Niech pan zdejmie rękawiczki - Jerzy Edigey - E-Book

Niech pan zdejmie rękawiczki E-Book

Jerzy Edigey

0,0

  • Herausgeber: SAGA Egmont
  • Kategorie: Krimi
  • Sprache: Polnisch
  • Veröffentlichungsjahr: 2022
Beschreibung

Na obrzeżach Warszawy grasuje seryjny morderca. Pierwszą ofiarę odnaleziono w wannie jej własnego mieszkania. Niedługo potem doszło do kolejnych tragicznie zakończonych napadów. Zastanawiające jest to, że żadna z ofiar nie została okradziona. Co jest motywem tych zbrodni? Na to pytanie spróbuje odpowiedzieć major MO Polakiewicz. Powieść była publikowana w odcinkach w "Dzienniku Zachodnim". -

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 100

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Jerzy Edigey

Niech pan zdejmie rękawiczki

 

Saga

Niech pan zdejmie rękawiczki

 

Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów, z których pochodzi.

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright © 1971, 2021 Jerzy Edigey i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728049457

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Rozdział I LIST POLECONY

Ostry dźwięk dzwonka. Eufemia Kwiatkowska, zajmująca najmniejszy w całym mieszkaniu pokój, nawet nie wyjrzała na korytarz. Przecież tylko raz dzwoniono, a na drzwiach wejściowych wisiała karteczka z pięknie wykaligrafowanym czarnym tuszem napisem: Stanisław Kowalski – jeden dzwonek, Eufemia Kwiatkowska – dwa razy dzwonić, Zygmunt Namysłowicz – trzy razy dzwonić. Więc to na pewno do Kowalskich.

Na korytarzu rozległy się człapiące kroki Janiny Kowalskiej, później słychać było zgrzyt otwieranych, dawno nieoliwionych zamków i za chwilę gderliwe słowa:

– Pani Kwiatkowska! Listonosz do pani. Mogłaby się hrabina sama ruszyć do drzwi.

A za chwileczkę dużo cichsze, ale tak jednak obliczone słowa, żeby je było słychać za zamkniętymi drzwiami:

– Stare próchno!

Pani Eufemia od dawna nie reagowała na tego rodzaju odezwania się swoich współlokatorów. Osiemnaście lat życia w „kołchozie” – dużym mieszkaniu podzielonym pomiędzy trzy rodziny – nauczyło ją niejednego. Przyzwyczaiła się do pijackich awantur urządzanych sporadycznie przez krewkiego Zygmunta Namysłowicza i do niekończącej się serii szykan Janiny Kowalskiej. Z czasem zrezygnowała z gotowania we wspólnej kuchni. Przeniosła się z dużego, widnego pokoju do tej małej izdebki z oknem, przez które nigdy nie zaglądało słońce. Do łazienki przemykała się wczesnym rankiem. Starała się być jak najcichsza i jak najmniej widoczna. Niewiele to pomagało. Co najmniej przez piętnaście ostatnich lat Kowalska „wygryzała” ją z mieszkania i nie szczędziła w tym względzie żadnych starań. Kilka razy sprawy trafiły do sądów i do kwaterunku. Kilka razy wobec tej kobiety, nauczycielki muzyki w Podstawowej Szkole Muzycznej, dopuszczano się ciężkich zniewag, a nawet, jak to określa się w języku prawniczym, „naruszano nietykalność cielesną”. Cóż z tego, że wszyscy przyznawali rację pani Eufemii i że wojowniczą panią Kowalską skazywano na drobne grzywny lub parę tygodni aresztu „z zawieszeniem”. Wkrótce po kolejnej rozprawie na nowo podejmowała wojnę, stosując w niej coraz bardziej perfidne chwyty.

Nic więc dziwnego, że Eufemia Kwiatkowska nie siliła się teraz wyjaśniać, że listonosz zawsze zapomina o „regulaminie dzwonkowym” i ilekroć się zjawia, to bez względu na to, dla kogo ma przesyłkę, swoje przybycie sygnalizuje jednym dzwonkiem. Wielokrotnie nauczycielka prosiła go, żeby przynosząc do niej listy naciskał dwa razy czarny guzik, ale pracownik poczty nie chciał lub też zapominał stosować się do tej zasady, chociaż starsza pani, i to jedynie ona w tym lokalu, przy każdej okazji sięgała do swojej brązowej portmonetki...

– Pani Kwiatkowska, polecony do pani. Ze spółdzielni mieszkaniowej . Proszę tu podpisać – listonosz wskazał odpowiednią rubrykę na arkuszu.

Nauczycielka podpisała, a dwuzłotówka zmieniła właściciela. Doręczyciel podziękował i wyszedł.

Kwiatkowska pomknęła do swojego pokoju, gdzie z niepokojem długo oglądała kopertę, nie mając odwagi jej otworzyć.

Dawno temu, kiedy stosunki we wspólnym mieszkaniu stały się wprost nie do zniesienia, Kwiatkowska zapisała się do spółdzielni mieszkaniowej „Nasza Kotwica”. Mijały lata. Najpierw była „kandydatem”, później odpowiednią uchwałą zarządu przyjęto ją na „członka”, ale mieszkania nie dostawała. Nierzadko odwiedzała siedzibę „Naszej Kotwicy”. Próbowała czegoś się dowiedzieć o choćby jakimś przybliżonym terminie przydziału lokalu. Odpowiadano jej niezbyt grzecznie, że takich jak ona, Kwiatkowska, są w Warszawie tysiące, ba! dziesiątki tysięcy, i że „trzeba cierpliwie czekać”. Kiedyś usłyszała „taktowny” dowcip jakiejś smarkuli siedzącej przy maszynie do pisania, że „niejeden, zamiast tu ludziom przeszkadzać w pracy, poszedłby sobie na Powązki i tam wybrał odpowiednie mieszkanie”.

Starsza pani odważyła się w końcu na audiencję u wszechmocnego prezesa. Ten był wprawdzie uprzedzająco grzeczny, ale również niczego nie przyrzekał. Rozkładał ręce i tłumaczył, że pierwszeństwo mają „umowy patronalne”, w następnej kolejności są rodziny z domów przeznaczonych do wyburzenia, wreszcie młode małżeństwa, które trzeba uwolnić od raju wspólnego mieszkania z teściowymi. Później... I tak dalej, i tak dalej. Pan prezes w ogóle nie mógł określić, kiedy spółdzielnia będzie przydzielała lokale emerytom i rencistom.

Ale, pomimo to, spółdzielnia nie zapominała o swojej członkini. Od czasu do czasu pani Eufemia Kwiatkowska otrzymywała listy polecone – długie, białe, opatrzone barwnym napisem „Nasza Kotwica”. W tych pismach zarząd spółdzielni „uprzejmie zawiadamiał”, że wobec wzrostu kosztów należy wnieść dodatkowe opłaty, albo wyjaśniał, że „wobec niewykonania planów budowy domów, przydział mieszkania dla Ob. przesunięty zostaje na dalszy termin”.

A więc i tym razem pani Eufemią mogła spodziewać się wszystkiego najgorszego. Oglądała ze wszystkich stron kopertę, nie kwapiąc się z jej rozpięczętowaniem. Wreszcie nauczycielka zdecydowała. Odszukała torebkę, znalazła w niej okulary i delikatnie oddarła rożek koperty, a potem rozerwała jeden z jej boków. Wewnątrz znajdował się mały, wąski kawałek papieru, złożony na dwoje i skąpo zapisany. Rencistka rzuciła okiem i aż przysiadła na stojącym opodal fotelu. List wypadł jej z rąk.

NASZA KOTWICA

Spółdzielnia mieszkaniowa

Ob. Eufemia Kwiatkowska w miejscu

Zarząd spółdzielni zawiadamia Ob., że przydzielił jej lokal M-l na osiedlu „Za wiatrakami”, ul. Napoleona Gamaszki 6 m. 74.

Wszelkie formalności celem otrzymania kluczy do przydzielonego lokalu należy załatwić jak najszybciej, zgodnie z załączoną instrukcją. Lokal nieobjęty w posiadanie przez przydziałobiorcę w ciągu miesiąca od otrzymania niniejszego zawiadomienia, będzie przydzielony osobie trzeciej wg kolejności.

zarząd (stempel i podpisy)

Czy można się dziwić, że „przydziałobiorca” dostał z emocji bicia serca? Starsza pani podniosła list, przetarła chusteczką szkła okularów i kilkakrotnie przeczytała króciutki tekst. Zajrzała do koperty. Obiecywanej „załączonej” instrukcji w niej nie znalazła, ale to przeoczenie uznała za nieważny drobiazg. Dochodziła dopiero jedenasta. Był czas, aby pojechać do „Naszej Kotwicy” i na miejscu dowiedzieć się szczegółów.

A później podskoczyć na osiedle „Za wiatrakami”, obejrzeć ulicę Napoleona Gamaszki i dom stojący tam pod numerem szóstym. Kto wie, jeżeli dozorca będzie człowiekiem uczynnym, to może pozwoli pani Eufemii rzucić okiem na lokal oznaczony cyfrą „74”.

– Gdzie jest to osiedle „Za wiatrakami”? – przemknęło przez głowę nauczycielki.

Odnalazła plan miasta, ale na nim nie było ani śladu zarówno osiedla, jak i ulicy tajemniczego Napoleona Gamaszki. Widocznie była to nowa, niedawno przebita uliczka gdzieś na peryferiach miasta i nie zdołano jeszcze uwiecznić jej na planie Warszawy.

A ta uwaga zarządu spółdzielni, że lokale niezasiedlone będą przydzielane osobom trzecim! Pani Eufemia gorzko się uśmiechnęła. Może takie wypadki rzeczywiście się zdarzają. Jeśli jednak chodzi o nią, nie ma obawy. Gdyby mogła, dzisiaj opuściłaby ten pokoik i to „rozkoszne” towarzystwo, na które skazana była od osiemnastu lat.

Dobre nowiny mają tę przedziwną właściwość, że odmładzają ludzi i zasilają ich nową, wielką energią. Gdyby lekarze zamiast recept dawali przydziały na mieszkania lub wypisywali czeki Narodowego Banku Polskiego, na pewno chorzy wracaliby do zdrowia znacznie szybciej, niż po specyfikach sprzedawanych za dolary w PKO. Pani Kwiatkowska od kilku dni skarżyła się, że strzyka ją w lewym kolanie i że ledwie może siedzieć, tak jej dokucza lumbago. Teraz jednak, pomimo swoich sześćdziesięciu trzech lat, zerwała się z fotela i sprężyście, niczym młoda dziewczyna, poczęła szykować się do wyjścia.

A kiedy wyobraziła sobie minę Janiny Kowalskiej, kiedy ta dowie się o przydziale mieszkania dla nauczycielki, dobry humor pani Eufemii dosięgnął szczytu. Nawet coś tam sobie nuciła, a w toaletce odszukała nieużywane od lat puder i szminkę do warg. Za kwadrans, ubrana tak elegancko, jak na to stać emerytkę, szła w kierunku najbliższego postoju taksówek. Skoro dostało się przydział własnego, spółdzielczego mieszkania, to w takim dniu nie jeździ się tramwajem.

W spółdzielni „Nasza Kotwica” tym razem wszyscy byli niezmiernie życzliwi i uprzedzająco grzeczni. Nawet ta smarkula z dowcipami o cmentarzu na Powązkach uśmiechnęła się tak promiennie, jak gdyby zamiast rencistki znajdował się w pokoju najprzystojniejszy z aktorów filmowych albo Mikulski.

– Szanowna pani ma wyjątkowe szczęście – twierdził księgowy – mieszkanko jest prześliczne. Duży pokój, przeszło dwadzieścia cztery metry kwadratowe. Osobna kuchenka, wprawdzie bez okna, ale to nic nie szkodzi. Przedpokoik z szafą w ścianie i bardzo wygodna łazienka. Właściwie to nie kawalerka a mieszkanie M-2. Kawalerek ciągle nam brakuje, a pani tak długo czekała, że zarząd postanowił przyznać jej ten lokal. Winszuję, serdecznie winszuję!

– A gdzie to jest? – pani Eufemia zalana potokiem słów dzielnego reprezentanta „Naszej Kotwicy” usiłowała dowiedzieć się, w którym punkcie stolicy znajduje się powód jej szczęścia.

Na twarzy księgowego odbiło się zdumienie.

– Pani nie wie gdzie jest osiedle „Za wiatrakami”? Najpiękniejsza, nowo powstająca dzielnica Warszawy? To przecież tuż przy Stalingradzkiej. Za wiaduktem, ale jeszcze przed elektrownią. Blisko do Wisły. Z okien będzie pani miała wspaniałą panoramę całej stolicy.

– A ulica Napoleona Gamaszki?

– Wysiądzie pani na drugim przystanku za rondem. Później, idąc w kierunku Żerania, trzeba skręcić w drugą ulicę na lewo. Następnie w trzecią na prawo i już jest pani na Gamaszki; Nie sposób zabłądzić, bo z daleka widać kolonię wysokich jedenastopiętrowych domów.

– Ciągle nie wiem – wtrąciła „smarkula” – kto to był ten Napoleon Gamaszko, chociaż codziennie z pięćdziesiąt razy wystukuję to nazwisko na swojej maszynie.

– Gamaszko był, zdaje się – wyjaśnił księgowy – jakimś znakomitym prawnikiem.

– Pewnie stary krętacz sądowy, przyjmujący co najbrudniejsze sprawy – mruknęła młoda maszynistka. – Inny by się nie cieszył takim uznaniem w naszej spółdzielni, żeby aż jego imieniem nazywać ulicę.

W tej chwili Eufemia Kwiatkowska przypomniała sobie duży, czerwony tytuł w jednej w popołudniówek:

„Zbrodniarz z Gamaszki znowu dał znać o sobie”

„TRUP W WANNIE W WIEŻOWCU”

„Makabryczne odkrycie gospodarza domu”

„Samotna kobieta ofiarą mordercy”

Nauczycielka pamiętała pewne szczegóły sensacyjnego artykułu. Zbrodniarz udusił swoją ofiarę. Nie stwierdzono żadnych śladów włamania ani też nic nie świadczyło o tym, że morderstwa dokonano w celach rabunkowych.

– To tam gdzie ten bandyta? – zapytała rencistka. – Może to właśnie mieszkanie po tej zamordowanej?

– Tamtejszy dzielnicowy mówił – księgowy machnął ręką – że są już na jego tropie. A mieszkanko szanownej pani w drugiej części ulicy. W nowym, dopiero przekazanym do użytku domu. Gdyby pani nie chciała tam mieszkać, nie ma przymusu. Może pani się zrzec. Przydzielimy komu innemu.

– Skądże znowu! – energicznie zaprotestowała rencistka. W porównaniu z Janiną Kowalską nawet tuzin przestępców nie wydawał się pani Eufemii być groźnym towarzystwem. Zapytała jedynie:

– Czy mogłabym obejrzeć to mieszkanie?

– Zasadniczo przed załatwieniem wszelkich formalności u nas i w kwaterunku nikogo do mieszkania nie wpuszczamy. Można naturalnie obejrzeć budynek z zewnątrz i zapoznać się z planem lokalu. Ale dla szanownej pani zrobimy wyjątek. Zaraz dam karteczkę do gospodarza domu...

Jeszcze więc taksówka na ulicę Napoleona Gamaszki, rozmowa z gospodarzem domu poparta dwudziestozłotówką, przyjętą jako coś absolutnie należnego, i nauczycielka znalazła się w czterech ścianach własnego mieszkania. Nareszcie takiego, którego nie trzeba dzielić z innymi współlokatorami. Takiego, w którym o każdej porze dnia i nocy można iść do kuchni, aby zagotować wodę na herbatę, a w łazience kąpać się i prać bez ograniczenia.

Pani Eufemia nie miała siły rozstać się z mieszkaniem. Księgowy nie kłamał. Lokal był spory i bardzo przyjemny. W marzeniach rencistki już się zapełniał meblami. Już widziała nie gołe ściany, lecz wiszące na nich obrazy i makatki.

Te rozważania przerwał dopiero gospodarz domu, który zaniepokoił się, że starsza pani, której dał klucz do lokalu numer siedemdziesiąt cztery, tak długo nie wraca z dziewiątego piętra.

– Już myślałem – zauważył rubasznie – że panią wampir porwał.

Formalności związane z objęciem nowego lokalu załatwiono szybko i sprawnie. Pani Kwiatkowska od trzech lat była rencistką, ale nie zerwała wszystkich kontaktów ze swoją szkołą. Miała tam jeszcze parę godzin tygodniowo wykładów.

Na ten czas zwolniła się więc z pracy i od rana do wieczora biegała po różnych urzędach, kompletując potrzebne papierki i stempelki.

W kwaterunku znano ją dobrze. Znano też jej przejścia i kłopoty ze współlokatorami. Toteż urzędnik starał się przyśpieszyć sprawę. A kiedy ostemplował i podpisał ostatni dokument, roześmiał się i zapowiedział:

– A do opróżnionego przez panią pokoju to ja znajdę takiego lokatora, żeby Janina Kowalska wspominała panią ze łzami w oczach. Moja w tym głowa. Dała się ona i mnie we znaki, oj dała.

W kilka dni potem samochód ciężarowy, „wykombinowany” z jakiegoś przedsiębiorstwa dzięki temu, że pani Kwiatkowska uczyła muzyki syna magazyniera tej firmy, przewiózł skromny dobytek nauczycielki z ulicy Górnośląskiej na ulicę Gamaszki. Kilku uczniów najstarszej klasy ochotniczo ofiarowało swoją pomoc przy przeprowadzce. Całą „akcję” ukończono w trzy godziny. Jeszcze poczęstunek dla kierowcy, ciastka i cukierki dla „ochotników” i pani Eufemia została sama w czterech ścianach własnego mieszkania.

Stara nauczycielka nawet nie podejrzewała, że właśnie wtedy zaczęła się największa przygoda jej życia.