5,99 €
Padł trup - musi być i sprawca. W poszukiwaniu zabójców komisarz przemierza świat. Pomiędzy Warszawą, Nowym Jorkiem, a Olsztynem natrafia na całe zastępy gangsterów i terrorystów, ale również podejrzanych, choć szacownych, prawników czy potentatów prasowych. Sprawa zatacza coraz szersze kręgi, dotyka w końcu nawet prawdziwych sprawców tragedii z 11 września. Powieść z kluczem. Fikcyjnych bohaterów łatwo utożsamić z prawdziwymi postaciami życia publicznego. Ciekawa propozycja dla czytelników thrillerów politycznych Tomasza Sekielskiego.-
Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:
Małgorzata Todd
Saga
Mój pierwszy milion
Zdjęcie na okładce: Shutterstock
Copyright © 2006, 2022 Małgorzata Todd i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788728400562
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Dla ułatwienia poruszania się w świecie wielu nowych znajomych, będących bohaterami tej książki, został sporządzony spis, w którym poszczególne postacie przypisane są odpowiednim kręgom. Dołączona do książki zakładka ułatwia rozeznanie kto jest kim. Chociaż warto pamiętać, że tak naprawdę kto jest kim, okaże się dopiero na końcu.
Opisywane wydarzenia, prócz faktów historycznych powszechnie znanych, są fikcją literacką. Podobnie, postacie tu opisane nie są portretami osób znanych, nawet jeśli chwilami tworzą takie pozory.
Powieść jest z gatunku literatury lekkiej, łatwej i przyjemnej, zwłaszcza dla Czytelników, którym myślenie sprawia przyjemność.
– Wiem, że masz żonę – powiedziała po angielsku nawet nie odwracając się w jego stronę. Szli wąską ścieżką Kasprowego Wierchu w kierunku stacji kolejki linowej. Byli ostatnimi turystami tego dnia, a właściwie już wieczoru, który zapadł tak nagle, że zastał ich na grani. Sierp księżyca skąpo oświetlał wąską, oblodzoną dróżkę.
– Mów po polsku – zaproponował. – Przecież już umiesz.
Zatrzymała się i odwróciła w jego stronę.
– Nie czas na żarty – mówiła nadal po angielsku z silnym nowojorskim akcentem. W białym narciarskim stroju jedynie twarz i ciemne długie włosy wymykające się spod kaptura kontrastowały ze śniegiem. Pomyślał, że można by zrobić świetne zdjęcie, tylko trzeba by było zdecydować się na odpowiedni czas naświetlania. Flesz wszystko popsuje.
– Zaczekaj – powiedział. Chciał chwycić ją za rękę, nie wiadomo jednak dlaczego zawahał się. Nie, to jednak nie był odpowiedni moment na artystyczne hobby.
– Wiem również, jak zdobyłeś dyplom magistra – zbliżyła swoją twarz do jego twarzy. Czuł jej oddech, woń drogich perfum. Dawniej te zapachy przyprawiały go o zawrót głowy. Tak cudownie było łączyć zamiłowanie do fotografii z miłością, no może pożądaniem, do modelki. Poznali się pół roku wcześniej w Nowym Jorku. Razem przeżyli niejedną piękną chwilę. Ich wspólne zdjęcia, to jest jego jako autora, a jej jako modelki, zaczęły ukazywać się na łamach znanych magazynów. A wszystko zaczęło się od tamtych pamiętnych wrześniowych ujęć. Dały one początek jego artystycznej karierze. Stał się kimś w rodzaju eksperta od fotografowania modelek na tle metropolii. Rzym i Paryż były kolejnymi etapami ich wspólnej przygody.
Niewykluczone jednak, że przyjazd do Warszawy należałoby zakwalifikować jako błąd.
I to z niejednego powodu.
– Dużo o mnie wiesz. Co zamierzasz z tą wiedzą zrobić? – nawet nie próbował niczemu zaprzeczać. Wyciągnął rękę żeby ją dotknąć, ale ona cofnęła się o krok.
– To będzie zależało od ciebie. Wiesz czego pragnę. Jeśli dostanę wszystko czego chcę, nikomu nic nie powiem.
– Tak właśnie myślałem – podszedł bliżej z uśmiechem na twarzy, który było widać nawet przy nikłej księżycowej poświacie.
– Nie wiem tylko jednego – patrzyła uważnie w jego oczy. – Kto wtedy, świtem jedenastego września, telefonował do ciebie z Warszawy.
– Nie pamiętam.
– Przypomnij sobie, a ja obiecuję zapomnieć co wcześniej powiedziałam.
Był to moment ostatecznej decyzji. Mógł jeszcze zmienić plan. Nie zaszło jednak nic nieprzewidzianego. Od dawna spodziewał się usłyszeć od niej takie właśnie zapewnienie.
– Widzisz – powiedział możliwie łagodnym tonem – jesteś ładną dziewczyną, ale nie na tyle piękną, żeby wybaczyć ci głupotę.
– Licz się ze słowami.
– Nie muszę. Usłyszałaś właśnie ostatnie, jakie do ciebie wypowiedziałem. – Chwycił ją za gardło w sposób nie pozostawiający szans obronie. Upadek ciała ze stoku na słowacką stronę był prawie bezgłośny. W jakiś czas później ruszyła lawina. Jej łoskot doleciał do stacji kolejki linowej w momencie gdy ostatni gość wsiadał aby zjechać do Zakopanego.
Nowy klient czekał na detektywa Grzegorza Górskiego w jego biurze. Sekretarka poczęstowała go kawą, którą zdążył wypić zanim zjawił się detektyw. Uścisnął dłoń gościa, jak zwykle trochę za mocno. Właściwie to co go wyróżniało, to ten właśnie zbyt mocny uścisk dłoni. Wszystko inne można by śmiało określić jako cechy przeciętne. Był mężczyzną w średnim wieku, średniego wzrostu, średniej budowy ciała. Ubierał się zawsze tak, żeby zlewać się z tłem. Ta cecha była świadomym kamuflażem koniecznym w zawodzie, który wybrał.
– W czym mogę pomóc? – spytał.
– Rozmawiałem z pana sekretarką o przyszłych wyborach. Ona najwyraźniej nie widzi zagrożeń, a przecież nikt nie zastąpi naszego obecnego prezydenta. To wybitny mąż stanu. Powinno się zmienić konstytucję, żeby jeszcze raz mógł kandydować. Nikt inny mu nie dorówna.
– Proponuje pan naśladować Białorusinów?
– No, wie pan! Tego się po panu nie spodziewałem. Musi pan przecież przyznać, że nasz prezydent to wybitny mąż stanu.
Gość najwyraźniej, z sobie znanych powodów, lubił nadużywać tego patetycznego określenia, które zdaniem Grzegorza, do Aleksandra, złośliwie przezwanego Prawdomównym, szczególnie nie pasowało.
– Przyszedł pan porozmawiać o polityce, czy w jakiejś konkretnej sprawie? – spytał.
– Konkretnej. Policja jest skorumpowana i nie słucha co mówię. Powinno się coś z tym zrobić.
– Może powinien pan złożyć doniesienie do prokuratury. Ja jestem tylko prywatnym detektywem.
– Wiem – przerwał niecierpliwie starszy człowiek. – Dlatego do pana przyszedłem.
– Słucham zatem z całą uwagą – zadeklarował GG, jak go często skrótowo nazywano.
– Nazywam się Apolinary Pieczyk i jestem teściem Marka Kowalskiego – urwał czekając zapewne na reakcję na to nazwisko, ale ponieważ detektyw nie przerywał, ciągnął dalej. – Mam nadzieję, że wie pan kim jest Marek Kowalski?
– Biznesmenem.
– Hochsztaplerem. Wszystko co ma zawdzięcza mojej córce.
– Skoro są małżeństwem...
– Policja nie chce go aresztować.
– Za co?
– Proszę pana, bierze pan tę sprawę czy nie? – Apolinary Pieczyk był już bardzo poirytowany.
– Nadal nie rozumiem, czego pan ode mnie oczekuje.
– Udowodnienia mojej córce, że jej mąż czyha wyłącznie na jej majątek.
– Obawiam się, że jest to sprawa dla psychologa nie dla detektywa.
– Wiedziałem. Wszędzie, na każdym kroku, zmowa.
Gość zerwał się z krzesła i nagle przystanął jakby coś go zabolało. Próbował wyprostować się z godnością, ale ponieważ mu się to nie udało, na odchodnym trzasnął drzwiami.
– O! Widzę, że macie naszego klienta – powiedział podkomisarz Sterczyński witając się z sekretarką.
– Zapraszam – Grzegorz stanął w drzwiach łączących oba pokoje, jego i sekretariat. – Znasz Apolinarego Pieczyka?
– To nasz stały klient.
– Rzeczywiście – przyznał GG. – Wspominał coś o opieszałości olsztyńskiej policji.
– Nie jestem psychologiem, ale na mój gust facet cierpi na manię prześladowczą. Odkąd jego córka rozwiodła się z poprzednim mężem pijakiem i wyszła za tego hotelarza, jej ojciec oskarża zięcia o malwersacje, pobicia i wszystko co możliwe, a nawet niezbyt prawdopodobne. Co jakiś czas zgłasza zaginięcie córki, albo wnuczki. I stale to samo, brak potwierdzenia w faktach.
– Myślisz, że to on rozsiewa plotki o Marku Kowalskim?
– Tego bym mu akurat nie przypisywał. U nas o każdym, kto ma nieco więcej od innych mówi się źle.
– Fakt. Nie lubimy milionerów – przyznał Górski.
– Co u ciebie? Podobno nas opuszczasz.
– Plotki – GG machnął niechętnie ręką.
– Mówiono mi, że dostałeś propozycję z Warszawy i zwijasz kram.
– To nie tak. Oficjalnej propozycji nie dostałem i nawet nie wiem czy ją dostanę. Gdyby nawet, to do zakończenia bieżących spraw, poprowadzi je mój wspólnik, a jak dobrze będzie mu szło, firma zostanie ze mną, albo beze mnie.
– Ma pan gościa. Pani Monika – powiedziała sekretarka przez uchylone drzwi.
– To ja znikam – zadeklarował Sterczyński podrywając się z krzesła.
*
– Coś mu się stało? – spytałam wchodząc. – Wybiegającypolicjant niemal mnie potrącił w przejściu.
– Nic. Znasz go przecież. Nie umie chodzić, zawsze biega i wszystkim się zdaje, że do pożaru, ale to tylko taki sposób bycia – zapewnił Grzegorz. – Miło cię widzieć.
– Wpadłam tylko się pożegnać. Wracam do Warszawy– powiedziałam odgarniając długie jasne włosy ruchem charakterystycznym dla popularnej dziennikarki telewizyjnej o tym samym, co ja imieniu. Podobne uczesanie i ten sam zawód upodabniały nas trochę do siebie, ale na tym koniec. Wiedziałam, że daleko mi do drapieżności mojej sławnej koleżanki.
– Zaczekaj, to może pojedziemy razem – odparł Grzegorz.
– Naprawdę? Co z twoim przeniesieniem?
– Sprawa w toku – powiedział.
Myślałam, że coś doda, ale on zamilkł swoim zwyczajem pozostawiając mi inicjatywę prowadzenia rozmowy. Oboje mamy zawody polegające w dużym stopniu na uważnym słuchaniu naszych rozmówców. Co innego jednak zadawanie pytań prowadzących do wytyczonego celu, a co innego rozmowa towarzyska. Grzegorz jakby nagle to zrozumiał bo zadał pytanie właśnie z gatunku tych do niczego nie prowadzących.
– Czy wiesz, jaką dzisiaj mamy rocznicę? – spytał.
– Pewnie, 22 lipca, dawny E. Wedel – powiedziałam siadając.
– Zaskakujesz mnie erudycją – roześmiał się. Patrzył jak zakładam nogę na nogę.
Na dzisiejsze spotkanie wybrałam sukienkę z mnóstwem nieregularnych falbanek raczej odsłaniających niż zasłaniających dekolt. Obecna moda pozwala też pokazać smukłe nogi, jeśli się takie posiada. Gdyby ktoś w tej chwili zarzucił mi, że jestem kokietką, nic nie miałabym na swoją obronę, no może tylko to, że rzeczywiście zależy mi na GG.
– Nie zapominaj, że młodość moich rodziców upłynęła w PRL-u. Gdyby tego święta nie zniesiono, to mielibyśmy długi weekend, bo dzisiaj mamy piątek.
– A tu się mylisz.
– Piątek – powtórzyłam z uporem.
– W PRL-u w soboty się pracowało, a łączenie jakichkolwiek świąt choćby z urlopem źle było widziane. Ale to już bardzo zamierzchłe czasy – wygłosił tonem starego kaznodziei.
Nasza przyjaźń, zapoczątkowana wspólnym sukcesem zawodowym, rozwijała się pomyślnie. Udało nam się zdemaskować i w końcu doprowadzić do aresztowania groźnego gangstera. Sukces zaowocował dla mnie propozycją pracy w stolicy. Czy przyczynił się do propozycji powrotu na dawne stanowisko dla Grzegorza, trudno powiedzieć. On sam twierdzi, iż raczej zmiany personalne tam na górze spowodowały, że sobie o nim przypomniano.
– Tak bym chciała żebyśmy oboje pracowali w stolicy – powiedziałam.
– Ty już jesteś tam prawie od roku. Jak ci się układa?
– Bardzo dobrze. Najważniejsze, że mam gdzie mieszkać.
– Coś wspominałaś o mieszkaniu po dziadku. Jest twoje?
– Jeszcze nie i prawdopodobnie będę mogła w nim mieszkać tylko do czasu pełnoletności kuzynów, którym dziadek je zapisał. Na razie tym się nie martwię. Udało mi się zaprzyjaźnić już z całą redakcją. Marzy mi się jednak żebyśmy znowu razem podziałali.
– Marzenia się sprawdzają. Bądźmy dobrej myśli.
– Właśnie – podchwyciłam skwapliwie. – A ty gdzie będziesz mieszkał, jak cię przeniosą?
– Na Kruczej.
– Masz własne mieszkanie?
– Zatrzymam się u siostry. Później coś sobie wynajmę. Za wcześnie o tym mówić.
*
Po wyjściu Moniki Grzegorz ostro wziął się do pracy. Gdyby rzeczywiście przeniesienie do Warszawy miało dojść do skutku, trzeba wyczyścić możliwie jak najwięcej spraw. Rozciął pierwszą z kopert, które do wczoraj leżały na jego biurku. Zawierała krótki list zapowiadający następną przesyłkę i czek na pięćset euro. Bank Epoka ma wszędzie swoje oddziały, nie będzie więc problemu ze zrealizowaniem czeku. Problem może być z realizacją niesprecyzowanego zamówienia. Pytanie, czy to, czego klient oczekuje za te pieniądze, da się zrobić.
Druga koperta zawierała jeszcze większą niespodziankę. Wysypało się z niej kilka zdjęć bez podpisu i komentarza. Przedstawiały osoby znane publicznie. Ciekawe, po co je przysłano? Oba listy zostały nadane w Warszawie. Na odwrocie jednego ze zdjęć ktoś napisał flamastrem pytanie: „Kto jest PIERWSZYM?” Dalsze szczegółowe oględziny niczego więcej nie przyniosły.
– Dziękuję, że zgodził się pan ze mną spotkać – powiedziałam podając rękę na przywitanie. Zanim usiadłam odgarnęłam długie włosy, niesfornie opadające na twarz. Może powinnam coś z nimi zrobić? Skojarzenia z tamtą Moniką niekonieczne muszą dobrze wpływać na ludzi, z którymi przeprowadzam wywiady. Zanim usiadłam, ustawiłam koło krzesła sporych rozmiarów walizkę kupioną przed chwilą.
– Cała przyjemność po mojej stronie – odpowiedział szarmancko mężczyzna w jasnym garniturze. Wstał od stolika na przywitanie. Był wysoki, dobrze zbudowany i chociaż ciemne okulary nie pozwalały widzieć wyrazu oczu, łatwo jednak było dostrzec uśmiech. – Wybiera się pani w podróż?
– Jeszcze nie teraz. Przechodziłam obok sklepu z walizkami i pomyślałam, że jest mi potrzebna przed urlopem. Nie chciałam się spóźnić na spotkanie, więc wzięłam ją ze sobą.
– Rozumiem. – Ogródek kawiarni na rynku Starego Miasta w której się umówiliśmy dawał upragniony cień pod parasolami.
Donice z drzewkami i skrzynki pełne kwiatów tworzyły atmosferę prawdziwego ogrodu. Kiedy zamówienie u kelnera zostało złożone, zamierzałam przystąpić do pierwszego pytania, ale moją uwagę przyciągnął mężczyzna siedzący w sąsiednim kawiarnianym ogródku.
– Piasek-Piaseczny – wyrwało mi się. Nie powinnam tak się zachowywać, to nieprofesjonalne, skarciłam się w duchu, ale było za późno żeby ten błąd naprawić.
– Chciałaby pani z nim zrobić wywiad? – biznesmen, z którym zamierzałam przeprowadzić rozmowę spojrzał w tym samym kierunku.
– Ależ nie – zapewniłam z całą szczerością, na jaką mogłam się zdobyć. – Wywiad będzie przecież z panem i nikim innym.
– Jedno drugiego nie wyklucza.
– Zna go pan?
– Tak, ale nie jest tym, za kogo pani go uważa.
– Jak mam to rozumieć?
– Nazywa się Zdzisław Kaczorowski. Jest elektronikiem, nie aktorem. Pracował dla mnie – oznajmił Tadeusz Łukowski.
– I co, nie sprawdził się?
– Jako informatyk był w porządku.
– A jako kto nie był w porządku? – podchwyciłam.
– Widzę, że przy nim mam nikłe szanse. No, więc jak?Z kim woli pani przeprowadzić ten wywiad.
– Przepraszam za to całe zamieszanie – przybrałam rzeczowy ton. – Jak skomentuje pan zarzuty postawione panu przez dwa poczytne tygodniki?
– Są przedwczesne – Tadeusz Łukowski patrzył gdzieś w bok, jakby chciał uniknąć mojego wzroku. Tak to w pierwszej chwili odczytałam, ale po chwili zdałam sobie sprawę, że udzielający mi wywiadu mężczyzna kogoś obserwuje i nie byłto ten człowiek, o którym przed chwilą rozmawialiśmy. Ten ktoś musiał być gdzieś za moimi plecami.
– Sporo się o panu ostatnio mówi – ciągnęłam dalej, próbując jednocześnie odwrócić się za siebie, żeby zobaczyć co tak przyciąga jego uwagę.
– Domyślam się, że źle. Inaczej nie budziłbym zainteresowania mediów – odparł przenosząc całą uwagę na mnie.– Widzi pani, tygodniki, o których pani wspomniała mają znakomitych dziennikarzy śledczych, co nie znaczy, że oni się też czasem nie mylą.
– Ostatnio jest pan oskarżany o przywłaszczenie miliona dolarów – ciągnęłam dalej, zastanawiając się jednocześnie dlaczego oboje unikamy nazwania po imieniu tygodników go atakujących.
– Dziwne te oskarżenia. Prokurator ich mi nie postawił.
– Rzeczywiście, to tylko spekulacje. A tak na marginesie, jak zdobywa się pierwszy milion? – Kiedy zadałam to pytanie, uświadomiłam sobie, że tak naprawdę, jest to nurtujące mnie od pewnego czasu zagadnienie. Intensywnie próbuję znaleźć sposób na zdobycie majątku. Gdybym została milionerką, wszystkie kłopoty zniknęłyby, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Może nawet nie musiałby to być zaraz milion dolarów. Chociaż nie, mniejsza suma nie wchodzi w grę. Grzegorz mógłby mieć każdą prawie dziewczynę, ale nawet on nie może przebierać wśród milionerek.
– To przecież wie każdy. Trzeba ukraść – roześmiał się głośno milioner. – No nie, to oczywiście żart, ale ponieważ tak się powszechnie sądzi, nie chciałbym rozczarować pani i czytelników.
– O to sama zadbam. Proszę, aby pan mówił prawdę, jeżeli jest to możliwe.
– Jak na przesłuchaniu – dobry humor go nie opuszczał. – No, więc pierwszy milion zarobiłem podobnie jak następne. Kupuję taniej, sprzedaję drożej. Dawniej nazywano to spekulacją, obecnie handlem – potarł policzek, którego większa część ukryta była pod zarostem.
– Są to stwierdzenia raczej powszechnie znane.
– Wątpię czy tak powszechnie. To co dawniej było ekonomią, teraz stało się filozofią biznesu. Najpowszechniejszą filozofią naszych czasów, sposobem na życie.
– Na czym ta filozofia miałaby polegać? – spytałam. – Czy na tym, że pieniądze dają władzę?
– Jednym dają, innym nie. Mam na myśli coś bardziej powszechnego. Taki powszechny układ obowiązujący prawie wszystkich, a polegający na takim oto założeniu: każdy stara się sprzedać każdemu jak najwięcej rzeczy niepotrzebnych, by za uzyskane środki nabyć mnóstwo innych niepotrzebnych jemu, ani nikomu innemu przedmiotów. I kręci się to w nieskończoność.
– Może coś w tym jest – zgodziłam się. Moja zgoda była nie do końca szczera. Ja naprawdę potrzebowałam mnóstwa przedmiotów – Ale czy dotyczy to również lekarstw? – dodałam.
– Szczególnie lekarstw.
– Krążą plotki, że nie dostarczył pan zamówionych leków. Mam nadzieję, że nie w trosce o nieodpowiedzialnych pacjentów?
Roześmiał się głośniej niżby mój wątpliwy dowcip na to zasługiwał.
– Czy zechciałby pan to skomentować?
– Pomówienia – skwitował krótko. – A pani chciałaby pewnie dowiedzieć się ode mnie jak zostać milionerką w sposób lekki, łatwy i przyjemny?
– Nie przeczę, jeżeli jest taki sposób.
– Zapewne, ale ja go jeszcze nie odkryłem. Dorabiałem się majątku z trudem. Nie będę też ukrywał, że odrobina bezwzględności jest nieodzowna dla osiągnięcia celu.
– Właśnie, pomówmy o tej odrobinie bezwzględności. Pana nazwisko wiąże się ze zniknięciem miliona dolarów z firmy, z którą pan współpracował. Czy możemy o tym porozmawiać?
– Nie. Na ten temat powiedziałem już wszystko i nie mam nic do dodania, może z wyjątkiem takiej refleksji, że okradanie złodziei nie jest moralnie naganne.
– I przynosi profity?
– Tak, jeśli umie się to robić. Warto jednak pamiętać, że łatwiej jest uciec przed prawem niż przed bezprawiem.
– Chce pan powiedzieć, że jest takim współczesnym Janosikiem? Afera z lekami, w którą jest pan zamieszany, raczej takich skojarzeń nie budzi.
– Zaraz afera! Jeżeli interesują panią prawdziwe afery niech pani rozpracuje tajemnicę tunelu na Wisłostradzie. Zastanawiała się pani po co go zbudowano?
– Po co?
– Jeżeli wykluczyć pomyłkę w orientacji stron świata...
– Czy mógłby pan wyrażać się jaśniej?
– Tunel miałby uzasadnienie gdyby prowadził nie Północ – Południe, a Wschód – Zachód, pod Wisłą. Ten zbudowano chyba tylko dla właścicieli psów wyprowadzających czworonogi na spacer. Innego uzasadnienia nie widzę, a pani?
– Jest ładny, ale nie wiem komu i na co potrzebny – zgodziłam się.
– Skorzystali na nim jedynie budowniczowie. Jeżeli szukacie afer, to jest to pole do popisu dla reporterskiej ciekawości.
– Może i tak, ale w takim razie czekałaby mnie praca – powiedziałam – a planowałam właśnie zaległy urlop.
– Dokąd się pani wybiera? – zadał to pytanie nie patrząc na mnie. Jego uwagę znowu przykuł ktoś, lub coś znajdującego się na zewnątrz ogródka, w którym siedzieliśmy. Pomyślałam się, że pewnie ten sobowtór aktora.
– Do Międzyzdrojów – odparłam i jednak obejrzałam się. Miejsce, w którym siedział Zdzisław Kaczorowski było puste, a poza tym wzrok mojego rozmówcy skierowany był bardziej w lewo. Spojrzałam w tamtym kierunku. Spostrzegłam typowego dresiarza, dobrze zbudowanego z gładko ogoloną głową, w ciemnych okularach.
– Morze o tej porze roku bywa piękne. Ja też tam będę. Może się spotkamy? – biznesmen znowu całą uwagę przeniósł na mnie.
– Niczego nie można wykluczyć – uśmiechnęłam się uprzejmie.
– Często bywam w Międzyzdrojach. Jedzie pani pociągiem?
– Taki mam zamiar. Samochód jest, co prawda, wygodniejszy ze względu na bagaż, ale traci się wiele godzin za kółkiem, które można wykorzystać pożyteczniej.
– Zupełnie się z panią zgadzam. Ten wieczorny pociąg jest naprawdę wygodny.
– Przepraszam – bąknęłam. Komórka w mojej torebce zaczęła dzwonić natarczywie. Wyjęłam ją i przeczytałam krótką wiadomość. – Powinnam była ją wyłączyć przed spotkaniem z panem – powiedziałam tonem usprawiedliwienia.
– Coś się stało?
– Pewnie nic ważnego, ale wzywają mnie pilnie do redakcji. A ja tymczasem nie zdążyłam dowiedzieć się od pana niczego nowego na temat afery, w którą jest pan zamieszany.
– Nic straconego. Będzie okazja do ponownego spotkania – powiedział Tadeusz Łukowski. – Podwieźć gdzieś panią?
– Nie, dziękuję. Jestem samochodem.
*
Po odejściu dziennikarki Łukowski uregulował rachunek. Wyjął z kieszeni komórkę, którą włączył. – Gdzie jesteś? – zapytał. – To dobrze, ale na razie nie możemy się zobaczyć. Wszystko zostało dopięte. Jędrek będzie w kontakcie z tobą. Zrób dokładnie tak jak mówiliśmy – słuchał przez moment. – Nie. To ja się z tobą skontaktuję. Trzymaj się. Co? Przez parę najbliższych dni będę prawdopodobnie nieuchwytny. – Wyłączył komórkę i siedział przez chwilę, zanim zdecydował się wstać. Ruszył w stronę parkingu.
Czesław Jaszczun, zwany przez przyjaciół i dobrze zorientowanych wrogów Cackiem, przyszedł na zebranie zwołane przez prezesa Banku Epoka Jakuba Goldberga jako pierwszy. Usiadł na sofie, bo w fotelach, z racji „gabarytów”, jak zwykł mawiać o swoim wzroście i tuszy, mieścił się z trudem.
Nie wiadomo skąd konkretnie wzięło się to przezwisko, które nosił z godnością. Nie wykluczone, że zawdzięczał je starannie pielęgnowanemu uwłosieniu. Jego bródka tak była wymyślnie przystrzyżona, że były minister zdrowia ze swoją mógłby w tym porównaniu uchodzić prawie za abnegata. Strzyżeniem i goleniem Czesława zajmowała się od lat ta sama fryzjerka. Był jej wierniejszy niż kolejnym żonom.
Do hotelowego saloniku, w którym siedział, weszli kolejno: prezes, czyli gospodarz spotkania, sędzia Konstanty Kielecki i Jerzy Nabrud, znany publicysta, potentat prasowy. Wszyscy trzej byli od Cacka znacznie starsi, zwłaszcza Nabrud, ale stanowili dobraną grupę.
Cacek ciekaw był co za rewelacje prezes banku ma tym razem. Od pewnego czasu coraz częściej zdarzało im się robić wspólnie interesy, chociaż głowę do tego miał tylko on, Cacek, czego tamci trzej zdawali się nie doceniać. Ich problem. Nie miał, co prawda, takiego jak oni wykształcenia, może i obycia, ale w interesach liczy się smykałka, której zdaniem Cacka, tamtym brakowało.
Oficjalnie dorobili się z ojcem majątku na przemycie alkoholu i papierosów. Niech tak myślą. Niczego więcej wiedzieć nie powinni. Ojciec wpoił mu, między innymi, zasadę żeby nie gardzić żadnym sposobem pomnażania zasobów i tego się trzymał. Mieli armię posłusznych sobie ludzi, którzy niestety, przyznać trzeba, w krytycznym momencie, zawiedli. Po egzekucji, jakiej dokonała konkurencja na ojcu, Cacek wymienił kilku „żołnierzy” na pewniaków, z którymi, jak wierzył, żaden obciach mu nie grozi.
Ci trzej, zaakceptowali go bez słowa. Był dla nich równie cenny, jak wcześniej ojciec. Podejrzewał nawet i pochlebiał sobie, że trochę się go boją. Po ojcu odziedziczył nie tylko całą schedę, ale i pewne zobowiązania.
W jakimś momencie nie udało się uniknąć współpracy z policją, ale i z tego wyciągnęli z ojcem korzyści. Rzeczona współpraca zaowocowała obopólnymi korzyściami. Kilka spektakularnych aresztowań policja zawdzięczała właśnie Cackowi, a on w ten sposób pozbywał się ludzi niewygodnych. Sam, z racji roli konfidenta, był nietykalny. Zatrudniał jednego z lepszych adwokatów, z którym konsultował wszystkie ważniejsze pociągnięcia.
– Panowie – zaczął uroczyście prezes Goldberg – poprosiłem was o spotkanie, bo jest do zrobienia duży interes – przełożył nerwowo kilka papierów na niskim stoliku, przy którym wszyscy czterej zasiedli. Wreszcie wydobył spod papierów pudełko papierosów, zapalniczkę i zapalił papierosa nie bacząc na brak popielniczek w pomieszczeniu sugerujący, iż palenie tytoniu w tym miejscu raczej dobrze widziane nie jest.
– A ja myślałem, że zostaliśmy zaproszeni przez bankiera po prostu na weekend – powiedział Konstanty Kielecki udając rozczarowanie. Siedział w niskim fotelu odsuniętym na tyle od stolika, żeby mógł wyciągnąć długie nogi. Wzrostem dorównywał Cackowi, ale był znacznie od niego szczuplejszy i sporo starszy.
– Jak duży, to czy legalny? – zapytał Jerzy Nabrud z tym swoim obleśnym uśmiechem, który nie wiedzieć czemu poczytywano za objaw inteligencji.
– To zapewne, jak zwykle, kwestia interpretacji – sędzia Kielecki podciągnął nogi rezygnując z pełnego luzu, który przed chwilą demonstrował.
– Oczywiście – przytaknął Jerzy. – Gdyby prawo stało się nagle przejrzyste, to rzesza prawników straciłaby zatrudnienie z dnia na dzień. Słyszeliście dowcip o sędzim, który przyjął łapówkę?
– Tak – przerwał mu bezceremonialnie Jakub Goldberg, nazywany przez Kieleckiego bankierem. – Ale nie wiedzieliśmy, że to był dowcip. Widzisz – kontynuował – kłopot z dowcipami o prawnikach polega na tym, że te żarty dla nich samych nie są zabawne, a dla pozostałych nie są żartami. Mam rację drogi sędzio?
– Do rzeczy – ponaglił Konstanty Kielecki. Ogólnie rzecz ujmując za żartami nie przepadał. Nigdy nie wiadomo co jeszcze pod takim dowcipem żartowniś skrywa. Sędzia Konstanty Kielecki z natury był dociekliwy, ale nie dla jakiejś tam zabawy. Czujności wymagało każde słowo, niezależnie od tego z kim się przebywało. – Szkoda ładnej pogody – powiedział. – Panie są już na plaży, powinniśmy do nich dołączyć.
– Zwrócił się do mnie pewien zagraniczny inwestor z bardzo interesującą propozycją – prezes Bank Epoka zaczął wreszcie referować sprawę, dla której tu się zebrali. – Chce zainwestować w naszym kraju spore pieniądze.
– Zdeponował je w twoim banku? – zagadnął milczący dotąd Cacek. Nie czekając na odpowiedź wstał i podszedł do przeszklonych drzwi żeby sprawdzić gdzie jest jego ochrona. Widok kulturystów w ciemnych garniturach i ciemnych okularach napawał go nie tyle spokojem, bo tego rzadko zaznawał, co dumą. Jego goryle do złudzenia przypominali funkcjonariuszy ochrony rządu i o to właśnie chodziło. Teraz też byli na posterunku.
– Jeszcze nie – odparł zagadnięty przybierając dobrotliwy wyraz twarzy. Ten wystudiowany grymas miał świadczyć o tolerancji dla ludzkiej niedoskonałości. W sprzecznością z nim były ręce w nieustającym nerwowym ruchu.
– Wiadomo coś o pochodzeniu tych pieniędzy? – spytał rzeczowo sędzia.
– Wiadomo. To Saudyjczyk.
– Jak Osama Bin Laden – wtrącił Nabrud, ale nikt wątku nie podchwycił więc prezes kontynuował.
– Pieniądze pochodzą ze sprzedaży ropy. Jak widzicie chodzi tu o czysty interes.
– To się jeszcze okaże – mruknął sędzia.
– W co chce zainwestować? – zapytał rzeczowo Cacek.
– We wszystko. Chce wybudować centrum handlowo-usługowe w Warszawie.
– Jeszcze jedno? – zdziwił się wydawca poczytnego brukowca, którego nazwisko budziło kontrowersje od lat, przynosząc mu niezłe profity. – Mogą być trudności z zatwierdzeniem projektu. Pomyśleliście o tym?
– Nie uprzedzajmy faktów – poprosił prezes, ale wyglądał na lekko stropionego. – Zatwierdzić można każdy projekt. Wszyscy czterej dobrze wiemy, że to tylko kwestia ceny, a więc opłacalności.
– Była mowa o lokalizacji? – zapytał Kielecki.
– Nie.
– W takim razie trzeba mu zaproponować tereny ogródków działkowych – doradził sędzia.
– Też o tym pomyślałem – zgodził się prezes Banku Epoka. – Pytanie tylko których?
– Którychkolwiek. Przy Odyńca, Żwirki i Wigury albo na Paluchu.
– Dlaczego akurat ogrody działkowe? – Cacek najwyrażniej nigdy działkowiczem nie był.
– Bo to najtańsze do wykupienia. W każdym innym wypadku właściciel zażąda ceny rynkowej – odparł Kielecki.
– A w tym nie? – dociekał Cacek.
– Nie, bo terenem dysponuje prezes. Działkowicze nie są właścicielami i odszkodowania dostają symboliczne.
Jerzy Nabrud przysłuchiwał się tej wymianie zdań ze spokojem i satysfakcją malującą się na twarzy. Wreszcie wtrącił.
– To batalia toczona od lat. Udało się tak zmanipulować działkowiczów, że protestowali nawet przed Sejmem przeciwko uwłaszczeniu. To ewenement na skalę światową żeby skłonić ludzi do protestu w takiej sprawie. Nie chcieli, to nie dostali. Ziemia jest nadal w posiadaniu prezesów, którzy pieniądze za sprzedane pod budowę tereny mogą przeznaczyć na sobie wiadome cele. A wiadomo, że własna kieszeń jest bliższa ciału.
– W takim razie sprawa działek jest przesądzona – podsumował Cacek. – Domyślam się, że zrobiłeś jakąś wstępną kalkulację.
– Oczywiście. Szkopuł polega na czymś innym. Inwestor zażądał prawa wybudowania meczetu w Warszawie.
– PIERWSZY wie? – spytał Cacek.
Wszyscy trzej spojrzeli na niego z mieszaniną zaskoczenia i niechęci, jakby dawali mu do zrozumienia, że do nich nie pasował. Brakowało mu wyczucia. No cóż, wspominanie Pierwszego było czymś w rodzaju naruszania niepisanego kodeksu postępowania w grupie, którą stanowili.
– Oczywiście. To on Syryjczyka polecił – zapewnił prezes Banku Epoka.
– W takim razie proponuję, żeby wszystkim zajęła się EWC – Cacek skwitował tonem jakby chciał jak najprędzej zakończyć temat.
Nikt z obecnych nie wniósł sprzeciwu. EAST WEST CORPORATION Ltd. była poniekąd ich własną firmą, której formalnie prezesował Cacek. Nieformalnie sprawa była bardziej skomplikowana, a głos decydujący miał PIERWSZY. Firma formalnie istniała tylko po to, żeby powoływać i rozwiązywać inne firmy. Celem tych ostatnich był przepływ pieniędzy w sposób trudny do prześledzenia dla wprawnych nawet biegłych. To tak na wszelki wypadek, gdyby ktoś niepowołany próbował dociekliwości.
*
Podczas gdy mężowie zajęci byli omawianiem spraw wagi prawie państwowej, ich żony przybierały właściwy kolor skóry opalając się nad brzegiem jeziora, gdzie ustawiono dla nich leżanki i stolik z parasolem. Różniły się wyglądem między sobą chyba jeszcze bardziej niż ich mężowie.
Anna Kielecka uważała się za wyrocznię w sprawach estetyki i mody. Nie widziała też oczywistej sprzeczności między tymi dwoma pojęciami. Jej kostium kąpielowy przedstawiał takie połączenie barw, że nawet pobieżne spojrzenie mogło przyprawić o ból głowy. Na nogach miała pantofle o rekordowo wydłużonych nosach. Dawało to specyficzny efekt braku proporcji. Robiło wrażenie jakby mimo niewielkiego wzrostu miała olbrzymie stopy. Stała pod parasolem i nacierała ciało balsamem, oddając się tej czynności bez reszty.
Mariola Jaszczunowa, najmłodsza z całej czwórki była w ciągłym ruchu.
– Przynieść wam coś do picia? – spytała i nie czekając na odpowiedź podążyła w stronę hotelowego tarasu. Kiedy zorientowała się, że nie zdążyły wyrazić życzeń, przystanęła przed barem trochę zakłopotana. Wyczekujące spojrzenie barmana zmusiło ją do podjęcia decyzji. Zamówiła sobie cocktail i kazała zanieść na plażę. To pozwoli kelnerowi zebrać zamówienia od pozostałych kobiet.
– Czy ktoś może mi powiedzieć czego ta Mariolka tak się boi? – zapytała Urszula, kiedy tamta była już na tyle daleko, żeby jej nie słyszeć.
– Dlaczego myślisz, że się boi? – Nina przysłoniła dłonią oczy, żeby spojrzeć na Nabrudową. Obydwie leżały na łóżkach do opalania, równiutko ustawionych tak, żeby nie uronić żadnego promyka. Ich skóry były już mocno brązowe, ale zachowywały się tak, jakby rywalizowały w tym, która mocniej się opali. Na tym i tylko na tym polegało podobieństwo między nimi. Cała reszta je różniła.
Nina Goldbergowa, a właściwie Zabicka, bo ślubu z Jakubem nie mieli, dbała o linię z wyraźną przesadą. Uważała się za aktorkę i nie przestawała grać nawet na chwilę. Zwłaszcza lubiła przybierać postać królowej. Była to co prawda raczej królowa przedmieścia, ale ona o tym nie wiedziała. Ubierała się oczywiście modnie, z jednym małym wyjątkiem. Nigdy nie zmieniała uczesania. Teraz miała na sobie kostium odsłaniający pośladki i nie zasłaniający sterczących tu i ówdzie kości, jako że jej dieta odchudzająca była rzeczywiście skuteczna.
Urszula Nabrudowa miała skrajnie odmienne poglądy na temat żywienia. Lubiła jeść i nie odmawiała sobie tej przyjemności od lat, a ponieważ tych lat upłynęło już sporo, efekt był adekwatny do wyznawanych poglądów.
– To chyba widać gołym okiem – Anna skończyła namaszczać swoje ciało, ulokowała się wystawiając do słońca. Nadszedł odpowiedni czas żeby włączyć się do rozmowy. – Czego w tej chwili się boi nie wiem, ale że boi się stale, to widać. To jej główna zaleta.
– Zaleta? – powtórzyła Nina. – Od kiedy strach może być zaletą?
– Dla Czesia jest. On sam podszyty jest strachem i chyba ożenił się z Mariolką, bo chciał mieć przy sobie kogoś, kto boi się jeszcze bardziej niż on – wyjaśniła Anna.
– Ach te twoje teorie – powiedziała Nina. – Zwierzał ci się dlaczego się z nią ożenił?
– Nie musiał. Poznał ją w banku u Kuby. Kiedy przyłapano ją na głupiej kradzieży poszłaby siedzieć. Można powiedzieć, że Cacek ją wykupił.
– Nic mi o tym nie wiadomo – skwitowała Nina. – On sam wcale nie robi wrażenia zastraszonego.
Urszula, która wywołała temat, przestała się odzywać. Wyglądało jakby właśnie przysnęła.
– Czy mi się zdawało, czy miał tu również być Ilicz – Anna zmieniła temat.
– Miał – potwierdziła Nina. – Wczoraj jednak zadzwoniła jego sekretarka z powiadomieniem, że pan attache Ilicz Gałganow bardzo dziękuje za zaproszenie, ale pilne zajęcia uniemożliwiają mu wyjazd z Warszawy.
*
Było wczesne popołudnie i senna atmosfera zaczęła udzielać się wszystkim. Przez przeszkloną szybę saloniku, w którym siedzieli członkowie zarządu EWC zaczęło zaglądać słońce.
– Rozumiem, że to wszystko, co miałeś nam do zakomunikowania – powiedział Kielecki wstając.
– Tak – przyznał prezes. – Czas na odpoczynek. A tak, przy okazji, dlaczego nie powyjeżdżaliście gdzieś za granicę? Jest przecież środek lata.
– Właśnie dlatego, że jest – podchwycił Nabrud. – We wszystkich kurortach wściekły tłok. Cud, że udało ci się załatwić dla nas pokoje tu, na Mazurach.
– Właściciel jest mi coś winien – skwitował Jakub wychodząc z salonu pierwszy.
– Ani razu nie wspomniał Olesia, zauważyliście? – spytał Jerzy.
– Co miał wspominać. Pewnie sprawa nie aktualna – zawyrokował Cacek.
– Niekoniecznie. Kampania wyborcza jeszcze się właściwie nie zaczęła – zauważył sędzia.
– Pałacowe przepychanki są dopiero na półmetku. Jakub ma szanse być kandydatem kontynuującym politykę partii. W Stowarzyszeniu „Bracka” wielu go popiera – stwierdził Nabrud.
Zebranie było zakończone. Zamierzali rozejść się do pokojów, żeby poprzebierać w kąpielówki i dołączyć do pań, gdy Cacek poruszył temat, którego starannie unikali podczas całego spotkania.
– Co z doktorkiem? – spytał.
– Właśnie – podchwycił Jerzy. – Wymiar sprawiedliwości się nim nie zajmie? – spojrzał na sędziego, który wstał już z fotela i zmierzał w kierunku drzwi.
– Już to przerabialiśmy – bąknął nie odwracając się.
– W takim razie zostaje tylko definitywne załatwienie problemu – publicysta najwyraźniej lubił załatwiać sprawy do końca. – Kto się tym zajmie?
Kielecki odwrócił się.
– To też już ustalaliśmy – powiedział.
Teraz wszystkie spojrzenia wycelowane zostały w Cacka.
– Dlaczego ja? Każdy przecież może dać zlecenie.
– Fakt – nagle w sukurs Cackowi przyszedł prezes. – Każdy z nas może też dopilnować żeby zostało należycie wykonane.
*
Zanim dołączyli do pań, te prowadziły ożywioną rozmowę i to na temat, który nie często się w ich rozmowach pojawiał.
– Czy domyślacie się o czym oni tyle czasu rozmawiają? – spytała Urszula Nabrudowa.
– Jak zwykle o polityce – Anna machnęła ręką, dając do zrozumienia, że jest to wątek niewart wspominania. – Co za okropny hotel – powiedziała. – Wszystkie ręczniki w tym samym kolorze.
– Są ładne – wtrąciła nieśmiało Mariola.
– To całkowita bezmyślność – zżymała się nadal Anna. – Przecież nie wiem, który ręcznik jest mój, a który męża. Całe szczęście, przywieźliśmy własne.
– Wozisz ręczniki do hotelu? – zdziwiła się Nabrudowa.
– Muszę. Albo ten sok. Jest okropny. Proszę pani! – zawołała w kierunku postaci w drzwiach prowadzących do baru. – Proszę mi przynieść inny sok. Ten jest nie do picia.
– Jaki pani sobie życzy? – kobieta podeszła bliżej.
– Przecież mówię. Ma być dobry.
– Ale jaki? Pomarańczowy?
– Jakikolwiek, tylko żeby był dobry.
Kiedy kobieta oddaliła się na tyle żeby jej nie słyszeć Anna kontynuowała.
– Jak można nie rozumieć takiego prostego polecenia? Czy ona nie wie, co to jest dobry sok? Dlaczego właściciel zatrudnia takie debilki?
– To jest właśnie właścicielka, pani Barbara – wtrąciła milcząca od dłuższego czasu Nina.
– No, to wszystko jasne – skomentowała Anna.
Nikt nie był ciekaw, co tak właściwie jest teraz dla niej jasne. Po dłuższej pauzie Nina powiedziała.
– A ja wiem o czym oni tam radzą.
Tylko Mariolka spojrzała na nią z zainteresowaniem.
– O budowie meczetu – dodała Nina.
– Gdzie? – spytała Anna raczej przez grzeczność, a może z nadzieją na nowy obiekt do krytyki.
– Na Placu Piłsudskiego.
– Nie mówisz poważnie – Urszula aż uniosła się z leżaka.
– Nikt się na to nie zgodzi – zawyrokowała Anna.
– To zależy kogo będzie się pytać o zdanie – Nina spuściła nogi z leżaka i usiadła tak, żeby lepiej widzieć swoje audytorium. Odgarnęła długie blond włosy charakterystycznie podpięte spinką tuż nad czołem i ciągnęła dalej. – SdLP poprze ten wniosek w każdej z możliwych instancji.
– SdRP – sprostowała Urszula.
– Nie. SdLP to nowa partia: Socjaldemokratyczna Liga Pojednania.
– Pojednania kogo z kim? – Anna spojrzała podejrzliwie.
– Wszystkich ze wszystkimi. To przecież oczywiste.
– Czy dobrze pamiętam, że podczas zaborów tam właśnie Rosjanie wybudowali wielką cerkiew? – Urszula zdawała się być najbardziej zainteresowana nowym projektem.
– Tak. A Polacy wysadzili ją w powietrze. Taki niechlubny epizod z naszej historii.
– Dlaczego niechlubny? – wtrąciła Mariola.
Nina spojrzała na nią z roztargnieniem. Ale ani ona, ani pozostałe panie nie zamierzały tłumaczyć historii.
– Teraz stanie tam meczet będący gwarancją naszego bezpieczeństwa – kontynuowała Nina.
– Meczet gwarancją bezpieczeństwa? – Urszula wyraziła zdziwienie.
– Tak. Jako symbol naszej tolerancji będzie jednym z dwóch warunków, pod którymi al Kaida nie dopuści u nas do aktów terroryzmu. Drugi warunek to oczywiście wycofanie naszych wojsk z Iraku.
– Gwarancja terrorysty, to kiepska gwarancja – zauważyła Anna.
– Nie bądź dziecinna – upomniała ją Urszula. – Za tym przecież pójdą miliardowe kontrakty. Kampania reklamowa nowej partii będzie miała rozmach, jakiego nad Wisłą jeszcze nie oglądaliśmy. Mam rację?
– Za wcześnie o tym mówić. W ogóle nie powinnam się była wam wygadać, ale chodzi o to żeby kobiety miały swoją reprezentację w nowej partii. Liga Pojednania ma bardzo ambitny program. Będziemy mogły organizować w każdą niedzielę parady równości i temu podobne happeningi.
*
Barbara obsłużyła kobiety na tarasie i wróciła do sprzątania na pierwszym piętrze. Choroba jednej osoby z personelu w czasie, gdy hotel jest pełen gości, to prawdziwa katastrofa. Wszystkie grafiki biorą w łeb i nie wiadomo w co ręce włożyć, żeby wszystko było jak należy. Zmieniła pościel w pokoju sto trzynaście i miała zamiar włączyć właśnie odkurzacz, gdy doleciał ją gniewny męski głos zza ściany: „Nie będziesz zmieniał ustaleń! On jest przewidziany do eliminacji w sposób, który znasz. Jeśli nie chcesz mieć poważnych kłopotów, to radzę ci wracać do Warszawy i dopilnować żeby wszystko poszło zgodnie z planem. Na twoim miejscu, mecenasie, pofatygowałbym się osobiście na miejsce zdarzenia”.
Po usłyszeniu tych słów Barbara wolała nie zdradzać swojej obecności. Pokój obok wynajmowało jakieś małżeństwo z Warszawy. Nic o nich nie wiedziała. Ale czy na pewno mężczyźni zza ściany nie dowiedzą się o niej? Ogarnął ją strach. Czy powinna komukolwiek powiedzieć o tym co usłyszała?
Prokurator Boruta stał czekając na windę. Przechodząca korytarzem młoda funkcjonariuszka rzuciła mu zalotne spojrzenie. Wysoki, elegancki blondyn o pociągłej twarzy i wyrazistych niebieskich oczach podobał się kobietom. Ubierał się zawsze tradycyjnie z konieczności wynikającej z zajmowanego stanowiska, ale i z upodobania. W tym naśladował ojca, który mawiał, że schlebianie modzie jest mało męskie, wyklucza solidność.
Kiedy winda zjechała i drzwi się otworzyły wysiedli z niej trzej mężczyźni: aresztant w towarzystwie konwojujących go policjantów. Aresztant zwalisty młody człowiek ogolony na pałę, z tępym wyrazem twarzy nagle spojrzał na prokuratora z miną tak rozbrajająco niewinną, że każdemu powinno zrobić się go żal. Chłopak nie wiedział na kogo patrzy więc mina nie była specjalnie przeznaczona dla prokuratora. Jeśli ukartowana, to tak na wszelki wypadek, kamuflaż na każdą okazję. Był to wyraźny przejaw przebiegłości, mylnie niekiedy określany mianem inteligencji, pomyślał adresat spojrzenia.
Nadkomisarz Stanek czekał już na Borutę w swoim pokoju. Znali się od dawna. Kiedy powstała „Solidarność”, starał się wspierać ruch, bez oficjalnego uczestnictwa, co było zrozumiałe w jego sytuacji z racji zajmowanego w milicji stanowiska. Po roku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym ósmym został pozytywnie zweryfikowany i zajął odpowiednie stanowisko w Centralnym Biurze Śledczym. Po przywitaniu podsunął w kierunku gościa pudełko z miętówkami.
– Rzuciłem palenie – wyjaśnił widząc zdziwione spojrzenie.
– No, wiem – odparł Boruta, odsuwając pudełko.
– Nie możesz wiedzieć.
– Jak to?
– Nie widzieliśmy się od tygodnia, a palenie rzuciłem trzy dni temu.
– Aha, myślałem o tym sprzed miesiąca – powiedział Boruta.
Nadkomisarz Stanek machnął ręką nie wdając się w dalsze komentowanie nieudanych prób zerwania z nałogiem.
– Widziałem Matwina – prokurator szczęśliwie zmienił temat.
– A tak. Właśnie go przesłuchaliśmy.
– Centralne Biuro Śledcze zajmuje się takimi pospolitymi przestępcami? – Boruta nie ukrywał zdziwienia.
– Badamy powiązania z terrorystami. Znaleziono przy nim Hexogen.
– Po co nożownikowi środek wybuchowy?
– Właśnie próbujemy to ustalić.
– Wniósł coś nowego do sprawy?
– Wszystkiemu zaprzecza, nic nie wie, niczego nie rozumie. Typowe – powiedział nadkomisarz.
– Od lat jestem prokuratorem, a stale nie mogę przestać się dziwić. Skąd tyle draństwa w tak młodych ludziach. Ten chłopak pochodzi przecież z rodziny na pierwszy rzut oka wyglądającej na normalną.
– Morderstwa najwyraźniej są w modzie. Nic innego nie przychodzi mi do głowy. Bebech i jego kumple mordowali wyłącznie dla przyjemności.
– Bebech...
– Bebech to ksywka Matwina. Ale z czym przychodzisz?
– Dostałem zawiadomienie z NIK-u o popełnieniu przestępstwa. W Ministerstwie Zdrowia zginął milion dolarów. Są podejrzenia, że sprzeniewierzył te pieniądze dyrektor departamentu odpowiedzialny za politykę lekową Tadeusz Rogalski.
– Co to ma wspólnego z Wydziałem Zabójstw?
– Nic – odparł Boruta, a po chwili dodał – mam nadzieję. Wpadłem do ciebie tak tylko, przy okazji.
– Na pewno? – nadkomisarz Stanek znał Borutę. Wiedział, że jest człowiekiem „poukładanym” i niczego nie robi w sposób nieprzemyślany.
– Widzisz, chodzi o to, że Rogalski, z racji funkcji ma dostęp do narkotyków. Wyparowanie miliona nie musi się z tym łączyć, oczywiście. Nikt jednak nie umie wyjaśnić co się stało. Na razie nie mam pojęcia, czy są tu jakieś powiązania. Działam po omacku. Z drugiej strony to Rogalski był tym, który pierwszy zwrócił uwagę na nieprawidłowości.
– Tak, ale chyba zanim został dyrektorem departamentu. Tak przynajmniej obiło mi się o uszy – powiedział nadkomisarz.
– Myślisz, że zaoferowano mu stanowisko za milczenie? – podchwycił Boruta.
– Nie można wykluczyć takiej sytuacji. Czyli albo sam go ukradł, albo zdemaskował złodzieja. Tak, czy inaczej od niego chyba powinieneś zacząć.
– Owszem – mruknął Boruta. – A wiesz coś może o Tadeuszu Łukowskim?
– Masz na myśli tego biznesmena z listy najbogatszych Polaków?
– Tego samego.
– Nic na niego nie mamy, nie licząc oczywiście plotek.
– Jakich?
– Od kiedy interesują cię plotki?
– Zawsze mnie interesowały. Pewnie dlatego robię to, co robię – roześmiał się Boruta.
– Łukowski to człowiek wielce tajemniczy. Jak nikt strzeże swojej prywatności. Nawet wścibskie babskie pisma nic nie wiedzą o jego życiu prywatnym. Wiadomo tylko, że pochodzi ze Szczecina i tam prawdopodobnie znika od czasu do czasu, ale gdzie konkretnie się podziewa nikt nie wie.
– Musi mieć jakiś adres prywatny.
– Możesz wystąpić z odpowiednim wnioskiem. Mamy przecież służby, które się tym zajmą.
– Jeszcze nie teraz.
– A propos teraz. Słyszałem, że wreszcie ruszyła sprawa POLISY – powiedział nadkomisarz sięgając po następną miętówkę.
– Tak. Nareszcie udało mi się umieścić ją na wokandzie.
– Jak poszło? – zapytał naczelny odrywając na chwilę wzrok od ekranu komputera żeby na mnie spojrzeć. Od prawie roku pracuję w KURIERZE WIECZORNYM i wiem, że ten artykuł będzie tylko przygrywką do większej kampanii antykorupcyjnej, tak mi się przynajmniej zdaje.
– Gotowe, chociaż niczego nowego się nie dowiedziałam – podałam naczelnemu dyskietkę z artykułem o Tadeuszu Łukowskim. – Wykorzystałam właściwie tylko to, co wcześniej udało mi się zebrać – wyznałam może nazbyt szczerze.
Pracowałam tu już na tyle długo, żeby udowodnić, że daję sobie dobrze radę. Naczelny podkreślał moje zaangażowanie i ciekawość świata, co w tym zawodzie przynosi pożytki, zwłaszcza gdy towarzyszy temu dociekliwość, a mnie udało się łączyć te wszystkie cechy.
Może nie należę do osób przesadnie skromnych, ale tak to bywa z ludźmi ambitnymi, do których się niewątpliwie zaliczam. Pochodzę właściwie z małego miasteczka na Mazurach, ale mało kto o tym wie, bo w dowodzie osobistym jako miejsce urodzenia mam wpisany Londyn. Moi rodzice wyjechali w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym dziewiątym do Anglii, żeby zarobić trochę pieniędzy. Niewiele się dorobili, zwłaszcza, że po roku, dokładnie w dniu powstania „Solidarności” ja przyszłam na świat i mama przestała pracować. W stanie wojennym jedni uciekali, inni wracali do kraju. Moi rodzice zaliczają się do tych drugich. Nie chcieli zostawiać swoich bliskich samych w tych ponurych czasach. Stare dzieje.
Obecnie najważniejsza jest praca, a w niej tropienie afer. Robią to co prawda wszyscy, ale nie widać, żeby ich miało zabraknąć, afer – mam na myśli. Udało mi się nawiązać dobry kontakt z Wydziałem do Walki z Przestępczością Zorganizowaną. Współpraca opłaca się obu stronom. Od nich jako pierwsi dostajemy materiały przeznaczone do publikacji, sami niekiedy konsultujemy to, co zamierzamy drukować. Często też udostępniamy im wyniki naszych prywatnych śledztw.
– Naprawdę nic z niego nie wyciągnęłaś? – szef spojrzał na mnie z niedowierzaniem.
– Niewiele. To szczwany lis – odpowiedziałam wymijająco. Nie mogłam się przecież przyznać, że wolałam się spotkać z Grzegorzem niż kontynuować przesłuchiwanie biznesmena. Grzegorz zrobił mi miłą niespodziankę przyjeżdżając do Warszawy. Odmowa spotkania nie wchodziła w grę.
– Prawdopodobnie w niejedną aferę jest zamieszany – naczelny pociągnął łyk kawy, która miała pokonać letnie rozleniwienie, ale pozwalała zaledwie na działanie na zwolnionych obrotach.
– Ale to on tasuje karty – zauważyłam.
– Do czasu – przełknął następny łyk kawy i odstawił kubek na brzeg biurka. – Dobierzemy się do niego.
– Nie wiem czy zdążymy – mruknęłam.
– Co masz na myśli? – włożył dyskietkę do komputera.
– Po rewelacjach zamieszczanych tu i ówdzie, zwłaszcza w kolorowych magazynach, zaczął się koło niego kręcić sam Nabrud – powiedziałam.
– Jasne, gdzie padlina, tam hieny.
– Tyle, że Łukowski to co najwyżej zdobycz i to jeszcze całkiem żwawa – podchwyciłam styl szefa. – Moim zdaniem Nabrud coś knuje.
– Mów jaśniej. Uważasz, że łączą ich jakieś interesy, czy przeciwnie antagonizmy?
– Trudno wyczuć. Pismo Nabruda jest programowo napastliwe.
– Fakt – naczelny zamyślił się, a po chwili dodał. – Spotkałem się już kiedyś z opinią, że tych dwóch łączą jakieś interesy.
– Całkiem możliwe. Obydwaj są na liście najbogatszych ludzi w kraju.
– Z tego nic jeszcze nie wynika – powiedział naczelny. Otworzył dyskietkę z artykułem i zaczął czytać.
– Jak to nie wynika? – zaperzyłam się. – Na pieniądzach zależy każdemu.
– Ma ich dość. Moim zdaniem bardziej zależy mu na władzy i to takiej polegającej na manipulacji. Jesteś za młoda żeby pamiętać jak w stanie wojennym usiłował robić ludziom wodę z mózgów.
– Sama rzeczywiście tego pamiętać nie mogę, ale pamiętam, co mówią rodzice. Wkurzał ich niepomiernie. Dziwię się krótkiej ludzkiej pamięci.
– Naprawdę? – przerwał na moment czytanie, po chwili wrócił do lektury.
– Dokładnie – podchwyciłam.
– Co dokładnie? Tu dokładnie nie ma niczego nowego. Ten artykuł albo napiszesz na nowo, jeśli będziesz miała o czym, albo jedź na urlop i wypocznij. Będzie ci potrzeba wiele sił, kiedy ruszymy na dobre.
– Mam jeszcze coś – podałam mu drugą dyskietkę.
– Co to takiego?
– Zdaje mi się, że po ostatnich wydarzeniach sprawa nabrała aktualności. Pomyślałam więc sobie, że może być przyczynkiem do czegoś więcej na temat arabskiej mentalności. Kiedy złapano tego Araba robiącego zdjęcia poproszono mnie żebym tłumaczyła. Sam scenopis zeznań mógłby czytelników nie zainteresować, dlatego zrobiłam z tego reportaż, albo małe opowiadanko, jak pan woli.
– Chwileczkę – powiedział naczelny – Znasz arabski?
– Skończyłam przecież arabistykę – powiedziałam. Myślałam, że naczelny wie jakie wykształcenie mają jego pracownicy, ale najwyraźniej się myliłam.
– Widzę czterech ludzi – powiedział wopista nie odrywając lornetki z noktowizorem od oczu. – Zdejmujemy ich?
Odpowiedź była znowu negatywna. Nie pozostawało nic innego jak ruszyć za przemytnikami nie zdradzając własnej obecności i czekać na dalsze rozkazy. Z zachowania całej czwórki można było się domyśleć, że jest to trójka nielegalnie przekraczająca granicę z doświadczonym przewodnikiem. Sierżant miał duże doświadczenie w rozpoznawaniu ludzi po sposobie poruszania się. Mógłby się założyć, że ma przed sobą dwóch mężczyzn i kobietę, nie licząc przewodnika. Wszyscy troje dźwigali jakieś worki. Co z tą centralą? Dlaczego brak rozkazu zatrzymania? Już po raz drugi to się zdarza. Poprzednim razem lewych imigrantów trzeba było później szukać po całej Polsce. A przecież wystarczyło wydać decyzję w odpowiednim momencie i wszyscy znaleźliby się w obozie dla uchodźców, zamiast się błąkać.
Telekom znowu zaskrzeczał i przyszedł wreszcie oczekiwany rozkaz. Sierżant dał sygnał swoim ludziom.
Kiedy zatrzymano całą czwórkę okazało się, że byli to Czeczeńcy, tak przynajmniej twierdzili, bo żadne z nich dokumentów na potwierdzenie swoich słów nie posiadało. Wyglądali na ludzi skrajnie wyczerpanych, zwłaszcza dziewczyna. Musiano ją przewieźć do szpitala.
Przewodnikiem okazał się Ukrainiec, nie po raz pierwszy przyłapany na tym procederze. Udało się skłonić go do zeznań, ale sam niewiele wiedział. Dostał pieniądze za przeprowadzenie trojga ludzi przez granicę. Nie wnikał kim byli. Znali rosyjski – to wszystko, co o nich wiedział.
Nieopodal miejsca zatrzymania znaleziono również porzuconą torbę z heroiną. Łatwo było te fakty z sobą powiązać, trudniej natomiast takie powiązanie udowodnić.
Przesłuchania obu mężczyzn też do sukcesów trudno zaliczyć. Kłamali i plątali się w zeznaniach.
Jedyną nadzieją przesłuchujących była młoda kobieta. Robiła wrażenie inteligentniejszej od swych towarzyszy, chociaż trudno by tego dowieść, bo kiedy zdawało się, że doszła do siebie na tyle, żeby mówić, na wszystkie pytania odpowiadała po rosyjsku – nie pamiętam.
Lekarz rozłożył bezradnie ręce. Jego zdaniem mogła przeżyć jakiś szok powodujący amnezję. Czas pokaże czy jej pamięć wróci. Opiekunka z obozu dla uchodźców obiecała troskliwie się nią zająć.
– Chciałeś wiedzieć co słychać? – Grzegorz Górski uścisnął dłoń przyjaciela.
Boruta milczał. Czekał na dalsze słowa.
Ruszyli przed siebie wolnym krokiem, jak dawniej, kiedy byli chłopcami. Zawsze doskonale się rozumieli, nawet bez słów. Mieli odmienne charaktery, a i wyglądem mocno się różnili, ale były to różnice uzupełniające się, nie antagonistyczne. Zawsze, kiedy znajdowali się w jakimś nowym miejscu wszyscy nowi znajomi od razu zapamiętywali Borutę, a o „tym drugim” mogli tylko powiedzieć, że ktoś z nim był. Doszli do fontanny w Ogrodzie Saskim i zdążyli ją prawie okrążyć, kiedy Grzegorz podjął na nowo wątek.
– Źle słychać, powiem ci.
– Ale co konkretnie?
– Ostrzeżenie przed zamachem terrorystycznym wyszło z pałacu.
– O czym ty mówisz? – Boruta aż przystanął. – Masz chyba na myśli, że dotarło do pałacu prezydenckiego?
– To też. Policyjni informatycy nie są w stanie ustalić nadawcy, ale obszar zawęża się do otoczenia prezydenta.
– To mi pachnie prowokacją.
– Albo dobrym kamuflażem.
– A on sam o tym wie?
– Oczywiście. Wie wielu ludzi, chociaż nie ma na razie przecieków do prasy.
– A może właśnie o to chodzi.
– O co? O przeciek do prasy?
– Sam nie wiem. Jaka tam panuje atmosfera?
– Gorączkowa, jak to przed wyborami. Tak będzie do chwili aż miłościwie nam panujący Aleksander nie namaści swego następcy.
– Myślisz, że będzie nim prezes Banku Epoka.
– Często się go wymienia, ale nie mniejsze szanse ma chyba Marszałek. Na razie się kryguje, ale to gra pozorów.
– Co konkretnie ten komunikat zawierał? – spytał Boruta – Bo rozumiem, że była to jakaś informacja przesłana drogą elektroniczną.
– Tak. Znowu grożono zamachem na duży obiekt w Warszawie w najbliższym czasie. Zbliża się rocznica jedenastego września.
– Wzięliście oczywiście pod uwagę głupi żart?
– Oczywiście. Ale póki żartownisia nie schwytamy, jest to tylko hipoteza robocza. Komunikat wymienia tę fatalną datę, co mogłoby sugerować brak profesjonalizmu.
– Dlaczego?
– Bo i bez tego będzie przecież większa mobilizacja sił szybkiego reagowania tego dnia.
– Zostałeś oddelegowany tam dla sprawdzenia tej wiadomości?
– Nie, to nie moja branża. Wiadomość zastała mnie w pałacu.
– A co tam właściwie robiłeś?
– Wezwano mnie na konsultacje. Wiesz, po wykryciu tej afery narkotykowej na lotniskach stałem się kimś w rodzaju eksperta.
– Chyba nie szukałeś narkotyków u prezydenta? – zażartował Boruta.
– Nie fizycznie – odparł całkiem poważnie GG. – Ale pewne poszlaki mogą wskazywać na możliwość powiązań pałacu z mafią narkotykową. Nie mam pojęcia co tak naprawdę jest grane.
– Wziąłeś pod uwagę kampanię wyborczą?
– W jakim sensie?
– Sam nie wiem. Aleksander będzie chciał złożyć władzę w pewne ręce. Może potrzebna mu do tego jakaś misterna intryga.
– Jeśli będzie rzeczywiście misterna, to nigdy na jaw nie wyjdzie, ale biorąc dotychczasowe wpadki prezydenta w tym względzie, raczej bym tego nie zakładał. Obecnie trwa zaciekła walka między dwoma kandydatami o pałacowe poparcie.
– Wiem. Były premier kontra obecny prezes Banku Epoka. Ciekawe, który z nich otrzyma błogosławieństwo pałacu.
– Nie znam się na politycznych rozgrywkach, ale moim zdaniem bankier jest bliższy wielu politykom, a ponadto może udawać kogoś spoza układu.
– Obaj są członkami Stowarzyszenia „Bracka”.
– I obaj pewnie dysponują pełną „teczką” na rywala.
– Ufasz policji? – spytał nagle zaniepokojony Boruta.
– Nikomu nie ufam. To jedyny sposób na przetrwanie w tym fachu – odpowiedział Górski. – Zwłaszcza... – urwał niezdecydowany.
– Zwłaszcza co? – zaniepokoił się Boruta.
– Mam propozycję powrotu do poprzedniej branży, to jest powrotu na poprzednie stanowisko.
– Do Wydziału Zabójstw Centralnego Biura Śledczego?
– Tak. Nadkomisarz Stanek byłby znowu moim bezpośrednim zwierzchnikiem.
– Przyjmiesz tę propozycję?
– Sam jeszcze nie wiem. Moi dawni pracownicy przywitali mnie bardzo ciepło. Dobrze nam się współpracowało.
– To w czym rzecz?
– Trochę będzie mi brak wolności. Prywatny detektyw, to gość, który sam sobie pracę wybiera, nie praca jego... – urwał jakby zastanawiał się czy powinien coś więcej wyjawić.
– Chcesz mi jeszcze o czymś powiedzieć? – spytał domyślnie Boruta.
– Tak – Grzegorz podjął decyzję, że powinien się podzielić nurtującymi go wątpliwościami. – Mam klienta, który szuka w Polsce al Kaidy.
– Przyznasz, że to brzmi odrobinę niepoważnie.
– Tylko na pierwszy rzut oka. Polska przez dłuższy czas była krajem tranzytowym w przemycie heroiny z Afganistanu na zachód Europy. Teraz jest w dużym stopniu krajem docelowym. Bez gangsterskich powiązań nie byłoby to możliwe.
– Hm, czyli twoje obowiązki jako prywatnego detektywa i policjanta jakoś się uzupełniają.
– Właśnie. Tylko czy będzie mi wolno je pogodzić?
– Tu może być pewien problem. Przekaż agencję wspólnikowi i nadzoruj jego pracę.
– Myślisz, że tak można?
– Z formalnego punktu widzenia będzie w porządku. Masz moje prokuratorskie błogosławieństwo.
– A co u ciebie?
– Sprawę POLISY udało się wreszcie doprowadzić do końca – powiedział prokurator.
– Tak? Nic nie wiedziałem, że zamknąłeś tę sprawę. Jakoś media przestały się nią interesować.
– Tym lepiej. Sędzia Kielecki jest bardzo drobiazgowy. Zajmuje się prawdziwymi, lub domniemanymi brakami w materiałach zgromadzonych przez nas. Proces w tej sprawie może potrwać.
– A nie grozi jej przedawnienie?
– Jeszcze nie, chociaż wygląda jakby sędzia grał na zwłokę.
– Czy dobrze pamiętam, że sprawa dotyczy między innymi leków?
– Ten wątek jest najsłabiej dopracowany. Nie udało mi się postawić żadnych zarzutów Tadeuszowi Rogalskiemu.
– Chciałbyś żebym mu się przyjrzał?
– Najwyżej nieoficjalnie.
– Mówisz, że sędzia Kielecki jest taki drobiazgowy? Może jest inny powód opóźnień. Popatrz na to – Grzegorz podał Borucie szarą kopertę ze zdjęciami.
Gabinet Mr. Patricka Shauna odzwierciedlał pozycję, jaką udało mu się zdobyć w ciągu sześćdziesięciu lat wytężonej pracy. Zaczynał bardzo skromnie. Jako młody irlandzki imigrant przyjechał, żeby tu, w Ameryce dorobić się i wrócić do swoich. Lata mijały, on się dorabiał, piął po drabinie społecznej, a marzenia o powrocie do Irlandii schodziły na plan dalszy. Ożenił się, wychował syna. W pewnym momencie uświadomił sobie, że już nie tęskni za Irlandią. Stany Zjednoczone były jego drugą, ale prawdziwą ojczyzną.
Syn ożenił się z Amerykanką polskiego pochodzenia, tak jak oni, katoliczką. Z tego związku przyszła na świat Grace – najcudowniejsze dziecko, jakie Mr. Shaun kiedykolwiek w życiu spotkał. To dla niej nadal pracował, chciał stworzyć królestwo swojej małej księżniczce. Zasługiwała na to w pełni. Wyrosła na pannę nie tylko śliczną, mądrą, ale i utalentowaną. Grała na skrzypcach od piątego roku życia, a koncertować zaczęła w wieku siedmiu lat. Ściany gabinetu pełne były jej zdjęć.
Leciała właśnie na koncert w Metropolitan Opera House, kiedy to się stało. Teraz zbliża się kolejna rocznica tragedii, a nikt jeszcze nie poniósł kary za jej śmierć.
– Mów – Patrick Shaun zachęcił mężczyznę stojącego nieopodal drzwi. – Udało się coś zrobić? – wskazał mu miejsce w fotelu z wysokim oparciem.
– Poleciłem nawiązać kontakt z pewnym człowiekiem w Europie – podszedł i usiadł we wskazanym fotelu, takim samym jak ten po drugiej stronie biurka.
– To przecież na końcu świata. Co oni mogą mieć wspólnego ze sprawą? – Kiedy wypowiedział te słowa uprzytomnił sobie, że nie wykazał się nowoczesnym sposobem myślenia. Świat się przecież tak skurczył, że ci, których szukał od przeszło trzech lat, mogą być wszędzie. A Europa to miejsce całkiem dobre do ukrycia się. Ciągle coś tam wrze i niejedno może się wysmażyć.
– Zatrudniłem prywatnego detektywa, ale nie jest on jedynym człowiekiem, który jest tam naszym okiem i uchem – kontynuował Joe, agent Centralnej Agencji Wywiadowczej zaprzyjaźniony z Patrickem Shaunem od wielu lat.
– Mam nadzieję, że nie wynająłeś go żeby znalazł Osamę? – spytał Patrick pół żartem.
– W pewnym sensie.
– Bądź poważny. Szukają go przecież wszyscy, w tym cała CIA.
– No, może nie cała.
– Doceniam twoje poczucie humoru, ale jak wiesz, nie z tego powodu cię zatrudniam – Shaun uśmiechnął się do Joego, który sam się podjął odszukania sprawców odpowiedzialnych za śmierć wnuczki. Było to zadanie zbieżne z tym jakie miał w CIA. Mógł więc sobie pozwolić na okazanie przyjaźni poświęcając wolny czas na poszukiwania śladów zaginionej wnuczki milionera.
– Widzisz, zdania są podzielone. Prowadzimy akcję o kryptonimie „Ali”.
– No, i...
– Nie dla wszystkich wina Osamy jest taka bezsporna.
– Nie mówisz poważnie.
– W każdym razie sprawdzana jest jeszcze inna wersja. To wszystko, co mogę powiedzieć.
– Dziwnie to wygląda. Mam nadzieję, że nie dajecie się nabierać.
– Możesz mi zaufać.
– Dobrze. Melduj o wszystkim, co istotne w tej sprawie. Aha, jeszcze jedno, nie wspomniałeś, w którym konkretnie z krajów europejskich są ci ludzie dla nas pracujący.
– W Polsce.
– Dlaczego akurat tam?
– Są co najmniej dwa powody, ale wolałbym na razie nie wdawać się w szczegóły.
– Synowa dla rozweselenia opowiadała mi o jakimś polskim polityku, który widział Talibów w UFO. Mam nadzieję, że ta anegdotka nie ma nic wspólnego z poszukiwanymi Arabami?
– Nie potwierdzam i nie zaprzeczam, jak odpowiadają dyplomaci – Joe pozwolił sobie znowu na lżejszy ton i po chwili dodał już całkiem poważnie – Jednym z powodów, dla których uznałem, że Polska jest w tym wypadku najlepszym miejscem działań to moje własne doświadczenia z czasów zimnej wojny.
– Opowiedz – zachęcił starszy pan przybierając wygodniejszą pozycję w fotelu.
– Był sierpień tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego pierwszego roku. „Mewa” powiadomił CIA o planach wprowadzenia w Polsce stanu wojennego.
– Masz na myśli Ryszarda Kuklińskiego? – upewnił się Shaun.
– Tak, chociaż wówczas nie miałem pojęcia kim jest nasz cenny informator z Warszawy. Była to tak bulwersująca wiadomość, że Waszyngton postanowił powiadomić papieża Polaka co grozi jego ojczyźnie. Nie muszę dodawać, że depesza była oczywiście Top Sekret. W jaki sposób wiadomość wyciekła, pozostaje do dziś tajemnicą. Chociaż ostatnie oskarżenie pod adresem pewnego mnicha mogłyby coś sugerować.
– Kto się dowiedział?
– KGB.
– Dla nich to tajemnicą nie było. Przecież wspólnie przygotowywali stan wojenny ze sztabem Jaruzelskiego.
– Zależy z jakiego punktu widzenia. Rosjanie brali oczywiście udział w opracowywaniu planów stłumienia „Solidarności”, ale nie dopuszczali myśli, że Zachód poznał ich zamiary i to we wszystkich drobiazgowo zaplanowanych szczegółach.
– Co zrobili?
– KGB powiadomiło sztab Jaruzelskiego o przecieku, powołując się na swojego informatora w Rzymie. Życie Ryszarda Kuklińskiego było zagrożone w najwyższym stopniu. Udało się jednak ewakuować go z całą rodziną bezpiecznie do Stanów.
– Nie wiedziałem, że brałeś w tym udział.
– Minęło tyle lat, a pewne sprawy nadal pozostały niewyjaśnione.
– Jak sprawa tego mnicha?
– Nie tylko. Przyznał się co prawda do współpracy z SB, twierdząc, że niczego ważnego nie mówił. Teraz, po śmierci Jana Pawła II niełatwo będzie stwierdzić, czy mógł mieć dostęp do tak ważnego dokumentu. Podobnie okoliczności śmierci synów Kuklińskiego pewnie nigdy nie zostaną poznane. Ale nie o tym chciałem mówić. Widzisz, nadal żyją agenci KGB, którzy mimo podeszłego wieku nie jedno mogli by powiedzieć o sprawach nadal aktualnych.
– To jest powodem, że zamachowców z jedenastego września szukamy w Polsce?
– W pewnym sensie. Więcej powiedzieć nie mogę.
– Marzę żeby te działania wreszcie zaowocowały. Złap morderców mojej wnuczki.
– Oczywiście – padła zwięzła odpowiedź, ale wyglądało jakby Joe chciał jeszcze coś dorzucić.
– Mów.
– Pozwolę sobie zauważyć, że nie udało się zdobyć niezbitych dowodów potwierdzających jej śmierć.
– Ja też się stale karmię złudną nadzieją, że może nie wsiadła do tego fatalnego samolotu i żyje gdzieś z dala od nas. Przyznasz jednak, że to raczej dobre na scenariusz jakiegoś niepoważnego filmu. W życiu takie rzeczy się nie zdarzają.
– Z tym bym akurat polemizował. Najmniej prawdopodobne scenariusze pisze samo życie.