Rache znaczy zemsta - Piotr Bojarski - E-Book

Rache znaczy zemsta E-Book

Piotr Bojarski

0,0

Beschreibung

Stało się to, co nieuniknione - III Rzesza zajęła brutalnie teren Polski i realizuje akcję germanizacji Europy Wschodniej. Czy grupie Polaków uda się uchronić kraj przed całkowitym wchłonięciem? Maj 1945 roku. Choć wydawało się, że losy Polski mogą ułożyć się pomyślnie, okupacja niemiecka stała się faktem i niesie za sobą terror, jaki znamy z historii. W mieście Polen (Poznań) zawiązuje się komórka Armii Podziemnej. Celem grupy jest odwet na okupantach. Do konspiratorów należy komisarz Kaczmarek, który nie dość, że musi ukrywać się przed poszukującymi go Niemcami, to jeszcze ma za zadanie zdemaskować w grupie niemieckiego kreta. Pozycja obowiązkowa dla fanów kryminału retro spod znaku Marka Krajewskiego.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 209

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Piotr Bojarski

Rache znaczy zemsta

 

Saga

Rache znaczy zemsta

 

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright ©2013, 2024 Piotr Bojarski i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788727139241 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Kasi — za wiarę we mnie Pawłowi — za wskazówki militarne Michałowi — za sympatię do komisarza Kaczmarka

PROLOG

Warszawa, wtorek 8 maja 1945 roku, godzina 10.30 

 

Bzy na skwerze przed Pałacem Saskim odrodziły się jak co roku. Przypominały spacerowiczom beztroskie przedwojenne wiosny. Przywodziły wspomnienia pierwszych miłości, romantycznych spotkań w Łazienkach czy ciepłych wieczorów w kawiarniach na Nowym Świecie.

Przypominały o tym wszystkim nadaremno.

Skąpanym w słońcu placem szedł mężczyzna w kapeluszu i lekkim płaszczu. Wyglądał na tyle niepozornie, że nie przyciągnął uwagi dwóch wartowników strzegących dostępu do Grobu Nieznanego Żołnierza. Przystanął na chwilę przed klombem, spoglądając na równy rząd smukłych kolumn łączących dwa skrzydła pałacu.

Nie zniszczyli Grobu — pomyślał. Jeszcze go nie zniszczyli...

— Niech pan tak na nich nie patrzy, bo jeszcze pana zamkną — usłyszał za plecami.

Odwrócił się i zobaczył siwą kobietę prowadzącą przed sobą wózek. W jego wnętrzu dostrzegł różowe policzki niemowlaka.

— Bóg zapłać za dobre słowo. — Uchylił kapelusza. — Pani też bym nie radził kręcić się tu z wnuczkiem. Dla nikogo nie mają litości.

— Święta prawda, złociusieńki — odpowiedziała życzliwie kobieta. — Ale ja tu tylko przechodzę, nieprawdaż?

— Prawdaż, prawdaż — uśmiechnął się smutno.

Skłonił się kobiecie, westchnął i ruszył wolnym krokiem w stronę Teatru Wielkiego.

Jeszcze rok temu gabinety w Pałacu Saskim były jego drugim domem. Teraz musiał się od nich trzymać z daleka.

Od strony Zamku Królewskiego usłyszał raptem policyjne gwizdki. Zanim zrozumiał, co mu grozi, po obu stronach placu z piskiem opon przyhamowały ciężarówki kryte plandekami w kolorze feldgrau.

Z bud wyskoczyła kompania żołnierzy w charakterystycznych hełmach szczelnie skrywających głowy od czół po potylice.

Niemcy! Łapanka!

W pierwszym odruchu, jak wielu innych spacerowiczów, rzucił się przed siebie. Zbliżający się szybko szereg żołdaków spowodował jednak, że zawahał się przez sekundę. Ta chwila wystarczyła, by pomiędzy łopatkami poczuł lufę schmeissera.

— Halt!

— Hände hoch!

— Raus! Raus!

— Schneller! 1 

Przestrzeń była zbyt odkryta, by próbować ucieczki. Pchnięty kolbą karabinu, ruszył pokornie w stronę najbliższego pojazdu.

Muszę spróbować — przemknęło mu przez głowę.

Jeszcze trzy kroki.

Jeszcze dwa.

Jeden...

— Schneller, polnische Schweine! Sofort zum Wagen! 2 —Znowu poczuł lufę karabinu na swoich plecach.

Za późno, już nic mu się nie uda.

Ktoś dźgnął go pod żebro, skrzywił się z bólu i posłusznie wszedł po metalowym trapie pod plandekę.

W budzie tłoczyli się już przerażeni ludzie.

— Dokąd nas zawiozą?! Mamusiu, dokąd nas zawiozą?! — pytał mały chłopiec płaczliwym tonem.

Jego matka była zbyt wystraszona, by odpowiedzieć.

Dwóch żołnierzy z karabinami gotowymi do strzału usadowiło się na końcu paki. Wozem zatrzęsło, plandeka opadła na wejście i w budzie zrobiło się nagle zupełnie ciemno.

— Mamusiu, boję się — usłyszał szept malca.

Matka nadal milczała. Czyżby już wiedziała, dokąd ich wiozą?

Wolał o tym nie myśleć.

Przez szparę mignęła mu szkarłatna flaga ze swastyką spływająca kaskadą z fasady teatru.

I przewrócony na bruku pusty wózek.

1  WSYPA

Gdzieś w Alpach, 8 maja 1945, godzina 10.45 

 

Pociąg ruszył z cichym łoskotem z górskiej stacji. Wagony przesunęły się przed oczami zawiadowcy, wzbudzając w nim dumę. Lufy działek przeciwlotniczych prezentowały się świetnie. Skład wyglądał jak gigantyczny metalowy jeż. Kolejarz stał przy torach jeszcze długo potem, jak przetoczył się z hukiem za zbocze góry. Wiedział, kto nim podróżuje. Nie wiedział jednak dokąd.

Nie powinno mnie to interesować — stwierdził trzeźwo, wyrywając się z zadumy.

— Każdy ma swoje obowiązki — mruknął i wrócił niechętnie do budynku dworca.

Kilkadziesiąt innych osób także szybko opuściło peron.

Jeden z mężczyzn, noszący oficerski mundur Abwehry, nie udał się jednak w ślad za innymi do pobliskiej kantyny. Wybiegł przed stację i wskoczył do opla zaparkowanego przed wejściem.

— Nach München! Aber schnell! 3 — rzucił do kierowcy.

Chwilę później po samochodzie pozostała jedynie chmura spalin.

 

Poznań, siedziba Gestapo, 8 maja 1945, godz. 11.10 

Obersturmbannführer Hartmuth Hinker stał przy oknie przedwojennego Domu Żołnierza, przyglądając się przechodniom na Ritterstrasse. Maj zaczął się chłodnie i kapryśnie— mieszkańcy Posen byli ubrani, jakby dopiero co odeszła zima. Mijali obojętnie budynek nsdap przyozdobiony szyldem z napisem: „Wir danken unserem Führer”4 . Żaden z nich nie zadarł głowy, by go przeczytać.

Gdzieś z parteru dobiegał Hinkera krzyk torturowanego człowieka. Dziwnie kontrastował ze spokojnym, miejskim życiem widocznym przez okno na ruchliwej ulicy.

Obersturmbannführer westchnął głośno. Choć od lat był przyzwyczajony do takich dźwięków, za każdym razem wywoływały w nim tę samą irytację.

Coraz trudniej się wykazać — zauważył z żalem. Coraz trudniej zadowolić kierownictwo.

Doskonale pamiętał czasy, w których wygniatał wrogów narodowosocjalistycznej rewolucji jak pluskwy. W swoim ukochanym Bambergu zrobił to raz, a dobrze. Szybko uporał się też z opozycją w Bawarii, kiedy w połowie lat trzydziestych sam Reichsführer Heinrich Himmler postawił go na czele tamtejszego Gestapo. Tak, dziesięć lat temu walka o przyszłość iii  Rzeszy wyglądała inaczej. Dzisiaj musiał ścigać niedobitki polskiej armii i policji, które latem ubiegłego roku odważyły się stawić opór Wehrmachtowi

Zawsze uważał Polaków za niższą rasę. Zawsze czuł, że w gruncie rzeczy to ta sama kategoria podludzi co Żydzi, Cyganie albo Rosjanie. Niepotrzebnie zabierają miejsce wielkim Niemcom, które potrzebują przestrzeni życiowej jak nigdy wcześniej w swojej historii!

To prawda, podczas niedawnej wojny z Sowietami Polacy byli naszymi sojusznikami — pomyślał Hinker, odchodząc od okna. Ale taki był wymóg chwili. Podludzie byli potrzebni, by pokonać Untermenschen5  spod znaku czerwonej gwiazdy. Teraz, gdy potężne państwo Stalina okazało się kolosem na glinianych nogach, Polacy nie są nam już do niczego potrzebni. No, może poza kopalniami na Uralu. Tam jest najlepsze miejsce dla tego prymitywnego narodu...

Wizja zesłania tysięcy, ba!, milionów Polaków do szybów, w których dopełnią nędznego żywota ku chwale Tysiącletniej Rzeszy, zdecydowanie poprawiła mu humor.

Podszedł do biurka i spojrzał na zdjęcie leżące w otwartej szufladzie. Zobaczył na nim twarz mężczyzny w średnim wieku, którego baki były rozwichrzone na wszystkie strony.

Zupełnie jak małpa — ocenił Hinker. Jeśli jest tak mało inteligentny, na jakiego wygląda, prędzej czy później wpadnie w nasze ręce. A wtedy odpowie za śmierć Hansa. Nasz najlepszy agent, który zginął przez tego Polaka, musi zostać pomszczony.

Zanim zamknął szufladę, zerknął raz jeszcze na podpis pod zdjęciem. To nazwisko ciągle sprawiało mu trudność.

— Kommissar Kasz... Kaszmarek — mruknął z niechęcią.

Okrzyk, który doleciał z dołu, szybko przywrócił uśmiech na jego ponure oblicze.

Uparty ten Polaczek. Pewnie Willi zabrał się do jego paznokci.

 

Poznań, Dworzec Główny, 8 maja w samo południe

„Ostdeutscher Beobachter” z doniesieniami o kolejnych sukcesach przemysłu zbrojeniowego iii  Rzeszy zaszeleścił w rękach brodatego mężczyzny siedzącego w rogu przedziału. Kiedy peron za oknem przestał się wreszcie przesuwać, mężczyzna złożył gazetę, wstał z kanapy, chwycił za stojącą w korytarzu walizkę i ruszył ku wyjściu.

A więc znowu tu jestem — pomyślał. Muszę być ostrożny.

Nim doczłapał do drzwi wagonu, kilkakrotnie, niby od niechcenia, zerknął na zewnątrz.

Dwóch żandarmów kontrolujących dokumenty przy podziemnym przejściu — szybko ocenił sytuację.

O swoje papiery był spokojny. Bez ociągania się wyskoczył na betonowe płyty peronu.

Jego oczom ukazała się wschodnia ściana Dworca Głównego. Zwieszone z okien flagi iii  Rzeszy skojarzyły mu się z zaciekami krwi.

— Achtung! Jude! 6 — usłyszał nagle wołanie za swoimi plecami.

Obejrzał się i zobaczył wycelowany w siebie palec jakiegoś volksdeutscha. Zaraz potem do brodacza dopadli dwaj żandarmi, którzy porzucili swoje miejsce przy schodach. Jeden z nich wycelował w mężczyznę mauzera, drugi zaczął go bezpardonowo targać za brodę.

— Bist du Jude?— Jasnowłosy Gefreieter wyglądał na prawdziwie zainteresowanego. — Papiere! Deine Papiere! Sofort! 7 

Mężczyzna, przytrzymany boleśnie za brodę, wyszarpnął z wewnętrznej kieszeni swoją kartę pracy.

— Ich bin Pole — oświadczył drżącym głosem. — Ich bin Pole! Ich heisse Barski, Jan Barski 8  .

Młody Gefreiter puścił jego brodę, by lepiej się przyjrzeć dokumentowi.

— Na ja — mruknął niezadowolony. — Wirklich Jan Barski, angemeldet in Schroda. Was machst du in Posen, Barski? 9 

— Ich besuche meine Familie, Herr Gefreiter 10  — odpowiedział grzecznie brodacz.

— Ach so!— Gefreiter bezczelnie się uśmiechnął. — Schon letzte mal, Barski! Letzte mal! Bald werdet ihr alle in Asien! In Asien, verstehst du?! 11 

— Jawohl, Herr Gefreiter — przytaknął Barski.

Najchętniej dałby temu szwabskiemu gówniarzowi w pysk. Musiał jednak trzymać nerwy na wodzy. Celowali w niego z karabinów.

— Na ja ! Also herzlich willkommen in Posen, Herr Barsssski! — Ironiczny ton Niemca miał zapewne zranić godność Polaka. — Herzlich willkommen! Los, los, du polnische Schweine! 12 

Przynaglony szturchnięciem, a potem siarczystym kopniakiem, brodacz z walizką zerwał się do biegu w stronę podziemnego przejścia na dworzec.

Nie czuł strachu. Był wściekły. Na pyszałkowatego Niemca, ale przede wszystkim na siebie. Na własną głupotę.

Muszę koniecznie przyciąć tę cholerną brodę — powtarzał.

 

Poznań, Prezydium Policji, 13.15 

Kriminaldirektor Otto Weiss uważnie studiował akta dostarczone mu godzinę wcześniej przez podwładnego.

— Zachowało się trochę dokumentów polskiej policji, Herr Kriminaldirektor. Nie wszystkie zdążyli spalić w sierpniu ubiegłego roku, gdy zajmowaliśmy Polskę — zameldował mu Oberassistent Johann Schneider.

To była sporej grubości teczka osobowa. Weiss poprosił o nią już wczoraj — zaraz po przyjeździe do Posen. Odnalazł w niej kilkadziesiąt różnorakich polskich formularzy dotyczących człowieka, którego szukał. A właściwie którego na polecenie Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy intensywnie poszukiwało całe Sipo, czyli Policja Bezpieczeństwa. Mężczyzna ten był winny śmierci Hansa Jodla, czołowego agenta niemieckiego wywiadu, którego zgładził latem 1944 roku tuż przed inwazją. Zaraz po wkroczeniu Wehrmachtu do Posen wsiąkł jak kamfora. Mimo kilkumiesięcznego śledztwa Gestapo nie udało się wpaść na żaden trop prowadzący do tego groźnego bandyty. Kierownictwo Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy uznało zatem, że poszukiwania powinny pójść dwutorowo i zainteresowało sprawą również Kriminalpolizei 13  — lekceważoną i spychaną ostatnimi laty na margines przez tajniaków z Gestapo. Otto Weiss, as berlińskiego Kripo, otrzymał służbową delegację do Posen, by popchnąć tutejsze służby do przodu i w końcu odnaleźć Polaka.

W teczce poszukiwanego Weiss znalazł prawie wszystko poza zdjęciem. Przebieg kariery zawodowej Polaka robił wrażenie. Zatrudniony w policji w styczniu 1922 roku, kilkakrotnie awansowany, nagrodzony przez prezydenta Polski w latach trzydziestych za zasługi w zwalczaniu przestępczości w mieście...

Zerknął znad papierów na zegarek. Dokumentów do analizy było zbyt wiele, by porzucić je tak nagle. A czas poganiał.

— Ko-mmi-ssar Cbi-gniw Kacs-ma-rek — powiedział wolno pod nosem.

Przez chwilę odniósł wrażenie, że skądś zna to nazwisko. Gdzieś już je widział lub słyszał. Tylko gdzie?

Poluzował krawat pod szyją, podniósł się zza biurka i podszedł do okna. W oddali zobaczył tętniący życiem Wilhelmplatz. Był ciekaw, ilu przechodniów mówi po niemiecku. Pewnie jest ich z każdym dniem coraz więcej.

Odwrócił się i spojrzał na ścianę, na której ciągle jeszcze widać było ślad po wielkim obrazie. Schneider wytłumaczył mu wczoraj, że za polskich rządów wisiał tam portret ich prezydenta. Teraz niemal dokładnie w tym samym miejscu ze złoconych ramek spoglądał na Weissa zwycięski wódz iii  Rzeszy. I tylko ciemniejszy kolor wokół obrazu Adolfa Hitlera wskazywał, że zmiana nastąpiła zaledwie kilka miesięcy temu.

— Schneider! — Weiss zwrócił się do Oberassistenta, który siedział po drugiej stronie biurka. — Zdjęcia tego bandyty nie mamy?

— Niestety, Herr Kriminaldirektor.

— Schade14 . Jak znam życie, Gestapo nie podzieli się z nami tą fotografią. O ile ją w ogóle mają... Taaak. I powiadacie, że ten Kaczmarek urzędował właśnie w tym gabinecie?

— Jawohl, Herr...

— Przestańcie mnie w kółko tytułować! — zdenerwował się niespodziewanie Weiss. — I nie bądźcie tak sztywni! Jesteśmy policją kryminalną, nie Gestapo!

Nie patrząc na zbaraniałego Schneidera, Weiss raz jeszcze podszedł do okna.

Co za ironia losu — pomyślał. Tego jeszcze nie doświadczyłem! Mam znaleźć byłego śledczego polskiej policji, pracując w jego dawnym gabinecie!

 

Poznań, centrum miasta, o tej samej porze

Nagły huk odwrócił uwagę pasażerów tramwaju od sznura wojskowych ciężarówek na Kaponierze.

Plac przed budynkiem uniwersytetu był otoczony ogrodzeniem z desek. Nie na tyle jednak wysokim, by nie można było zauważyć ruiny ciągle jeszcze wystającej nad przegrodę. Z łacińskiej sentencji zdobiącej niegdyś fronton dało się odczytać już tylko:... olonia restitu....

Uwijający się na rusztowaniach niemieccy robotnicy ryli młotami pneumatycznymi w resztkach łuku triumfalnego, pod którym jeszcze jesienią stała figura Jezusa, wotum wdzięczności za polską niepodległość. Przez ogrodzenie trudno było dojrzeć Zbawiciela.

— Już go chyba wywieźli — jęknęła starsza pani przy oknie tramwaju.

Nie było w Poznaniu bardziej dobitnego znaku, że sielskie przedwojenne czasy minęły bezpowrotnie.

Tramwaj zwolnił na wysokości Zamku, ostrożnie wjeżdżając na przystanek. Pod wiatą oczekiwała grupka przechodniów, wśród nich kilka osób w mundurach Wehrmachtu. Wesoła rozmowa żołnierzy kontrastowała z ponurymi spojrzeniami reszty oczekujących. Od razu było widać, kto tu jest miejscowym, a kto okupantem.

Barski stał przy oknie, tuż przed przepierzeniem wagonu z napisem „Nur für Deutsche”15 . Wokół niego było tłoczno, ciasno i duszno. W drugiej połowie wagonu, przeznaczonej dla Übermenschen16 , podróżowało zaledwie trzech pasażerów. Żaden Polak nie zaryzykował jednak przekroczenia wewnętrznych drzwi. Barski przez chwilę odczuwał taką pokusę, ale wspomnienie upokorzenia na dworcu skutecznie wybiło mu ten pomysł z głowy. Jego rozwichrzona broda gwarantowała kłopoty. Na pewno nie spodobałaby się przedstawicielom rasy nordyckiej.

Wyjrzał zaciekawiony przez okno.

Mimo że ostatni raz gościł w mieście już jakiś czas temu, wiedział, kto urzęduje teraz w Zamku. Zresztą, nawet gdyby nie wiedział, i tak trudno by się było nie domyślić. Jaskrawe flagi wywieszone z okien neoromańskiej budowli, czarna swastyka na łopoczącym nad wieżą proporcu i wojskowe posterunki wokół ogrodzenia Zamku z daleka przypominały Polakom, kto tu rządzi. W dawnej siedzibie cesarza Wilhelma, a potem rezydencji prezydenta rp  zadomowił się teraz Klaus Kralle, Gauleiter i namiestnik Führera we wchłoniętej przez iii  Rzeszę Wielkopolsce.

W Warthegau, czyli Kraju Warty — poprawił się w myślach Barski.

— Ja, ja ! Posen ist wirklich schön! 17 — usłyszał ożywioną rozmowę prowadzoną za drzwiami wyznaczającymi granicę między światem panów a parobków.

Przypomniał sobie słowa Gauleitera Krallego wypowiedziane jesienią ubiegłego roku: „Polacy mogą mieszkać w Posen jedynie w charakterze sług Aryjczyków!”.

Zerknął przez szybę drzwi w stronę trzech mężczyzn w mundurach Wehrmachtu. Wyglądali na szczęśliwych i zupełnie beztroskich. Znał doskonale niemiecki, więc bez problemu przysłuchiwał się żołnierzom.

— Od razu widać, że to stare niemieckie miasto — przytaknął niskiemu rudzielcowi chudzielec w okularach. — Zupełnie inne niż te zażydzone Warschau czy Litzmannstadt!

— Masz rację, Rudi — poparł chudzielca ten najwyższy z całej trójki. Wzrok Niemca spoczął nieoczekiwanie na brodzie Polaka. — Trzeba będzie trochę czasu, zanim nasze ss zrobi porządek z tym barachłem! — rzucił z pogardą w stronę Barskiego.

Polak na wszelki wypadek obrócił głowę, by nie sprowokować Niemca. Wolałby już wysiąść z bimby 18  , ale pojazd dopiero co ruszył sprzed Zamku.

— I zobaczysz, że Himmler na pewno sobie z nimi poradzi — doleciało do uszu Barskiego poprzez łoskot kół tramwaju. — A jak już oczyścimy miasta z Żydów, to się zabierzemy za Polaczków!

— Jak to, zabierzemy się?! — zdziwił się rudzielec. — Przecież w Posen już to robimy!

Jan Barski przesunął się ku wyjściu.

Przystanek przy kościele Świętego Marcina był na szczęście coraz bliżej.

 

Poznań, Stare Miasto, około czternastej

W restauracji Adler na Poststrasse 30, przedwojennej ulicy Pocztowej, aż się roiło od wysokich funkcjonariuszy nsdap z czerwonymi opaskami na ramieniu. W większości stanowili obsadę pobliskiej placówki partyjnej, choć całkiem nieźle był też reprezentowany w lokalu aparat urzędniczy Kancelarii Gauleitera. Gardłowy gwar wypełniał niskie, zadymione wnętrze. Kojarzyło się ono siedzącemu w rogu sali łysemu mężczyźnie z zatłoczonymi piwnicami monachijskich piwiarni.

Kelner Dębski, który uwijał się właśnie jak w ukropie pomiędzy stołami Parteigenossen19 , znał dobrze tego volksdeutscha. Przychodził tu codziennie w porze obiadu, świdrując wszystkich wzrokiem. Ubrany w czarny skórzany płaszcz, spod którego wystawała szara koszula i czarny, wąski krawat, mógł śmiało uchodzić za szwabskiego tajniaka. Nie był nim jednak, o czym najlepiej świadczyły jego lękliwe reakcje na pojawienie się kolejnych partyjnych bonzów. Mężczyzna kulił się wtedy, jakby w obawie, że za chwilę zostanie aresztowany, a ręce trzęsły mu się nad talerzem.

— Kelner! — Volksdeutsch ryknął po niemiecku na Dębskiego. — Chcę zapłacić!

— Już się robi, proszę szanownego pana. — Dębski najchętniej naplułby temu klientowi w twarz. — Już się robi, panie Bombka!

— Bombke! — Ten poprawił go natychmiast, a na jego lekko spoconym czole nabrzmiała sina żyła. — Nazywam się Konrad Adolf Bombke! Mógłbyś to w końcu zapamiętać!

— Oczywiście, panie Bombke. — Dębski wyciągnął z kieszeni spodni notes z zamówieniami i w tym samym momencie postanowił zawyżyć volksdeutschowi rachunek.

Zdecydowanym ruchem wpisał ołówkiem cenę, wyrwał kartkę i podał świstek papieru klientowi.

— Dwadzieścia marek. — Kelner uśmiechnął się.

— Ile?! — Bombke wybałuszył oczy. — Dwadzieścia marek za sznycel z kartoflami i Gemüsesalaat20 ? Wczoraj za to samo zapłaciłem piętnaście!

— Proszę wybaczyć, panie Bombke, ale dzisiejsza dostawa mięsa do naszej restauracji kosztowała już według nowej taryfy wprowadzonej przez Kancelarię Gauleitera.

Ostatnie dwa słowa podziałały na klienta uspokajająco.

— No cóż — syknął, sięgając po portfel. — Wszystko przez tych Polaczków. Uchylają się od obowiązkowych dostaw! Ukrywają zapasy mięsa.

Tak, tak, znam tę śpiewkę — pomyślał Dębski. Bombke już kiedyś perorował głośno na ten temat po trzech piwach. Nie miał zamiaru słuchać raz jeszcze tych bredni.

— Danke21 . — Kelner wziął banknot i ruszył w stronę kuchni.

Gdyby się odwrócił, zauważyłby, jak Bombke podrywa się z krzesła, by pospieszyć z ukłonem mężczyźnie w mundurze ss wchodzącemu w otoczeniu dwóch innych funkcjonariuszy do lokalu.

— Heil Hitler! — Donośny okrzyk volksdeutscha uciszył na moment salę.

Oczy wszystkich klientów skierowały się na gorliwca. Esesman również spojrzał na Bombkego zaskoczony.

— Heil!— odpowiedział z przyzwyczajenia.

— Konrad Adolf Bombke, Leiter śródmiejskiej organizacji partyjnej volksdeutschów! — Głos Bombkego zadrżał, jakby przyszło mu się spowiadać przed samym Führerem. Zdawał sobie sprawę, że jego niemiecki nie jest doskonały, a akcent może zdradzać stosunkowo świeże obywatelstwo Rzeszy. Na wszelki wypadek trzasnął więc obcasami. — Herr Sturmbannführer! Pozwoli pan, że zajmę mu chwilę bardzo pilną sprawą?

Sturmbannführer ss Wolfgang Knabe na moment oniemiał, sparaliżowany bezczelnością niejakiego Bombkego. Łypnął na niego niechętnie zza binokli, podał czapkę swojemu ordynansowi, a rękawiczki drugiemu podoficerowi — i dopiero wtedy ryknął, jak to miał w zwyczaju na froncie wschodnim:

— Scheisseeee! 22 

Bombke zbladł, zakołysał się i prawie zemdlał. Silny uścisk rąk ordynansa Knabego utrzymał go jednak w pionie.

— Kim pan jesteś, do cholery, że zakłócasz mi spokój w porze obiadu?! — Sturmbannführer się rozzłościł. Nie znosił volksdeutschów, ale nie mógł się z tym zdradzić w otoczeniu dziesiątków Niemców.

— Ja... — Bombke łapał szybko oddech. — Ja... Pragnę tylko...

— Szybciej, człowieku! Obiad stygnie!

— Ja... Mam bardzo ważną wiadomość...

Jak wszyscy volksdeutsche — pomyślał Knabe. I ucieszył się, że nie wypowiedział tego na głos. Ci denuncjatorzy działali mu już na nerwy.

— Przyjmę pana po obiedzie, Herr Bombke. — Sturmbannführer uznał, że czas zakończyć tę żałosną scenkę. — I lepiej, żeby to była naprawdę ważna informacja — wycedził przez zęby. — W przeciwnym razie natychmiast odeślę pana na Ritterstrasse!

 

Poznań, śródmieście, 14.15 

Miasto wydawało się Barskiemu obce jak nigdy dotąd. Może dlatego, że na murach i rogach domów nie znalazł już żadnej polskiej nazwy ulicy czy instytucji. Może z powodu hitlerowskich flag, wszechobecnych na latarniach, rogach ulic czy urzędach. A może sprawiał to język niemiecki, rozbrzmiewający w każdym sklepie, na każdym placu czy zakątku.

Choć był w Poznaniu zaledwie od dwóch godzin, nie mógł się pozbyć wrażenia, że znalazł się w jednym z miast iii  Rzeszy. Wokół siebie widział dziesiątki, setki, tysiące ludzi mówiących po niemiecku. Polacy — stanowiący zdecydowaną mniejszość — przemykali gdzieś chyłkiem, schodząc z drogi roześmianym, głośnym Niemcom, którzy czuli się tu jak u siebie.

Barski słyszał wiele o masowych wywózkach polskich mieszkańców miasta na wschód, rozpoczętych podczas mroźnej zimy. Doszły do niego również wieści o zorganizowanej niemieckiej akcji zasiedlania domostw opuszczonych przez wypędzonych Polaków. I o tysiącach Niemców z terenu Rzeszy, którzy napływali do Poznania, skuszeni darmowymi mieszkaniami z pełnym wyposażeniem. Nie spodziewał się jednak, że wszystko to tak szybko — w niespełna pół roku — odmieni obraz i charakter jego ukochanego miasta. Nie mógł się z tym pogodzić.

Klucząc prawie godzinę po zaułkach Półwiejskiej, która nazywała się teraz Halbdorfstrasse, zdołał ustalić, że nikt go nie śledzi. Owszem, przechodnie zwracali uwagę na jego osobliwą brodę, żaden z nich jednak nie poświęcił mu więcej uwagi. W wytartym płaszczu, ze starą walizką w dłoni wyglądał jak kloszard szukający miejsca na nocleg. Najbardziej cieszyło go to, że nie natknął się na żaden dociekliwy patrol z kolejnym natrętnym Gefreiterem.

Raz jeszcze obejrzał się przez ramię, a gdy poczuł się już pewnie, łagodnym krokiem skręcił w Kwiatową, oznaczoną teraz jako Blumenstrasse. Kilkadziesiąt kroków dalej, przepychając się przez tłum spacerowiczów, skręcił w prawo, w Rybaki. Na tabliczce dostrzegł nazwę Fischerei.

Znał Rybaki jak własną kieszeń. Przed okupacją bywał tu częstym gościem. Ulica słynąca z pijackich melin i tanich burdeli dobrze zapadła mu w pamięć. Raz omal nie stracił tu życia.

Teraz wydała mu się jakaś inna, spokojniejsza. Wręcz senna. A może było to tylko złudzenie? W końcu Rybaki zwykle ożywały dopiero po zmroku. To wtedy z ich ciemnych bram wychodziły na świat różne podejrzane typy.

Przyspieszył kroku, uważnym wzrokiem lustrując ulicę i wejścia na klatki schodowe.

Gwar miasta został daleko za jego plecami.

Rybaki zdały mu się teraz zupełnie wymarłe.

Nawet okna kamienic ozdobione kwiatami były szczelnie zamknięte, a firanki zasłonięte.

Coś tu nie gra — pomyślał.

Doszedł do drzwi z numerem 20, ale nie zdążył przekroczyć progu. Gdzieś z wysokości drugiego piętra spadła mu prosto pod nogi donica z pelargonią.

Rozprysła się na bruku jak granat.

Z góry dobiegł do jego uszu dramatyczny krzyk:

— Kocioooooł!

 

Znów restauracja Adler, 14.30 

Bombke ściskał swoją partyjną odznakę, wpatrując się w tęgą sylwetkę Sturmbannführera Knabego. Na spoconej twarzy oficera pojawił się wyraz satysfakcji. Żeberka w gęstym sosie, którym obficie skropiono ziemniaki, wprawiły go w dobry nastrój, a kwaskowa, zasmażana kapusta dodatkowo wzmogła w nim apetyt na życie. W siną dal odpłynęły myśli o polskich bandytach, które zaprzątały ostatnio jego uwagę.

Bombke dostrzegł tę przemianę na obliczu Sturmbannführera. Teraz! — postanowił i podniósł się znad stolika. Chwiejnym krokiem podszedł do długiego stołu w najlepiej wyeksponowanym miejscu sali. To właśnie tam Sturmbannführer spożywał posiłek w towarzystwie dwóch innych funkcjonariuszy ss.

— A! To pan, Herr Bombke. — Knabe przypomniał sobie to osobliwe nazwisko i po raz pierwszy spojrzał na Bombkego życzliwym okiem. — Siadaj pan tutaj. — Wskazał puste krzesło naprzeciwko siebie. — No więc? O co chodzi?

Blady volksdeutsch zajął miejsce. Błądził wzrokiem po obrzeżach stołu.

— No więc? — Esesman powtórzył pytanie.

Nie traktował tego volksdeutscha zupełnie poważnie, ale skoro obiecał, że go wysłucha, postanowił okazać mu nieco cierpliwości.

Na twarzy Bombkego pojawił się nagle chytry uśmiech.

— Mam bardzo ważną wiadomość — oznajmił drżącym głosem.

— To już słyszałem, Bombke — rzucił Knabe. — Przejdź lepiej do rzeczy, zanim stracę dobry nastrój.

— Jawohl, Herr Sturmbannführer. Wiem, że Gestapo poszukuje niejakiego Kaczmarka. Zbigniewa Kaczmarka — zaczął Bombke, ściszając głos. — To groźny polski bandyta. Bardzo groźny, Herr Sturmbannführer.

— Szukamy setek takich groźnych bandytów — mruknął Knabe, wycierając usta serwetką. — Dlaczego zawraca mi pan głowę akurat tym jednym?

Bombke uśmiechnął się chytrze. Rybka chwyciła haczyk — pomyślał i zatarł ręce pod stołem.

— Bo akurat ten Polak podobno uśmiercił waszego, przepraszam, Herr Sturmbannführer, naszego agenta. To było w sierpniu ubiegłego roku w fabryce zapałek na Veneziastrasse. Geheime Staat Polizei szuka go zapewne od dawna, a ja wiem, jak go znaleźć. — Volksdeutsch wyrecytował uprzednio przygotowaną frazę.

Jowialny uśmiech na twarzy esesmana zgasł jak zdmuchnięta świeca.

— Kaczmarek! — krzyknął. — Pan mówi o tym bydlaku Kaczmarku!

— Jawohl, Herr Sturmbannführer!

Oczy esesmana rozbłysły radością.

— No cóż, Herr Bombke. Jednak miałem rację. Muszę zaproponować panu wizytę na Ritterstrasse.

 

Poznań, Rybaki, 14.32 

Wsypa!

Barski zrozumiał to, zanim echo okrzyku wybrzmiało pośród kamienic.

Zerwał się do ucieczki.

Ściskając w dłoni walizkę, pognał w kierunku Wałów Jagiełły.

Bardziej usłyszał, niż zobaczył, jak spod dwudziestki wypadło na ulicę kilku tajniaków w czarnych skórzanych kurtkach. Świst kuli nad jego uchem uświadomił mu, że musi się szybko ukryć.

Z trudem łapiąc oddech, rzucił się ku browarowi braci Huggerów. Gnał w stronę ceglanej budowli, przewracjąc zaskoczonych przechodniów.

Za sobą usłyszał przeraźliwe gwizdki, a potem stukot obcasów.

Gestapowskich tajniaków było co najmniej trzech.

Hałas, jaki robili, obudziłby nawet zmarłego.

Mam nadzieję, że w okolicy nie ma żadnego patrolu — przemknęło Barskiemu przez głowę. W przeciwnym razie złapią mnie w oka mgnieniu.

Pełen najgorszych przeczuć wpadł znowu na Półwiejską. Na jego widok ludzie rozstąpili się gwałtownie.

Barski obrzucił spojrzeniem raz jeden, raz drugi koniec ulicy. Nie dojrzał wojska ani policji. Znów zerwał się do ucieczki.

— Halt!— usłyszał za plecami okrzyk rozsierdzonego gestapowca.

— Halt!

— Hände hoch!

Pościg był coraz bliżej, a Barskiemu brakowało sił. Zdawał sobie sprawę, że nie zdoła wbiec na dziedziniec browaru niezauważony.

Jego chaotycznie sklecony plan w jednej chwili diabli wzięli.

Kolejna kula świsnęła tuż obok jego głowy. Tajniacy byli już tylko kilkanaście metrów za nim.

Ich chrapliwe oddechy przypominały sapanie psów gończych, wściekłych na uchodzącą zwierzynę.

Mają mnie! Mają mnie!

W powietrzu znów dało się słyszeć kilka wystrzałów.

— Polnische Banditen! 23 — krzyknął ktoś, zmykając w bezpieczny cień bramy.

Barski padł na twarz, kryjąc głowę w dłoniach.

Usłyszał przed sobą jakieś kroki.

Obrócił się ukradkiem i zauważył, że ulica za nim jest zupełnie pusta.

Trzech mężczyzn w skórzanych kurtkach leżało na ziemi.

Nie zdążył im się przyjrzeć, bo jakieś młode ręce poderwały go w górę i przynagliły do biegu.

— Szybko, panie Barski! Na Dolnej Wildzie czeka na nas auto!

Uwierzył na słowo.

Zmagając się ze zmęczeniem, za wszelką cenę starał się dotrzymać kroku dwóm mężczyznom, którzy przyszli mu z pomocą.

Za plecami znowu usłyszał ostre dźwięki gwizdków.

Strzały musiały zaalarmować pozostałych członków obławy.

Ciężko dysząc, Barski i nieznajomi w milczeniu przebiegli przez torowisko tramwajowe i wpadli na Wały Królowej Jadwigi.

Samochód był tuż-tuż.

Dopadli do drzwi fiata.

Gdy Barski zatrzasnął je za sobą, siedzący za kierownicą mężczyzna spokojnie odpalił silnik.

Autem zakolebało, a potem mocno szarpnęło w przód, ku Rynkowi Wildeckiemu.

Dopiero wtedy dotarło do Barskiego, że teraz już bez dwóch zdań musi zgolić brodę.

2  PRZESYŁKA

Gdzieś w Austrii, 8 maja 1945 roku, 16.00 

 

Pociąg zwolnił bieg przed mostem przerzuconym nad alpejską doliną. Z dołu, znad brzegu górskiego potoku, przyglądali mu się dwaj gospodarze wypasający krowy.

Najpierw zobaczyli opancerzone lokomotywy ciągnące odkryte wagony, na których znajdowały się działa przeciwlotnicze. Za nimi na most wjechała długa, zbudowana z grubej blachy salonka z oknami ze szkła pancernego. Za nią z łoskotem przetoczyło się pięć kolejnych wagonów przypominających ten reprezentacyjny. Skład zamykała platforma z działkiem przeciwlotniczym. Ostre słońce odbijało się w hełmach żołnierzy siedzących przy przyrządach celowniczych.

— Jadą gdzieś na wschód — odezwał się Kurt Wessel.

— Pewnie do Nowej Rzeszy — przytaknął mu Georg Jaschke. —Wierz mi, Kurt, jest tam co robić.

— Masz rację, Georg. Goebbels codziennie mówi o tym w radio.

— Ja, ja ! Nowa Rzesza to jego ulubiony temat

Metaliczny łoskot urwał się nagle, bo skład zjechał z mostu i znowu nabrał szybkości. Obłok dymu i pary spowił całą jego oliwkowo-szarą sylwetkę. Za chwilę o pociągu przypominał jedynie gryzący swąd spalonego węgla.

Kurt i Georg spuścili wzrok.

Znowu mogli się zająć wypasem krów.

 

Poznań, siedziba Gestapo, godz. 16.10 

Obersturmbannführer Hartmuth Hinker był wściekły. Godzinę wcześniej pół kilometra od jego gabinetu — niemal pod okiem Gestapo! — polscy bandyci zastrzelili dwóch jego ludzi, a trzeciego ranili! I to w dodatku podczas niezwykle ważnej akcji, nad którą jego Sonderkommando pracowało intensywnie przez ostatni tydzień! To miał być sądny dzień dla polskiego podziemia, a tymczasem tajniacy Hinkera sami stali się celem ataku! W biały dzień, w samym środku niemieckiego Posen! Łącznik bandytów, który miał wpaść w potrzask, zdołał zbiec. Doprawdy, trudno o bardziej spektakularną porażkę!

Hinker nie mógł tego znieść. Zawsze chlubił się tym, że przedziwnym zrządzeniem losu — a może wcale nie takim znowu przedziwnym — od urodzenia nosił te same inicjały jak jego najwyższy szef, Reichsführer ss Heinrich Himmler. To na nim wzorował się w codziennej pracy, doskonale wiedząc, że sumienność i wierność zostaną nagrodzone. „My, Niemcy, stworzeni jesteśmy do wyższych celów — grzmiały mu ciągle w uszach słowa wypowiedziane przez Reichsführera podczas zimowej narady kierownictwa ss w Poczdamie. — Gdy ostatecznie obronimy czystość naszej szlachetnej rasy przed żydowskim wirusem, przyjdzie czas na rozprawę z ostatnimi destrukcyjnymi elementami w zdrowym organizmie wielkiej Rzeszy! Wytępimy niedobitki Słowian jak szczury!”

To ostatnie zdanie Hinker traktował jak motto swoich wysiłków w Polsce. Był gorliwy jak Torquemada, wypalając żelazem wszelkie oznaki wrogich knowań Polaków. Dzięki rzetelnej pracy tajnych agentów i całej rzeszy denuncjatorów wiedział, że w ciągu ledwie pół roku zyskał wśród polskojęzycznej mniejszości w Posen miano „krwawego Hartmutha”. Odczuwał dumę na myśl, że jego imię kojarzy się Polakom z nowym, lepszym porządkiem. Z porządkiem, który zapewni Rzeszy pomyślność na następne tysiąc lat! Podobno wieść o jego sukcesach w Posen dotarła nawet do uszu samego Reichsführera. A tu nagle taka kompromitacja! Trzech agentów Gestapo na deskach!

Ostry dźwięk telefonu wyrwał go z ponurych rozważań.

Rozdusił dymiącą resztkę overstolza w aluminiowej popielnicy i chwycił za słuchawkę.

— Czego tam?

— Tu Rottenführer Knapke. — Dzwonił dyżurny urzędujący na parterze. — Melduję posłusznie, że stawił się u nas niejaki Konrad Bombke.

— Bombke? A co to za pajac?

— Melduję, że to volksdeutsch. Powołuje się na Sturmbannführera Knabego. Prosi o pilne widzenie z panem Obersturmbannführerem

— Nie mam czasu, Knapke! Spław go jakoś!

— Jawohl, Herr Obersturmbannführer... — W słuchawce dały się słyszeć zduszone echa ożywionej rozmowy. — Melduję, że ten Bombke się jednak upiera. Twierdzi, że ma ważne informacje.

— Tak? A jakie?

— Twierdzi, Herr Obersturmbannführer, że to nas na pewno zainteresuje.

— O co chodzi, do diabła?

— O jakiegoś Polaka.

— Polaka?

— Tak, Herr Obersturmbannführer... O niejakiego Kaczmarka...

Oczy Hinkera rozszerzyły się nagle.

— Knapke, dawaj mi go tutaj! Natychmiast!

 

Poznań, Wilda tego samego dnia, 16.15 

Niewielkie pomieszczenie na poddaszu kamienicy przy Johann-Sebastian-Bach-Strasse tonęło w gęstej mgle dymu z papierosów. Kilku mężczyzn stało nad chyboczącym się stołem, naradzając się półgłosem. Sprawa była na tyle tajna, że nie poproszono do towarzystwa brodatego gościa, który usadowił się w starym fotelu w rogu izby. Co jakiś czas któryś z zebranych rzucał ku niemu ukradkiem niezbyt ufne spojrzenie — jakby chciał się upewnić, że mężczyzna na pewno nie rozumie, czego dotyczy szeptana rozmowa.