Opowieść o dwóch miastach - Charles Dickens - E-Book

Opowieść o dwóch miastach E-Book

Charles Dickens.

0,0

Beschreibung

Paryż i Londyn od 1775 roku do wybuchu rewolucji francuskiej. Łucja Manette przybywa z Anglii do Francji, aby uwolnić ojca, którego niesprawiedliwie uwięziono w Bastylii. Doktor Manette był świadkiem morderstwa, jakiego rodzina markiza St. Évremonde'a dokonała na ubogich krewnych. Zwolniony z więzienia staruszek wraca z córką do Londynu. Łucja wychodzi za Karola Darnaya, który jest spokrewniony z rodziną St. Évremonde. Widząc niegodziwość swojego otoczenia i całej paryskiej arystokracji, mężczyzna porzuca Francję. Niebawem będzie zmuszony tam jednak wrócić, gdyż pojmany zostaje jego dawny sługa. Szlachetny mężczyzna spieszy mu na ratunek, a rodzina wykorzystuje okazję, by zemścić się na krytycznie usposobionym krewnym. -

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 592

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Charles Dickens

Opowieść o dwóch miastach

Tłumaczenie Tadeusz Jan Dehnel

Saga

Opowieść o dwóch miastach

 

Tłumaczenie Tadeusz Jan Dehnel

 

Tytuł oryginału A Tale of Two Cities

 

Język oryginału angielski

 

Zdjęcia na okładce: Shutterstock

Copyright © 1859, 2021 SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728250334

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

 Księga pierwsza

 Wrócony życiu

 Rozdział I

 Epoka

 Była to najlepsza i najgorsza z epok, wiek rozumu i wiek szaleństwa, czas wiary i czas zwątpienia, okres światła i okres mroków, wiosna pięknych nadziei i zima rozpaczy. Wszystko było przed nami i nic nie mieliśmy przed sobą. Dążyliśmy prosto w stronę nieba i kroczyliśmy prosto w kierunku odwrotnym. Mówiąc zwięźle, były to lata tak bardzo podobne do obecnych, że niektórzy z najhałaśliwszych znawców owej ery widzą w niej dobro i zło takie samo jak dzisiaj, tylko w nieporównywalnie wyższym stopniu.

 Na tronie Anglii zasiadał król o wydatnej dolnej szczęce i królowa o szpetnym obliczu. Na tronie Francji zasiadał król o wydatnej dolnej szczęce i królowa o powabnym obliczu. W obydwu tych państwach mężowie stanu odpowiedzialni za cudowne rozmnażanie ryb i bochnów chleba widzieli jaśniej niż słońce, że ogólny porządek rzeczy został ustalony raz na zawsze.

 Był rok Pański tysiąc siedemset siedemdziesiąty piąty. W owym chwalebnym okresie objawienia duchowe spływały na Anglię nie rzadziej niż obecnie. Joanna Southcott 1 ukończyła dwudziesty piąty rok życia, a pojawienie się jej obwieszczał natchniony szeregowiec Gwardii Królewskiej, który zapowiadał ponadto, że poczyniono już wszystkie przygotowania do całkowitego zniszczenia Londynu i Westminsteru. Ba! Ledwie przed dwunastoma laty został zdemaskowany Upiór z Koguciego Zaułka 2 , który uprzednio wystukiwał swoje orędzia metodą bardzo zbliżoną do tej, jaką posługują się pozbawione oryginalności nasze duchy z bieżącego lub ubiegłego roku. Inne orędzia, całkiem naturalne i ziemskie, otrzymywał król i naród angielski od kongresu brytyjskich poddanych w Ameryce i — dziwna rzecz — orędzia te okazały się ważniejsze dla ludzkości niż jakiekolwiek wieści pochodzące od progenitury Upiora z Koguciego Zaułka.

 Francja — na ogół biorąc, mniej uprzywilejowana pod względem duchowym niż jej siostrzyca z tarczą i trójzębem — gładko staczała się po pochyłości, drukując i wydając papierowe pieniądze. Ponadto korzystała w pełni ze światłego przewodnictwa chrześcijańskich duszpasterzy i wymyślała takie na przykład rozrywki, jak skazanie na obcięcie ręki, wyrwanie języka i spalenie żywcem pewnego wyrostka za to, że nie ukląkł podczas deszczu, aby oddać hołd procesji brudnych mnichów, która ciągnęła w polu widzenia lub oddalona o pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt jardów. Zapewne w dniu, gdy uśmiercano okrutnie owego męczennika, w lasach Francji i Norwegii rosły już drzewa, które DrwalPrzeznaczenie wybrał do ścięcia i przetarcia na deski, aby z desek powstała groźna i dobrze znana w historii maszyna składająca się z przenośnego rusztowania, noża i worka. Zapewne w szopach włościan uprawiających gliniaste grunty w okolicach Paryża stały gdzieś wozy pokryte zastarzałym błotem, obwąchiwane przez świnie, używane przez drób jako grzędy — wozy, które Rolnik-Śmierć wyznaczył już na furgony Wielkiej Rewolucji. Ale owi Drwal i Rolnik pracowali w milczeniu, chociaż nieustannie, i stłumionych ich kroków nie łowiło niczyje ucho, a wszelkie słowa na temat ich domniemanej działalności uchodziły za wystąpienia bezbożne i zdradzieckie.

 Tymczasem w Anglii stan porządku publicznego i bezpieczeństwa nie upoważniał do narodowej dumy. Śmiałe zbrojne włamania i uliczne rabunki zdarzały się w stolicy co noc. Władze publiczne przestrzegały obywateli, by wyjeżdżając z miasta, oddawali na przechowanie ruchomości. Rozbójnik nocny był za dnia kupcem, kiedy więc w roli „herszta bandy” zatrzymywał sąsiada, klienta i zostawał rozpoznany, odważnie strzelał w łeb napadniętemu i odchodził bez lęku. Pewnego razu siedmiu rabusiów urządziło zasadzkę na dyliżans; konduktor zastrzelił trzech, sam zaś zginął z ręki pozostałych czterech, ponieważ „wyczerpał zapas amunicji”; następnie złoczyńcy bez przeszkód dokonali rabunku. Lord Mayor Londynu został zatrzymany na Turnham Green przez pojedynczego bandytę, który ograbił wszechmocnego dygnitarza na oczach całej jego świty. W londyńskich więzieniach więźniowie staczali bitwy ze strażnikami, a majestat prawa narzucał posłuch, stosując garłacze ładowane siekańcami i kulami. Na dworskich salonach złodzieje kradli najdostojniejszym lordom krzyże wysadzane brylantami. Szukając towarów z przemytu, muszkieterowie wkraczali do Przytułku Świętego Idziego; tłum strzelał do muszkieterów, a muszkieterowie do tłumu i nikt nie widział w tych zdarzeniach nic osobliwego. Pośród takiego zamętu kat — ustawicznie zajęty, chociaż na nic nieprzydatny — bez wytchnienia pełnił swe obowiązki: raz brał na powróz długi szereg rozmaitego pokroju przestępców, innym razem wieszał w sobotę ujętego we wtorek włamywacza albo w więzieniu Newgate tuzinami wypalał piętna, albo na placu przed pałacem westminsterskim palił nielojalne broszury; dzisiaj pozbawiał życia zwyrodniałego mordercę, jutro włóczęgę-nędzarza, który ukradł sześć pensów parobkowi z farmy.

 Wszystko to i wiele jeszcze podobnych rzeczy działo się w roku Pańskim tysiąc siedemset siedemdziesiątym piątym oraz w latach poprzednich i następnych. Drwal i Rolnik czynili swoje, chociaż nikt na nich nie baczył, a dwaj królowie o wydatnej dolnej szczęce i dwie królowe (jedna o szpetnym, druga o powabnym obliczu) kroczyli naprzód pewnym i dostojnym krokiem i mocno dzierżyli swoje od Boga dane prawa. Rok ów wiódł zatem ich królewskie moście, a wraz z nimi miliony pośledniejszych istot (w tej osobie i bohaterów naszej kroniki) rozlicznymi drogami.

 Rozdział II

 Dyliżans

 W piątkową noc pod koniec listopada gościniec do Dover ciągnie się przed pierwszą osobą, która ma w tej opowieści rolę do odegrania. Gościniec ciągnął się także za tym człowiekiem i za dyliżansem, gdy ów piął się pod górę w okolicy Shooter. Człowiek szedł również pod górę w błocie obok dyliżansu (podobnie jak pozostali pasażerowie) nie dlatego, aby nęciła go przechadzka, ale dlatego, że droga była stroma i grząska, a uprząż i pojazd ciężkie. Konie zatrzymywały się już trzykrotnie, a raz stanęły w poprzek kolein, jak gdyby powodowane buntowniczym duchem próbowały zawrócić do Blackheath. Wszelako pocztylion i woźnica przy użyciu lejców i bata dowiedli wspólnymi siłami, że nietrudno podważyć słuszne skądinąd twierdzenie, jakoby zwierzęta miały rozum. Zaprzęg skapitulował i pokornie wrócił do roboty.

 Ze zwieszonymi łbami i opuszczonymi ogonami konie szamotały się i ślizgały co chwila, jak gdyby nogi łamały im się w stawach. Ilekroć po krótkim odpoczynku woźnica zbierał wodze i powtarzał monotonnie: „Wio! Hej! Wio!”, prawy lejcowy potrząsał głową i wszystkim, co się na niej znajdowało, jak gdyby powątpiewał o możliwości wywindowania ciężkiego wehikułu na grzbiet wzgórza. Ilekroć prawy lejcowy robił taki hałas, pasażer wzdrygał się (jak przystało zdenerwowanemu pasażerowi) i tracił wątek myślowy.

 Pierzasta mgła zalegała wszystkie zagłębienia i leniwie wspinała się po stoku, niby zły duch, co szuka i znaleźć nie może wytchnienia. Lepka, przejmująco zimna mgła sunęła przez powietrze tumanami, które doganiały się wzajemnie i prześcigały na podobieństwo fal zmętniałego morza. Była wystarczająco gęsta, aby przed blaskiem latarń osłonić wszystko z wyjątkiem samego dyliżansu i kilku jardów drogi. Opar ze zdrożonych koni łączył się z mgłą, co stwarzało złudzenie, że w taki właśnie sposób powstało całe wilgotne kłębowisko.

 Oprócz interesującej nas osoby dwaj inni pasażerowie wlekli się obok pustego dyliżansu. Wszyscy trzej byli okutani wyżej uszu, a na nogach mieli podróżne buty z cholewami. Żaden z nich nie potrafiłby określić, jak tamci dwaj wyglądają, gdyż liczne okrycia i szale kryły ich wzajemnie zarówno przed zmysłem wzroku, jak i przed oczyma wyobraźni. W owe lata podróżni byli na ogół trwożliwi i unikali przygodnych znajomości, bo na gościńcu każdy mógł być rabusiem lub cichym wspólnikiem rabusiów. Ta ostatnia możliwość wydawała się szczególnie prawdopodobna, gdyż w niemal każdym przydrożnym zajeździe lub szynku krył się ktoś (od samego pana oberżysty do ostatniego popychadła ze stajni) pozostający na żołdzie tego czy innego herszta.

 Takie mniej więcej niewesołe myśli snuł pocztylion dyliżansu, który piął się pod górę w okolicy Shooter w piątkową noc pod koniec listopada roku tysiąc siedemset siedemdziesiątego piątego. Pocztylion stał na swojej grzędzie przymocowanej do tylnej części wehikułu, przytupywał dla rozgrzewki, a czujnym wzrokiem i nie mniej czujną dłonią pieścił skrzynię na broń, gdzie nabita rusznica leżała na kilku nabitych pistoletach, te zaś spoczywały na podściółce z broni białej.

 Niepokój pospolity w owych czasach towarzyszył zmierzającemu do Dover dyliżansowi: pocztylion podejrzewał pasażerów, a pasażerowie pocztyliona i siebie nawzajem, wszyscy podejrzewali wszystkich, a woźnica pewien był jedynie koni i z czystym sumieniem mógł poprzysiąc na Stary i Nowy Testament, że nie nadają się do dalszej drogi.

 — Hej! Wio! — wołał woźnica. — Wio! Raz, a dobrze! Na samą górę! Wio! Bodaj to wszyscy diabli! Alem się z wami namordował! Joe!

 — Aha? — ocknął się pocztylion.

 — Która godzina?

 — Co najmniej dziesięć po jedenastej.

 — Do licha! Dziesięć po jedenastej, a my jeszcze pod Shooter. Hej! Wio! Bodaj to wszyscy diabli!

 Prawy lejcowy dostał batem w chwili, gdy z powątpiewaniem potrząsał głową, szarpnął więc i pociągnął za sobą resztę zaprzęgu. Jeszcze raz dyliżans przyspieszył, a długie buty zatupotały żywiej u jego drzwiczek. Gdy wehikuł stawał, pasażerowie zatrzymywali się i zbijali w gromadkę. Gdyby w takiej chwili którykolwiek zaproponował drugiemu wspólny spacer przed końmi we mgle i ciemnościach, naraziłby się na to, że bez ostrzeżenia zostanie zastrzelony jako bandyta na publicznej drodze.

 Ostatni zryw wciągnął pojazd na grzbiet wzgórza. Woźnica zatrzymał konie, aby dać im odpoczynek. Pocztylion zeskoczył ze swego miejsca, chcąc sprawdzić hamulce przed zjazdem i otworzyć drzwiczki dla podróżnych.

 — Tsss, Joe! — syknął ostrzegawczo woźnica.

 — Co nowego, Tom?

 Obydwaj zaczęli nasłuchiwać podejrzliwie.

 — Powiedziałbym, że koń zbliża się kłusem — oznajmił Tom.

 — A ja powiedziałbym: galopem — uzupełnił Joe i opuściwszy posterunek przy drzwiczkach, zwinnie skoczył na grzędę. — Panowie! Stać! Rozkazuję w imieniu króla! — zawołał, odwodząc kurek rusznicy, i przyjął postawę obronną.

 Pasażer, który ma w naszej opowieści niejaką rolę do odegrania, trzymał nogę na stopniu, dwaj pozostali następowali mu na pięty, gotowi szybko zająć miejsca. Po groźnym okrzyku pocztyliona pierwszy znieruchomiał z głową we wnętrzu pojazdu, drudzy — stojąc na gościńcu. Wszyscy przenieśli wzrok najpierw z Joego na Toma, potem z Toma na Joego i nadstawili uszu. Woźnica i pocztylion bacznie spojrzeli wstecz, a prawy lejcowy poszedł za ich przykładem, nie wyrażając tym razem powątpiewania.

 Cisza nocna była tym bardziej martwa, gdy umilkł stukot i chrzęst ciężkiego wehikułu. Zdrożone konie dygotały lekko i drżenie to zdawało się udzielać dyliżansowi, jak gdyby był nadal w ruchu. Serca podróżnych biły silnie, niemal dosłyszalnie, lecz wszystkie te odgłosy potęgowały jedynie milczenie przywodzące na myśl ludzi zdyszanych i powstrzymujących oddech, ludzi, których krew pulsuje rytmem przyspieszonym od trwożnego oczekiwania.

 Tętent galopującego konia zbliżał się szybko i coraz donośniej.

 — Hej, tam! — huknął pocztylion najpotężniej, jak umiał. — Stój, bo strzelam!

 Galop ustał raptownie, aż błoto zachlupotało, i w ciemnościach zabrzmiał głos mężczyzny:

 — Czy to dyliżans do Dover?

 — Nic ci do tego, bracie — odkrzyknął Joe. — A ty coś za jeden?

 — Czy to dyliżans do Dover?

 — Dlaczego pytasz?

 — Mam interes do jednego pasażera.

 — Jakiego pasażera?

 — Do pana Jarvisa Lorry’ego.

 Pasażer, który ma w naszej opowieści niejaką rolę do odegrania, zdradził niezwłocznie, iż usłyszał własne nazwisko. Pocztylion, woźnica i dwaj pozostali podróżni zerknęli nań nieufnie.

 — Nie ruszaj no się, bracie — rzucił pocztylion pod adresem głosu dobywającego się z mgły — bo jak popełnię omyłkę, nie zdążę naprawić jej za twojego życia. Może pan Lorry sam porozumie się z tym człowiekiem.

 — O co chodzi? — zapytał pasażer cokolwiek drżącym głosem. — Kto ma do mnie sprawę? Czy to Jerry?

 — U licha — mruknął do siebie Joe. — Jeżeli to nawet Jerry, wcale nie podoba mi się jego chrypa. Stanowczo coś zanadto ochrypnięty.

 — Tak, panie Lorry — odpowiedział głos.

 — O co chodzi?

 — Mam wiadomość dla pana. Od T. i Spółki.

 — Pocztylionie, znam tego posłańca — oznajmił pan Lorry, schodząc ze stopnia, w czym pomogli mu (bardziej skwapliwie niż uprzejmie) dwaj towarzysze podróży, którzy błyskawicznie schronili się do wnętrza dyliżansu, zatrzasnęli za sobą drzwiczki i podnieśli okno. — Może się zbliżyć. Żadne niebezpieczeństwo nie grozi.

 

 — Może i nie grozi — mruknął znów do siebie Joe. — Ale nie jestem tego całkiem pewien. Hej! Ty!

 — Hej! Ty! — powtórzył Jerry głosem jeszcze bardziej ochrypłym niż wprzódy. — Czego chcesz?

 — Możesz podjechać. Stępa! Rozumiesz? A jeżeli masz ostrza przy siodle, żebyś mi ich nie macał, bo się omylę i napakuję ci do łba ołowiu. Piekielny raptus ze mnie. Rozumiesz? No, zobaczymy zaraz, coś za jeden.

 Z mglistych oparów wyłoniła się wolno sylwetka jeźdźca. Przystanął koło pasażera oczekującego przy drzwiczkach dyliżansu. Nachylił się w siodle i zerkając spode łba w stronę pocztyliona, wręczył panu Lorry’emu złożoną ćwiartkę papieru. Koń był spieniony, a bryzgi błota plamiły zwierzę i człowieka od podków po czubek kapelusza.

 — Pocztylionie — odezwał się pan Lorry spokojnym, rzeczowym tonem.

 — Słucham — odpowiedział zwięźle Joe, nie odrywając palca od cyngla rusznicy, a wzroku od podejrzanego posłańca.

 — Nie grozi nam żadne niebezpieczeństwo — powtórzył pan Lorry. — Jestem pracownikiem Domu Bankowego Tellsonów. Musiałeś chyba słyszeć o Domu Bankowym Tellsonów w Londynie? W sprawach firmy wybieram się do Paryża. Pięć szylingów na piwo. Mogę to przeczytać?

 — Oczywiście, skoro wielmożny pan tak uprzejmie prosi. Tylko szybko, jeśli łaska.

 Pasażer rozwinął kartkę i przy świetle latarni dyliżansu przeczytał zrazu cicho, następnie zaś na głos:

 — „Czekać w Dover na mademoiselle”. Hm, jak widzisz, pocztylionie, list nie jest długi. Jerry! Powtórz moją odpowiedź: WRÓCONY ŻYCIU.

 — To diablo dziwna odpowiedź — mruknął ochryple Jerry, prostując się w siodle.

 — Powtórz ją tylko, a będą wiedzieli, że otrzymałem wiadomości tak niezawodnie, jak gdybym dał ci pokwitowanie na piśmie. No, ruszaj! A nie oszczędzaj konia w powrotnej drodze. Dobrej nocy, Jerry!

 Z tymi słowy pan Lorry odemknął drzwiczki i wgramolił się do dyliżansu bez pomocy pasażerów, którzy przezornie ukryli w butach sakiewki i zegarki, obecnie zaś udawali, że drzemią, sądząc, iż wszystko inne jest ryzykiem.

 Wehikuł znów ruszył ciężko pośród gęstych tumanów opadającej mgły. Pocztylion odłożył rusznicę do skrzyni na broń, uważnie zbadał wzrokiem zawartość tej skrzyni, zmacał tkwiące za pasem pistolety i wreszcie zajrzał do umieszczonej pod tylnym kozłem skrytki zawierającej nieco narzędzi, dwie pochodnie i puszkę z krzemieniem, hubką i krzesiwem. Dyliżans był w nie wyposażony, aby w razie gdy latarnie zawiodą z jakichś przyczyn, konduktor mógł zamknąć się we wnętrzu pojazdu i chroniąc słomę przed iskrami, postarać się o światło w stosunkowo niedługim czasie (przy odrobinie szczęścia — nawet w ciągu pięciu minut).

 — Tom — zabrzmiało cicho nad dachem wehikułu.

 — Co powiesz, Joe?

 — Słyszałeś tę odpowiedź?

 — Słyszałem, Joe.

 — Zrozumiałeś co, Tom?

 — Nic, Joe.

 — A to się dobrze składa — mruknął pocztylion — bo i ja nic nic zrozumiałem.

 Tymczasem Jerry został sam pośród mgły i mroków. Zeskoczył z siodła, nie tylko chcąc dać wytchnienie zdrożonemu koniowi, lecz również po to, by obetrzeć twarz i wylać co najmniej pół galona wody, która zebrała się w szerokim rondzie kapelusza. Przez chwilę stał z wodzami zarzuconymi na zbryzgane błotem ramię, a kiedy umilkł turkot dyliżansu i zaległa znów cisza nocy, odwrócił się i pieszo ruszył z góry.

 — No, stara — mówił trochę do siebie, a trochę do swojej klaczy — po takim galopie z Temple Bar zaufam twoim nogom dopiero na równym gruncie. „Wrócony życiu”... Hm... Diablo dziwna odpowiedź. Oj, Jerry, Jerry! To całkiem nie w twoim guście. Gdyby wracanie do życia miało wejść w modę, ładnie by wyglądały, Jerry, twoje interesy.

 Rozdział III

 Cienie nocy

 Wspaniały temat do rozważań daje zdanie, że człowiek stanowi nieprzeniknioną zagadkę dla wszystkich innych ludzi. Ilekroć przybywam nocą do wielkiego miasta, ulegam posępnym myślom, bo każdy z ciemnych, zabezpieczonych okiennicami domów kryje przecież własną tajemnicę, każdy pokój we wszystkich owych domach kryje własną tajemnicę, każde serce bijące w setkach tysięcy piersi jest pod wieloma względami tajemnicą nawet dla najbliższego mu serca. Ma to wymowę grozy, ma wymowę samej Śmierci! Nie wolno mi odwracać kart ulubionej księgi, którą kochałem i w swoim czasie spodziewałem się przeczytać do końca. Nie wolno spoglądać w bezdenne głębie wody, gdzie przy blaskach przelotnego światła widywałem niegdyś zatopione skarby i inne dziwy pogrzebane pod falami. Przesądzone było, że księga zamknie się na zawsze, gdy zdążę przebiec wzrokiem zaledwie stronicę. Przesądzone było, że woda zastygnie wiecznym lodem, gdy blaski rozjaśnią tylko jej powierzchnię, a ja zostanę na brzegu nieświadom sekretów. Mój przyjaciel nie żyje, mój sąsiad nie żyje, moja miłość, ukochanie mojej duszy, nie żyje. Śmierć umacnia i utrwala zagadkę, którą każda indywidualność nosi w swojej głębi i którą ja nosić muszę aż do końca moich dni. Czy jednak na licznych cmentarzach miasta moich codziennych wędrówek śpi ktoś w tajnikach swojej osobowości równie nieprzenikniony jak ja dla ruchliwych mieszkańców tego miasta albo też oni dla mnie?

 Pod względem takiego przyrodzonego i godnego najgłębszej uwagi dziedzictwa konny posłaniec był równie bogaty jak król, jak premier, jak najzamożniejszy z londyńskich kupców. Podobnie rzecz się miała z trzema pasażerami zamkniętymi w ciasnym wnętrzu podskakującego na wybojach starego dyliżansu. Wzajemnie stanowili dla siebie tajemnicę tak całkowitą, jak gdyby każdy podróżował samotnie sześcio- lub sześćdziesięciokonną karocą przedzieloną od najbliższej obszarem całego hrabstwa.

 Posłaniec wracał do Londynu swobodnym truchtem. Bardzo często wstępował do przydrożnych karczm, aby się napić, unikał wszakże rozmów, wolał osłaniać czoło kapeluszem i nie pokazywać oczu, co zresztą mogło im wyjść tylko na dobre — były bowiem czarne, pozbawione głębi w barwie czy może kształcie, osadzone wiele za blisko siebie, jak gdyby jedno obawiało się, że zostanie na czymś przyłapane, jeżeli oddali się zbytnio od drugiego. Oczy te świeciły ponuro pod starym kapeluszem przypominającym trójgraniastą spluwaczkę i nad ogromnym szalem, który osłaniając brodę i szyję, spływał niemal do kolan. Kiedy posłaniec wstępował do karczmy, aby się napić, unosił lewą ręką szal w chwili, kiedy prawą wlewał do ust trunek, i niezwłocznie maskował się ponownie.

 — Nie, nie, Jerry — mamrotał po drodze, wracając ustawicznie do tego samego tematu. — To na nic! Nie dla ciebie interes. Całkiem nie godzi się z twoim fachem uczciwego rzemieślnika. Wrócony życiu! Słowo daję! Stary musiał nieźle pociągnąć z wieczora.

 Biedny posłaniec tak medytował nad dziwacznym zdaniem, którym obarczono jego pamięć, że kilka razy uchylał kapelusza, aby podrapać się w głowę. Poza ciemieniem (wyłysiałym kępkami) włosy miał czarne, sztywne, najeżone, rosnące za nisko, prawie sięgające szerokiego, płaskiego nosa. Włosy te, jak gdyby kowalskiej roboty, podobniejsze były do żelaznych kolców na szczycie muru niż do normalnej ludzkiej czupryny. Najwytrawniejszy gracz w „barani skok” mógłby bez ujmy odmówić zabawy z panem Jerrym, uważając słusznie, że trudno znaleźć na świecie osobnika, który ustanowi niebezpieczniejszą przeszkodę.

 Jerry człapał w stronę Londynu, wioząc zlecenie, które miał powtórzyć dozorcy nocnemu drzemiącemu w swojej budce przed drzwiami Domu Bankowego Tellsonów niedaleko Temple Bar, aby dozorca zaniósł je do wnętrza domu i powtórzył z kolei komuś znacznie ważniejszemu w bankowej hierarchii. Cienie nocy przybierały dla posłańca takie kształty, jakie nasuwało dziwaczne zdanie, a dla jego wierzchówki takie, jakie wynikały z jej osobistych powodów do niepokoju, które musiały być liczne, gdyż klacz boczyła się na widok każdego nowego cienia na gościńcu.

 Tymczasem dyliżans odbywał nadal uciążliwą drogę i wioząc trzech towarzyszy podróży, z których każdy stanowił dla pozostałych zagadkę nie do rozwiązania, przechylał się, podskakiwał, trzeszczał i turkotał. Dla pasażerów cienie nocy układały się również w kształty, jakie podpowiadały wyobraźni zaspane oczy i leniwe myśli.

 Należy przyznać, że Dom Bankowy Tellsonów zajmował poczesne miejsce we wnętrzu starego wehikułu. Związany z tym bankiem pasażer siedział z ręką wsuniętą w rzemienną pętlę, dzięki czemu nie bombardował swoim ciężarem sąsiada i na szczególnie dotkliwych wybojach nie spychał go w przeciwległy kąt głównego siedzenia. Drzemał, kiwał się z półprzymkniętymi oczyma i przy mdłym świetle latarń dyliżansu przenikającym przez małe okienka widział nie pękatą figurę towarzysza podróży, lecz Dom Bankowy Tellsonów, gdzie odbywały się wielkie transakcje. Chrzęst uprzęży wydawał się dźwiękiem monet, a w ciągu pięciu minut kasa honorowała więcej strat i wypłaciła więcej pieniędzy, niż zdołała wypłacić w ciągu czasu trzykrotnie dłuższego mimo rozległych krajowych i zagranicznych stosunków starej firmy. Następnie pasażer zszedł do bankowych piwnic, gdzie otwarły się przed nim wszystkie znane mu (a znał ich bardzo wiele) okute i tajemne schowki. Z wielkimi kluczami w ręku pan Lorry spacerował po podziemiach i przy nikłym płomyczku świecy upewniał się, że skarbiec jest równie bezpieczny, pewny, nienaruszony i cichy, jak w ten czas, gdy oglądał go po raz ostatni.

 Jakkolwiek jednak bank prawie go nie opuszczał, a dylemat (niewyraźnie, niby ból złagodzony narkotykiem) towarzyszył stale, podróżny zdawał sobie sprawę z trzeciego nurtu wrażeń, który równolegle płynął pośród nocnych mroków. Pan Lorry wiedział, że musi odkopać kogoś z grobu, i wciąż go odkopywał.

 Cienie nocy nie wyjaśniały, która z licznych pojawiających się twarzy jest właściwą twarzą człowieka pogrzebanego. Ale wszystkie te twarze zdawały się należeć do czterdziestokilkuletniego mężczyzny, a różniły się między sobą głównie uczuciami, jakie wyrażały, i stopniem upiornego wyniszczenia. Duma, pogarda, upór, poddanie, rozpacz, pragnienie walki następowały kolejno. Podobnie odmieniały się zapadłe policzki, trupia cera, wychudłe ręce i palce. Twarz wszakże była na ogół jedna i ta sama, i zawsze ocieniały ją przedwcześnie posiwiałe włosy. Sto razy drzemiący pasażer rzucał widmu pytanie:

 — Kiedy cię pogrzebano?

 — Blisko osiemnaście lat temu — brzmiała niezmienna odpowiedź.

 — Utraciłeś wszelką nadzieję, że będziesz kiedyś odkopany?

 — Od dawna.

 — Wiesz, że zostałeś wrócony życiu?

 — Tak ludzie mówią.

 — A pragniesz żyć?

 — Nie potrafię na to odpowiedzieć.

 — Czy mam ci ją pokazać? Czy chcesz pójść ze mną, aby ją zobaczyć?

 Odpowiedzi na to ostatnie pytanie bywały rozmaite i nawzajem sobie przeczyły.

 Raz zdławiony głos szeptał:

 — Poczekaj, zabić mnie może przedwczesne z nią spotkanie.

 Innym razem potoki tkliwych łez towarzyszyły słowom:

 — Prowadź mnie do niej.

 Albo wreszcie odpowiedź brzmiała tonem niepewności i zdumienia:

 — Nie wiem, kim jest ONA. Nic nie pojmuję.

 Po takich urojonych dyskursach pasażer dyliżansu poczynał wyobrażać sobie, że kopie, kopie, kopie — raz łopatą, raz wielkim kluczem, raz gołymi rękoma — aby odgrzebać ową nieszczęsną istotę. Kiedy zaś znajdował ją wreszcie z twarzą i włosami umazanymi gliną, nagle rozsypywała się znowu w proch. Wówczas pasażer budził się i opuszczał okno, aby realizmem deszczu i mgły ostudzić rozpłomienione policzki.

 Ale nawet wtedy, gdy otwartymi oczami oglądał deszcz i mgłę, i ruchome plamy świetlne z latarń, i przydrożny żywopłot umykający skokami — nawet wtedy nocne cienie z otwartej przestrzeni mieszały się z nocnymi cieniami z wnętrza dyliżansu. Pojawiał się prawdziwy dom bankowy z okolic Temple Bar, prawdziwe transakcje dnia ubiegłego, prawdziwe kasy i schowki pancerne oraz posłaniec wysłany śladem dyliżansu i odpowiedź udzielona mu ustnie. A pośród tego wszystkiego powstawała znowu upiorna twarz i rozmowa nawiązywała się od nowa:

 — Kiedy cię pogrzebano?

 — Blisko osiemnaście lat temu.

 — A pragniesz żyć?

 — Nie potrafię na to odpowiedzieć.

 Pan Lorry zaczynał znowu kopać, kopać, kopać, póki niecierpliwy ruch jednego z towarzyszy podróży nie zwrócił mu uwagi, że wypadałoby jednak podnieść okno. Wówczas siadał wygodnie, wsuwał rękę w rzemienną pętlę i poczynał zastanawiać się nad dwoma śpiącymi sąsiadami, którzy jednak wymykali się z jego myśli i niknęli znów w banku i w grobie.

 — Kiedy cię pogrzebano?

 — Blisko osiemnaście lat temu.

 — Utraciłeś wszelką nadzieję, że będziesz kiedyś odkopany.

 — Od dawna.

 Te właśnie słowa brzmiały mu wyraźnie w uszach — wyraźniej niż jakiekolwiek słowa, które słyszał w życiu — kiedy pan Lorry ocknął się i zobaczył, że rozproszyły się cienie nocy.

 Opuścił okno i spojrzał na brzask nowego dnia. Przed sobą miał szmat zoranego pola i pług pozostawiony tam, gdzie ubiegłego wieczora wyprzęgnięto konie. Dalej sterczała kępa drzew, na której pozostało jeszcze wiele płomiennoczerwonych i złocistożółtych liści. Ziemia była wilgotna i chłodna, ale na czystym niebie słońce wschodziło jasno, pięknie i spokojnie.

 — Osiemnaście lat! — westchnął pasażer, spoglądając na złocistą tarczę. — Zmiłuj się, miłosierny Stwórco dnia! Być pogrzebanym żywcem przez osiemnaście lat!

 Rozdział IV

 Przygotowania

 Przed południem dyliżans przybył szczęśliwie do Dover i do hotelu Pod Królem Jerzym, gdzie zgodnie z przyjętym zwyczajem starszy portier otworzył drzwiczki wehikułu. Uczynił to z pewną ostentacją, jako że podróż z Londynu w czasie zimy uchodziła za czyn, którego wypada pogratulować śmiałym wędrowcom. Tym razem gratulacje mógł przyjąć tylko jeden śmiały wędrowiec, ponieważ inni zdążyli wysiąść na rozstajach najbliższych ich miejsc przeznaczenia. Zapleśniałe wnętrze dyliżansu — ciemne, pełne wilgotnej, brudnej słomy i niemiłych zapachów — przypominało za dużą psią budę. Z budy tej wygrzebał się podobny do za dużego psa pasażer, pan Lorry — żałosna kombinacja zmiętego kapelusza, ubłoconych butów i licznych okryć upstrzonych słomą.

 — Będę miał jutro statek do Calais? — zapytał.

 — Tak, wielmożny panie, jeśli pogoda się utrzyma i wiatr dopisze. Około drugiej po południu, wielmożny panie, mamy sprzyjający odpływ. Przygotować łóżko, wielmożny panie?

 — Do łóżka pójdę dopiero wieczorem, ale proszę o pokój i golarza.

 — A następnie śniadanko, wielmożny panie? Słucham wielmożnego pana. Tędy, jeśli łaska. Bardzo proszę. Pokój Zielony dla gościa! Piękny stamtąd widok na morze, wielmożny panie. Waliza gościa i gorąca woda do Pokoju Zielonego! Golarz do Pokoju Zielonego! No, ruszajcie się! Żywo! Niech tam któryś ściągnie gościowi buty w Pokoju Zielonym!

 Pokój Zielony był z reguły przydzielany pasażerom dyliżansu, a że pasażerów spowijały zawsze liczne szale i okrycia, pokój budził zaciekawienie służby hotelowej, gdyż wchodzili tam ludzie bardzo do siebie podobni, wychodzili zaś zupełnie różni. I tym razem drugi portier, dwóch numerowych, kilka pokojówek i nawet sama gospodyni tkwili w rozmaitych punktach drogi między Pokojem Zielonym a salą jadalną, gdy na śniadanie kroczył sześćdziesięcioletni mężczyzna ubrany poprawnie w brązowy surdut (podniszczony, lecz starannie pielęgnowany) o szerokich czworokątnych mankietach i bardzo dużych patkach nad kieszeniami.

 Starszy pan w brązowym surducie nie zastał nikogo w jadalni, usiadł więc za stołem przysuniętym blisko kominka. Czekał na śniadanie i siedział tak spokojnie, jak gdyby pozował do portretu, trzymając rękę prawą na prawym kolanie, a lewą na lewym. Sprawiał wrażenie człowieka rozmiłowanego w porządku i unormowanym trybie życia, a wrażenie to potęgował jeszcze fakt, że zegarek pana Lorry’ego tykał głośno pod obszerną kamizelką, jak gdyby przeciwstawiał swoją powagę i długowieczność przemijającej błyskotliwości ognia. Pan Lorry miał zgrabne nogi i zapewne był z tej racji trochę próżny, gdyż nosił ciasno opinające łydkę brązowe pończochy w najlepszym gatunku i trzewiki z klamrami, niedrogie wprawdzie, lecz kształtne i dobrej roboty. Na głowie miał dziwną, płaską perukę lnianej barwy, zrobioną prawdopodobnie z włosów, lecz wyglądającą raczej tak, jak gdyby składały się na nią jedwabne lub szklane włókna. Koszula nie dorównywała elegancją pończochom, była wszakże tak biała, jak grzebienie fal rozbijających się o pobliską plażę lub żagle, których plamki jaśniały w promieniach słońca na odległej wodzie. Spod peruki wyglądała twarz chłodna i opanowana, lecz rozjaśniona parą oczu, które przez długie lata musiały niewątpliwie przystosowywać się do wyrazu powściągliwej godności obowiązującej w Domu Bankowym Tellsonów. Pan Lorry miał czerstwą, zdrową cerę, a liczne zmarszczki nie świadczyły bynajmniej o bolesnych przeżyciach. Należy przypuszczać, że stary kawaler, zaufany urzędnik szanownej firmy bankierskiej, zajmował się głównie cudzymi troskami, a cudze troski, podobnie jak używana garderoba, łatwe są do nabycia i zbycia.

 Niebawem pan Lorry upodobnił się jeszcze bardziej do osoby pozującej portreciście, gdyż zapadł w drzemkę, a zbudził się dopiero, gdy wniesiono śniadanie.

 — Proszę przygotować pokój dla młodej damy, która może nadjechać w każdej chwili — powiedział do kelnera przysuwającego jego fotel do stołu. — Zapyta o pana Jarvisa Lorry’ego lub po prostu o kogoś z Domu Bankowego Tellsonów. Proszę mnie zawiadomić o jej przybyciu.

 — Słucham, wielmożny panie. Czy chodzi o Dom Bankowy Tellsonów z Londynu?

 — Tak.

 — Rozumiem, wielmożny panie. Często mieliśmy zaszczyt gościć panów z Domu Bankowego Tellsonów podczas ich podróży tam i z powrotem między Londynem a Paryżem. Panowie z Domu Bankowego Tellsonów wciąż podróżują. Prawda, wielmożny panie?

 — Tak. Jesteśmy firmą równie dobrze angielską, jak francuską.

 — Rozumiem, wielmożny panie. Ale wielmożny pan osobiście nie podróżuje tak często. Prawda, wielmożny panie?

 — Raczej rzadko. Ostatni raz przyjechaliśmy... to jest przyjechałem z Francji piętnaście lat temu.

 — Naprawdę, wielmożny panie? Mnie tu jeszcze wtedy nie było, ani naszych gospodarzy. Król Jerzy był wtedy w innych rękach.

 — Tak mi się zdaje.

 — Hm — ciągnął kelner. — Dom Bankowy Tellsonów prosperował chyba nie tylko piętnaście, ale i pięćdziesiąt lat temu?

 — Możesz śmiało potroić te lata i powiedzieć sto pięćdziesiąt. Nie będziesz daleki od prawdy.

 — Niemożliwe, wielmożny panie!

 Zdziwiony kelner wytrzeszczył oczy i szeroko otworzył usta, następnie zaś przewiesił serwetę z prawego ramienia na lewe, odstąpił krok i ustawiwszy się w swobodnej pozie, zaczął oglądać jedzącego i pijącego gościa, jak gdyby zajmował posterunek na wieży obserwacyjnej lub strażniczej. Takie zachowanie było naturalne i zgodne z obyczajami kelnerów wszystkich krajów i czasów.

 Dokończywszy śniadanie, pan Lorry wybrał się na spacer wzdłuż plaży. Małe miasteczko Dover, rozciągnięte wąsko i krzywo, odwracało się od wybrzeża i niby struś morski chowało głowę w białe wapienne skały. Plaża była istnym kłębowiskiem spienionej wody i ruchomych głazów, a morze gospodarowało tam zgodnie ze swoimi upodobaniami, czyli trudziło się niszczeniem. Zaciekle szturmowało miasto, atakowało skały i niby oszalałe burzyło ląd. Powietrze między domami cuchnęło przejmująco, jak gdyby chore ryby zanurzały się w nim ze względów leczniczych, na wzór chorych ludzi, którzy zanurzają się w słonej wodzie. Mieszkańcy miasta nie pracowali wiele. Za dnia trudnili się po trosze rybołówstwem w porcie, a nocami (zwłaszcza gdy przypływ sięgał szczytu) spacerowali po nabrzeżach i ciekawie spoglądali w stronę morza. Ni stąd, ni zowąd wyrastały magnackie fortuny drobnych kupców nieprowadzących właściwie żadnych interesów. Znamienny i godny uwagi był fakt, że nikt w Dover nie mógł bez obrzydzenia patrzeć na człowieka, który trudnił się zapalaniem ulicznych latarń.

 W ciągu dnia powietrze było chwilami tak czyste, że odsłaniało widok na wybrzeża Francji, pod wieczór jednak zjawiły się mgły i chmury, a wraz z nimi posępne myśli opadły znowu pana Lorry’ego. Kiedy ściemniło się zupełnie i podróżny zasiadł przed kominkiem, oczekując obiadu tak, jak oczekiwał śniadania, począł sobie wyobrażać, że znowu kopie, kopie, kopie — tym razem w żywej czerwieni węgli.

 Poobiednia butelka dobrego francuskiego wina nie zaszkodziła kopaczowi, lecz zniechęciła go po trosze do urojonej pracy pośród szkarłatnego żaru. Próżnował już od dłuższego czasu i z zadowoloną miną — jak przystało starszawemu dżentelmenowi o rumianej cerze, który dopija butelki po smacznym posiłku — napełniał ostatni kieliszek, gdy koła zaturkotały w wąskiej uliczce i jakiś pojazd wtoczył się z hałasem na hotelowy dziedziniec.

 — To na pewno będzie mademoiselle — mruknął pan Lorry, odstawiając nietknięty trunek.

 Nim upłynęło kilka minut, do jadalni wszedł kelner z wiadomością, że panna Manette przyjechała z Londynu i pragnie widzieć „wielmożnego pana” z Domu Bankowego Tellsonów.

 — Tak zaraz? — zdziwił się „wielmożny pan” z Domu Bankowego Tellsonów.

 — Tak jest, wielmożny panie. Panna Manette posiliła się gdzieś po drodze. Nie życzy sobie obiadu. Powiedziała tylko, że pragnie pilnie widzieć wielmożnego pana z Domu Bankowego Tellsonów, jeżeli nie sprawi tym zbyt wielkiego kłopotu.

 „Wielmożny pan” z Domu Bankowego Tellsonów nie miał wyboru. Musiał ze zbolałą miną wypić ostatni kieliszek wina, naciągnąć lnianą perukę na uszy i ruszyć za kelnerem do apartamentu zajętego przez pannę Manette.

 Był to obszerny, mroczny pokój obity na pogrzebową modłę czarną włosiennicą i zastawiony ciężkimi stołami z brunatnego drewna. Meble te wypolerowano do tego stopnia, że dwie wysokie świece stojące na środkowym stole odbijały się we wszystkich blatach, jak gdyby płomyki były głęboko pogrzebane w grobowcach z ciemnego mahoniu i pokój mogły rozjaśnić dopiero wówczas, gdy je ktoś odkopie.

 Mroki w tej izbie były tak gęste, że Jarvis Lorry, krocząc niepewnie przez podniszczony turecki dywan, sądził zrazu, iż panna Manette znajduje się w przyległym pokoju. Dopiero kiedy minął dwie wysokie świece, zobaczył nagle co najwyżej siedemnastoletnią pannę. Młoda dama oczekiwała widać gościa, stojąc między środkowym stołem a ogniem na kominku. Miała jeszcze na sobie podróżną rotundę, a w palcach trzymała za wstążki podróżny kapelusik ze słomki. Pan Lorry objął wzrokiem niewysoką, ale kształtną i smukłą sylwetkę, gęstwę złocistych loków, błękitne oczy spoglądające nań ciekawie i czoło obdarzone dziwną na tak młody wiek właściwością, bo potrafiło układać się w fałdy, które nie wyrażając zmieszania, niepokoju, zdziwienia czy po prostu skupionej uwagi, miały w sobie po trosze ze wszystkich tych czterech wyrazów. Starszy pan spoglądał na piękną dziewczynę i nagle uderzyło go znaczne jej podobieństwo do dziecka, które tulił w ramionach podczas przeprawy przez ten sam Kanał, gdy grad siekł niemiłosiernie, a woda wzdymała się potężnymi falami. Wizja tego podobieństwa zniknęła jak ślad oddechu na tafli wiszącego za młodą damą lustra, gdzie procesja kalekich Murzynków pozbawionych głów, rąk lub nóg niosła w niedorzecznych koszykach jakieś dary posępnemu czarnemu bóstwu płci niewieściej.

 Pan Lorry ocknął się i złożył pannie Manette ceremonialny ukłon.

 — Zechce pan spocząć?

 Młody, czysty, przyjemny głos brzmiał cudzoziemskim akcentem, lecz akcentem ledwie dosłyszalnym.

 — Całuję rączki pani — powiedział pan Lorry ze staroświecką galanterią, złożył ponownie ukłon i usiadł w fotelu.

 — Wczoraj, proszę pana, otrzymałam z banku list z wiadomością, że jakaś nowina... nowina albo raczej odkrycie...

 — Nie chodzi o słowa, łaskawa pani. W danym przypadku każde słowo może być dobre.

 — Odkrycie — podjęła panna Manette — tyczące skromnej spuścizny po moim ojcu, którego nigdy nie widziałam... który umarł tak dawno...

 Pan Lorry poprawił się w fotelu i rzucił stroskane spojrzenie korowodowi kalekich Murzynków, jak gdyby mniemał, że w ich niedorzecznych koszach znajdzie jakiś koncept.

 — ...czyni koniecznym mój wyjazd do Paryża — ciągnęła młoda dama — gdzie mam się skontaktować z kimś z pracowników banku, kto był tak dobry, że udał się tam specjalnie w mojej sprawie.

 — To ja.

 — Spodziewałam się, proszę pana, że usłyszę taką odpowiedź.

 Dygnęła wdzięcznie (dobrze wychowane panienki dygały w owych czasach), jak gdyby w ujmujący sposób chciała dać do zrozumienia, że zdaje sobie sprawę, iż pan Lorry jest dużo starszy od niej i mądrzejszy. Pan Lorry jeszcze raz złożył ceremonialny ukłon.

 — Odpowiedziałam bankowi, że pojadę do Francji, jeżeli uważają to za wskazane ludzie dobrze poinformowani i zajmujący się łaskawie moimi sprawami. Ponieważ zaś jestem sierotą i nie mam bliskich, którzy mogliby mi towarzyszyć w drodze, będę serdecznie wdzięczna za opiekę godnego zaufania dżentelmena. Pan opuścił już wtedy Londyn, o ile mi jednak wiadomo, wysłano w ślad gońca z instrukcją, aby zechciał pan poczekać na mnie tutaj.

 — Zaszczytem dla mnie było otrzymanie takiej misji — powiedział pan Lorry — a wywiązanie się z niej będzie prawdziwą przyjemnością.

 — Z serca dziękuję łaskawemu panu. Doprawdy, bardzo pan uprzejmy. W banku powiedziano mi, że od pana dowiem się szczegółów, jak mnie z góry uprzedzono, bardzo dziwnych i nieoczekiwanych. Uczyniłam wszystko, by przygotować się stosownie, lecz muszę wyznać, że z wielką niecierpliwością oczekuję wyjaśnień.

 — Rzecz zrozumiała... oczywista... — począł się jąkać starszy pan. — Otóż... otóż... Doprawdy, bardzo mi trudno zacząć — rzucił po chwili, naciągając na uszy gładko uczesaną lnianą perukę.

 Nie zaczynał jakoś i wielce zakłopotany spoglądał w oczy dziewczyny. Panna Manette zmarszczyła czoło, a wyraz jej twarzy był dziwny, lecz nie tylko dziwny, ale i kobiecy, pełen czaru. Podniosła rękę, zawahała się na moment, jak gdyby pochwycić lub utrwalić chciała przelotny cień.

 — Proszę pana — odezwała się wreszcie — czy jest pan dla mnie człowiekiem zupełnie obcym?

 — Jak pani sądzi? — Jarvis Lorry rozłożył szeroko ręce i uśmiechnął się zagadkowo.

 Zmarszczka między brwiami nad idealnie kształtnym kobiecym noskiem pogłębiła się, gdy młoda dama siadała z wolna w fotelu, obok którego dotąd stała. Pan Lorry przyglądał się w milczeniu jej zdumieniu, lecz zaczął mówić w chwili, gdy znowu podniosła wzrok.

 — Panno Manette, jesteśmy w pani przybranej ojczyźnie, sądzę więc, że postąpię najrozumniej, rozmawiając z drogą panią tak, jak mógłbym rozmawiać z młodą Angielką.

 — Bardzo pan łaskaw. Słucham.

 — Panno Manette, jestem człowiekiem interesu. Powierzono mi sprawę, którą muszę załatwić. Proszę traktować moją osobę tak, jak gdybym był gadającą maszyną, bo... bo właściwie nie jestem niczym więcej. A teraz niech droga pani pozwoli opowiedzieć sobie życiorys jednego z naszych klientów.

 — Życiorys?

 — Tak, jednego z naszych klientów — podjął szybko pan Lorry, udając rozmyślnie, że nie dosłyszał słowa powtórzonego ze zdziwieniem przez dziewczynę. — W stosunkach bankowych znajomych nazywamy klientami. Ów pan był Francuzem, uczonym, człowiekiem nieprzeciętnej miary... Był doktorem... lekarzem.

 — Może w Beauvais?

 — Tak, zgadła pani! Podobnie jak pani ojciec, doktor Manette, ten pan pochodził z Beauvais. Podobnie jak pani ojciec, doktor Manette, cieszył się szerokim rozgłosem w Paryżu. Tam przypadł mi w udziale zaszczyt zawarcia z nim znajomości. Łączyły nas stosunki natury urzędowej, lecz raczej bliskie i oparte na wzajemnym zaufaniu. Pracowałem wówczas we francuskiej filii banku, gdzie spędziłem... hm... przeszło dwadzieścia lat.

 — Wówczas, łaskawy, panie?... Wolno mi zapytać, o jakim okresie mowa?

 — O okresie sprzed dwudziestu lat, kiedy ów lekarz poślubił pewną angielską damę. Pełniłem wówczas obowiązki jego plenipotenta. Widzi pani, interesy tego pana, podobnie jak interesy wielu innych Francuzów i francuskich rodzin, spoczywały całkowicie w rękach Tellsonów. W podobny sposób jestem lub byłem plenipotentem dziesiątków naszych klientów. To, proszę pani, stosunki czysto urzędowe. Nie ma w nich mowy o przyjaźni, o szczególnym zainteresowaniu ani tym bardziej o jakichś sentymentach. W ciągu życia poświęconego interesom przechodziłem w roli plenipotenta od jednego mocodawcy do drugiego, podobnie jak w ciągu dnia poświęconego interesom przechodzę w banku od jednego klienta do drugiego. Krótko mówiąc, nie uznaję żadnych uczuć. Jestem maszyną, maszyną i niczym więcej. A zatem, panno Manette...

 — Przecież to historia mojego ojca! — Dziwna zmarszczka między brwiami panny Manette pogłębiła się znowu, kiedy ta zwróciła się w stronę starszego pana. — Zaczynam podejrzewać, że kiedy zostałam zupełną sierotą... bo moja matka przeżyła ojca ledwie o dwa lata... zaczynam podejrzewać, że to pan przywiózł mnie do Anglii. Tak! Jestem prawie pewna!

 Mała, drżąca dłoń z zaufaniem wyciągnęła się do pana Lorry’ego, ten zaś ujął ją i ceremonialnie podniósł do ust. Następnie usadowił młodą damę w fotelu, lewą rękę złożył na jego oparciu, prawą zaś posługiwał się w rozmaity sposób. Raz tarł z zakłopotaniem podbródek, raz naciągał na uszy perukę, raz podkreślał gestykulacją swoje słowa.

 — Tak, panno Manette, to byłem ja! — rozprawiał, nie odrywając wzroku od zapatrzonej w jego twarz dziewczyny. — Tym dokładniej upewni się pani, że o sobie mówiłem prawdę. Jestem pozbawiony uczuć, a moje kontakty z bliźnimi ograniczają się do stosunków handlowych. Proszę się zastanowić. Przecież od tamtych czasów nie widziałem pani. Nie widziałem! Była pani pod opieką mego pracodawcy, ale ja miałem na głowie inne sprawy Domu Bankowego Tellsonów. Uczucia. Dobre sobie! Brak mi czasu na zajmowanie się uczuciami. Brak mi po temu okazji. Życie poświęcam obracaniu kolosalnego finansowego magla!

 Po tej osobliwej definicji swoich codziennych zajęć pan Lorry przygładził oburącz lnianą peruczkę (niepotrzebnie zresztą, bo trudno było wyobrazić sobie coś gładszego) i stanął znów w poprzedniej pozie.

 — Dotychczas, jak słusznie pani zauważyła, moje opowiadanie zgadzało się z historią pani nieodżałowanego ojca. Obecnie rozpoczną się różnice. Gdyby doktor Manette nie umarł w swoim czasie... Proszę się nie bać... Pani drży!

 Istotnie, młoda dama wzdrygnęła się i oburącz chwyciła dłoń pana Lorry’ego.

 — Proszę — ciągnął starszy pan — proszę opanować wzburzenie. — Zdjął lewą rękę z oparcia fotela i pieszczotliwym ruchem pogładził drżące paluszki. — Wszak rozmawiamy o interesach... Jak więc mówiłem... — Błagalne spojrzenie dziewczyny tak zbiło go z tropu, że zaciął się i musiał rozpocząć ponownie: — Jak więc mówiłem, historia pani ojca byłaby zupełnie podobna do historii mojego nieszczęśliwego znajomego z Beauvais, gdyby monsieur Manette nie rozstał się z tym światem, gdyby... Widzi pani, mój nieszczęśliwy znajomy nagle i bez rozgłosu zniknął albo raczej został uprowadzony. Nietrudno było zgadnąć, do jakiego potwornego miejsca, chociaż żadna moc ludzka nie była w stanie odszukać jego śladów. Widocznie miał pośród ziomków wroga obdarzonego jednym z groźnych przywilejów, o których w dawnych czasach po tamtej stronie Kanału nawet najśmielsi bali się mówić bodaj szeptem: na przykład przywilejem wypełniania bezimiennych nakazów aresztowania, na podstawie których każdy mógł trafić w więzienne mroki na czas bliżej nieokreślony. Żona mojego nieszczęsnego znajomego błagała i zaklinała króla, królową, dwór i duchownych o jakąkolwiek wiadomość... choćby o cień wiadomości... Wszystko na próżno. Gdyby doktor Manette...

 — Błagam, niechaj mi pan powie więcej — wybuchnęła dziewczyna.

 — Powiem. Właśnie się do tego sposobię. Czy zniesie pani wiele?

 — Wszystko prócz niepewności, którą przed chwilą obudził pan we mnie.

 — Mówi pani spokojnie i widzę, że jest pani opanowana. To dobrze, bardzo dobrze. — Ton głosu i zachowanie pana Lorry’ego wyrażały mniej zadowolenia niż jego słowa. — Rozmawiamy o interesach, o ważnej sprawie, którą trzeba załatwić. Otóż żona owego lekarza z Beauvais, dama o niepoślednim harcie ducha i odwadze, wycierpiała tak wiele, zanim jej dziecię ujrzało światło dzienne...

 — To była córka? Prawda, panie Lorry?

 — Tak... córka... eee... Rozmawiamy o interesach... Spokoju, panno Manette... Spokoju... Przed jej narodzeniem biedna dama z Beauvais wycierpiała tak wiele, że postanowiła oszczędzić córce mąk, których zaznała, i wychować ją w przekonaniu, iż jej ojciec nie żyje... Nie! Nie! Proszę nie klękać, panno Manette! Na miłość boską, dlaczego pani klęka przede mną?

 — Proszę o prawdę! Dobry, litościwy panie, proszę o prawdę!

 — Rozmawiamy... eee... o interesach. Pani mnie zawstydza, a zawstydzony nie potrafię załatwiać poważnych spraw klientów. Panno Manette, zachowujmy trzeźwy umysł! Ucieszyłbym się, gdyby łaskawa pani mogła mi zaraz powiedzieć, ile to będzie na przykład dziesięć razy po dziewięć pensów albo ile trzeba szylingów na dwadzieścia gwinei. Uspokoiłoby mnie to co do stanu pani nerwów.

 Dziewczyna nic nie odpowiedziała, kiedy jednak dźwignął ją i ostrożnie usadowił w fotelu, siedziała bez ruchu, a jej palce przestały drżeć, co zbawiennie wpłynęło na usposobienie pana Lorry’ego.

 — Dobrze — powiedział. — Bardzo dobrze! Tak trzeba. Odwagi, panno Manette, spokoju. Rozmawiamy o interesach. Mamy do załatwienia interes. Nic, tylko interes. Panno Manette, pani matka obrała wobec pani taką właśnie drogę. Do ostatniego dnia nie zaniechała rozpaczliwych poszukiwań, a gdy umarła, o ile mi wiadomo z wyczerpania nerwowego i rozpaczy, zostawiła panią dwuletnim dziecięciem. Pragnieniem jej było, aby pani rosła zdrowo, pięknie i szczęśliwie, aby życia pani nie ocieniała czarna chmura niepewności — owo dręczące pytanie: czy ojciec rychło sczezł w więzieniu, czy też gnije tam i cierpi od wielu lat?

 Z tymi słowy pan Lorry spojrzał w dół i tkliwym, współczującym wzrokiem objął złociste loki, jak gdyby się obawiał, że może już na nich dostrzec szron siwizny.

 — Jak pani wiadomo — podjął — pani rodzice nie byli bogaci, a wszystko, co posiadali, zostało zabezpieczone na nazwisko pani matki lub pani. Ostatnio nie dokonano żadnego odkrycia tyczącego spraw pieniężnych czy majątkowych, ale...

 Urwał nagle, gdyż palce dziewczyny silniej ścisnęły jego dłoń. Szczególny wyraz czoła, na który pan Lorry zwrócił uwagę już na początku rozmowy, jak gdyby zastygł, wypełnił się bólem i grozą.

 — ...ale — ciągnął z wysiłkiem — ale odnaleziono jego. Żyje. Niewątpliwie jest bardzo zmieniony... Niewątpliwie... Może nawet stał się zupełną ruiną... Cóż, trzeba mieć nadzieję na najlepsze. W każdym razie został przy życiu. Pani ojca umieszczono w Paryżu, w domu jego dawnego służącego. Tam właśnie jedziemy. Moim zadaniem będzie zidentyfikowanie doktora Manette’a, jeżeli to w ogóle możliwe. Pani ma przywrócić mu życie, miłość, pracę, odpoczynek, spokój, wygody...

 Dreszcz, który wstrząsnął ciałem dziewczyny, udzielił się panu Lorry’emu.

 — Zobaczę upiora — powiedziała jak gdyby przez sen, głosem niskim, wyraźnym, nabrzmiałym grozą. — Tak. To nie będzie on, lecz jego widmo.

 Starszy pan delikatnie pogładził dłoń niezwalniającą z uścisku jego ręki.

 — No, no, drogie dziecko, spokoju. Odwagi. Teraz wie już pani wszystko. Najlepsze i najgorsze. Jesteśmy w drodze do nieszczęśliwego, skrzywdzonego człowieka. Po krótkiej żegludze Kanałem i niewiele dłuższej podróży lądowej znajdzie się pani u boku drogiego ojca.

 — Byłam wolna, byłam szczęśliwa, a jego duch nie nawiedzał mnie nigdy — powiedziała dziewczyna tym samym głuchym tonem, obniżonym niemal do szeptu.

 — Jeszcze jedno, panno Manette, jeszcze jedno — podjął pan Lorry z naciskiem, który miał zwrócić uwagę młodej damy na jego słowa. — Pani ojca znaleziono pod przybranym nazwiskiem, gdyż jego własne dawno poszło w niepamięć lub zostało zatajone. Obecnie bardziej niż niewskazane byłoby dociekanie, co się właściwie stało: czy pani ojca od lat zapomniano, czy też przez cały czas więziono go celowo? Wszelkie takie pytania byłyby bardziej niż niewskazane: byłyby niebezpieczne. Najlepiej nie poruszać tego tematu nigdzie i w żaden sposób i, przynajmniej na razie, usunąć doktora Manette’a z Francji. Nawet ja, bezpieczny jako Anglik... nawet Dom Bankowy Tellsonów, tak ważny dla francuskich kredytów, unikamy wymieniania nazwisk w tej drażliwej sprawie. Nie mam przy sobie ani jednego odnoszącego się do niej świstka. Działamy tutaj niby w służbie szpiegowskiej. Wszystkie moje zapiski, całe listy uwierzytelniające streszczają się w jednej linijce pisma: „Wrócony życiu”, co naturalnie może oznaczać wszystko. Mój Boże! Co się stało? Panno Manette! Ona nie słyszy ani słowa!

 Dziewczyna siedziała sztywno, spokojnie. Nie odchyliła się nawet na oparcie fotela, lecz była nieprzytomna. Szeroko otwartymi oczyma spoglądała przed siebie, a na czole miała ten sam szczególny wyraz, jak gdyby wyrzeźbiony czy wypalony. Palcami ujmowała dłoń pana Lorry’ego tak mocno, że ów bał się wyzwolić z uścisku, aby nie sprawić bólu dziewczynie. Nie poruszając się więc, począł głośno wzywać pomocy.

 Wyprzedzając miejscową służbę, do pokoju wbiegła niezwykła i niezwykle wzburzona niewiasta. Pan Lorry był przerażony i zaniepokojony, zdążył jednak dostrzec, że nowo przybyła sprawia ogólne wrażenie szkarłatu, gdyż ma rudoczerwone włosy, obcisłą purpurową suknię dziwacznego kroju, a na głowie przedziwny stroik podobny do wysokiej grenadierskiej bermycy 3 lub bardzo dużego stiltońskiego sera. Niewiasta szybko ułatwiła panu Lorry’emu wyswobodzenie się z uścisku palców zemdlonej, gdyż położyła mu na piersiach dużą, ogorzałą rękę i odepchnęła go w kierunku najbliższego kąta pokoju.

 „Słowo daję! Chyba przebrany mężczyzna” — pomyślał starszy pan w momencie, gdy dech mu zaparło zderzenie ze ścianą.

 — Aż wstrętnie na was patrzeć! — zagrzmiała niewiasta pod adresem służby hotelowej. — Nikt mi niczego nie przyniesie! Lepiej stać i gapić się na mnie, co? Znaleźli sobie ciekawe widowisko! No! Niechże się kto ruszy! Już ja wam pokażę, jak nie będzie tu zaraz soli trzeźwiących, zimnej wody i octu! Jazda! Prędko!

 Służba rozbiegła się po wymienione wyżej medykamenty, a dziwaczna niewiasta ostrożnie ułożyła pacjentkę na sofie i zajęła się nią z wielką wprawą i delikatnością. Nazywała pannę Manette „moje złotko” i „moja ptaszyna”, a jej złociste loki gładziła pieszczotliwie, jak gdyby była z nich niezmiernie dumna.

 — A pan, panie brązowy — fuknęła groźnie, zwracając się do Jarvisa Lorry’ego — nie mógł powiedzieć jej tego, co było do powiedzenia, i nie przerażać na śmierć biedactwa? O, niech pan spojrzy, jak jej pobladła ta śliczna buźka, jakie zimne ma rączki! Uważa pan, że tak się powinien zachowywać przyzwoity bankier?

 Pytanie, na które niepodobna było odpowiedzieć, tak zbiło z tropu pana Lorry’ego, że biedak mógł tylko przyglądać się zemdlonej z pokornym współczuciem. Tymczasem rosła niewiasta odprawiła hotelowe pokojówki, grożąc, że „pokaże im” (coś bliżej nieokreślonego), jeżeli będą dalej stać i gapić się na nią. Następnie stopniowo ocuciła pannę Manette i pieszczotą oraz prośbami skłoniła do wsparcia głowy o jej krzepkie ramię.

 — Sądzę, że panna Manette niebawem odzyska siły — odezwał się pan Lorry.

 — Jeżeli nawet odzyska, to nie dzięki panu, panie brązowy. Moje najmilsze śliczności!

 — Mam nadzieję — podjął po kłopotliwej chwili pokornego współczucia — że będzie pani towarzyszyć pannie Manette w podróży do Francji.

 — Także pomysł! — wybuchnęła rosła niewiasta. — Gdyby Opatrzność chciała skazać mnie na pływanie po słonej wodzie, nie pozwoliłaby mi chyba urodzić się na wyspie? Jak pan sądzi, panie brązowy?

 Pan Jarvis Lorry umknął, aby zastanowić się spokojnie nad drugim, bardzo trudnym pytaniem osobliwej niewiasty.

 Rozdział V

 Winiarnia

 Duża beczka wina upadła i pękła na ulicy. Wypadek zdarzył się przy wyładunku furgonu. Beczka potoczyła się i rozpadła, gdy obręcze puściły. Leżała teraz na jezdni, tuż koło drzwi winiarni, podobna do zdruzgotanej skorupy orzecha.

 W bezpośrednim sąsiedztwie wszyscy przerwali pracę albo próżnowanie, żeby przybiec na miejsce i napić się wina. Kanciaste, niekształtne kamienie bruku sterczące na wszystkie strony, jak gdyby jedynym ich zadaniem było okulawianie wszelkich żywych istot, tamowały strumyki płynu i zbierały go w niewielkie kałuże. Nad każdą, zależnie od jej rozmiarów, mniejszy lub większy tłumek kłębił się i rozpychał łokciami. Mężczyźni klękali i dłońmi złożonymi na kształt warząchwi czerpali wino; pili lub podawali schylonym kobietom, aby zdążyły skosztować, nim ciecz przesączy się między palcami. Inni — mężczyźni i kobiety — czerpali z kałuż wyszczerbionymi glinianymi kubkami albo moczyli w płynie zdjęte z niewieścich głów chustki, które następnie wyżymali do sucha nad ustami dzieci. Jedni budowali z błota małe nasypy, aby powstrzymać płynące potoczki. Inni, kierowani przez gapiów z okien na piętrach, biegali tu i ówdzie, chcąc wykorzystać strumyczki płynące w nowych kierunkach. Jeszcze inni zajmowali się beczką i z wielką satysfakcją wysysali lub nawet żuli sine i przepojone gęstymi mętami odłamki klepek. Ulica nie miała rynsztoków, którymi odpłynęłoby wino, toteż zebrano je całe, a wraz z nim tak wiele błota i śmieci, że ktoś nieobeznany z sytuacją mógłby uwierzyć w cudowne pojawienie się zamiataczy.

 Podczas winnych igraszek uliczka dźwięczała śmiechem i chórem donośnych, rozbawionych głosów męskich, niewieścich i dziecięcych. W swawoli tej nie było ordynarnej zawiści, lecz pogoda i coś w rodzaju życzliwego koleżeństwa. Każdy z zainteresowanych starał się z kimś stowarzyszyć, co zwłaszcza pośród weselszych i bardziej lekkomyślnych wiodło do żartobliwych uścisków rąk, pocałunków i toastów, a nawet zbiorowych tańców w kręgach po kilkanaście osób. Kiedy wina zabrakło, a miejsca, gdzie go było najwięcej, dokładnie wygrabiono palcami — zbiegowisko rozproszyło się równie nagle i szybko, jak powstało. Człowiek, który porzucił piłę tkwiącą w klocu opałowego drewna, puścił ją w ruch ponownie. Jakaś kobieta wróciła do zostawionego na schodach sieni garnka z gorącym popiołem, którego ciepło miało łagodzić szarpiące bóle reumatyczne jej samej lub jej dziecka. Ludzie o gołych ramionach, wyblakłych włosach i trupich twarzach, którzy na światło zimowego dnia wychynęli z piwnic, odeszli teraz, aby znowu zstąpić pod ziemię. Posępny mrok, bardziej tam stosowny niż słoneczna radość, ponownie spłynął na scenę.

 Wino było czerwone i splamiło ziemię wąskiej uliczki na Przedmieściu Świętego Antoniego w Paryżu, gdzie zostało rozlane. Splamiło również wiele rąk i twarzy, wiele bosych stóp i drewnianych chodaków. Dłonie tracza znaczyły czerwonymi piętnami odpiłowane szczapy. Na czole kobiety z niemowlęciem w ramionach został krwawy ślad od mokrej szmaty, którą znowu owinęła głowę. Ci, co połakomili się na odłamki klepek, mieli koło ust tygrysie pręgi, a jakiś umazany w ten sposób żartowniś w długiej szlafmycy włożonej na bakier zanurzył palce w przesiąkniętym winem błocie i nagryzmolił na murze: KREW. Cóż, bliskie były czasy, kiedy i taki płyn miał splamić kamienie bruku i niejednego z tych ludzi naznaczyć szkarłatnym piętnem.

 Na razie błogosławione oblicze Świętego Antoniego spowijała znów chmura przepędzona na krótko promykiem słonecznej radości. Ciężka to była chmura, czarna. Majestat świętego miał licznych dworzan — zimno, brud, chorobę, ciemnotę, nędzę; potężni to magnaci, a najmożniejszy ten wymieniony na ostatnim miejscu. Ludzie mieleni i przemielani w straszliwym młynie (nie tym bajecznym, co starców odmieniał w młodzież) znajdowali się wokół. Drżeli na każdym rogu, wychodzili z każdej sieni, wyglądali z każdego okna, przemykali trwożliwie odziani w podszyte wiatrem szmaty i łachmany. Ci ludzie przeszli przez młyn, który z młodzieży czyni starców. Dzieci miały zgrzybiałe twarze i poważne głosy, a na ich twarzach i na twarzach ludzi dorosłych, i w każdej zmarszczce albo bruździe dziadów powtarzał się i wracał ustawicznie jeden znak: GŁÓD. Był wszędzie, wszędzie władał. Głód wyglądał z wysokich domów w postaci nędznej odzieży, co schła na żerdziach i sznurach. Głód patrzył z okien, gdzie wytłuczone szyby zastąpiono szmatami, słomą, deszczułkami i papierem. Głód wołał z każdej szczapy powiększającej szczupły stos napiłowany przez tracza. Głód zerkał z niedymiących kominów i z ulicznego bruku, na którym pośród śmieci nie było resztek jedzenia. Głód był wypisany na półkach piekarni, gdzie leżało niewiele małych bochenków bardzo lichego chleba, i w kramie wystawiającym na sprzedaż cienkie kiełbaski z mięsa zdechłych psów. Kości głodu chrzęściły pośród kasztanów pieczonych w przenośnym piekarniku. Głód skwierczał na patelniach, na których w kilku kroplach starej oliwy smażyły się ziemniaki za parę groszy.

 Wszystko dokoła godziło się z głodem, wszystko doń pasowało. Wąska, kręta uliczka pełna śmieci i smrodu łączyła się z siecią innych równie wąskich i krętych uliczek. Wszystkie były zaludnione przez motłoch w łachmanach i szlafmycach, wszystkie cuchnęły łachmanami i szlafmycami, wszystkie roiły się tłumem żywych istot o posępnym i chorowitym wyglądzie. Ale w upiornej atmosferze czuć było myśli dzikiego zwierza, co do ostatka wierzy, że może wyrwać się z matni. Pośród zapadłych, wygłodniałych oczu nie brakowało takich, co płoną żywym ogniem. Nie brakowało także zaciśniętych warg pobielałych od słów, które powstrzymują, nie brakowało czół pomarszczonych jak szubieniczne sznury od rozważań o stryczku, na którym można zawisnąć albo innych wieszać. Szyldy wiszące nad niemal wszystkimi warsztatami czy sklepami stanowiły posępne ilustracje NĘDZY. Rzeźnik i masarz malowali najnędzniejsze ochłapy mięsa, piekarz tylko małe i liche bochenki chleba. Wyobrażeni nad winiarnią mężczyźni pijący wokół stołu pochylali się nad skąpymi miarkami wina albo piwa i zdawali się szeptać między sobą tajemniczo. Nic nie wyobrażało stanu kwitnącego z wyjątkiem narzędzi i broni, ale noże i siekiery płatnerza były połyskliwe i ostre, młoty kowala — ciężkie, a broń palna rusznikarza sprawiała naprawdę mordercze wrażenie. Krzywe kamienie bruku obfitującego w niewielkie zbiorniki błota i wody nie przechodziły w chodnik, lecz sięgały sieni domów. Rynsztok (który pominięto wyżej) biegł środkiem ulicy, ale woda płynęła nim jedynie po ulewnych deszczach i wtedy często wdzierała się do domów. Wzdłuż ulic w znacznych odstępach znajdowały się stare latarnie. Wieczorami latarnik opuszczał je, by zapalić, następnie zaś windował znowu za pomocą liny i bloku. Wówczas liche knoty migotały mgliście i blado niby światła okrętu na morzu. Nie brak prawdy w tym porównaniu, bo Święty Antoni był jak zbłąkany okręt, którego załodze grozi niebezpieczeństwo burzy. Zamieszkujące tę dzielnicę strachy na wróble — głodne i bezczynne — od dawna przyglądały się pracy latarnika i stopniowo dojrzewał w nich pomysł udoskonalenia jego metod. Przychodziło im do głowy, że lampy można zastąpić ludźmi, których będzie się windować w górę przy użyciu bloku i liny, by świecili nad nędzą swoich bliźnich. Ale czas ów nie nadszedł jeszcze. Rajskie ptaki odziane w barwne pióra i wywodzące słodkie trele nie słyszały i nie widziały ostrzeżeń, toteż wszystkie wiatry, które dęły nad Francją, szarpały ludzkie łachmany.

 Winiarnia zajmowała sklep narożny i prezentowała się znacznie lepiej niż inne pobliskie przedsiębiorstwa, a jej właściciel ubrany w żółtą kamizelkę i zielone spodnie do kolan stał w progu i przyglądał się zbiegowisku z racji rozlanego wina.

 — Nie moja strata — mruknął wreszcie. — Zawinili ludzie dostawcy. Przywiozą drugą beczkę.

 W tej chwili spostrzegł wysokiego żartownisia piszącego swój żart na ścianie i zawołał pod jego adresem:

 — Hej, Gaspard! Co tam wyrabiasz?

 Drab wskazał napis i, jak to się często zdarza żartownisiom, zrobił wielce znaczącą minę, lecz spudłował kompletnie, co również zdarza się często żartownisiom.

 — No i co? Uciekłeś ze szpitala wariatów? — burknął szynkarz i szybko przeciąwszy jezdnię, zamazał dowcip garścią błota. — Co za sens paskudzić mury przy publicznej drodze? Powiedz no, nie znasz lepszych miejsc, w których warto wypisywać takie słowa?

 Opuścił rękę (tę nieumazaną błotem) i przypadkiem lub rozmyślnie położył dłoń na sercu żartownisia, który zwinnie wyskoczył w górę i zrzuciwszy wierzgnięciem jeden chodak, stanął w tanecznej pozie z owym chodakiem w ręku. Wyglądał w tej chwili na niebezpiecznego żartownisia o nienasyconym, można by rzec, wilczym apetycie.

 — No dobrze, dobrze — skarcił go szynkarz. — Włóż trzewik i daj spokój przedstawieniu. A wino nazywaj winem. Rozumiesz?

 Udzieliwszy tej rady, wytarł zabłoconą rękę o ubranie żartownisia (co było sprawiedliwe, bo ubrudził się z jego winy), po czym przeciął znów jezdnię i zniknął za drzwiami winiarni.

 Szynkarz ów był trzydziestoletnim mężczyzną o byczym karku, marsowej minie i niewątpliwie ognistym temperamencie, bo mimo chłodu surdut zarzucił tylko na ramiona. Rękawy koszuli miał podwinięte, a krzepkie śniade ręce obnażone do łokci. Na głowie nie nosił też niczego prócz z lekka falujących, krótko przystrzyżonych ciemnych włosów. Był brunetem o ciemnej cerze, a oczy miał duże, wyraziste i rozstawione szeroko jak u ludzi śmiałych. Sprawiał wrażenie prawdziwego mężczyzny o pogodnym, lecz stanowczym usposobieniu, człowieka silnej woli, świadomego swoich celów, człowieka, którego niebezpiecznie spotkać, gdy biegnie przesmykiem między przepaściami, bo nic nie potrafi zawrócić go z drogi.

 Madame Defarge, żona szynkarza, siedziała w winiarni za ladą, kiedy jej mąż wrócił z ulicy. Była to tęga kobieta mniej więcej w wieku męża. Miała bystre oczy, które rzadko zdawały się patrzeć na cokolwiek, duże dłonie, wiele pierścionków na palcach, stanowczą twarz o grubych rysach i nadzwyczaj opanowane maniery. Madame Defarge była wrażliwa na chłód, otulała się więc futrem, a głowę okręcała kilkoma jaskrawymi szalami, nie tak jednak dokładnie, by zasłonić duże kolczyki. Przed nią leżała robota na drutach, porzucona chwilowo, gdyż madame Defarge czyściła zęby wykałaczką. Była całkowicie pochłonięta tą czynnością i prawy łokieć podtrzymywała lewą dłonią. Nie odezwała się, kiedy ujrzała przed sobą małżonka i władcę, tylko zakasłała dyskretnie i odrobinę szerzej rozchyliła powieki o gęstych czarnych rzęsach. Ta kombinacja sygnałów miała oznaczać, że monsieur Defarge powinien rozejrzeć się po sali, bo podczas jego nieobecności klientela powiększyła się o kogoś obcego.

 Posłuszny szynkarz powiódł dokoła wzrokiem i w kąciku spostrzegł starszawego dżentelmena, który dotrzymywał kompanii młodej pannie. W winiarni nie brakło innych gości, dwaj grali w karty, dwaj inni w domino, trzej stali przed ladą i bez pośpiechu sączyli skąpe miarki wina. Monsieur Defarge wszedł za ladę i w tym momencie zauważył, że starszawy dżentelmen spojrzał na młodą pannę z taką miną, jakby chciał powiedzieć: „Oto nasz człowiek”.

 — A cóż, u diabła, wy tutaj robicie? — mruknął do siebie monsieur Defarge. — Nie znam was.

 Udawał jednak, że nie dostrzega obcej pary, i przyłączył się do rozmowy trzech klientów popijających przy ladzie.

 — Co słychać, Jakubie? — zagadnął jeden z nich szynkarza. — Rozlane wino wychłeptane?

 — Do ostatniej kropelki, Jakubie.

 Słysząc tę wymianę imion, madame Defarge, która nadal czyściła zęby wykałaczką, po raz drugi zakasłała dyskretnie i odrobinę szerzej rozchyliła powieki.

 — Rzadko się zdarza — podjął drugi klient, zwracając się również do Defarge’a — by takie bydło zaznało smaku wina albo czegokolwiek z wyjątkiem razowego chleba i śmierci. Prawda, Jakubie?

 — Prawda, Jakubie — powtórzył gospodarz.

 Madame Defarge troskliwie wykłuwała zęby, lecz po drugiej wymianie imion znowu zakasłała dyskretnie i odrobinę szerzej rozchyliła powieki.

 Trzeci z klientów odstawił pusty kubek i powiedział z kolei, co miał do powiedzenia:

 — Hm, tym gorzej! Bydło ma zawsze w ustach gorzki smak, niesłodki pędzi żywot. Może nie mam racji, Jakubie?

 — Masz rację, Jakubie — padła odpowiedź twierdząca.

 W chwili gdy madame Defarge odkładała wykałaczkę, trzecia wymiana imion skłoniła ją do zupełnego otwarcia oczu i poruszenia się na krześle, aż spódnice zaszeleściły.

 — Bodaj to licho! Zapomniałem — mruknął monsieur Defarge. — Panowie, moja żona.

 Trzej klienci zdjęli kapelusze i zamaszyście ukłonili się małżonce gospodarza, ta zaś odpowiedziała lekkim pochyleniem głowy i wymownym spojrzeniem. Następnie od niechcenia przebiegła wzrokiem salkę, ujęła w ręce robotę na drutach i poświęciła się jej z wielkim skupieniem i spokojem ducha.

 — Żegnam panów. Moje uszanowanie — powiedział szynkarz, nie odrywając wzroku od żony. — Urządzony po kawalersku pokój, o który dopytywali panowie, kiedy stąd wychodziłem, można obejrzeć w każdej chwili. Znajduje się na piątym piętrze, a drzwi na klatkę schodową są po lewej stronie podwórka, o, tutaj — dodał, wskazując kierunek ręką — tuż obok okna mojego zakładu. Ach, prawda! Teraz sobie przypominam. Jeden z panów był tam już w swoim czasie, może więc wskazać drogę. Moje uszanowanie. Żegnam panów.

 Klienci zapłacili za wino i bez pośpiechu wyszli z winiarni. Defarge przyglądał się bacznie żonie i jej robocie na drutach, gdy nieznany starszy pan opuścił swój kącik i poprosił gospodarza o kilka słów na osobności.

 — Z miłą chęcią, łaskawy panie — odparł szynkarz i spokojnie powiódł go kilka kroków w stronę drzwi.

 Rozmowa była krótka, lecz niewątpliwie bardzo rzeczowa. Już po pierwszych słowach gospodarz wyprostował się i począł słuchać ze skupieniem. Nim upłynęła minuta, twierdząco skinął głową i wyszedł na ulicę, a starszy dżentelmen wezwał gestem młodą pannę i wraz z nią pospieszył śladem gospodarza. Pani Defarge zwinnie poruszała drutami. Czoło miała zmarszczone i wzrok opuszczony. Zdawała się nie widzieć nikogo i niczego.

 Opuściwszy winiarnię, pan Jarvis Lorry i panna Manette spotkali się z gospodarzem przy drzwiach, które tak niedawno wskazywał trzem swoim klientom. Z małego cuchnącego podwórka wiodły one na klatkę schodową wspólną dla kilku wysokich kamienic zamieszkanych przez znaczną liczbę lokatorów. W mrocznej, brukowanej cegłami sieni, u stóp brudnych ceglanych stopni monsieur Defarge przykląkł na jedno kolano i podniósł do ust dłoń córki dawnego pana. Był to pokłon uniżony, lecz oddany bez uniżoności, a co więcej, w ciągu kilku sekund monsieur Defarge zmienił się uderzająco. Przestał się uśmiechać i straciwszy pozory dobrotliwej pogody, stał się człowiekiem tajemniczym, gniewnym, niebezpiecznym.

 — Bardzo to wysoko i droga dosyć niewygodna. Radzę zaczynać powoli — rzucił opryskliwie pod adresem pana Lorry’ego, gdy zaczynali wspinać się na schody.

 — Czy on jest sam? — szepnął pan Lorry.

 — Pewnie, że sam. Na Boga, a któż miałby z nim siedzieć? — odparł szynkarz równie cichym głosem.

 — Zawsze jest sam?

 — Tak.

 — Z własnej woli?

 — Z konieczności. Był sam, kiedy mnie odnaleźli i zapytali, czy chcę wziąć go do siebie i przez wzgląd na własne bezpieczeństwo trzymać język za zębami. Wtedy był sam. Tak i zostało.

 — Czy jest bardzo zmieniony?

 — Zmieniony!

 Defarge przystanął, aby uderzyć pięścią w ścianę, dorzucając okropne przekleństwo. Żadna bezpośrednia odpowiedź nie mogłaby być bodaj w połowie tak wymowna. Panu Lorry’emu było coraz ciężej na duchu, w miarę jak on i para jego towarzyszy wspinali się wyżej i wyżej.