Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Jeśli Polska w trakcie II wojny światowej sprzymierzyła się z Niemcami i ochroniła Europę przed sowiecką inwazją, to znaczy, że ludziom żyje się tu beztrosko? 1 sierpnia 1944 r. W Warszawie, zamiast dźwięku syren alarmowych, słychać radosne przygotowania do defilady z okazji zwycięstwa Polski i Niemiec nad Rosjanami. Tymczasem w Poznaniu w brutalnych okolicznościach ginie najlepszy agent polskiego wywiadu. Komisarz Zbigniew Kaczmarek wraz z kuzynem, oficerem polskiej armii, kapitanem Janem Krzepkim, rozpoczynają śledztwo. Wszystko wskazuje na to, że stosunki sojusznicze Polski z III Rzeszą są bardziej zawiłe, niż wynikałoby z oficjalnych deklaracji. Pozycja obowiązkowa dla fanów kryminału retro spod znaku Marka Krajewskiego.
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 227
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Piotr Bojarski
Saga
Kryptonim POSEN
Zdjęcie na okładce: Shutterstock, domena publiczna
Copyright ©2011, 2024 Piotr Bojarski i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788727139227
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Kochanej Kasi i naszym chłopakom
Na wschód od Warszawy, lato 1944
Po ściernisku łaskotanym promieniami wschodzącego słońca niósł się gromki grzmot kilkuset silników. Zachodni wiatr uderzył w nozdrza ukrytych w snopach siana chłopców ostrym smrodem spalonej benzyny. Od fetoru szybko rozbolały ich głowy, ale niewiele sobie z tego robili. Widowisko godne było czegoś więcej niż tylko lekkiego podtrucia spalinami. Przed nimi, na ładnym kilometrze odkrytej przestrzeni, ciągnął się żelazny sznur pancernych maszyn, błyszczących w letnim słońcu.
Potężne, masywne lufy przydawały czołgom majestatu i budziły w chłopcach respekt.
— To tygrysy! I to najlepsze! — wyrwało się piegowatemu Pietrkowi.
Piwne oczy świeciły mu się z podniecenia i radości.
— Skąd wiesz, że najlepsze? — gruby, spocony pod pachami Jędrek skarcił go powątpiewającym spojrzeniem.
— To tygrysy królewskie, tak na nie mówią. — Pietrek nie dał się zbić z tropu.
Takie maszyny widział już raz, gdy kilka miesięcy temu przejechały przez wioskę, pędząc w zwartej kolumnie na wschód. Wtedy miały na pancerzu wyłącznie czarne krzyże. Ale dzisiaj sprawa wyglądała inaczej. Na czele pancernej kawalkady zauważył czołgi ze swojskim, biało-czerwonym prostokątem na wieżyczkach. Nie było ich wiele. Może kilkanaście, a tych niemieckich chyba ze dwie setki. Ale były!
Pietrek poczuł rozpierającą go dumę.
— Z takimi czołgami to nikt nam nie podskoczy — orzekł fachowym tonem.
Jędrek podrapał się w rudą głowę.
— A niby kto by spróbował? — zapytał przytomnie. — Ruskie przecie pobite.
— Prawda — przyznał Pietrek. — Teraz my są potęga. Ojciec mówi, że ani chybi, jak za niedługo defilada w Warszawie będzie.
Jędrek skinął aprobująco głową. Też o tym słyszał, dziadek coś w gazecie o wielkiej defiladzie zwycięstwa czytali. Tylko się dziadunio nadziwić nie mógł, jak się ten świat zmienił. Bo to teraz nasze dzielne wojaki noga w nogę ze Szwabami maszerować paradnie będą — a przecie dziadziuś wspominać przy piwie lubi, jak w dziewiętnastym Niemiaszków aż pod Bydgoszcz pogonił. „A tu proszę: rach-ciach i wojna z Niemcami pod rękę wygrana” — dźwięczały Jędrkowi w uszach pełne niedowierzania słowa dziadka.
— Pietrek — zagadnął kolegę — a ty co myślisz?
— Że co niby?
— Że to Niemce zawsze pomagać nam będą?
Pietrek westchnął głęboko i opadł na plecy, zapadając się głęboko w siano. Polskie czołgi już dawno przejechały, a na niemieckie nie chciało mu się patrzeć.
— Ksiądz Zygmunt powiedział wczoraj w kościele, że Bogu dziękować trzeba za pobicie bolszewików. A ja tak sobie myślę, że Niemce nie takie złe. Jak do wsi zajadą, to cukierki zawsze rozdają. I karabiny niezłe mają. Ojciec powiada, że i my takie mieć będziemy. A jak tak, to chyba źle nie będzie...
Jędrek wychylił ostrożnie głowę z kopy siana. Na polną drogę z wolna opadał kurz wzniecony przez gąsienice ostatnich maszyn. Pancerna kolumna wspinała się teraz na łagodne wzniesienie po zachodniej stronie pola. Stalowe giganty sunęły mozolnie w górę. Z daleka wyglądały niczym kompania ciężkich, pobłyskujących metalicznie żuków. Łomot silników słabł miarowo, przechodząc w cichy pomruk.
— Pietrek, już wiem! — Jędrek wyskoczył ze słomy i puknął się odkrytą dłonią w czoło. — Przecie tam jest Warszawa! Przecie oni jadą na defiladę!
— Też mi odkrycie — prychnął Pietrek.
Wstawał nowy dzień, 1 sierpnia 1944 roku.
Poznań, wtorek 1 sierpnia 1944, wczesny ranek
Z bramy jednej z odrapanych kamienic na Kantaka wyszedł wysoki, szczupły mężczyzna w szarym prochowcu. Czujnym spojrzeniem omiótł pustą ulicę w poblasku wschodzącego słońca. Kiedy stwierdził, że nie ma żadnych świadków, wyjął z ust ledwo żarzącego się papierosa i zdecydowanym gestem rzucił go pod nogi.
Gdy rozgniatał niedopałek twardym obcasem buta, na jego wychudłej twarzy pojawił się grymas zwierzęcej satysfakcji.
Strzepnął kurz ze skórzanych rękawiczek, raz jeszcze obejrzał się za siebie, a potem ruszył dynamicznym krokiem w stronę Teatru Polskiego.
Z ciemnej bramy opuszczonej przez mężczyznę dobiegały coraz słabsze jęki.
Pet na ulicy tlił się jeszcze przez chwilę anemicznym siwym dymkiem, aż w końcu dogasł na zimnym bruku.
Warszawa, wtorek 1 sierpnia 1944, dziewiąta piętnaście
Kapitan Jan Krzepki z radością zeskoczył ze stopnia wagonu, zarzucił plecak na ramię i spojrzeniem pełnym nostalgii rozejrzał się dookoła. Nareszcie! Po trzech latach wojny i zaledwie dwóch dłuższych urlopach na tyłach frontu mógł wrócić do kraju. Ba — mógł też wreszcie nacieszyć się ze zwycięstwa!
Nie zauważył na peronie nikogo bliskiego, ale nie zdziwił się, bo nie spodziewał się żadnej wzruszającej chwili. Jego rodzina przywita go dopiero jutro w Poznaniu. Na razie musi spędzić ten dzień w stolicy. Nie będzie to nudne, wszak w Alejach Jerozolimskich Naczelny Wódz, następca marszałka Piłsudskiego, odbiera dziś defiladę zwycięstwa.
Warszawski dworzec kolejowy przybrany był w gigantyczne biało-czerwone szarfy. „Ojczyzna wita swoich bohaterów” — głosił potężny, wymalowany czerwoną farbą napis nad wejściem głównym do gmachu dworca. Tak samo musiało to wyglądać w 1920 roku, kiedy Piłsudski zatrzymał bolszewików pod Warszawą. Tyle że „Dziadek” odrzucił ich na wschód na dwadzieścia lat. Oni osiągnęli to, co Piłsudskiemu nawet się nie marzyło...
Na samo to porównanie łza zakręciła mu się w oku. Byłby z nich na pewno dumny!
Krzepki zawiesił na chwilę oko na potężnej, modernistycznej sylwetce Dworca Głównego. Od kiedy dwa lata temu ostatecznie oddano go do użytku, nowoczesny gmach stał się symbolem stolicy. Symbolem nowej Polski, rozpostartej od morza do morza.
Czuł radość z rozwoju swego kraju. Zwycięska wojna na wschodzie, uporanie się z gospodarczym kryzysem... Po wielu latach stagnacji kraj wreszcie wychodził na prostą. Nareszcie wszystko szło ku dobremu.
Przeszedł na drugą stronę Alei Jerozolimskich i ruszył niespiesznym krokiem w stronę Marszałkowskiej. Na chodniku było niewielu przechodniów. Mijający go co jakiś czas szeregowcy salutowali przepisowo do daszków rogatywek. Zwisające z latarni kokardy przypominały o dzisiejszej uroczystości.
Zatrzymał się przy jednej z nich, by oddać swoje zakurzone oficerki w ruchliwe dłonie pucybuta. Kiedy chłopak polerował buty, Krzepki rzucił okiem na witrynę pobliskiego sklepu z czekoladkami. Zauważył, że widnieją w niej tylko polskie chorągiewki. W duchu ucieszył się, że nikt nie wpadł na pomysł skojarzenia biało-czerwonych z tymi, w które wpisana była czarna swastyka.
Jeszcze dwa pociągnięcia szmatką i Krzepki mógł się przejrzeć w lustrzanej tafli swoich butów. Rzucił chłopakowi 20 groszy i skierował się w stronę skrzyżowania z Marszałkowską. Na wymuskanym placu za dworcem zauważył przystrojoną wieńcami trybunę, przy której uwijali się jak w ukropie robotnicy. Mimo sporej odległości słychać było miarowy stukot młotków. Trybuna musiała być gotowa na czas.
Podszedł do budki z prasą i kupił „Ilustrowany Kurier Codzienny”.
Witamy naszych bohaterów! — głosił tytuł na długość całej szpalty. Egzaltowany ton prasowej relacji nieco go ubawił. „Pogromcy czerwonej zarazy wracają do domu. Osławieni zwycięstwami pod Kijowem i Charkowem, zwycięzcy żołnierze Wojska Polskiego rzucą dziś Naczelnemu Wodzowi pod nogi zdobyczne bolszewickie sztandary” — piał z zachwytu autor gazetowej czołówki.
Ani słowa o Niemcach, pomyślał lekko rozbawiony. Można by odnieść wrażenie, że Rzeczpospolita sama rzuciła Sowiety na kolana. Jakby nie było niemieckich baz na Kresach czy setek tysięcy żołnierzy Wehrmachtu w wagonach, które właśnie przemierzały Polskę ze wschodu na zachód.
Zdjęcie marszałka na pierwszej stronie zapowiadało dzisiejszy triumf. Krzepki zbliżył do oczu szeroką płachtę gazety, by przestudiować wyraz twarzy Naczelnego Wodza.
Marszałek ufnie spoglądał w przyszłość.
Poznań, wtorek 1 sierpnia 1944, dziesiąta z minutami
— Kto go znalazł?
Pytanie zawisło na dłuższą chwilę w gorącym powietrzu. Starszy posterunkowy Adamczak gorączkowo szukał w pamięci tego istotnego szczegółu, o którym niespodziewanie zapomniał.
— Dozorca — przypomniał sobie wreszcie i odsapnął z ulgą.
— O której?
Adamczak zerknął w notes.
— Kwadrans po siódmej.
Pękaty jegomość w przyciasnej marynarce poruszył się niespokojnie.
— Czy wyście wszyscy ogłupieli?! — Jego krągła twarz przybrała barwę purpury. — Nieboszczyk stygnie od siódmej, a wy telefonujecie do nas w tej sprawie trzy godziny później?! Trzy go-dzi-ny?! Czekacie tyle czasu, zamiast ruszyć dupsko i przejść te sto metrów do Prezydium Policji?!
Posterunkowy Adamczak poczuł, że krew odpływa mu z głowy. To koniec, pomyślał. Koniec mojej krótkiej kariery w policji. A wszystko dlatego, że na jego posterunku nawaliła centrala telefoniczna. I nie mógł od razu zadzwonić do kryminalnych. Czyli do komisarza Zbigniewa Kaczmarka, który stał teraz przed nim i srożył się niczym rozjuszony indyk.
— Panie komisarzu, już tłumaczyłem... Procedura mówi o kontakcie telefonicznym... Ale centrala nam padła i...
— I gówno — przerwał mu Kaczmarek. — Procedury! Też mi coś! Za kwadrans chcę mieć na piśmie szczegółowy raport na temat okoliczności znalezienia ciała. Za kwadrans i ani minuty dłużej!
Zmieszany posterunkowy skłonił się i puścił się biegiem w kierunku komisariatu na Świętym Marcinie. Zanim zniknął za rogiem kamienicy, komisarz był już w bramie. Smród uryny i niecenzuralne napisy na ścianach nie pozostawiały wątpliwości co do osobliwego charakteru miejsca. Kaczmarek od razu przypomniał sobie tutejszą spelunę, uchodzącą w lokalnym półświatku za wziętą siedzibę płatnej rozkoszy. Malowane na różowo poręcze niechybnie wiodły schodami w górę ku temu przybytkowi.
Spojrzał na klatkę schodową, ale nie dostrzegł niczego, co przyciągnęłoby wzrok na dłużej. Ta ruchliwa nocna arteria, którą co wieczór przemierzali podchmieleni klienci z pobliskiej restauracji „Moulin Rouge”, była o tej porze zupełnie martwym szlakiem. Cofnął się więc i skierował w głąb bramy. W miejscu, w którym półmrok przechodził w dzienną poświatę, przy wyjściu na wybrukowany wewnętrzny plac stało dwóch umundurowanych funkcjonariuszy. Pomiędzy nimi, przykryte jakąś lichą derką, spoczywały zwinięte w kłębek zwłoki. Spod szarego koca po niewielkiej pochyłości spłynęła jakiś czas temu ku kratce kanalizacyjnej wąska strużka krwi.
Kaczmarek podszedł bliżej i machnął policjantom swoją legitymacją, żeby nie przeszkadzali mu w pracy. Nachylił się, a potem kucnął przy zwłokach. Spod nakrycia wystawała zaciśnięta pięść denata. Była zakrwawiona i sina. Uwagę Kaczmarka zwróciły długie, smukłe palce mężczyzny i starannie wypielęgnowane paznokcie. Jakiś inteligencik, który zapuścił się ku swojej zgubie do tej nory?
— Leży jak plyndz 1 na patelni — odezwał się wyższy funkcjonariusz, stojący po prawej.
Komisarz już miał sięgnąć po koc, by poznać oblicze nieboszczyka, ale nagle zauważył, że pomiędzy palcami denata prześwituje jakiś papier...
— To pieniądze — znów dał o sobie znać policjant z prawej strony.
— Przecież widzę, że nie rajstopy — odburknął szorstko komisarz, obrzucając policmajstra chłodnym spojrzeniem.
Nie zdążył zapłacić, przemknęło mu przez myśl. Kolejna ofiara nieokiełznanej pożądliwości. W tej okolicy takie zdarzenia to szara codzienność. Bułka z masłem. Facet nadział się na jakiegoś krewkiego doliniarza, być może stawił mu opór i zapłacił za swoją głupotę. Raz, a porządnie. Ostatecznie.
Wstał i bez namysłu skierował się ku różowym poręczom. Ciemna klatka schodowa była wąska i odstręczająca, a drewniane stopnie wytarte przez setki bywalców. Każdy skrzypiał na inną modłę. Jeśli ktokolwiek za dębowymi drzwiami oczekiwał wizyty o tak wczesnej porze, na pewno został już uprzedzony o nadchodzącym gościu.
Lekko zasapany stanął przed drzwiami na pierwszym piętrze i zastukał w nie gwałtownie. Wiedział, do kogo należy ten lokal, ale nie spodziewał się właścicielki o tak wczesnej godzinie. I się nie pomylił. Po powtórnym uderzeniu pięścią za drzwiami dało się słyszeć szuranie butów. Ktoś przez chwilę zmagał się z zamkiem, aż w końcu drzwi uchyliły się w wąską szparkę. Komisarz dostrzegł w niej podbite kobiece oko. Rozmazany tusz do rzęs podkreślał przygnębiający efekt.
— Policja! — ryknął Kaczmarek.
Szarpnął klamką, ale nie dostał się do wnętrza. Kobieta najwyraźniej nie odczepiła łańcucha.
— Otwieraj, lafiryndo! — rzucił zdenerwowany.
Córa Koryntu nie miała jednak najmniejszej ochoty do współpracy ze stróżem prawa. Za jej plecami pojawił się znienacka cień męskiej sylwetki.
— O co chodzi? — Kaczmarek usłyszał zza drzwi chropawy głos, który wydał mu się dziwnie znajomy.
— Policja! — huknął raz jeszcze. — Komisarz Kaczmarek! Natychmiast otwierać! W tym domu popełniono przestępstwo!
Krótka chwila konsternacji po drugiej stronie dobitnie świadczyła o tym, że komunikat zrobił odpowiednie wrażenie. Czyjeś palce wysunęły łańcuch z prowadnicy i drzwi otworzyły się z wolna.
W lichym świetle spływającym z czerwonej żarówki podwieszonej wysoko pod odrapanym sufitem komisarz dostrzegł piersiastą brunetkę, odzianą w mocno postrzępioną halkę. Fioletowy policzek kobiety kontrastował z sympatyczną, młodą twarzą. Za jej plecami czaił się wstydliwie równie skąpo ubrany chudy jegomość z binoklem w lewym oku. Na jego spoconej, łysej czaszce odbijała się jak w lustrze spękana struktura sufitu.
Komisarz Kaczmarek chrząknął, bo zdawało mu się, że tak wypadnie bardziej naturalnie.
— Dzień dobry, panie wiceprezydencie — zagaił. — Proszę wybaczyć to hm... najście. Jestem tu w wybitnie służbowej sprawie. Muszę natychmiast porozmawiać z właścicielką tego... że tak powiem, mieszkania. Czy... zastałem może madame Gładecką?
— Pani nie ma w... domu — wyrwało się brunetce.
Zaraz potem zmieszana spuściła wzrok.
— Tak, tak, panie komisarzu — skwapliwie przytaknął zza jej pleców łysy dostojnik w negliżu. — Zaraz wszystko załatwimy. Gdyby łaskawy pan zechciał poczekać parę minutek, będę bez wątpienia do pańskiej dyspozycji.
— Oczywiście — przytaknął chętnie Kaczmarek, starając się omijać urzędnika swoim rozbieganym wzrokiem. — Pozwolą państwo, że poczekam na klatce schodowej?
— Tak, tak. Tooo... to bardzo dobry pomysł! — podchwycił wiceprezydent i w tej samej chwili zniknął w głębi korytarza.
— Ładne kwiatki — westchnął Kaczmarek. Celebrując każdy krok, zaczął schodzić w dół schodów. Nie doszedł jeszcze do półpiętra, kiedy usłyszał tupot nóg. Zziajany starszy posterunkowy Adamczak pędził w górę, ściskając w prawicy kartkę z raportem.
Kaczmarek teatralnym ruchem wyszperał w czeluściach kamizelki wielki złoty zegarek i podniósł go na wysokość swojego wydatnego nosa.
Trzynaście minut i dwadzieścia sekund...
No! Nareszcie wszystko wraca do normy, pomyślał. W końcu, porządek musi być!
Warszawa, wtorek 1 sierpnia 1944, jedenasta trzydzieści
W kawiarni hotelu „Polonia” było tak tłoczno, że od razu zrezygnował z kawy i leniwym krokiem skierował się ku rzęsiście podświetlonej sali restauracyjnej. Było wprawdzie jeszcze dość wcześnie jak na obiad, ale sterany frontowymi postami żołądek upominał się o swoje. Mężczyźni, których mijał, z rzadka pokazywali się w marynarkach. Dominowali wojskowi. Gdzieniegdzie dumnie pobłyskiwała szabla, oznaka wyższej szarży. Nastrój oczekiwania na uroczystą paradę udzielił się wszystkim, którzy przemierzali hotelowy hol.
To ekskluzywne miejsce znał od czasu poprzedniego urlopu. Do Warszawy dojechała wtedy Wilhelmina i razem spędzili wspaniały letni wieczór, słuchając koncertu Kiepury. Mistrz — jak to miał w zwyczaju — oczarował publiczność, występując na balkonie, zupełnie pod gołym niebem.
— Wunderbar... — wyrwało się zachwyconej Wilhelminie, gdy Mistrz po raz ostatni skłonił się wiwatującym słuchaczom.
Te słowa na zawsze zapadły mu w pamięć.
Westchnął do swoich miłych wspomnień i przyspieszył kroku. W raźnym tempie wszedł do restauracji. Wysokie pomieszczenie, zwieńczone w górze efektownym szklanym świetlikiem, było dodatkowo oświetlone dziesiątkami kinkietów, żarzących się mimo bliskiego południa na filarach galerii. Szedł po purpurowym dywanie znaczącym szlak przez sam środek podłużnej sali. Uczucie miękkości pod butami znowu przywiodło mu na myśl tamten wieczór. Zerknął w lewo. Drugi stolik od wejścia, przy którym spędzili wtedy z Wiką beztroskie chwile, był akurat wolny. Nie namyślając się ani chwili, ruszył w stronę, która przypomniała mu, co to szczęście.
— Janek! — usłyszał nagle gdzieś za plecami znajomy głos.
Odwrócił się i twarz rozjaśniła mu radość. Przed nim stał niski, nieco krępy trzydziestolatek, z zadowoleniem przygładzający ostatni kosmyk czarnych włosów zaczesany na czubek łysiejącej głowy. Mimo tego defektu Włodek Bagatela prezentował się niezwykle szarmancko w szarym, pręgowanym garniturze, a blichtru filmowego amanta przysparzał kapelusz, który dzierżył w dłoni.
— Włodziu, mordo ty moja! — Krzepki rzucił się przyjacielowi w objęcia. — Co ty tu robisz?!
— Jak to co? — Bagatela wyrwał się z „niedźwiedzia”. — Życia zażywam, a jakże! Życia bohatera oczywiście! Należy mi się!
— Masz rację! Należy nam się! — Krzepki wskazał mu miejsce przy „swoim” stole i raz jeszcze przyjrzał się bacznie kompanowi. — Widzę, że szybko rozstałeś się z mundurem. Nigdy za nim nie przepadałeś, o ile dobrze pamiętam?
Porucznik Bagatela przygładził wolną dłonią poły marynarki. Syn krajowego potentata w handlu winem wyglądał na nieco zbitego z tropu.
— Rozumiem, stary. „Wojenko, wojenko...” nie dla wszystkich tyś pani! — Krzepki natychmiast rozładował nastrój. — Gdzieśmy się to widzieli ostatnim razem? Pod Smoleńskiem? Czy Charkowem?
— Prawie zgadłeś. — Włodek Bagatela położył na białym obrusie swoje drobne dłonie zdobne w dwa sygnety. — To było w Winnicy, tuż przed kontrofensywą...
— A, prawda! Jak mogłem zapomnieć! — Krzepki stuknął się w czoło. — Byłeś wtedy ranny w ramię, nosiłeś rękę na temblaku. Opatrzył ją Gottlieb, pamiętasz? Wszystko z nią w porządku?
— Jak najbardziej. Pamiętasz Woźniaka? On ciągle powtarzał to swoje: „Do wesela się zagoi”. No i się zagoiło, ale baby żadnej na horyzoncie nie widać. — Kwaśny uśmiech porucznika Bagateli miał chyba oznaczać, że realnie ocenia swoje szanse u płci pięknej.
Krzepki machnął lekceważąco dłonią.
— Za mundurem panny zawsze sznurem — wypowiedział te słowa tak poważnie, jak tylko potrafił. — Zapomniałeś, że jesteś teraz bohaterem narodowym? Nie zauważyłeś tego szumu wokół nas? Naród nas kocha, prezydent nas lada chwila wszystkich udekoruje najwyższymi odznaczeniami państwowymi, a kobiety oszaleją na twoim punkcie szybciej, niż ci się wydaje.
Porucznik rozluźnił się wreszcie i wybuchnął gromkim śmiechem.
— Ty to masz gadane, Janek. Ani chybi, zostaniesz naszym Goebbelsem!
— A w pysk chcesz? — Kapitan udał, że chce się odwinąć. — Wypraszam sobie takie porównania!
— Ciiiiii... — Bagatela syknął nagle ostrzegawczo, wywracając oczyma w stronę wejścia.
Krzepki podążył za jego wzrokiem. W szerokich drzwiach stał niemiecki generał pod rękę z wyraźnie młodszą małżonką. Zza błyszczących binokli uważnie lustrował wnętrze restauracji, szukając wolnego stolika.
— Idź sobie, cholero, do sali dansingowej — szepnął życzliwie Krzepki.
Bagatela pochylił się nad obrusem, z trudem dusząc śmiech.
Poznań, wtorek 1 sierpnia 1944, w tym samym czasie
Starszy posterunkowy Adamczak nerwowo ściskał palcami granatowe spodnie munduru. Otyły komisarz długo i uważnie studiował kilkanaście zdań zapisanych ołówkiem na kartce papieru ozdobionej urzędową pieczątką. Oficer tylko raz uniósł nieznacznie w górę siwiejącą brew, zdradzając zaskoczenie. Potem przez chwilę nad czymś się zastanawiał.
— Na pewno nie miał przy sobie dokumentów? — upewnił się. — Jesteście absolutnie przekonani?
— Dokładnie zrewidowaliśmy trupa, panie komisarzu...
— Więcej szacunku dla nieboszczyka! — syknął Kaczmarek.
— Tak jest, panie komisarzu. Ma się rozumieć, że chodzi o szanownego denata.
— Napisaliście też tutaj, że w wewnętrznej kieszeni marynarki znaleźliście sto dwadzieścia złotych polskich...
— Tak jest!
— To spora kwota. Nawet jak na bywalca tutejszego domu uciech. Aż dziw bierze, że ten, kto go tak fachowo skroił, nie połasił się na taką gratkę...
Adamczak przestąpił z nogi na nogę.
— Jeśli wolno, panie komisarzu...
— Wolno.
— Chciałbym zauważyć, że w dłoni tru... znaczy się szacownego nieboszczyka, również widnieje banknot. Ośmielam się przypuszczać, że to dwadzieścia złotych.
— Też tak sądzę — prychnął Kaczmarek. — Tym bardziej to wszystko dziwne.
W milczeniu rozejrzał się raz jeszcze po wybrukowanym podwórku zamkniętym spękanymi ścianami kamienic. Mimo upału wszystkie okna były szczelnie zamknięte. Jakby mieszkańcy chcieli w ten sposób zawczasu zeznać, że niczego nie widzieli i nie słyszeli.
— Kto obejrzał zwłoki? — rzucił rutynowo w stronę Adamczaka.
— Doktor Marciniak. To on będzie badał szanownego... nieboszczyka. Czekaliśmy z tym na pana komisarza.
— Rozumiem. Dziękuję.
Nie oglądając się na starszego posterunkowego, wyszedł na ulicę. Zatrzymał się przed bramą i powiódł wzrokiem po frontonach wysokich, trzypiętrowych kamienic na Kantaka.
Dramat rozegrał się gdzieś tutaj, w tych murach...
Dopiero teraz dostrzegł, że po przeciwnej stronie chodnika zgromadził się całkiem spory tłum gapiów pokazujących sobie palcami policjantów stojących we wnętrzu bramy. Obrzucił widzów spojrzeniem pełnym niesmaku i pogardy, a potem skierował wzrok na trotuar.
Tędy musiał uciekać morderca, pomyślał. Idę po jego krokach...
Wśród licznych petów rozkwaszonych na chodniku pod podeszwami przechodniów jeden od razu rzucił mu się w oczy. Schylił się z wysiłkiem, z głębi kamizelki wyciągnął niewielką pęsetę i delikatnie uniósł nią strzępek białej bibułki prosto przed swoje oczy.
— Ki diabeł... — mruknął.
Osmalone brzegi papierka zdawały się płonąć całkiem niedawno. Ogień nie zdążył strawić słabo widocznego, stalowoszarego symbolu na bibułce. Coś jakby herb, pomyślał. Ciekawe...
Schował strzęp papierosa w filcowe etui na okulary, westchnął i ruszył spiesznym krokiem w stronę Świętego Marcina. Nie miał najmniejszej ochoty raz jeszcze widzieć się z łysym wiceprezydentem. A tym bardziej wysłuchać jego poufnej prośby.
Bo że taka prośba prędzej czy później zostanie wypowiedziana, było pewne jak amen w pacierzu.
Warszawa, wtorek 1 sierpnia 1944, kwadrans po czternastej
— I dlatego to wszystko mi się nie podoba — wysapał Włodzimierz Bagatela, porucznik w cywilu, heroicznym szarpnięciem odpinając guzik u spodni, które nagle zaczęły go straszliwie uwierać.
Po obfitym dwudaniowym obiedzie z deserem było to jak najbardziej zrozumiałe.
Krzepki zaciągnął się dymem „Egipskiego” i spojrzał uważnie na przyjaciela.
— U nas to nie przejdzie — powiedział z uśmiechem. — Nasi Żydzi mogą spać spokojnie. U nas nie obowiązują ustawy norymberskie.
Bagatela nie odpowiedział mu uśmiechem. Badawczym spojrzeniem taksował twarz kompana.
— Wiesz, że to jeszcze o niczym nie świadczy. Spójrz na naszych południowych sąsiadów...
— Eeee! — Krzepki nie był w odpowiednim nastroju, by zastanawiać się akurat teraz, po świetnym jedzeniu, nad losami świata. — To mały kraj, podatny na presję. Zwłaszcza takiego giganta jak Rzesza. My to zupełnie inna kategoria wagowa. Jesteśmy wszak sojusznikami...
— No właśnie — żachnął się Bagatela. — Jakoś ciągle nie mogę się do tego przyzwyczaić.
Krzepki odszukał wzrokiem niemieckiego generała, który siedział z żoną w odległym rogu sali. Łysy, gruby oficer właśnie zamawiał u kelnera deser. Zwei mal Eis mit Schokolade... — usłyszał jego gardłowy głos. Und zwei mal Kaffe dazu, bitte — zaszczebiotała jego niezbyt urodziwa małżonka.
— Najważniejsze, że u siebie nadal jesteśmy gospodarzami — zauważył trzeźwo kapitan. — Przecież o to właśnie chodzi, prawda? Najważniejsze, że rośnie już drugie pokolenie urodzone w wolnym, niepodległym kraju. To ogromna wartość.
Bagatela poruszył się niespokojnie w fotelu.
— Nie mówię, że nie — odparował. — Ale na pewno też miewasz od czasu do czasu podobne uczucie, że historia mogła potoczyć się inaczej. Zupełnie inaczej. Wiesz, miałem niedawno dziwny sen. Nieprzyjemny, ale na swój sposób prawdziwy...
— Analizujesz swoje sny? Oj, brachu, starzejesz się na potęgę!
— Nie drwij, proszę. Śniło mi się, że wojna wybuchła wcześniej. I wcale nie była to wojna z Sowietami, tylko z Niemcami. Nazistami. Wiesz, to było straszne. Oni bombardowali nasze miasta i chcieli nas...
— Cha, cha, cha! — Krzepki wybuchnął śmiechem, zwracając na siebie uwagę sąsiadów za swoimi plecami. — Mam nadzieję, że szybko się obudziłeś i jakoś przeżyłeś tę wojnę?!
Porucznik Bagatela milczał. Widać było, że wcale mu nie do śmiechu. W dłoniach nerwowo gniótł serwetkę.
— Możesz się śmiać, Janie — odezwał się w końcu. — Wiem, że to może wydawać się śmieszne. Ale... Zresztą, nieważne. Masz rację, to w końcu był tylko sen. Głupi sen.
Zerknęli obaj w stronę stolika, przy którym generał i jego żona popijali z filiżanek parującą, gorącą kawę. Niemiec tłumaczył coś swojej partnerce, energicznie wymachując lewą dłonią.
— Spójrz na nich, Włodku — powiedział Krzepki. — Niech sobie tu przyjeżdżają i dobrze się bawią, wydając swoje marki — albo jeszcze lepiej złotówki. Zawsze jednak muszą pamiętać, że tu nie Rosja czy — pardon — Nowa Rzesza. U nas są tylko gośćmi. I niech tak zostanie.
Poznań, wtorek 1 sierpnia 1944, szesnasta z minutami
Doktor Wojciech Marciniak powoli i dokładnie płukał dłonie pod kranem. Za długo, jak na gust Kaczmarka.
— I co? — zapytał zniecierpliwiony komisarz.
— Spokojnie, Biniu. Zaraz ci wszystko powiem. — Marciniak szczerze nie znosił, kiedy ktoś go poganiał. — A przynajmniej powiem ci tyle, ile w tej chwili mogę wydedukować ze stanu zwłok.
Wytarł dłonie w szorstki ręcznik przewieszony obok zlewu i usiadł na krześle pomiędzy Kaczmarkiem i zasłoniętym parawanem stołem sekcyjnym.
— To był młody facet. Jakieś dwadzieścia osiem, góra trzydzieści lat — westchnął Marciniak, chowając dłonie w kieszenie białego kitla.
— Co ty powiesz, Wojtuś. Przecież widzę, że to nie starzec...
— Nie drwij, Biniu. Wiesz, że tego nie lubię. Facet był lekko podpity, ale z pewnością nie pijany w sztok. W jego krwi nie ma zbyt wiele alkoholu. I to cięcie... Bardzo nieprzyjemne. Głębokie. Bardzo głębokie. Jedno konkretne pchnięcie i było po nim. Wykrwawił się szybciutko.
Kaczmarek westchnął znudzony. Nasłuchał się już w swoim prawie pięćdziesięcioletnim życiu setek takich historii.
— Głęboka rana, powiadasz — wymamrotał dla podtrzymania rozmowy.
— Nadzwyczaj głęboka, Biniu. Paskudna. Jakby ktoś go dźgnął długim, wyjątkowo długim sztyletem. Prawie go przebił na wylot! A może to był raczej bagnet... O, tak! To mógł być bagnet! — myślał na głos doktor Marciniak.
— Nie ponosi cię fantazja, Wojtuś? Kto by paradował po ulicy z wojskowym bagnetem?
Doktor wzdrygnął się całym ciałem.
— A bo ja wiem? Mało to na świecie szaleńców? Zwłaszcza teraz.
Kaczmarek nie mógł nie przyznać mu racji. Wojna zawsze pociąga za sobą poluzowanie zasad moralnych. Kiedy kwiat młodzieży walczy na froncie, na zapleczu do głosu dochodzą najgorsze męty i szumowiny...
— Widziałeś już kiedyś taką ranę? — zapytał.
— Tylko raz. — Marciniak podniósł się z krzesła i podszedł do okna. — To było w trzydziestym ósmym. Jakaś draka pod Dworcem Głównym. Wtedy okazało się, że zabójca posługiwał się starym pruskim bagnetem.
— Czyli zapewne masz rację — westchnął komisarz.
Zanim wyszedł, sięgnął po etui na okulary ukryte w wewnętrznej kieszeni kamizelki. Pęsetą wyciągnął z niego ostrożnie strzęp papierosowej bibułki i podał doktorowi.
— Zagraniczny — powiedział Marciniak, usiłując wywąchać ostatki tytoniowej woni z rozkwaszonej resztki bibułki.
— Skąd wiesz, Wojtuś?
— To proste. — Doktor Marciniak uśmiechnął się wyrozumiale. — Chodzi o bibułkę.
— Myślałem, że o ten dziwny emblemat.
— To też. Ale bibułka... Zobacz, jest inna niż nasze. Bielsza, konkretniejsza. Lepszej jakości. Od razu widać, że to nie „Sporty” czy „Damskie”. Nawet „Egipskie” i „Belwederskie” nie mają takiej.
— A ten znaczek? Coś jakby herb... Cholera wie, co to może być.
— Sprawdzimy — obiecał Marciniak, przejmując od Kaczmarka pęsetę z dowodem rzeczowym. — Rozumiem, że ma to związek z denatem?
— Albo z nieboszczykiem, albo z diabłem, który go wysłał w zaświaty. Mam przynajmniej taką nadzieję — wysapał komisarz.
Wstał i po raz pierwszy poczuł zmęczenie. Ten cholerny, upalny dzień wytoczył z niego kilka litrów potu. Dam sobie dzisiaj spokój, pomyślał. Muszę skoczyć na kufelek chłodnego. Należy mi się.
Warszawa, wtorek 1 sierpnia 1944, około siedemnastej
W ogromnym zgiełku i podnieceniu przepchnęli się w stronę Dworca Głównego. Defilada już się rozpoczęła. Szeroką ulicą maszerowały pułki 1 Dywizji Kadrowej, wsławione odparciem sowieckiego kontrnatarcia na Kijów. Piechurzy szli mocnym, równym, zapierającym dech w piersiach widzów krokiem. Najeżone bagnetami karabiny budziły respekt. Na tych bagnetach roznieśli bolszewików na lewym brzegu Dniepru.
Na udekorowanej narodowymi barwami trybunie honorowej dostrzegli charakterystyczną sylwetkę marszałka. Stał nieruchomo z palcami przyłożonymi do daszka rogatywki, salutując przejeżdżającym przed nim czołgistom w potężnych, masywnych maszynach. Naczelny Wódz z dumą spoglądał na vickersy i tygrysy, przyozdobione na ten dzień polskimi barwami. Krzepki zdał sobie sprawę, że to historyczna defilada: po raz pierwszy przodem jechały czołgi. Kawaleria pojawiła się dopiero wtedy, gdy przed trybuną opadł kurz i rozwiał się gryzący smród spalonej benzyny.
„Ułani, ułani, malowane dzieci...” — zaintonowali kawalerzyści, szumnie powiewając chorągiewkami wieńczącymi setki lanc.
Tłum widzów zafalował i podchwycił wzruszającą pieśń, jakby każdy zdawał sobie sprawę, że ogląda zmierzch tej barwnej formacji.
Prezydent Rzeczpospolitej, stojący obok marszałka, poruszył się niespokojnie. Krzepki rozumiał go doskonale — jego też coś chwyciło za gardło, a do oczu zaczęły mu się cisnąć łzy. Oczy Bagateli były równie wilgotne.
Piękni są, pomyślał. Szkoda, że ich epoka już się kończy.
Marszałek oderwał dłoń od rogatywki, schylił się i chwycił podaną mu przez adiutanta wiązankę kwiatów. Wziął zamach i cisnął kwiaty pod końskie kopyta.
Tłum zaczął bić brawo marszałkowi i dzielnym ułanom, którzy uśmiechali się szeroko.
— Niech żyje marszałek! Nie żyją nasi ułani! — zawołała zażywna kobieta spod kiosku z gazetami.
— Niech żyją! Niech żyją!
Krzepki z zaciekawieniem przyglądał się kierownikom państwowej nawy. Prezydent, odziany w błyszczący smoking, pozdrawiał wojsko i warszawiaków, machając kapeluszem. Marszałek znowu zasalutował, wodząc z lubością wzrokiem po wyprostowanych sylwetkach kawalerzystów. I tylko szef dyplomacji, równie elegancki jak prezydent, trzymał się nieco na uboczu, nie podzielając powszechnej radości. Z jego wysokiej postaci emanował jakiś niepokój.
Krzepki mógłby przysiąc, że w pewnym momencie minister nerwowo przygryzł wargę.
Poznań, wtorek 1 sierpnia 1944, dwudziesta pierwsza z minutami
Telefon na biurku zadzwonił akurat w momencie, kiedy komisarza Kaczmarka zmorzył sen.
Komisarz poderwał się na równe nogi i klnąc szpetnie, chwycił za słuchawkę.
Rozmówca po drugiej stronie chrząknął w znajomy sposób, po czym na linii zapadła krępująca cisza.
— Słucham! — odezwał się szorstko Kaczmarek, pełen najgorszych przeczuć.
— Komisarz Kaczmarek, jak sądzę? — Chropawa barwa głosu po drugiej stronie nie pozostawiała wątpliwości, kto wykręcił numer komisarza.
— Tak, panie wiceprezydencie.
Włodarz miasta znowu odchrząknął, jakby walczył z nagłym atakiem flegmy.
— Łaskawy panie komisarzu, dzwonię... że tak powiem, w wiadomej sprawuńce...
— Tak?
— Czy szanowny pan komisarz nie uważa, że powinniśmy spotkać się na śledziku i co nieco porozmawiać?
Kaczmarek starł wierzchem dłoni sen z powiek i błyskawicznie oprzytomniał. Wizja wieczoru spędzonego twarzą w twarz z miejskim notablem w jakiejś podrzędnej spelunce nie pociągała go.
— Jestem wielce zaszczycony tą propozycją, szanowny panie prezydencie — zaczął z wyszukaną elegancją. — Muszę jednak poprosić pana o wyrozumiałość. Sprawa, w której niepokoiłem dziś rano szanownego pana, jest wyjątkowo obrzydliwej natury i — powiem wprost — nie cierpi zwłoki. Prowadzimy intensywne śledztwo zmierzające do ujęcia sprawcy zabójstwa. Proszę nie pytać o szczegóły, bo nie mogę o nich mówić. Mogę natomiast zapewnić, że sprawa jest wybitnie rozwojowa i nie spocznę, dopóki morderca...
— Rozumiem, komisarzu — przerwał mu wiceprezydent, wyraźnie zaskoczony słowotokiem policjanta.
Przez chwilę na linii znowu zaległa cisza.
— Mam malutką prośbę — wyszeptał wreszcie wysoki urzędnik.
Kaczmarek był na nią gotowy. I to wcale nie na taką malutką. Co nie oznaczało, że chciał jej wysłuchać. Szczerze pragnął jednego: jak najszybciej uciąć tę idiotyczną zabawę.
— Panie prezydencie, zapewniam... Nie ma o czym mówić.
— Tak, tak! Właśnie! Nie ma o czym! — przytaknął skwapliwie wysoki urzędnik. — Cieszę się, że doszliśmy do porozumienia...
— Ta sprawa pozostanie wyłącznie między nami — zakończył Kaczmarek.
Na wszelki wypadek natychmiast rzucił słuchawkę na widełki. Chwilę później chrapał donośnie, rozłożony na blacie biurka.
Poznań, środa 2 sierpnia 1944, dziewiąta trzydzieści
Gwałtowne szarpnięcie zatrzęsło przedziałem i zrzuciło go brutalnie z drewnianego siedzenia. Lądując na podłodze, uderzył głową w metalową popielniczkę zawieszoną pod oknem. Przenikliwy ból nad skronią przywrócił go do rzeczywistości. Masując pulsującą łepetynę, zebrał się do kupy i powoli podniósł na ciągle chwiejne nogi.
Wczoraj nieźle zabalowali z Bagatelą w „Bristolu”. Wódeczka lała się szerokim strumieniem, a że zakąski szybko zabrakło, więc i wrażenia urwały się nagle i niespodziewanie. Pamiętał jeszcze czerwoną, rozochoconą twarz przyjaciela, dzikie okrzyki „Niech żyje Wojsko Polskie!” i niepewne kroki ku dorożce, połyskującej w ostrym blasku wschodzącego słońca na Krakowskim Przedmieściu. I jeszcze pustawy peron Dworca Głównego, na który wtaczała się spowita parą, gigantyczna lokomotywa... A potem nie pamiętał już niczego więcej.
Wyjrzał przez okno i znajomy widok budynku z czerwonej cegły uświadomił mu, że porucznik w cywilu Włodzimierz Bagatela mimo wysokiej zawartości ognistego trunku w żyłach wrzucił go do właściwego pociągu. W dodatku jego plecak leżał karnie na półce, a to już zakrawało na mały cud.
Poznań! Wrócił do domu! Nagle przypomniał sobie, że przecież na peronie czeka rodzina. Rzucił się do okna i tu spotkała go przykra niespodzianka: wśród nielicznych osób na zewnątrz nie zauważył ani jednej znajomej. Jak to możliwe?
Zerknął na zegarek i momentalnie oprzytomniał. Dziewiąta trzydzieści dwie! Co ja, u licha, robię tu tak wcześnie?! Przecież miałem wyjechać z Warszawy o dziesiątej rano, czyli... za pół godziny!
W głowie mu jeszcze szumiało, kiedy niepewnym krokiem pokonał dwa schodki dzielące wagon od peronu. Rozejrzał się raz jeszcze i ostatecznie uspokoił.
— Nikt nie przyszedł, bo przecież jeszcze nie wyjechałem — wymamrotał pod nosem, coraz bardziej zły na siebie i na wczorajszy wieczór, podczas którego bynajmniej nie wylewali z Bagatelą za kołnierz. — Cholera, muszę sobie radzić sam...
Zarzucił plecak na ramię i lekko chwiejnym krokiem ruszył do przejścia przez tory. Dzień był już w pełni, a słońce smagało żarem jego twarz. Znów będzie upał, pomyślał rozgoryczony. Łeb pulsował mu bólem. Pić! Królestwo za szklankę wody!
Pod arkadowym wejściem do gmachu dworca siedziała na stołku nędznie odziana, krągła babcinka. Na małym wózku sprzedawała poznańskie rury 2 . Innych sprzedawców nie było widać.
— A wody jakiejś babciu nie masz? — Krzepki pominął konwenanse i od razu przeszedł do meritum sprawy.
Czerstwa kobieta spojrzała na niego z zainteresowaniem i uśmiechnęła się życzliwie, jakby Krzepki był jej wnukiem.
— A to z wojenki panicz wraca, nieprawdaż?
— Prawdaż, prawdaż! Wody jakiejś nie macie? Podwójnie zapłacę, mam straszny brant 3 ...
Babcinka podrapała się w owiniętą barwną chustą głowę i poszperała dłonią w zakamarkach wózka. W końcu wyciągnęła z niego butelkę lemoniady.
— Może być?
— Może. — Kapitan wyrwał jej butelkę z rąk, odkorkował i pociągnął potężny łyk.
Na moment poczuł ulgę.
— Ile?
— Od naszego kochanego Wojska Polskiego nie biorę — rezolutnie odpowiedziała staruszka.
— Dwadzieścia groszy?
— Przecie mówię, że nic.
— Dobra, dobra...
Krzepki sięgnął do kieszeni i w mało elegancki sposób rzucił na wózek babcinki złotówkę. Zamiast podziękowań usłyszał mało parlamentarne słowo, ale się tym nie przejął. Gasząc kaca kwaśną lemoniadą, ruszył Dworcową w stronę alei Marszałka Piłsudskiego.
— „Kurieeeeer Poznańskiiiiii!” — ryknął mu niemal w ucho chuderlawy gazeciarz ciągnący za sobą potężną torbę z gazetami. — Wielka parada w Warszawieeeeee! Jeszcze większa sensacja w Rzeszy! Nasz minister z wizytą w Berlinieeeee...
Rzucił groszaka i już miał pod pachą szeroką, złożoną w pół płachtę „Kuriera”. Na pierwszej stronie — jak to było w zwyczaju ostatnich dni — widniał Naczelny Wódz, odbierający z wypiętą piersią defiladę zwycięstwa.
Pierwszą dorożkę zauważył dopiero pod mostem Dworcowym. Przekrzykując przeraźliwie zgrzytający tramwaj toczący się po moście, zawołał na woźnicę. Ten ochoczo pociągnął batem po końskim zadzie, wyraźnie zadowolony. Na ramionach wojskowego zauważył oficerską szarżę i był pewien, że trafi mu się niezła zapłata.
Dorożka ugięła się pod ciężarem kapitana, który wskoczył do niej z widocznym trudem.
— Ach, ta Warsiawka! — skwitował głosem pełnym pogardy woźnica, spluwając siarczyście na bruk. — Dokąd wieziemy szanownego pana kapitana?
— Na Szeląg! Ale bystro, przewietrzyć się muszę!
— Już się robi, panie kapitanie. Już się robi!
Poznań, środa 2 sierpnia 1944, dziesiąta
Przekrwione oczy komisarza Kaczmarka przydawały mu wręcz wampirycznego uroku. „Stary znowu jest zły” — niosło się po korytarzach Prezydium Policji przy 3 Maja.
Kaczmarek zaiste był wściekły. Nie dość, że przechrapał cały poranek, zamiast przesłuchać madame Gładecką, to w dodatku po mało wygodnym przebudzeniu poczuł koszmarny ból we wszystkich kręgach i kłykciach swojego wymizerowanego kręgosłupa.
— Znowu dostałem strzał w plecy, szlag by to trafił! — zaklął i podjął iście heroiczną próbę uniesienia swojego ponadstukilowego cielska znad blatu biurka.