Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Zbrodnia sprzed lat i ambitny dziennikarz śledczy. Ile jest w stanie poświęcić, by odkryć prawdę? Sensacyjno-kryminalna opowieść osnuta wokół prawdziwych zdarzeń z okresu PRL-u. Na poznańskim przystanku tramwajowym zamordowano młodego studenta. Prawdopodobnie sprawcami byli funkcjonariusze ZOMO, ale do dziś nie udowodniono im winy. Dociekliwy dziennikarz Patryk Chromy podejmuje trop, który wiedzie go do kolejnej mrocznej historii. Śledczy poczuł krew! I właśnie wtedy orientuje się, że jest śledzony... Gratka dla miłośników powieści milicyjnej spod znaku Joanny Chmielewskiej czy Ryszarda Ćwirleja.
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 180
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Piotr Bojarski
Saga
Ściema
Zdjęcie na okładce: Shutterstock
Copyright ©2015, 2024 Piotr Bojarski i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788727139258
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Kasieńce i chłopakom
Poznań, wiosna 1992
Raz kozie śmierć, pomyślał szczupły mężczyzna pod trzydziestkę, wyskakując z ciemnej, zaplutej klatki schodowej. Zaciągnął się powietrzem pełnym spalin jak ostatnim wczorajszym papierosem. Wypalił go długo po północy, rozmyślając o tym, co zrobi rano. Teraz pozostało mu już tylko zrealizować plan.
Ostre światło poranka poraziło jego zmęczone oczy. Zmrużył je, by rozejrzeć się w sytuacji.
Na ulicy nie dostrzegł niczego nadzwyczajnego.
Dwóch meneli w bramie naprzeciwko pociągało bez żenady tanie piwo. Nieco dalej kilku początkujących kapitalistów wykładało leniwie swój towar na lady żelaznych „szczęk”.
I całe pojezierze kałuż po nocnej ulewie.
Poznańska Wilda budziła się do życia swoim niespiesznym rytmem.
Odruchowo przycisnął łokciem płócienną torbę przewieszoną przez ramię. Palcami namacał w niej twardy, prostokątny kształt.
Jest!
Puls skoczył mu gwałtownie.
Zdał sobie sprawę, że musi jak najszybciej donieść dowód w bezpieczne miejsce. Prawda powinna w końcu wyjść na wierzch.
Musi!
Przeskakując przez blade plamy deszczówki, w których odbijały się postrzępione kontury kamienic, ruszył w stronę przystanku.
Dla dodania sobie animuszu zaświstał przez zęby najnowszy radiowy przebój. Eli laaaama sabachtaniii... — zanucił za wokalistą grupy Wilki, starając się ominąć stojącą na poboczu nysę i otwierające się przed nim drzwi wozu.
Nie zdążył poczuć strachu.
Usłyszał metaliczny trzask samochodowych drzwi.
Odgłos nerwowo zapuszczanego silnika.
I pisk opon.
Starszy mężczyzna, stojący przy szczęce z chińską bielizną, podrapał się zakłopotany w łysą głowę. Jeszcze przed chwilą wydawało mu się, że widzi młodego mężczyznę, idącego ku niemu z luzacko przewieszoną przez ramię torbą.
Najwyraźniej tylko mu się zdawało.
Poznań, osiemnaście lat później, kwiecień 2010
Mrok za oknem wziął w posiadanie centrum miasta. Na ekranie redakcyjnego telewizora przemknęły już wszystkie wieczorne serwisy informacyjne, nabite najnowszymi hipotezami na temat przyczyn katastrofy prezydenckiego tupolewa pod Smoleńskiem. Newsroom tonął w ciemnościach, jedynie przy biurku w najdalszym kącie sali paliła się niewielka lampa. Nad klawiaturą komputera ślęczał młody, dwudziestokilkuletni brunet o oczach podkreślonych szarym flamastrem zmęczenia. Pochłonięty spisywaniem słów z dyktafonu, w pierwszej chwili nie usłyszał brzęczyka u drzwi. Zareagował dopiero po drugim, przeciągłym sygnale. Wtedy uprzytomnił sobie, że w redakcji jest już zupełnie sam.
Z niechęcią podniósł się zza biurka. W drzwiach nadział się na dwóch mundurowych. Policja tutaj?
— Dobry wieczór — odezwał się urzędowym tonem starszy z funkcjonariuszy. — Szukamy redaktora Patryka Chromego.
Co za dzień, przemknęło przez głowę dziennikarza. Jeszcze tylko brakowało mi wizyty policji.
— Słucham panów. — Spojrzał zaniepokojony w rozbiegane oczy gości. Wyczytał z nich, że ten paskudny wtorek przedłuży się do środy.
— To pan? — Starszy z policjantów wolał się upewnić.
— Mam pokazać dowód osobisty? — zareagował nerwowo.
Był wykończony i nie potrafił tego ukryć.
— Nie trzeba — odezwał się drugi z gości. — Zna pan Sławomira Niemczyka?
— Tak.
— Był u pana jakieś dwie godziny temu?
— Był. A... co się stało?
Policjanci spojrzeli na siebie, a potem wokół siebie, jakby upewniając się, że nie usłyszy ich nikt niepowołany.
— Został napadnięty i pobity — powiedział ten starszy.
Chromy zachwiał się w drzwiach.
— Gdzie?! Kiedy?!
— Po rozmowie z panem. W jednej z bram na Mielżyńskiego.
— To niemożliwe!
— A jednak! Pozwoli pan na parę słów.
Policjanci dyskretnie, acz stanowczo wsunęli się do wnętrza. Dziennikarz poprowadził ich w stronę pustego pokoju konferencyjnego. Gdy usiedli, Chromy zauważył, że obaj funkcjonariusze znaleźli się dziwnym trafem po drugiej stronie wąskiego stołu. Zawodowy nawyk, pomyślał. Szykują się do przesłuchania.
— Aspirant Zenon Walczak. — Ten starszy wiekiem i stopniem uznał w końcu za stosowne się przedstawić. — A to posterunkowy Gromek.
— Dzień dobry — odpowiedział im machinalnie. — Czy możecie mi panowie opowiedzieć, jak to się stało? Czy wiadomo, kto pobił pana Sławka?
Twarz aspiranta Walczaka stężała.
— Pan wybaczy, ale to my będziemy zadawać pytania — sprowadził Chromego na ziemię.
— Tak, tak, oczywiście. — Patryk potarł powieki opuszkami palców. Oczy bolały go jak cholera, ale to przecież wcale ich nie interesowało.
— Od pokrzywdzonego wiemy tylko tyle, co zeznał w szpitalu po odzyskaniu przytomności.
— To ją stracił?! — Chromy przełknął nerwowo ślinę. — Było aż tak źle?
Posterunkowy Gromek wymienił szybkie spojrzenia z aspirantem Walczakiem.
— Pokrzywdzony otrzymał uderzenie w głowę twardym narzędziem. Został zaatakowany w bramie księgarni Kapitałka — wyjaśnił niechętnie Walczak. — W szpitalu powiedział nam, że tuż przed napadem gościł u pana. W jakim charakterze przyszedł do pana Sławomir Niemczyk?
Chromy nigdy wcześniej nie był przesłuchiwany przez policję. Teraz miał w trybie nagłym nadrobić te zaległości. Odnosił nieprzyjemne wrażenie, że jako główny podejrzany.
— W charakterze świadka... — odpowiedział, siląc się na spokój.
— Świadka? — Brwi aspiranta skoczyły w górę, a jego twarz przeciął ironiczny uśmiech. — Czyżby prowadził pan jakieś śledztwo?
— Można tak powiedzieć. — Chromy spuścił skromnie głowę.
— O co chodzi, panie redaktorze?
Patryk chrząknął, by zyskać na czasie.
— Od tygodnia prowadzę coś w rodzaju śledztwa. Dziennikarskiego śledztwa oczywiście — przyznał, czując jednocześnie, że się czerwieni. Zdawał sobie sprawę, że jego zwierzenia mogą się wydać śmieszne stróżom prawa. — Wiem, że to moje śledztwo nie jest zupełnie profesjonalne. Piszę tekst. Próbuję dowiedzieć się, jak zginął syn pana Niemczyka.
Obaj funkcjonariusze drgnęli, jakby chcieli poderwać się z krzeseł.
— To Niemczyk stracił syna?! — Aspirant Walczak z wrażenia nadmiernie poślinił ołówek, którym sporządzał notatki w służbowym kajecie. — Jak to się stało?! Kiedy?!
— Spokojnie, panowie. — Chromy podniósł w górę obie ręce, jakby chciał jakimś magicznym gestem ostudzić emocje. — To było dwadzieścia osiem lat temu.
— Kiedy?!
— W stanie wojennym.
— Ale jak? Dlaczego?
Chromy poczuł ból w skroni.
— Zaraz panom wszystko opowiem. Sławomir Niemczyk przyszedł tu jakieś cztery godziny temu...
***
Chudy, łysawy mężczyzna we flauszowym płaszczu ściągniętym staromodnym paskiem mógł mieć pod siedemdziesiątkę. Zadyszał się na schodach i Chromy od razu poczuł wyrzuty sumienia, że nie zaproponował mu przez telefon skorzystania z windy.
— Pan Niemczyk? — zagadnął, a gdy gość potwierdził skinieniem głowy, podał mu dłoń i zaproponował chwilę odpoczynku.
— Ma pan rację, dobrze mi to zrobi. — Sławomir Niemczyk oparł się o poręcz. Oddychał ciężko, a z jego zmęczonych płuc dobywało się przykre rzężenie.
— Astma, paskudztwo jedno! — usprawiedliwił się, lekko zawstydzony. — Jak się nie leczyło za młodu, to na starość człowieka przydusza. No tak, ale za młodu nie było na to ani czasu, ani pieniędzy. Wszystko szło na dzieci...
Słabość starego człowieka, a może wzmianka o dzieciach sprawiły, że Patryk Chromy pomyślał nagle ciepło o swoim gościu.
— To pan był u mojej żony, prawda? — zapytał Niemczyk.
— Tak. Chcę przypomnieć tę sprawę.
Emeryt spojrzał mu głęboko w oczy. Stary Niemczyk najwyraźniej próbował szybko oszacować wiarygodność rozmówcy.
— To ładnie z pana strony, koleghoooo... — Niemczyk zarzęził i przez chwilę znowu zmagał się z atakiem duszności.
— Może wody?
Mężczyzna machnął lekceważąco ręką.
— Żona mi mówiła, że dobrze panu z oczu patrzy — wydyszał. — Ale nie powiedziała panu wszystkiego, bo nie o wszystkim pamiętała. Zaskoczył ją pan wtedy, w poniedziałek. Nie potrafiła, biedulka, zebrać myśli. Dlatego uznałem, że muszę z panem porozmawiać. I to jak najszybciej. Wie pan, dorabiam sobie do emerytury jako woźny w Marcinku. Dzisiaj akurat miałem wolne, więc podjechałem tramwajem...
Chromy poprowadził Niemczyka do pokoju dla gości. Zaproponował mu kawę, ale gość znowu machnął zniecierpliwiony ręką.
— Nie przyszedłem do kawiarni, tylko w sprawie Roberta — żachnął się. — Jego śmierć... Ona ciąży mi na sumieniu. Ciągle sobie myślę, że to moja wina. Że go nie upilnowałem.
— Nie powinien pan tak myśleć — zaprotestował Patryk. — Nie miał pan przecież żadnych szans, by obronić syna.
— To prawda — westchnął Niemczyk. — I to mnie strasznie boli...
***
Aspirant Walczak poruszył się niespokojnie.
— Jak długo był u pana Sławomir Niemczyk?
— Nie odpowiem dokładnie, ale zeszła nam ładna godzinka... Może nawet godzina z kwadransem — poprawił się Chromy. Za wszelką cenę chciał, by policjanci nabrali do niego zaufania.
— Czy sprawiał wrażenie przybitego albo przestraszonego?
— Przestraszony nie był. Wręcz przeciwnie. A przybity jest od dawna. Od stanu wojennego, sami panowie rozumiecie.
— I rozmawialiście panowie o jego synu?
— Tak.
— Czyli było to umówione spotkanie?
— Umówiliśmy się telefonicznie. Chciał mi opowiedzieć, co ustalił w 1982 roku. Bo pan Sławek nie pogodził się z tym, że policja... — Chromy zawiesił głos, a zaraz potem się poprawił — ...że milicja nie ustaliła sprawców śmierci jego syna. I sam zaczął szukać jego morderców...
— Morderców?! — ożywił się znowu Walczak. — To było ich kilku?!
***
Chromy wcisnął klawisz zapisu na cyfrowym dyktafonie. Dioda na niewielkim korpusie urządzenia rozbłysła krwiście.
— Dlaczego postanowił pan sam szukać prawdy o śmierci syna? — zadał pytanie.
— No wie pan... To chyba oczywiste. — Niemczyk rozparł się w fotelu. — Nie wierzyłem milicji, a już tym bardziej tym bandziorom z zomo .
Niemczyk zakaszlał sucho, a w jego piersiach aż zarzęziło. Chromy wstał i uchylił okno, wpuszczając do wnętrza chłodne, wilgotne powietrze. Pomogło, jego gościowi nareszcie oddychało się lepiej.
— Ma pan jakieś dowody?
Zszarzałą twarz starego Niemczyka przeciął grymas smutnego uśmiechu.
— Młody człowieku — westchnął z lekką przyganą w głosie. — Widać, że miałeś to szczęście nie poznać tamtych żałosnych czasów. Wtedy nic nie było normalne. Kłamała władza, kłamała milicja, a na ulicy można było oberwać pod byle pretekstem. Gdybyś żył w tamtych czasach, wiedziałbyś, że znaleźć dowody na przestępstwa władzy było szalenie trudno. A już zwłaszcza takiemu szarakowi jak ja.
— To na czym oparł pan swoje przekonanie, że milicja tuszowała sprawę?
— Dobre pytanie. — Niemczyk uśmiechnął się znowu gorzko. — Niech pan sobie to wyobrazi... Traci pan w niewyjaśnionych okolicznościach dziecko, a potem ktoś przychodzi do pana, żeby powiedzieć, że nie warto o nic pytać, bo ma pan jeszcze inne dzieci... I o nie powinien teraz zadbać. Jak pan to nazwie? Dla mnie to było jak przyznanie się do popełnionego przestępstwa.
— Miał pan taką wizytę? Kiedy?
— Następnego dnia.
— Kto przyszedł? Milicja? zomo ?
— Nie wiem. To był smutny facet w skórzanym płaszczu. Wyglądał zupełnie jak gestapowiec. Ja wojnę pamiętam, wiem, co mówię.
***
Twarz aspiranta Walczaka skamieniała na kilka długich sekund. Posterunkowy Gromek również nie wiedział, co powiedzieć. Dopiero łoskot tramwaju przetaczającego się za oknem przywrócił policjantów do rzeczywistości.
— No tak... — bąknął niepewnym tonem Walczak. — Od początku wydawało mi się, że skądś znam to nazwisko. Sławomir Niemczyk to ojciec Roberta Niemczyka, prawda? To znaczy tego chłopaka pobitego na przystanku? Tego, który... — Walczak usilnie szukał precyzyjnego określenia. — ...który zginął w niewyjaśnionych okolicznościach?
Chromy skinął głową.
— Pewnie panowie o nim słyszeliście. Co roku w tym miejscu ludzie składają kwiaty. Działacze dawnej Solidarności są przekonani, że Roberta Niemczyka zatłukło zomo . Ale do dziś nie ma na to żadnych dowodów.
Aspirant Walczak westchnął znacząco.
— I o tym właśnie panowie rozmawialiście? — zapytał.
***
Stary Niemczyk zmrużył oczy, jakby niewidoczny projektor filmowy nagle wyświetlił na przeciwległej ścianie ruchome obrazy z przeszłości, a on chciał je dobrze zobaczyć i wiernie opisać.
— To było straszne — powiedział cichym głosem, który zadrżał ze wzruszenia. — Wiadomość o tym, że Robert dogorywa w szpitalu, przyszła do nas nazajutrz. Zadzwonili z oiom-u . Lekarz był wobec nas uczciwy, nie dawał dużych szans na przeżycie. Gdy przyjechaliśmy do Roberta, leżał ze skrwawioną i obandażowaną głową. Ukryli go wstydliwie za parawanem. Widać było, że życie z niego uchodzi. Nie odzyskał już przytomności, zmarł trzeciego dnia nad ranem. Pogrzeb był piękny. Zeszło się chyba z pół miasta. Znajomi i przyjaciele Roberta zrobili piękne klepsydry. Porozwieszali je na słupach i murach. Pamiętam, że zrywali je — jak to się wtedy mówiło — nieznani sprawcy. Ale klepsydr było tak dużo, że nie dali rady zniszczyć wszystkich...
W oczach starego Niemczyka pojawiły się łzy.
— Już wtedy, na pogrzebie, ludzie szeptali, że Roberta zatłukło zomo . Mnie nie trzeba było tego tłumaczyć, widziałem swoje w szpitalu. Od upadku na bruk chłopak nie miałby tak rozległych obrażeń. Oni głupstwa w tych swoich milicyjnych aktach napisali, że nie sposób ocenić, co było przyczyną tych rozległych urazów! Wiadomo, czym uderzyli mojego syna! Żeby to zresztą raz! Robert żył jeszcze, kiedy do naszych drzwi zastukał taki jeden. Machnął jakąś legitymacją i powiedział, żebyśmy przypadkiem niczego na własną rękę nie dochodzili, bo nie warto. „Macie jeszcze trzech synów” — tak nam powiedział. To była jawna groźba, przyzna pan. Ale byłem wtedy jakiś otumaniony, tak zszokowany całą tą sytuacją, a może i bezczelnością tego mężczyzny, że nie zareagowałem... Wściekła się za to moja żona. Dziwna sprawa, bo to zwykle taka spokojna kobieta. „Mordercy! Gestapo!” — skrzyczała tego tajniaka i zrobiła to tak głośno, że zaraz się wyniósł. To pod wpływem żony postanowiłem, że nie odpuszczę tej sprawy. Że nie pozwolę, by mi bezkarnie syna pobili. Jeszcze wtedy wierzyłem, że Robert przeżyje. Że z tego wyjdzie. Tym bardziej się starałem. Jeszcze tego samego dnia pobiegłem na tamten przystanek na Dąbrowskiego. Chodziłem jak opętany, zagadywałem ludzi. Nikt o niczym nie wiedział albo udawali, że nie wiedzą. Sam już nie wiem! Na płytach chodnika widziałem czerwoną plamę, ale nikt inny się tym nie przejmował. Nikt nie kojarzył jej z pobiciem mojego syna. Chodziłem, pytałem. Nic! Aż w końcu jeden taki starszy pan na przystanku powiedział, że to niemożliwe, żeby nie było żadnych świadków. Że musiał to widzieć ktoś z kamienicy. Wie pan, z tej obok Teatru Nowego. Chwyciłem się tego jak największej nadziei. Pobiegłem tam i zacząłem odpytywać ludzi. Nie chcieli ze mną rozmawiać. Albo od razu zamykali drzwi, albo zbywali mnie jakimiś półsłówkami, jakbym był trędowaty. To jeszcze bardziej utwierdziło mnie w przekonaniu, że coś tu nie gra. Gdyby chodziło o zwykłych chuliganów, nie mieliby powodów, żeby mi nie powiedzieć. A nie uwierzę, że żaden z mieszkańców tak dużej kamienicy nie obserwował ulicy w dniu tak wielkiej demonstracji! Tym bardziej że ci bandyci w kaskach i z pałami gonili tych z Solidarności po całym centrum aż do wieczora! Nie było tak, panie kochany?... Ale... Zaraz, zaraz... Był taki jeden starszy mężczyzna, chyba bez nogi, bo jak w drzwiach stanął, to się kulą podpierał. On jeden nie trzasnął mi drzwiami, tylko mnie cierpliwie wysłuchał. A potem nawet chciał mi coś opowiedzieć, ale przypadkiem napatoczyła się jakaś sąsiadka z góry i ten pan spanikował. Szybko wycofał się do mieszkania, a potem mi już nie otworzył.
— Pod jakim mieszkał numerem?
— Mój Boże, po tylu latach już nie pamiętam. Zdaje się, że na drzwiach mieszkania wisiała jakaś mosiężna figurka... Ale nie jestem pewien.
— Był pan jeszcze kiedyś u tego inwalidy?
— Jeszcze dwa razy. Długo stałem pod jego drzwiami i dzwoniłem, ale już nigdy więcej mi nie otworzył...
Tamtego dnia schodziłem chyba kilka kamienic na Dąbrowskiego. Byłem jak obłąkany, do domu wróciłem z niczym. Następnego dnia przeszedłem trasę, którą musiał pokonać Robert, zanim go dopadli. Przespacerowałem się mostem Teatralnym i Fredry w tę i z powrotem, wypytywałem przechodniów, kogo tylko popadło. Wpadłem nawet do Wuzetki, przepytałem portiera i kelnerów. I znowu nic. Aż mi się płakać chciało, że nikt mojego Roberta nie widział! Nikt o niczym nie słyszał, chociaż na ulicy leżały jeszcze resztki po milicyjnych granatach z gazem łzawiącym. Czy to w ogóle możliwe?! W desperacji poszedłem na Kochanowskiego, na komendę milicji. Chciałem się zobaczyć z tymi funkcjonariuszami, którzy podobno wezwali karetkę. Niech mi opowiedzą, jak to wyglądało w ich oczach. Może coś wyłapię albo wyczuję. Może coś ich zdradzi. Ale też nic! W komendzie odesłali mnie na Taborową. Pan wie, pod koszary zomo . A tam to już żadnej szansy na rozmowę nie było. „Pan się oddali” — tyle mi tylko powiedzieli na strażnicy. I pogrozili, że mnie zamkną na czterdzieści osiem godzin, jak będę im sprawiał trudności. Co było robić, panie Chromy? Co było robić?
***
Aspirant Walczak poruszył się na krześle. Od dłuższego czasu czuł się nieswojo, więc postanowił zmienić temat rozmowy.
— Czy podejrzewa pan kogoś o chęć napaści na Sławomira Niemczyka? — zapytał.
— Nie mam podstaw, by posądzać o to kogokolwiek — odpowiedział zgodnie z prawdą Chromy. — Może to był przypadek? Może Niemczyk po prostu znalazł się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze?
— Być może — mruknął Walczak.
Zamknął swój notes i spojrzał dziwnym wzrokiem na podwładnego. — Chyba nie mamy już więcej pytań do pana. Przynajmniej na razie. Gdyby pan sobie coś jeszcze przypomniał...
Policjant sięgnął do kieszeni służbowej kurtki i wyciągnął z niej swoją wizytówkę.
— ...to proszę do mnie zadzwonić.
Wstając z krzesła, głęboko się nad czymś zastanawiał.
— A swoją drogą, to smutna historia z tym synem Niemczyka — odezwał się w końcu. — I mówi pan, że milicja niczego nie ustaliła?
— Nie. Wie pan, jakie wtedy były czasy.
— No tak. Aż się nie chce w to wierzyć — pokręcił głową aspirant. — A zresztą, nieważne. Do widzenia panu!
Funkcjonariusze zamierzali już wyjść, ale Patryk zagrodził im drogę.
— Jedno pytanie, jeśli wolno... W którym szpitalu leży stary Niemczyk?
Noc była wyjątkowo zimna jak na tę porę roku.
Paskudny deszcz smagał zarośniętą twarz mężczyzny, który równo o północy stanął nad wielkim kraterem. Zmoczona gęsta broda swędziała go jak cholera, ale nie ona była teraz najważniejsza.
Z dołu unosiły się gęste opary mgły.
Zapowiadały udane łowy.
Machnął ręką na chłód przenikający jego stary sweter i ortalion.
Zanim ruszył pewnym krokiem w dół, rozejrzał się uważnie po koronie dołu.
Żadnego ruchu.
Żadnego światła.
Żadnego dźwięku.
I żadnej konkurencji.
Uśmiechnął się sam do siebie, szczerząc pożółkłe zęby. Nie wierzył własnemu szczęściu.
Gdy schodził ostrożnie po stromym zboczu, poczuł się nagle szczęśliwy.
Bezpieczny.
I najważniejszy.
Poczuł się królem tego miejsca.
Królem Wielkiego Kotła.
Chromy biegł w zimnym wiosennym deszczu w stronę Starego Miasta, rozpryskując kałuże na nierównym trotuarze. Na zakręcie w Podgórną pośliznął się i omal nie wpadł pod tramwaj pnący się w górę ulicy. Zobaczył przerażone oczy motorniczego i sam też się nieźle wystraszył. Zdołał jednak wyhamować na skraju chodnika. Machnął motorniczemu ręką na znak przeprosin i puścił się biegiem w dół Podgórnej.
Za chwilę był już na Szkolnej. Mokre kostki bruku migotały odbitym blaskiem neonów. Przemoczony do suchej nitki dopadł do szklanych drzwi prowadzących do izby przyjęć. Jego nagłe wtargnięcie wystraszyło pielęgniarkę siedzącą w dyżurce.
— Taaaak? — wychyliła się zza okienka, spoglądając na niego niepewnym wzrokiem.
— Szukam Niemczyka.... Sławomira Niemczyka — wydyszał, z trudem łapiąc oddech.
— Na pewno jest u nas?
— Tak twierdzi policja. Przywieźli go tu jakąś godzinę temu.
— A, tak... — Piguła w nieco przyciasnym białym fartuchu nagle sobie coś przypomniała. — Pamiętam. To pewnie ten starszy pan z rozbitą głową. Niech pan biegnie na drugie piętro.
— Dzięki! — rzucił w jej stronę i skoczył ku schodom.
Przeskakiwał po trzy stopnie naraz niczym wytrawny płotkarz. Prawie zgubił oddech, gdy wpadł na drugie piętro. Długi korytarz prowadził ku szklanej przegrodzie z podświetlonym napisem oiom .
Niespodziewanie po drugiej stronie drzwi pojawił się mężczyzna w białym kitlu. W ręce niósł plik jakichś kart.
— Halo! — Patryk pomachał ręką do lekarza i podbiegł do drzwi.
Stawiały opór, bo klamka była po drugiej stronie. Na szczęście łapiduch zauważył ruch chłopaka. Szybkim krokiem podszedł do szklanej ściany i uchylił drzwi.
— Pan do kogo?
— Do Sławomira Niemczyka. Wiem, że tu jest.
Otyły mężczyzna po pięćdziesiątce poprawił stetoskop na piersi.
— Przepraszam, a kim pan jest? — zapytał niezbyt przyjemnym tonem.
— Synem — skłamał bez zastanowienia.
— Ma pan jakiś dokument?
Nie odpowiedział, bo sytuacja zrobiła się kłopotliwa.
— Więc?
— Panie doktorze, proszę mnie wpuścić! Co mu się stało?! — nie wytrzymał.
Łamiący się głos Chromego wydał się lekarzowi wystarczająco wiarygodny.
— Było groźnie, proszę pana. W tym wieku każde uderzenie w głowę może być ostatnie.
— Czy...
— Już nic mu nie grozi. Proszę wejść.
Chromy skwapliwie skorzystał z zaproszenia i grzecznie pospieszył za lekarzem.
Mężczyzna w kitlu zaprowadził go do jednej z niewielkich sal. W pomalowanym szarą olejnicą pokoju stało tylko szerokie łóżko i aparatura podtrzymująca życie. Leżącego Niemczyka opinała sieć różnokolorowych kabli, kończących się przylepkami na porośniętej siwymi włosami, zapadniętej piersi pacjenta. Z nosa staruszka wychodziły dwie wąskie plastikowe rurki. Miał szczelnie zabandażowaną głowę. Nad prawą skronią przez biel opatrunku prześwitywała czerwień.
— Syn do pana — powiedział lekarz.
Nie zdążył pojąć makabryczności swojej zapowiedzi, bo natychmiast cofnął się w głąb korytarza, by poinstruować Chromego, że wizyta powinna być krótka.
Patryk przestąpił przez próg. Zmrużone oczy pacjenta śledziły jego kroki ku łóżku.
Starszy pan nagle zachrypiał. Patryk musiał się pochylić, by go zrozumieć.
— A już myślałem, że to mój Robert do mnie przyszedł...
— wysapał słabym głosem Niemczyk.
Chromy poczuł nagle dreszcz na plecach.
— Kto to zrobił?! — zapytał. — Kto pana pobił, panie Sławku?!
Emeryt skrzywił się w smutnym uśmiechu.
— Nic nie pamiętam — powiedział cichym głosem. — Zupełnie nic. Szedłem do Kapitałki, pan wie, tej księgarni w sieni ptpn . Chciałem sprawdzić, co mają nowego. Wszedłem do bramy... i więcej już nic nie pamiętam. Jakby nagle zgasła latarnia. Podobno ktoś mnie znalazł i zawiadomił pogotowie.
Chromy spojrzał ze współczuciem na głowę Niemczyka.
— Pewnie boli? — To pytanie wydało mu się nagle strasznie głupie, ale nie wpadł na nic bardziej stosownego.
— Jak cholera. — Stary Niemczyk nadrabiał miną. — Ale jeszcze się mnie w niebie nie spodziewają...
— Ukradli coś panu?
— Chyba nie... Pieniądze i dokumenty mam.
— Jak pan sądzi, kto to mógł zrobić?
Stary Niemczyk raz jeszcze uśmiechnął się krzywo. A potem przeniósł wzrok w stronę ciemnego okna.
— Nie wiem, co odpowiedzieć — wyszeptał. — I tak mi pan nie uwierzy.
A więc było ich czterech!
Chromy oderwał się na chwilę od lektury tekstu sprzed niemal dwudziestu lat. Zszywka w zakurzonych okładkach zawierała pożółkłe ze starości, archiwalne wydania gazety. Zalatujący pleśnią zbiór dawno przebrzmiałych wieści.
Przetarł oczy i rozejrzał się raz jeszcze po tonących w półmroku półkach redakcyjnego archiwum. W epoce szybkiego Internetu i wszechobecnego Facebooka oprawione w skaj roczniki gazet wydały mu się czymś równie anachronicznym jak adapter jego ojca. Należały zdecydowanie do świata, który już przeminął. Chociaż, jak się okazuje, nie całkiem.
Znowu pochylił się nad zszywką ze starą gazetą.
Dwadzieścia lat wcześniej, gdy w Polsce zmieniło się niemal wszystko, próbowano osądzić czterech zomowców, podejrzanych o śmiertelne pobicie Roberta Niemczyka. Na czarno-białej fotografii kiepskiej jakości Chromy zauważył ledwie zarys sylwetek oskarżonych. Ich twarze były tak rozmazane, że czarne paski, nałożone im na oczy przez redaktora wydania, wydawały się zupełnie zbędne.
Patryk przetarł wierzchem dłoni zmęczone oczy, a potem rozmasował sobie ścierpnięty kark. Kiepska sprawa, pomyślał, i poczuł wzbierającą irytację. Ponownie pochylił się nad tekstem z 1991 roku.
Oskarżeni Marek N., Ryszard G., Waldemar R. i Piotr R. nie przyznali się do zarzucanych im czynów. Przed sądem kilkakrotnie powtarzali, że są niewinni. Marek N. stwierdził, że proces jest — jak się wyraził — „ukartowaną zemstą polityczną” na byłych funkcjonariuszach mo...
Mówili tak, bo rzeczywiście byli niewinni? A może po latach powtarzania tej kwestii sami już w nią uwierzyli? — zastanawiał się dziennikarz.
...Marek N. i Waldemar R., którzy według ustaleń prokuratora znajdowali się najbliżej pobitego, tłumaczyli, że nie wiedzą, w jaki sposób doszło do licznych obrażeń ciała Roberta Niemczyka w obrębie głowy. Przed sądem zeznali, że zrobili wszystko, co było możliwe, by pomóc ciężko rannemu, i natychmiast powiadomili pogotowie ratunkowe. Karetka pogotowia przyjechała na miejsce kwadrans później...
— Niezły czas jak na komunę — syknął Chromy. — Z drugiej strony, wszystko działo się w centrum miasta, więc chyba jednak karetka przyjechała późno. Za późno.
...Przypomnijmy: lekarz Marcin A., przesłuchiwany podczas poprzedniej rozprawy, zeznał, że Niemczyk trafił na oddział intensywnej terapii ze zmasakrowaną częścią twarzową głowy. U pacjenta stwierdzono ostrą niewydolność oddechowo-krążeniową.
Zapytani przez sąd o stan Niemczyka, byli funkcjonariusze zomo potwierdzili, że chłopak obficie krwawił. Nie potrafili jednak odpowiedzieć, jak doszło do tych ciężkich obrażeń.
No nie, to skandal! — coś w środku aż w nim jęknęło. Niemożliwe, żeby się z tego wymigali!
Przekartkował zszywkę z 1991 roku w poszukiwaniu informacji o wyroku. Miesiąc później znalazł czołówkę z bijącym po oczach tytułem: „Niewinni”.
Sąd Wojewódzki w Poznaniu uniewinnił byłych funkcjonariuszy zomo od zarzutu śmiertelnego pobicia Roberta Niemczyka w 1982 roku. W uzasadnieniu sąd podkreślił, że z przyczyn obiektywnych nie udało się mu wyczerpać wszystkich możliwości dowodowych.
— Choć w zdroworozsądkowym i społecznym odczuciu brak związku między działaniami byłych funkcjonariuszy a śmiercią Niemczyka wydaje się niemożliwy, to jednak sąd Rzeczpospolitej Polskiej musi brać pod uwagę realne dowody w sprawie — uzasadnił sędzia, ogłaszając wyrok. — Wobec braku wiarygodnych dowodów, w tym zeznań świadków, potwierdzających udział funkcjonariuszy w pobiciu Roberta Niemczyka, sąd — kierując się koronną zasadą wymiaru sprawiedliwości, jaką jest domniemanie niewinności — oddalił zarzuty prokuratury.
Po ogłoszeniu wyroku skład sędziowski oraz byłych funkcjonariuszy zomo pożegnały okrzyki publiczności: „Hańba!” Prokurator Stanisław Grzywna zapowiedział apelację od wyroku...
Chromy sięgnął po długopis.
Stanisław Grzywna — zanotował sobie w notesie.
Zaraz potem spojrzał na nazwisko autora tekstu. Był nim ten sam dziennikarz, który pisał poprzednie relacje.
Jacek Niewierny — napisał na marginesie Chromy.
Z nim też muszę porozmawiać.
***
Komórka zawibrowała na biurku tak gwałtownie, że omal nie spadła na poplamioną kawą wykładzinę.
Noc za oknem redakcji była ciemna jak smoła. Kto u licha chce z nim rozmawiać?
— Słucham...
— Pati? — Chromy nienawidził, kiedy szef zwracał się do niego w ten sposób. — Słyszysz mnie?
Sebastian Wodny, naczelny redakcji wiedział, jak pognębić podwładnych, i robił to nadzwyczaj często.
— Tak, słucham — odpowiedział, z trudem powstrzymując ziewnięcie.
— Słuchaj, Pati. Przyspieszenie! Tekst musi powstać najpóźniej do końca tygodnia, rozumiesz?!
— No i będzie — zeźlił się Patryk, starając się przypomnieć sobie, czy jeszcze jest wtorek, czy już może środa. — Będzie, zgodnie z ustaleniami.
— Wiem, że będzie. Ale muszę ci powiedzieć coś jeszcze. Dostałem cynk, że za tematem chodzi konkurencja.
Też mi nowina, pomyślał dziennikarz. Jego szef najwyraźniej zbyt wiele czasu spędza ostatnio za biurkiem. Czy zatracił swój słynny dziennikarski zmysł, skoro odkrywa tak oczywistą prawdę, że w Poznaniu istnieją też inne gazety?
— Wiem — mruknął niechętnie Chromy. — Ale czy to coś zmienia w naszej... w mojej sytuacji?
— No jasne! Musisz zdążyć do soboty, rozumiesz? I musisz to zrobić perfekcyjnie!
Patryk spojrzał na ekran komputera. Widniało na nim odszukane w Internecie zdjęcie siwego, uczesanego na bok mężczyzny po pięćdziesiątce. Twarz prokuratora Grzywny.
— Spoko, szefie — warknął. — Czy kiedykolwiek nie napisałem czegoś na czas?
Ochrypły od papierosów głos naczelnego nabrał nagle rzadko u niego spotykanej miękkości.
— Wiem, wiem, Pati. Nie wkurzaj się, tylko zasuwaj. A jak napiszesz, nagroda cię nie ominie.
— Wolałbym dostać w końcu etat.
Redaktor Wodny chrząknął znacząco, co miało zapewne sugerować, że wypadły mu właśnie inne, kolosalnie ważne obowiązki.
— Pogadamy o tym jutro. Albo lepiej w przyszłym tygodniu. Wtedy będę luźniejszy.
— No jasne, szefie. No jasne...
***
Na ekranie plazmy podwieszonej u sufitu Czerwonego Sombrero gimnastykowała się Lady Gaga, podrygująca wraz z grupką fanek w mocno chaotycznym teledysku.
— Nareszcie! — ucieszył się na jej widok Jarek Sosenka, weteran poznańskiego radia, ocierając wnętrzem dłoni pianę z ust. — Za długa ta żałoba narodowa. Nic innego się nie dzieje.
Patryk Chromy również pociągnął łyk piwa i spojrzał na kumpla. Długie włosy kładły się na ramiona Sosenki, upodabniając go nieco do anioła z kościelnych obrazów. Główny dostawca newsów dla lokalnego radia był już po robocie i najwyraźniej szukał rozrywki.
Patryk przez chwilę wahał się, czy zadać to pytanie.
— Te, Jaro, od kiedy pracujesz w radiu? — zapytał w końcu.
— Od piętnastu... Nie, od szesnastu lat. A co?