — Bo się jeszcze rozmyślimy...

Rechotliwy śmiech drugiego klawisza wyrwał Wysockiego z zamyślenia. Zrobił kilka kroków do przodu i nagle, jakby w odruchu tęsknoty za celą, w której spędził ostatnie trzy lata, obrócił się i spojrzał melancholijnie na budynek więzienia.

Anatol Wysocki miał powody do tej chwili słabości. Za murem zostawiał lichą, ale jednak względną stabilizację: posiłki, praca, spacerniak. Teraz czekała go niepewna przyszłość — bez żadnych widoków na jakiekolwiek zatrudnienie i dach nad głową. Trzy lata spędzone we Wronkach bezpowrotnie zniszczyły jego renomę niezłego krawca z poznańskich Garbar. W Poznaniu był skończony i dobrze zdawał sobie z tego sprawę.

W więzieniu zdążył pogodzić się z łatką kryminalisty i oswoił się z nowym miejscem pobytu. Szybko przekonał się, że mimo rygorów i pogardliwego stosunku strażników, miało ono również dobre strony. Pewna miska zupy na obiad i porcja chleba z czarną kawą rano to było niemało w świecie, który ciągle dochodził do siebie po latach Wielkiego Kryzysu.

Ale właśnie teraz ten błogi okres zawieszenia się kończył...

Westchnął, zarzucił tobołek na ramię i ruszył przed siebie.

Za zakrętem brukowanej kamieniami uliczki zorientował się, że zmierza wprost na dworzec kolejowy.

 

Poznań, zakłady Cegielskiego, około trzynastej

Przez szeroko otwarte okno do gabinetu dyrektora naczelnego zakładów Cegielskiego wpadało rześkie wiosenne powietrze. Szybko uwolniło pokój z przykrego zapachu, stanowiącego mieszaninę smarów i potu — ostatniego świadectwa dopiero co zakończonego przesłuchania robotników drugiej zmiany kotlarni. W wygodnym, skórzanym fotelu szefa zakładów rozsiadł się komisarz Kaczmarek.

Ostatnie cztery godziny były dla niego koszmarem. Po wysłuchaniu dwudziestu trzech z grubsza bardzo podobnych do siebie relacji miał stanowczo dosyć. Na biurku przed nim leżał notes, w którym — paradoksalnie — zapisał ledwie kilka stron. Wyczerpujące rozmowy z proletariatem Poznania nie przyniosły bowiem oczekiwanych rezultatów. Szybko okazało się, że mało który z pracowników kotlarni potrafi powiedzieć coś naprawdę interesującego na temat Walerego Barszcza.

Kaczmarek usiłował szybko podsumować w myślach to, czego się dowiedział. Denat był jego rówieśnikiem, miał czterdzieści lat. Według zeznań mieszkał nieopodal, w wynajmowanym pokoju przy ulicy Wspólnej. Nikt nie potrafił powiedzieć, od jak dawna. Z akt przyniesionych komisarzowi z fabrycznej księgowości wynikało, że w Cegielskim pracował od wiosny 1935 roku. Studiując jednostronicową kartę Barszcza, komisarz zdziwił się tylko raz: gdy odkrył, że nieboszczyk urodził się w Astrachaniu. Cholernie daleko stąd! Dokąd to los nie rzucił Polaków!

Kaczmarka zastanowiło też, że Barszcz z nikim się nie przyjaźnił, z nikim nie chodził po fajrancie na piwo albo na dziewczyny. Dziwne — pomyślał. Jakiś mruk, czy co?

W swoim notesie zapisał niewiele, ale skwapliwie odnotował ciekawą informację od niejakiego mistrza Jana Podsiadłego. Starszy pan przypadkiem napomknął, że Barszcz „tak śmiesznie mówił”. „To znaczy jak? ” — dopytał się Kaczmarek. „No śmiesznie, panie policjancie. Tak dziwnie zaciągał. Jakby przyjechał z Wilna albo Lwowa...” — usłyszał w odpowiedzi.

Kaczmarek zasępił się. Czyżby Barszcz nie tylko urodził się w Astrachaniu, ale mieszkał tam dłużej? Tak czy owak, trzeba sprawdzić nazwisko Barszcza w księgach meldunkowych.

Ktoś delikatnie zapukał do drzwi. Do gabinetu zajrzał dyrektor zakładów Adam Kręglewski.

— Czy pan komisarz przypadkiem już skończył? — zapytał. — Nie chciałbym w żadnym wypadku panu przeszkadzać, ale za chwilę mamy ważne zebranie...

— Tak, oczywiście — odpowiedział Kaczmarek i dźwignął się niechętnie z fotela. — Zwracam gabinet szanownemu panu dyrektorowi.

— Gdybym mógł jeszcze w czymkolwiek pomóc...

— Mógłby pan, dyrektorze. Czy zatrudniacie w zakładzie również robotników pochodzących ze wschodnich województw?

Kręglewski zrobił zakłopotaną minę. Pytanie śledczego najwyraźniej go zaskoczyło.

— Szczerze mówiąc, nie potrafię natychmiast odpowiedzieć na pańskie pytanie. Ale jeśli pan pozwoli, wydam stosowne dyspozycje, aby to ustalić — odpowiedział zupełnie zbity z tropu.

— Będę szalenie zobowiązany panu dyrektorowi — Kaczmarek skłonił się i chwycił przełożony przez poręcz fotela elegancki płaszcz od Konkiewicza. — Interesują mnie wszyscy pracownicy, którzy przed przybyciem do Poznania byli zameldowani gdziekolwiek na wschód od linii Bugu. Gdyby pan dyrektor mógł mi dostarczyć taką listę w możliwie krótkim terminie... Sam pan rozumie, jakie to teraz ważne.

— Oczywiście, panie komisarzu. — Dyrektor Kręglewski również się skłonił. — Najdalej jutro po południu taka lista trafi do pańskiej komendy. To, co się dzisiaj wydarzyło, to akt godny pożałowania. Zrobimy wszystko, by ten incydent nie zepsuł opinii naszej spółce.

To się nazywa dbałość o dobre imię firmy — pomyślał z podziwem Kaczmarek, idąc chwilę później długim korytarzem.

 

Poznań, dworzec kolejowy, kwadrans po trzynastej

Metaliczny świst hamujących kół parowozu zmusił grupkę osób na peronie do zatkania uszu. Zaraz potem pociąg z Warszawy stanął przy pierwszym peronie Dworca Głównego. Z wagonów spowitych chmurą pary zaczęli wychodzić zmęczeni pasażerowie.

Wśród nich było kilkunastu młodych mężczyzn targających dość zgrzebnie wyglądające walizki. Ich szare ubrania, przypominające robotnicze kombinezony, kontrastowały z wytwornymi futrami niektórych pasażerek z przedziałów pierwszej klasy.

— Gdie moj czemodan? — zawołał jeden z niecodziennych przybyszów z szerokim wąsem pod lekko garbatym nosem.

— Tut, towariszcz komandir — zasalutował przed nim inny mężczyzna, wskazując na stojącą przy jego nodze walizkę.

— Choroszo! — pochwalił go przełożony, po czym omiótł wzrokiem grupę swoich podopiecznych i wydał im kolejną komendę:

— Nu, mołodcy! Idiom!4 

Postawni mężczyźni chwycili za swoje bagaże i ruszyli za szefem ku przejściu przez tory. Zaciekawieni obrzucili wzrokiem ceglany budynek dworca i dwa stojące przed nim samochody.

— To chyba Ruskie — szepnęła do swojej koleżanki paniusia stojąca przy kiosku z lemoniadą. Z przejęcia zapomniała zabrać dziesięciu groszy reszty z wyciągniętej ręki sprzedawcy.

— Sowieci w Poznaniu? — zdziwiła się jej grubsza koleżanka. — A cóż oni tu mogą robić? Może to jacyś artyści? Może jakiś teatr?

— Nie wydaje mi się, kochana. Spójrz tylko na ich szerokie barki...

 

Poznań, Wilda, trzynasta trzydzieści

Komisarz rozejrzał się po ruchliwej o tej porze ulicy Górna Wilda. Do głównej bramy Cegielskiego podjeżdżały właśnie dwa konne powozy, a za nimi dymiąca jak piec ciężarówka. Czarny policyjny fiat model 514 stał zaparkowany nieopodal, a siedzący za jego kierownicą aspirant Zygmunt Rogala oczekiwał na dyspozycję szefa.

Kaczmarek nie myślał jednak w tej chwili o powrocie do śródmieścia. Zjem coś na poczekaniu, a potem zajrzę na Wspólną — zdecydował.

— Waruj tu! — rzucił do Rogali i pozostawił fiata za plecami, kierując się ku widocznemu z dala szyldowi z napisem jadłodajnia .

To z tego miejsca dochodził go zapach świeżej kiszonej kapusty i wywaru z zupy cebulowej. Kaczmarek wpadł z impetem do robotniczej stołówki.

W ciasnym wnętrzu panował gwar. Klientelę stanowili wyłącznie pracownicy w drelichach. Dobrze ubrany komisarz od razu wzbudził sensację. Już od wejścia poczuł na sobie podejrzliwy wzrok dziesiątków oczu.

Aby odpędzić nieprzyjemne uczucie skrępowania, pewnym krokiem zbliżył się do szynkwasu. Podszedł — i oniemiał ze szczęścia. Na starej, przypominającej wysłużoną szkolną tablicę desce ktoś wypisał kredą najbardziej apetyczne słowa, jakie istniały w języku polskim. Przynajmniej dla komisarza Kaczmarka:

kaszak. 25 groszy

— Podwójny kaszak! Ale bystro! — rzucił w stronę kobiety z chochlą w dłoni, która warzyła zupę cebulową na palenisku w kącie lokalu.

Aby podeprzeć żądanie stosownym argumentem, pchnął w jej stronę po blacie pięćdziesięciogroszową monetę.

— Już się robi, proszę szanownego pana — kobieta, nieprzywykła do tak wytwornej klienteli, starała się zrobić na Kaczmarku dobre wrażenie. A nuż tu jeszcze zajrzy? — Szanowny pan raczy się ugościć. Przyniosę szanownemu panu do stołu...

Kaczmarek chwycił za drewniany zydel i usiadł przy najbliższym stole, gasząc hardym wzrokiem rzucane ku niemu spojrzenia robotników Ceglorza. Aby czymś się zająć, sięgnął po leżącą na skraju stołu, mocno wymiętą gazetę. Był to poranny numer „Kuriera Poznańskiego”. Zerknął na pierwszą stronę. anschluss austrii, czyli pełny triumf hitlera w wiedniu — głosił tytuł.

— Żeby go pokręciło — mruknął ze złością.

Kanclerz Rzeszy zdecydowanie nie należał do jego ulubionych bohaterów. Ten jego idiotyczny, krótki wąsik, ta napuszona poza i władcze spojrzenie... Co za groteska! Zajrzał do wnętrza gazety. Jego uwagę przykuły doniesienia z Moskwy. Wybite czerwoną farbą nagłówki informowały o procesach politycznych członków partii komunistycznej. Pokazowe rozprawy z rzekomymi agentami mocarstw kapitalistycznych wchodziły w decydującą fazę. Jeszcze tylko ostatnie mowy oskarżonych i... Pójdą do piachu — pomyślał, a po jego szerokich plecach przeszły ciarki. Czego innego można się spodziewać po bolszewikach? Poznał ich dobrze w 1920 roku...

— Zwariowali w tych Sowietach — wymamrotał pod nosem. Przerzucił strony, by zerknąć na dział sportowy. Jak tam spisuje się moja ukochana drużyna? Nie zdążył się jednak przekonać, co nowego u „kolejorzy” z Dębca.

— Kaszak dla szanownego pana — usłyszał nad swoim prawym uchem.

Zapach lekko wysmażonej cebulki uradował go. Ale tylko na moment.

— A musztarda? Gdzie jest musztarda?! — zaryczał, dotknięty niespodziewanym odkryciem.

— Zara przyniosę. — Głos kobiety zabrzmiał tym razem już tylko sztuczną uprzejmością.

Panisko jedne — żachnęła się Genowefa Wojtala, wracając za ladę po słoik z przyprawą. Ledwo tu przylazł, a już marudzi! Myśli, że jak zamówił podwójnego kaszaka, to już mu wszystko wolno!

 

Poznań, dworzec kolejowy, o tej samej porze

Do wychodzącej z hali dworca sporej grupy młodych mężczyzn dopadł mężczyzna w eleganckim garniturze.

— Panowie z Charkowa? — zagadnął drągala z wąsem.

— Da, iz Charkowa — przytaknął zapytany. — A wy kto, towariszcz?

Dżentelmen podniósł kapelusz w geście szacunku i skłonił się nisko.

— W imieniu Urzędu Miasta, a zwłaszcza prezydenta Tadeusza Rugego witam szanownych panów w Poznaniu! Radca Alojzy Witkowski, do usług — przedstawił się z przymilnym uśmiechem. — Najmocniej przepraszam za spóźnienie. Mam zaszczyt odprowadzić panów do hotelu Bazar, gdzie czekają już na was z wyśmienitym obiadem...

Na wzmiankę o posiłku twarze dryblasów rozjaśnił uśmiech.

— Bolszoje spasibo, towariszcz Witkowskij — przewodzący grupie zza wschodniej granicy uścisnął serdecznie dłoń przedstawicielowi magistratu. — Siergiej Antonowicz Małakow — przedstawił się szybko. — Ja komandir etoj komandy. Jesli wy ponimajetie, czto ja...

— Ponimaju,ponimaju! Ja pa ruski goworiu!5  — potwierdził skwapliwie grubasek w garniturze. — Proszę za mną. Taksówki już na państwa czekają.

 

Poznań, jadłodajnia przy Cegielskim, około czternastej

Kaczmarek oblizał resztki zjadliwie ostrej musztardy. Kątem oka dostrzegł, że pod bramą Cegielskiego stoi już policyjny karawan. Dwóch funkcjonariuszy, wśród których rozpoznał przodownika Nowaka, wsuwało właśnie do wozu zakryte czarną narzutą zwłoki. Ich pracę nadzorował doktor Marciniak, policyjny specjalista w zakresie medycyny sądowej.

Kaczmarek opuścił jadłodajnię i podszedł do lekarza.

— I co, Wojtuś? — zagadnął. — Sprawa jest chyba prosta?

Doktor Marciniak spojrzał w twarz komisarza, zdejmując z dłoni gumowe rękawiczki.

— A co masz właściwie na myśli, Biniu? — odpowiedział pytaniem.

— To, że sprawa wygląda na banalną. Delikwent oberwał czymś twardym w tył głowy. Pewnie jakimś łomem. Napastnik zaskoczył go od tyłu, musiał być szybki i silny...

— Ech, Biniu! — Marciniak wszedł mu w słowo znużonym tonem. — Lepiej poczekajmy na wyniki szczegółowej obdukcji. Tu nie mam ku temu odpowiednich warunków. Ta hala i te tłumy gapiów... Sam rozumiesz. Wezmę nieboszczyka na stół i jutro ci powiem coś więcej.

— Szkoda, że jutro. Ale niech będzie — westchnął komisarz.

Nie lubił, gdy ktoś komplikował mu pracę — zwłaszcza wtedy, gdy ta wydawała się prosta i klarowna. No cóż, trzeba się trzymać procedury. Szczerze nienawidził tego słowa.

— Zadzwoń do mnie, gdy tylko skończysz — bardziej rozkazał, niż poprosił starszego od siebie medyka.

— Oczywiście, Biniu. A ty?

— A ja idę do domu tego nieszczęśnika. Trzymaj się, Wojtuś.

Nie czekał, aż lekarz i funkcjonariusze wskoczą do karawanu. Okręcił się na pięcie i szybkim krokiem ruszył na południe, w stronę Dębca, zostawiając za sobą fiata i nieco zaskoczonego Rogalę.

Spacer w taki dzień dobrze mi zrobi — uznał, spoglądając w niebo.

Po prawej zamajaczył dobrze mu znany, niewysoki nasyp stadionu Kolejowego Przysposobienia Wojskowego. Wciśnięty w rozwidlenie torów — z charakterystyczną, zadaszoną trybuną po zachodniej stronie — prezentował się może niezbyt okazale, ale to właśnie tutaj lewy łącznik Edmund Białas, żywe srebro i niekwestionowana piłkarska gwiazda całego Dębca, od trzech lat wbijał gole kolejnym rywalom kpw . Kaczmarek kibicował kolejarzom i nie mógł przeboleć, że mimo mocnego, wyrównanego składu ciągle nie potrafili się przebić do wyższej klasy rozgrywek, ustępując za każdym razem bądź to drużynie hcp , bądź poznańskiej Legii. Zwłaszcza porażki z Legią piekły go do żywego...

Wzdychając nad losem piłkarskich talentów z Dębca, skręcił w wąską, zaciszną uliczkę Wspólną.

Ja też przegrywam. Zero do jednego — pomyślał.

Z daleka dobiegły go odgłosy raźno rzucanych komend. W koszarach saperów przy Rolnej trwała popołudniowa musztra.

 

Poznań, Wilda, kilka minut później

Dozorca niezbyt reprezentacyjnej kamienicy przy Wspólnej okazał się dość strachliwym osobnikiem. Gdy tylko Kaczmarek błysnął swoją policyjną odznaką, posłusznie wręczył mu klucz.

— Na samej górze. Na poddaszu — oświadczył.

— A niech to! — jęknął Kaczmarek.

Nadwaga dawała mu się mocno we znaki. Pokonywanie schodów nigdy nie należało do jego ulubionych zajęć.

— A ten Barszcz? Co to był za jeden? — zapytał, zanim ruszył na górę.

Staruszek w klitce pod schodami wzdrygnął się.

— Eee, szkoda gadać — odpowiedział z niechęcią. — Mruk jakiś, słowa z nim nigdy nie zamieniłem.

— Jak to nigdy? — zdziwił się komisarz.

— No nigdy. Zwykle mi tylko ręką machał na powitanie, i tyle. Jakby się wstydził odezwać! Będzie ze trzy lata, jak tu u nas mieszka, a nigdy nawet flaszki... To znaczy, chciałem powiedzieć...

— No, no, rozumiem, panie... — Śledczy zawiesił głos, bo nie znał nazwiska dozorcy.

— Duda, szanowny panie policjancie. Marceli Duda.

Kaczmarek nie wyciągnął nawet notesu. Nazwisko było na tyle charakterystyczne, że od razu zapadło mu w pamięć.

— Słuchajcie, Duda — schylił się nad cieciem i przybrał konfidencjonalny ton. — Walery Barszcz został dziś rano zamordowany...

— Nie może być!

— A jednak. Został dziś zamordowany w miejscu pracy. Jak to się stało, nie wasza rzecz. Ważne, byście mieli baczne oko na wszystko, co się tu dzieje!

Duda nie od razu pojął, czego żąda od niego postawny komisarz. Przez chwilę zdawał się oszołomiony niespodziewaną nowiną.

— Znaczy się, na co?! — zaskoczył po kilkunastu sekundach. — Na co, szanowny panie polic...

— Przestań pan z tym „szanownym” i słuchaj! — rozzłościł się Kaczmarek. — To było niewątpliwie zdarzenie natury kryminalnej. A skoro tak, oznacza to ni mniej, ni więcej, że mieszkanie nieboszczyka może również znaleźć się w polu zainteresowania tego, kto wyprawił Walerego Barszcza na tamten świat. Rozumiemy się?

Dozorca wciąż sprawiał wrażenie nieprzytomnego. Komisarz sapnął i chwycił Dudę za sweter.

— Skupcie się, człowieku, na Boga! — krzyknął mu nad uchem. — Macie bacznie obserwować, kto się tu kręci i co robi! Zwłaszcza ktoś wam zupełnie nieznany. Jak tylko ktoś taki pojawi się w okolicy waszej nędznej nory, macie mi natychmiast o tym zameldować! Ro-zu-mie-my się, Duda?!

— Tak jest! — Cieć trzasnął obcasami w wyćwiczonym odruchu.

— Wojskowy? — zdziwił się Kaczmarek.

Duda przytaknął skinieniem głowy.

— Służyłem pod Wilusiem — wydukał. — Gefreiter Duda, szósty regiment piechoty w Spandau.

— No! — ucieszył się komisarz. — I to mi się podoba, gefreiter Duda! Czuję, że coś tam jednak potraficie i będzie z was pożytek! To lubię! Tak, to lubię!

Marceli Duda uśmiechnął się blado. W ostatnich latach rzadko słyszał pochwały pod swoim adresem.

 

Poznań, ulica Wspólna, kwadrans przed trzecią

Pokój Barszcza na poddaszu był równie nędzną kwaterą jak klitka kaprala Dudy. Kaczmarek przekonał się o tym po trudnej wspinaczce starymi schodami na trzecie piętro. Na drugim musiał się nagle zatrzymać. Boleśnie przypomniała o sobie dusznica, przypadłość z dzieciństwa.

Starzejesz się — przemknęło mu przez głowę. Czterdziestka na karku to już nie przelewki...

Rześki powiew powietrza z uchylonego okna na półpiętrze przyniósł mu ulgę. Muszę coś z tym zrobić. Może pogadam kiedyś na osobności z doktorem Marciniakiem? — zadumał się.

Nie był hipochondrykiem, więc nie zadręczał się długo swoimi dolegliwościami. Gdy klucz od dozorcy zachrobotał w zamku drzwi lokum Barszcza, myślami był już znowu przy nieboszczyku. Stał teraz pośrodku pomieszczenia, które miało nie więcej niż osiem metrów kwadratowych, i nie mógł uwierzyć, że człowiek zatrudniony w Cegielskim może mieszkać tak nędznie. Jak to, u diabła, możliwe? Słaby snop światła padał przez lukarnę na łóżko w rogu pokoju. Obok łóżka znajdował się równie stary zydel, na którym stała poobijana emaliowana miska.

Kaczmarek zrobił dwa kroki w przód i zajrzał do jej wnętrza. W misce pływały szare mydliny.

— Przynajmniej poszedł do nieba czysty — mruknął pod nosem.

Rozglądając się wokół, dostrzegł wąską, rozpadającą się szafę przyklejoną do ściany naprzeciw wejścia. Podszedł do niej i delikatnym ruchem uchylił drzwi.

W środku wisiał szlafrok i od dawna już niemodny płaszcz. Chyba mu się nie przelewało — stwierdził Kaczmarek. Już miał zamknąć drzwiczki, gdy jego wzrok padł na ustawione w rogu szafy buty na drewnianych podeszwach.

Pomiędzy nimi coś pobłyskiwało...

Założył rękawiczkę, schylił się z głośnym stęknięciem i chwycił w palce drobny, misternie wykonany przedmiot.

Krzyżyk!

Ale nie nasz. Nie katolicki — zreflektował się natychmiast. W tej konstatacji utwierdziła go ledwie widoczna, dodatkowa belka, przecinająca skośnie oś krzyża na wysokości, na której zwykle na krucyfiksie krzyżują się nogi Chrystusa. Szybko odkrył, że przy głowie Zbawiciela widać też trzecią belkę.

Krzyż o ośmiu końcach...

Prawosławny?! Tutaj, w Poznaniu?! Zaskoczony komisarz wrzucił znalezisko do kieszeni płaszcza.

Wychodząc z kawalerki na poddaszu, zrozumiał, że Barszcz zgubił zapewne krzyżyk, spiesząc się do pracy.

Tym razem święty znak nie mógł go ochronić — pomyślał.

 

Poznań, między Wildą a Dębcem, chwilę później

„Morderca zawsze wraca na miejsce zbrodni” — ta dewiza, powtarzana w niemal każdej powieści kryminalnej, nie dawała Kaczmarkowi spokoju, gdy wracał na piechotę ze Wspólnej. Jeśli to nie czcza gadanina albo tani pisarski chwyt, to może morderca Barszcza wróci do kotlarni? Albo zajrzy do mieszkania swojej ofiary? Tak czy owak, dobrze, że przemówiłem do rozsądku temu gefreiterowi — pocieszył się. Był pewien, że Duda będzie miał teraz oko na lokum nieboszczyka. A jeśli tak, to...

Nie zdążył sobie dopowiedzieć, bo na rogu Wspólnej i Górnej Wildy niemal zderzył się z przechodniem w płaszczu i wełnianej czapce, który wyglądał, jakby przyjechał do Poznania z zapadłej prowincji, by sprzedawać na ulicy kartofle. Tyle że nie miał ze sobą żadnego towaru.

Kaczmarek zakołysał się i omal nie trafił go głową w nieogolony podbródek.

Kątem oka zdążył odnotować, że nieznajomy miał na nogach dziwne buty z filcowymi wyłogami.

— Jak leziesz, gemylorzu 6  jeden! — zabulgotał komisarz, pijąc do plebejskiego ubioru zawalidrogi. — Na chodniku obowiązuje ruch prawą stroną, nie wiesz?!

Mężczyzna nie odpowiedział ani słowem. Skłonił się policjantowi, machnął przepraszająco ręką i popędził w stronę stadionu na Dębcu.

Kaczmarek przez chwilę przypatrywał się jego szybkim krokom.

— Niemowa, czy jak... — mruknął pod nosem i skręcił ku zakładom Cegielskiego.

Gdy dotarł do wozu aspiranta Rogali, nie pamiętał już o incydencie.

— Do Prezydium! — powiedział, pakując się do wnętrza wozu. — Ale szybko, bo muszę spisać raport!

— Tak jest, panie komisarzu! — Aspirantowi Rogali nie trzeba było powtarzać komendy.

Fiat buchnął chmurą spalin z czterocylindrowego silnika i zatoczył półkole na bruku Górnej Wildy, po czym skierował się w stronę śródmieścia. Hale Cegielskiego ze plecami Kaczmarka rychło zrobiły się małe i groteskowe. Jedynie fabryczne kominy, zuchwale celujące w niebo, jeszcze przez kilka chwil odbijały się w tylnej szybie samochodu.

Spoglądając ukradkiem w lusterko, aspirant Rogala zauważył, że twarz komisarza była wyjątkowo zasępiona.

2  NIEBIESKA KOPERTA

Poznań, na Dębcu, około szesnastej

 

Obrońca Stefan Adamko, prawdziwy weteran piłkarskiego Dębca, ceniony powszechnie za nieustępliwość na boisku, masował obolałą nogę.

Ostry trening przed wiosenną rundą ligi zakończył przed chwilą urazem, którego nabawił się w walce o piłkę z Antonim Böttcherem. Ani jeden, ani drugi nie chciał dać za wygraną, więc Adamko wjechał piszczelem w goleń kolegi, przypłacając waleczność okrzykiem bólu.

— Stop! — krzyknął Klemens Pawlak, grający trener drużyny Kolejowego Przysposobienia Wojskowego, zaniepokojony zdarzeniem w rogu boiska. — Panowie, więcej rozwagi! Chcę mieć was obu w tym sezonie! — zaapelował, podbiegając do zawodników.

Böttcher i Adamko podali sobie dłonie, ale ten drugi nie dokończył już treningu. Utykając, zszedł z boiska i skierował się w stronę szatni znajdującej się za zachodnią, krytą trybuną, która stanowiła prawdziwą wizytówkę stadionu, wzniesionego niespełna cztery lata temu na Igrzyska Sportowe Kolejarzy. Przechodząc obok wysokiego wału zwieńczonego konstrukcją z drewnianym dachem Adamko zauważył mężczyznę siedzącego w którymś z rzędów.

Był to jedyny widz treningu. Kontuzjowany obrońca odniósł nieprzyjemne wrażenie, że nieznajomy wpatruje się w niego dość natarczywie.

A może było to tylko złudzenie?

Chuchając w zmarznięte dłonie i obijając nimi ramiona dla rozgrzewki, Adamko zniknął w szatni zbitej z sosnowych desek. Usiadł na stojącej pod ścianą ławce i rzucił okiem na nogę. Spod opuszczonych do kostki getrów prześwitywał teraz olbrzymi siniak, który zarysował się w okolicy kości strzałkowej.

Muszę z tym skończyć — pomyślał. Jestem już za stary na futbol. Niebawem stuknie mi przecież trzydzieści osiem lat...

Futbol stanowił jego jedyną radość. Jedyną rozrywkę i wytchnienie od szarej rzeczywistości, od porannego zrywania się do pracy na dworcu kolejowym. Był zwrotniczym, a to oznaczało, że codziennie rano musiał być gotowy do kilkugodzinnego slalomu pomiędzy torami, by kierować składy na właściwe perony.

Dawno już minął czas pierwszego zachłyśnięcia się ciężko zdobytą pracą. W latach Wielkiego Kryzysu był to wyczyn nie lada, w dodatku osiągnięty zupełnie bez znajomości. Wystarczyły mu wtedy chęć i ogromny entuzjazm, którymi zaraził swojego przełożonego, zawiadowcę Wilhelma Kriegera. Nie bez znaczenia był też oczywiście fakt, że zgodził się pracować za pół dniówki... Teraz stracił zapał, który towarzyszył mu jeszcze w roku 1936. Uważając na obitą nogę, przebrał się i wrzucił piłkarski strój do płóciennego worka. Kiedy opuścił szatnię, lekko utykając, zerknął zaintrygowany w stronę reprezentacyjnej trybuny.

Kto to był?

Czego chciał?

Nie znalazł jednak odpowiedzi. Trybuna świeciła już pustkami.

 

Poznań, Prezydium Policji, kwadrans po piątej

Inspektor Zygfryd Kayser, szef Wydziału Śledczego w poznańskim Prezydium Policji długo studiował zamaszysty podpis swojego nowego pryncypała, który widniał pod urzędowym dokumentem z nadrukiem „Urząd Miejski”.

— Co to za jeden?! — mruknął zaskoczony. — Konrad Bombka?! Z jakiej, u licha, on się urwał choinki?

Pocieszne nazwisko nowej gwiazdy na politycznym firmamencie Poznania nie mówiło mu nic. Pewnie kolejny sanacyjny aparatczyk, który wypływa na powierzchnię życia publicznego nie wiadomo skąd. Kolejny karierowicz bez własnego zdania, za to niezwykle wyczulony na wszelkie życzenia swoich wojskowych szefów... — rozmyślał.

Odłożył pismo na biurko i sięgnął do szuflady po teczkę, którą dostał od swojego podwładnego Zbigniewa Kaczmarka. Wyciągnął z niej szary skoroszyt spięty metalową sprzączką. W środku znalazł kartkę z krótkim życiorysem nowego dyrektora Miejskiego Urzędu Bezpieczeństwa. I coś jeszcze — niewielką, wymiętą fotografię.

Z niezbyt udanego, nieco rozmazanego zdjęcia spoglądał na niego mężczyzna o zaciętym wyrazie twarzy i wygolonej głowie. W jego oczach, schowanych za okazałymi binoklami, czaiło się coś niepokojącego.

— Nie jest dobrze — mruknął ponownie Kayser i wziął do ręki fajkę, która spoczywała na podstawku obok lampy i wydała mu się teraz jedyną stałą i niewzruszoną rzeczą. — Gdyby nie urzędowe pismo, pomyślałbym, że to jakiś pener 7  z Garbar.

Kiedy wrzucił teczkę z powrotem do szuflady, ktoś zapukał do drzwi jego gabinetu.

— Wejść!

W drzwiach Kayser zobaczył znajomą postać.

— Biniu! Byłeś w zakładach Cegielskiego? — roześmiał się pełną gębą.

Kaczmarek zamknął za sobą drzwi i ciężko oklapł na krzesło, ustawione na wprost biurka swojego szefa.

— Byłem, a jakże... — wysapał, łapiąc oddech po niedawnych zmaganiach ze schodami.

— I co?

— A, nic szczególnego. Jakiś ejber potraktował niejakiego Walerego Barszcza brechą po głowie. Ordynarna rzecz, niewarta nawet wzmianki...

— No, no, no! — Kayser wszedł mu bez pardonu w słowo. Wiedział doskonale, że jego najlepszy śledczy nie pała specjalną miłością do biurokratycznych formalności. — Raport musi być gotowy do rana, rozumiesz? Muszę mieć porządek w papierach. Zwłaszcza teraz, po zmianach w magistracie.

— Ach, chodzi o tego Bibkę, czy jak mu tam?

— Bombkę, Biniu! Konrada Bombkę. Czyżbyś zebrał o nim wszystkie podstawowe dane, a nie zapamiętał jego nazwiska?

Kręcąc z niedowierzaniem głową, inspektor Kayser nabił piękną fajkę z drewna wiśniowego wybornym tytoniem marki Muszkatele.

— To tylko taki wic — wymamrotał pod nosem Kaczmarek. — Ale niepozbawiony podstaw... Ze swoich źródeł wiem, że facet ma słabość do imprezek w skąpo odzianym towarzystwie...

— Ani słowa więcej! — Inspektor Kayser uderzył fajką o kant biurka. — Zachowaj to absolutnie dla siebie, rozumiesz?! Sprawy osobiste naszego przełożonego nas zupełnie nie interesują! Zu-peł-nie! Wystarczy, że musimy zdawać mu sprawozdania z naszych codziennych wysiłków! Nie życzę sobie żadnych innych problemów! Żadnych!

Kaczmarek skrzywił się z niesmakiem. Był pewien, że prędzej czy później nocne wybryki nowej, ważnej magistrackiej persony i tak staną się w Poznaniu tajemnicą poliszynela. Skoro on sam ustalił to tak szybko... Ale co tam — jeżeli szef nalega, będzie milczał jak grób.

— Ma się rozumieć — powiedział, spuszczając wzrok. — Pal licho dyrektora Bibkę i całą tę jego ferajnę...

— Biniu, do jasnej cholery! Przywołuję cię do porządku!

— Tak jest, panie inspektorze. Upraszam o wybaczenie.

Ironiczny ton komisarza w jakiś irracjonalny sposób poprawił humor inspektorowi Kayserowi.

— To powiadasz, że w Cegielskim obeszło się bez zbędnej sensacji? — zagadnął, zmieniając temat.

Nie lubił się sprzeczać z Kaczmarkiem, którego uważał za najzdolniejszego ze swoich podwładnych.

— O ile sensacją nie było hurtowe przesłuchanie robotników, które musiałem przeprowadzić. I to w dodatku w gabinecie dyrektora.

— Niedobrze... — syknął Kayser. — Jakie efekty?