Pan Wołodyjowski - Henryk Sienkiewicz - E-Book

Pan Wołodyjowski E-Book

Henryk Sienkiewicz

0,0
0,99 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

Pan Wołodyjowski – trzecia z powieści tworzących Trylogię Henryka Sienkiewicza (pozostałe części to Ogniem i mieczem i Potop).Powieść była pierwotnie wydana w odcinkach w latach 1887–1888 w warszawskim dzienniku „Słowo” i, z minimalnym opóźnieniem w stosunku do „Słowa”, także w dzienniku krakowskim „Czas” i „Dzienniku Poznańskim”. Wydanie książkowe miało miejsce w latach 1887–1888. Część rękopisu powieści przechowywana jest w Ossolineum we Wrocławiu.Fabuła powieści przedstawia wydarzenia historyczne w latach 1668–1673. Był to okres wojen z Turcją. Ukazane zostały przez Sienkiewicza następujące wydarzenia historyczne:• elekcja Michała Korybuta Wiśniowieckiego,• obrona Kamieńca Podolskiego,• zwycięska bitwa pod Chocimiem.

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Hen­ryk Sien­kie­wicz

Pan Wo­ło­dy­jow­ski

Wydawnictwo Psychoskok
Konin 2016

Henryk Sienkiewicz „Pan Wołodyjowski”

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o, Copyright © by Henryk Sienkiewicz,

Ten utwór nie jest objęty majątkowym prawem autorskim i znajduje się w domenie publicznej, co oznacza że możesz go swobodnie wykorzystywać, publikować i rozpowszechniać. 

Na podstawie: Sienkiewicz, Henryk (1846-1916), Pan Wołodyjowski, red. Julian Krzyżanowski, oprac. Maria Skalska, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa, 1974 

Publikacja zrealizowana w ramach projektu Wolne Lektury (http://wolnelektury.pl). 

Reprodukcja cyfrowa wykonana przez Bibliotekę Narodową z egzemplarza pochodzącego ze zbiorów BN. 

Opracowanie redakcyjne i przypisy: 

Aleksandra Kurzep,

 Katarzyna Kwiatkowska,

 Marta Niedziałkowska,

 Agata Paszkowska,

 Aleksandra Sekuła,

 Olga Sutkowska.

Skład: Kamil Skitek

Projekt okładki: Jakub Kleczkowski

Zdjęcie okładki © Fotolia - after6pm

ISBN: 978-83-7900-686-1

Wydawnictwo Psychoskok sp. z o.o.

ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin

tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706

wydawnictwo.psychoskok.pl e-mail: [email protected]

Wstęp

Po woj­nie wę­gier­skiej, po któ­rej od­był się ślub pa­na An­drze­ja Kmi­ci­ca z pan­ną Alek­san­drą Bil­le­wi­czów­ną, miał tak­że wstą­pić w związ­ki mał­żeń­skie z pan­ną An­ną Bo­rzo­bo­ha­tą Kra­sień­ską rów­nie sław­ny i za­słu­żo­ny w Rze­czy­po­spo­li­tej ka­wa­ler — pan Je­rzy Mi­chał Wo­ło­dy­jow­ski, puł­kow­nik cho­rą­gwi lau­dań­skiej.

Ale przy­szły znacz­ne mi­trę­gi1, któ­re spra­wę opóź­ni­ły i prze­wlo­kły. Pan­na Bo­rzo­bo­ha­ta by­ła wy­cho­wa­ni­cą księż­nej Je­re­mio­wej Wi­śnio­wiec­kiej2, bez któ­rej po­zwo­le­nia żad­ną mia­rą na we­se­le zgo­dzić się nie chcia­ła, mu­siał więc pan Mi­chał pan­nę w Wo­dok­tach z po­wo­du nie­spo­koj­nych cza­sów zo­sta­wić, a sam do Za­mo­ścia po po­zwo­le­nie i bło­go­sła­wień­stwo je­chać.

Lecz nie świe­ci­ła mu po­myśl­na gwiaz­da, gdyż księż­nej w Za­mo­ściu nie za­stał, któ­ra dla edu­ka­cji sy­na do Wied­nia na dwór ce­sar­ski się uda­ła.

Wy­trwa­ły ry­cerz po­dą­żył za nią i do Wied­nia, choć mu to si­ła3 cza­su za­bra­ło. Tam za­ła­twiw­szy szczę­śli­wie spra­wy, z do­brą otu­chą do oj­czy­zny po­wra­cał.

Cza­sy, wró­ciw­szy, za­stał nie­spo­koj­ne; woj­sko do związ­ku szło, na Ukra­inie bun­ty trwa­ły — od wschod­niej ścia­ny nie gasł po­żar. Za­cią­ga­no no­we woj­ska, aby choć ja­ko ta­ko gra­ni­ce osło­nić.

Za­nim więc pan Mi­chał z po­wro­tem do War­sza­wy do­je­chał, za­stał li­sty za­po­wied­nie na je­go imię z ra­mie­nia wo­je­wo­dy ru­skie­go wy­da­ne. Uwa­ża­jąc zaś, że oj­czy­zna za­wsze przed pry­wa­tą iść po­win­na, my­śli o pręd­kim we­se­lu po­nie­chał, a na Ukra­inę ru­szył. Kil­ka lat w tam­tych stro­nach wo­jo­wał ma­jąc za­le­d­wie spo­sob­ną po­rę list od cza­su do cza­su do utę­sk­nio­nej pa­nien­ki po­słać, ży­jąc w ogniu, w nie­wy­po­wie­dzia­nych tru­dach i pra­cy.

Po­tem do Kry­mu po­sło­wał; po­tem przy­szła nie­szczę­śli­wa, do­mo­wa, z pa­nem Lu­bo­mir­skim woj­na, w któ­rej po stro­nie kró­lew­skiej prze­ciw be­zec­ni­ko­wi one­mu i zdraj­cy wal­czył; po­tem pod pa­nem So­bie­skim znów na Ukra­inę ru­szył.

Ro­sła stąd sła­wa je­go imie­nio­wi4 tak znacz­na, że go po­wszech­nie za pierw­sze­go żoł­nie­rza Rze­czy­po­spo­li­tej uwa­ża­no, ale la­ta pły­nę­ły mu w tro­sce, wzdy­cha­niach, utę­sk­nie­niu.

Aż nad­szedł wresz­cie rok 1668, w któ­rym z roz­ka­zu pa­na kasz­te­la­na na wy­po­czy­nek ode­słan, z po­cząt­kiem la­ta po mi­łą pan­nę po­je­chał i za­braw­szy ta­ko­wą z Wo­dok­tów, do Kra­ko­wa dą­żył.

Księż­na Gry­zel­da bo­wiem, któ­ra już by­ła wró­ci­ła z kra­jów ce­sar­skich, tam go na we­se­le za­pra­sza­ła, sa­ma ofia­ru­jąc się być mat­ką pa­nien­ce.

Kmi­ci­co­wie zo­sta­li we Wo­dok­tach nie spo­dzie­wa­jąc się ry­chłej od Wo­ło­dy­jow­skie­go wia­do­mo­ści i zu­peł­nie no­wym go­ściem, któ­ry się do Wo­dok­tów obie­cy­wał, za­ję­ci. Al­bo­wiem aż do tej po­ry Opatrz­ność od­mó­wi­ła im dzie­ci; te­raz mia­ła na­stą­pić szczę­śli­wa a zgod­na z ich pra­gnie­nia­mi od­mia­na.

Był to nad­zwy­czaj uro­dzaj­ny rok. Zbo­ża wy­da­ły plon tak ob­fi­ty, że gum­na5 po­mie­ścić go nie mo­gły, i ca­ły kraj, jak sze­ro­ki i dłu­gi, okrył się ster­ta­mi. W oko­li­cach, opu­sto­sza­łych przez woj­nę, mło­dy bór urósł jed­nej wio­sny tak znacz­nie, jak w in­nych cza­sach i przez dwa la­ta uróść by nie zdo­łał. By­ła ob­fi­tość zwie­rza i grzy­bów w la­sach, ryb w wo­dach, jak­by ta nie­zwy­czaj­na płod­ność zie­mi udzie­li­ła się wszyst­kim isto­tom na niej za­miesz­ka­łym.

Przy­ja­cie­le Wo­ło­dy­jow­skie­go wy­pro­wa­dza­li stąd po­myśl­ne i dla je­go ożen­ku wróż­by, ale owóż lo­sy po­sta­no­wi­ły ina­czej.

Roz­dział I

Pew­ne­go pięk­ne­go dnia je­sie­nią sie­dział so­bie pod cie­ni­stym da­chem let­ni­ka6 pan An­drzej Kmi­cic i po­pi­ja­jąc miód po­obied­ni, spo­glą­dał przez ob­ro­słe dzi­kim chmie­lem kra­ty na żo­nę, któ­ra prze­cha­dza­ła się pięk­nie ugnie­cio­ną uli­cą przed let­ni­kiem.

Nie­wia­sta by­ła uro­dzi­wa nad mia­rę, ja­sno­wło­sa, o po­god­nej, nie­le­d­wie aniel­skiej twa­rzy.

Cho­dzi­ła z wol­na i ostroż­nie, bo by­ło w niej peł­no po­wa­gi i bło­go­sła­wień­stwa.

Pan An­drzej Kmi­cic pa­trzył na nią okrut­nie roz­ko­cha­ny. Gdzie się ru­szy­ła, tam wzrok je­go zwra­cał się za nią z ta­kim przy­wią­za­niem, z ja­kim pies wo­dzi oczy­ma za pa­nem. Chwi­la­mi zaś uśmie­chał się, bo był z jej wi­do­ku rad bar­dzo, i wą­sa do gó­ry pod­krę­cał.

A wów­czas po­ja­wiał się w je­go twa­rzy pe­wien wy­raz we­so­łe­go hul­taj­stwa. Znać żoł­nierz był z przy­ro­dze­nia kro­to­fil­ny7 i za ka­wa­ler­skich lat mu­siał moc fi­glów na­pła­tać.

Ci­szę w sa­dzie prze­ry­wa­ły tyl­ko od­gło­sy spa­da­ją­cych na zie­mię przej­rza­łych owo­ców i brzę­cze­nie owa­dów. Po­go­da usta­li­ła się cud­nie. Był to po­czą­tek wrze­śnia. Słoń­ce nie pra­ży­ło już za moc­no, ale rzu­ca­ło jesz­cze ob­fi­te zło­te bla­ski. W bla­skach owych lśni­ły się czer­wo­ne jabł­ka wśród sza­rych li­ści sie­dzą­ce tak ob­fi­cie, że drze­wa zda­wa­ły się być ni­mi ob­le­pio­ne. Ga­łę­zie śliw gię­ły się pod owo­cem okry­tym si­wym wo­skiem. Pierw­sze za­po­wied­nie nit­ki pa­ję­czy­ny, po­ucze­pia­ne do drzew, chwia­ły się wraz z le­ciuch­nym po­wie­wem, tak lek­kim, iż nie sze­le­ścił na­wet li­ść­mi.

Mo­że i owa po­go­da na świe­cie na­pa­wa­ła tak pa­na Kmi­ci­ca we­so­ło­ścią, bo ob­li­cze roz­ja­śnia­ło mu się co­raz wię­cej. Wresz­cie po­cią­gnął mio­du i rzekł do żo­ny:

— Oleń­ka, a pójdź ino tu! Coś ci rzek­nę.

— By­le nie coś ta­kie­go, cze­go nie­ra­da słu­cham.

— Jak mi Bóg mi­ły, nie! Daj ucho!

To rze­kł­szy ob­jął ją wpół, przy­su­nął wą­sy do jej ja­snych wło­sów i szep­nął:

— Je­śli bę­dzie chłop, to niech mu bę­dzie Mi­chał.

Ona zaś od­wró­ci­ła twarz nie­co za­pło­nio­ną i od­szep­nę­ła mu z ko­lei:

— A obie­ca­łeś się nie prze­ciw­iać, że­by był He­ra­kliusz?

— Bo wi­dzisz, dla Wo­ło­dy­jow­skie­go...

— Za­li nie pierw­sza pa­mięć dzia­da?

— I me­go do­bro­dzie­ja... Hm! praw­da... Ale dru­gie­mu bę­dzie Mi­chał! Nie mo­że ina­czej być!

Tu Oleń­ka wstaw­szy pró­bo­wa­ła się uwol­nić z rąk pa­na An­drze­ja Kmi­ci­ca, ale on, przy­gar­nąw­szy ją jesz­cze sil­niej do sie­bie, po­czął ca­ło­wać po ustach, po oczach, po­wta­rza­jąc przy tym:

— A mój ty kro­ciu, mój ty­siącu, mo­je ty ko­cha­nie naj­mil­sze!

Dal­szą roz­mo­wę prze­rwał im pa­cho­łek, któ­ry uka­zał się na koń­cu uli­cy i szedł spiesz­nie ku let­ni­ko­wi.

— Cze­go chcesz? — spy­tał Kmi­cic pusz­cza­jąc żo­nę.

— Pan Char­łamp przy­je­chał i cze­ka na po­ko­jach — od­rzekł pa­choł.

— A owóż i on sam! — za­wo­łał Kmi­cic na wi­dok mę­ża zbli­ża­ją­ce­go się ku al­ta­nie. — Dla Bo­ga, jak­że mu wą­sy po­si­wia­ły! Wi­taj, to­wa­rzy­szu mi­ły! Wi­taj, sta­ry kom­pa­nio­nie!

To rze­kł­szy wy­padł z al­ta­ny i biegł na­prze­ciw pa­na Char­łam­pa z roz­two­rzo­ny­mi rę­ko­ma.

Ale pan Char­łamp skło­nił się na­przód ni­sko Oleń­ce, któ­rą za daw­nych cza­sów na kiej­dań­skim dwo­rze u księ­cia wo­je­wo­dy wi­leń­skie­go wi­dy­wał, na­stęp­nie przy­ci­snął jej dłoń do swo­ich nie­zmier­nych wą­sów, za czym do­pie­ro rzu­ciw­szy się w ob­ję­cia Kmi­ci­ca za­ślo­chał na je­go ra­mie­niu.

— Dla Bo­ga, co wa­ści jest? — za­wo­łał zdu­mio­ny go­spo­darz.

— Jed­ne­mu Bóg przy­spo­rzył szczę­ścia — od­rzekł Char­łamp — a dru­gie­mu umknął8. Smut­ku zaś mo­je­go po­wo­dy sa­me­mu tyl­ko wasz­mo­ści opo­wie­dzieć mo­gę.

Tu spoj­rzał na pa­nią An­drze­jo­wą, ona zaś do­my­śliw­szy się, że przy niej nie chce mó­wić, rze­kła do mę­ża:

— Przy­ślę wasz­mo­ściom mio­du, a te­raz ich sa­mych zo­sta­wu­ję9...

Kmi­cic po­cią­gnął pa­na Char­łam­pa do let­ni­ka i usa­do­wiw­szy go na ła­wie, za­wo­łał:

— Coć jest? Po­mo­cy ci trze­ba? Licz­że na mnie ja­ko na Za­wi­szę!

— Nic mi nie jest — od­po­wie­dział sta­ry żoł­nierz — żad­nej też po­mo­cy nie po­trze­bu­ję, pó­ki tą oto rę­ką i tą sza­blą ru­chać mo­gę; ale nasz przy­ja­ciel, naj­god­niej­szy w Rze­czy­po­spo­li­tej ka­wa­ler, w sro­gim stra­pie­niu, nie wiem, czy­li dy­cha jesz­cze.

— Na ra­ny Chry­stu­sa! Wo­ło­dy­jow­skie­mu się coś przy­go­dzi­ło?

— Tak jest! — od­rze­cze Char­łamp, no­we stru­mie­nie łez wy­pusz­cza­jąc. — Do­wiedz się wasz­mość, że pan­na An­na Bo­rzo­bo­ha­ta ten oto pa­dół opu­ści­ła.

— Zmar­ła! — krzyk­nął Kmi­cic chwy­ta­jąc się obie­ma rę­ko­ma za gło­wę.

— Ja­ko ptak gro­tem ugo­dzon.

Na­sta­ła chwi­la mil­cze­nia; tyl­ko jabł­ka spa­da­ją­ce bi­ły tu i owdzie cięż­ko w zie­mię; tyl­ko pan Char­łamp sa­pał co­raz gło­śniej, płacz ha­mu­jąc. Kmi­cic zaś za­ła­mał rę­ce i po­wta­rzał ki­wa­jąc gło­wą:

— Mi­ły Bo­że! Mi­ły Bo­że! Mi­ły Bo­że!

— Wasz­mość się nie dziw mo­im ślu­zom10 — rzekł wresz­cie Char­łamp — bo je­śli wa­ści na sa­mą wieść tyl­ko o przy­go­dzie do­lor11 nie­zno­śnie ser­ce ści­ska, cóż do­pie­ro mnie, któ­rym pa­trzył i na jej ko­na­nie, i na je­go bo­leść prze­cho­dzą­cą mia­rę przy­ro­dzo­ną.

Tu wszedł słu­ga z gą­sior­kiem12 na ta­cy i dru­gą szkle­ni­cą, a za nim pa­ni An­drze­jo­wa, któ­ra prze­cie cie­ka­wo­ści po­ko­nać nie mo­gła.

Spoj­rzaw­szy te­raz w twarz mę­ża i wi­dząc w niej głę­bo­kie stra­pie­nie rze­kła za­raz:

— Co to za wie­ści wasz­mość przy­wiózł? Nie od­da­laj­cie­że mnie. Bę­dę was ile się go­dzi po­cie­szać al­bo za­pła­czę z wa­mi, al­bo ra­dą ja­ko­wąś po­słu­żę...

— Już i w two­jej gło­wie ra­dy się na to nie znaj­dzie — od­rzekł pan An­drzej. — Ale bo­ję się, że­byś z ża­lu na zdro­wiu szwan­ku13 nie po­nio­sła.

A ona na to:

— Si­ła ja wy­trzy­mać umiem. Go­rzej żyć w nie­pew­no­ści...

— Anu­sia zmar­ła! — rzekł Kmi­cic.

Oleń­ka przy­bla­dła tro­chę i opu­ści­ła się cięż­ko na ław­kę; my­ślał Kmi­cic, że omdle­je, ale żal wziął w niej gó­rę nad na­gło­ścią wie­ści i pła­kać po­czę­ła, a obaj ry­ce­rze za­wtó­ro­wa­li jej za­raz.

— Oleń­ka — rzekł wresz­cie Kmi­cic pra­gnąc myśl żo­ny w in­ną stro­nę skie­ro­wać — za­li ty nie my­ślisz, że ona w ra­ju?

— Nie nad nią ja, je­no za nią pła­czę i nad pa­na Mi­cha­ło­wym sie­roc­twem, bo co do jej szczę­śli­wo­ści wie­ku­istej, chcia­ła­bym mieć dla sie­bie ta­ką na­dzie­ję zba­wie­nia, ja­ką mam dla niej. Nie by­ło nad nią za­cniej­szej pa­nien­ki, lep­sze­go ser­ca, po­czciw­szej! Oj, mo­ja Anul­ka! Mo­ja Anul­ka ko­cha­na!...

— Wi­dzia­łem jej śmierć — rzekł Char­łamp — nie daj Bo­że ni­ko­mu mniej po­boż­nej.

Tu na­sta­ło mil­cze­nie, aż gdy im nie­co ża­lu łza­mi spły­nę­ło, ozwał się Kmi­cic:

— Po­wia­daj wasz­mość, ja­ko to by­ło, mio­dem w naj­ża­ło­śniej­szych miej­scach prze­pi­ja­jąc.

— Dzię­ku­ję — od­rzekł Char­łamp. — Od cza­su do cza­su prze­pi­ję, je­śli wasz­mość do mnie prze­pi­jesz, bo ból nie tyl­ko za ser­ce, ale i za gar­dziel ja­ko wilk chwy­ta, a gdy chwy­ci, to bez ja­ko­we­goś ra­tun­ku zgo­ła za­dła­wić mo­że. By­ło tak. Je­cha­łem z Czę­sto­cho­wy w ro­dzin­ne stro­ny, by spo­ko­ju na sta­re la­ta za­żyć i na dzier­ża­wie za­siąść. Dość mi już woj­ny, bom ją wy­rost­kiem14 prak­ty­ko­wać po­czął, a te­raz mam już wie­chy15 si­we. Chy­ba że­bym cał­kiem wy­sie­dzieć nie mógł, to jesz­cze pod ja­ką cho­rą­giew ru­szę; aleć owe związ­ki woj­sko­we z krzyw­dą oj­czy­zny, a na po­cie­chę nie­przy­ja­ciół ery­go­wa­ne16 i owe do­mo­we woj­ny do resz­ty mi Bel­lo­nę17 zbrzy­dzi­ły... Mi­ły Bo­że! Pe­li­kan krwią dzie­ci kar­mi, praw­da! Ale tej oj­czyź­nie już i krwi w pier­siach nie sta­je. Świ­der­ski był wiel­ki żoł­nierz... Niech go tam Bóg są­dzi!...

— Mo­ja Anu­lu naj­mil­sza! — prze­rwa­ła z pła­czem pa­ni Kmi­ci­co­wa — toć że­by nie ty, co by się ze mną i z na­mi wszyst­ki­mi sta­ło?... Uciecz­ką mi by­ła i obro­ną! Mo­ja Anu­lu ko­cha­na!

Sły­sząc to Char­łamp ryk­nął zno­wu, ale na krót­ko, bo mu Kmi­cic prze­rwał py­ta­niem:

— A Wo­ło­dy­jow­skie­go gdzieś waść spo­tkał?

— Wo­ło­dy­jow­skie­go spo­tka­łem ta­koż w Czę­sto­cho­wie, gdzie obo­je spo­czy­nek umy­śli­li, bo się tam po dro­dze ofia­ro­wa­li. Za­raz mi po­wie­dział, ja­ko z na­rze­czo­ną z wa­szych stron do Kra­ko­wa je­dzie, do księż­nej Gry­zel­dy Wi­śnio­wiec­kiej, bez któ­rej po­zwo­le­nia i bło­go­sła­wień­stwa pan­na żad­ną mia­rą ślu­bu wziąść18 nie chcia­ła. Dziew­czy­na by­ła jesz­cze won­czas zdro­wa, a on we­sół jak ptak. „Ot — po­wia­da — dał mi Pan Bóg za mo­ją pra­cę na­gro­dę!” Cheł­pił się też Wo­ło­dy­jow­ski (Bo­że go po­ciesz) nie­ma­ło i dwo­ro­wał ze mnie, że to­śmy się, wi­dzi­cie wasz­mość pań­stwo, o tę pan­nę cza­su swe­go wa­dzi­li i mie­li­śmy się sie­kać. Gdzie ona te­raz, nie­bo­ga?

Tu ryk­nął zno­wu pan Char­łamp, ale na krót­ko, bo Kmi­cic znów mu prze­rwał:

— Mó­wisz wasz­mość, że ona by­ła zdro­wa? Skąd jej tak na­gle przy­szło?

— Że na­gle, to na­gle. Miesz­ka­ła u pa­ni Mar­ci­no­wej Za­moy­skiej, któ­ra na­on­czas z mę­żem w Czę­sto­cho­wie ba­wi­ła. Wo­ło­dy­jow­ski ca­ły dzień u niej prze­sia­dy­wał, tro­chę na mi­trę­gę na­rze­kał i mó­wił, że chy­ba za rok do Kra­ko­wa do­ja­dą, bo ich wszy­scy po dro­dze za­trzy­mu­ją. I nie dzi­wo­ta! Ta­kie­go żoł­nie­rza jak pan Wo­ło­dy­jow­ski każ­dy rad ugo­ścić, a kto zła­pie, to trzy­ma. Mnie też do pan­ny pro­wa­dzał i gro­ził śmie­jąc się, że usie­cze, gdy­bym ją ro­za­mo­ro­wał... Ale ona za nim świa­ta nie wi­dzia­ła. Mnie też istot­nie ckli­wo się cza­sem czy­ni­ło, że to człek na sta­rość ja­ko ćwiek w ścia­nie. Nic to! Aż pew­nej no­cy wpa­da do mnie Wo­ło­dy­jow­ski w kon­fu­zji19 wiel­kiej. „Na Bo­ga! Nie wiesz gdzie ja­kie­go me­dy­ka?” — „Co się sta­ło?” — „Cho­ra świa­ta nie po­zna­je!” Py­tam, kie­dy za­cho­ro­wa­ła, po­wia­da, że do­pie­ro co da­li mu znać od pa­ni Za­moy­skiej. A tu noc! Gdzie szu­kać me­dy­ka, kie­dy tam je­no klasz­tor ca­ły, a w mie­ście wię­cej jesz­cze zglisz­czów20 niż lu­dzi. Wy­na­la­złem wresz­cie fel­cze­ra, a i to nie chciał iść! Mu­sia­łem go obusz­kiem przy­gnać na sa­mo miej­sce. Ale tam już był ksiądz po­trzeb­niej­szy niż fel­czer; ja­koż za­sta­li­śmy god­ne­go pau­li­na, któ­ren mo­dli­twą ją do przy­tom­no­ści przy­pro­wa­dził, tak że mo­gła sa­kra­men­ta przy­jąć i z pa­nem Mi­cha­łem czu­le się po­że­gnać. Na dru­gi dzień z po­łu­dnia już by­ło po niej! Fel­czer mó­wił, że jej kto mu­siał coś za­dać, lu­boć to nie­po­dob­na, bo w Czę­sto­cho­wie cza­ry się nie chwy­ta­ją. Ale co się z pa­nem Wo­ło­dy­jow­skim dzia­ło, co wy­ga­dy­wał, te­go ufam, że mu Pan Je­zus nie za­kar­bu­je21, bo człek się ze sło­wa­mi nie li­czy, gdy go bo­leść tar­ga... Ot, mó­wię wasz­mo­ści — tu pan Char­łamp zni­żył głos — bluź­nił w za­pa­mię­ta­niu!

— Dla Bo­ga! Bluź­nił? — po­wtó­rzył ci­cho Kmi­cic.

— Wy­padł od jej cia­ła na sień, z sie­ni na po­dwó­rzec i ta­czał się jak pi­ja­ny. Tam pię­ści do gó­ry pod­nió­sł­szy po­czął okrop­nym gło­sem wo­łać: „Ta­każ mi na­gro­da za mo­je ra­ny, za mo­je tru­dy, za mo­ję22 krew, za mo­ję dla oj­czy­zny przy­chyl­ność?!...” „Jed­no ja­gnię (po­wia­da) mia­łem, i to mi, Pa­nie, za­bra­łeś. Zbroj­ne­go mę­ża (po­wia­da) po­wa­lić, któ­ren w har­do­ści po zie­mi stą­pa, god­na (po­wia­da) bo­skiej rę­ki spra­wa, ale go­łę­bia nie­win­ne­go po­tra­fi za­du­sić i kot, i ja­strząb, i ka­nia!... i...”

— Na ra­ny bo­skie! — za­krzyk­nę­ła pa­ni An­drze­jo­wa — nie po­wta­rzaj waść, bo nie­szczę­ście na dom ścią­gniesz!

Char­łamp prze­że­gnał się i da­lej mó­wił:

— My­śla­ło żoł­nie­rzy­sko, że się do­słu­ży­ło, a ot mu na­gro­da! Ha! Bóg naj­le­piej wie, co ro­bi, choć te­go ni ro­zu­mem ludz­kim po­jąć, ni spra­wie­dli­wo­ścią ludz­ką od­mie­rzyć! Za­raz te­dy po onych bluź­nier­stwach stę­żał i na zie­mię upadł, a ksiądz nad nim eg­zor­cy­zma od­pra­wo­wał, że­by spro­śne du­chy w nie­go nie wstą­pi­ły, któ­re mo­gły na bluź­nier­stwa się zwa­bić.

— Pręd­ko­że przy­szedł do sie­bie?

— Z go­dzi­nę le­żał jak nie­ży­wy, po­tem za­sie się ock­nął i wró­ciw­szy do swo­jej kwa­te­ry ni­ko­go wi­dzieć nie chciał. W cza­sie po­grze­bu prze­mó­wi­łem do nie­go: „Pa­nie Mi­cha­le (po­wia­dam) miej Bo­ga w ser­cu!” On nic! Trzy dni sie­dzia­łem jesz­cze w Czę­sto­cho­wie, bo mi go żal by­ło od­jeż­dżać, alem na próż­no we drzwi ko­ła­tał. Nie chciał mnie! Bi­łem się z my­śla­mi, co czy­nić, czy ten­to­wać23 dłu­żej u drzwi, czy je­chać?... Jak­że tak człe­ka bez ni­ja­kiej po­cie­chy zo­sta­wić? Wsze­la­ko po­znaw­szy, że nic nie wskó­ram, po­sta­no­wi­łem je­chać do Skrze­tu­skie­go. On prze­cie naj­lep­szy je­go przy­ja­ciel, a pan Za­gło­ba dru­gi; mo­że mu ja­ko do ser­ca tra­fią, a zwłasz­cza pan Za­gło­ba, któ­ren jest czło­wiek by­stry i wie, jak do ko­go prze­mó­wić.

— I by­łeś waść u Skrze­tu­skich?

— By­łem, ale i tu Bóg nie po­for­tu­nił24, bo obo­je z pa­nem Za­gło­bą wy­je­cha­li w Ka­li­skie, do pa­na Sta­ni­sła­wa, rot­mi­strza. Nie umiał nikt po­wie­dzieć, kie­dy wró­cą. Wów­czas ja so­bie po­my­śla­łem: i tak mi dro­ga na Żmudź, wstą­pię do wać­pań­stwa do­bro­dziej­stwa i opo­wiem, co się sta­ło.

— Wie­dzia­łem to daw­no, że god­ny z wa­ści ka­wa­ler — rzekł Kmi­cic.

— Nie o mnie tu cho­dzi, je­no o Wo­ło­dy­jow­skie­go — od­parł Char­łamp — i przy­znam się wać­pań­stwu, że się wiel­ce o nie­go oba­wiam, aby umysł mu się nie po­mie­szał...

— Bóg go od te­go ochro­ni — rze­kła pa­ni An­drze­jo­wa.

— Je­śli go uchro­ni, to pew­ni­kiem ha­bit wdzie­je, bo po­wia­dam wać­pań­stwu, że ta­kiej ża­ło­ści, ja­kom żyw, nie wi­dzia­łem... A szko­da żoł­nie­rza! Szko­da!

— Jak to szko­da? To chwa­ły bo­żej przy­bę­dzie! — ozwa­ła się znów Kmi­ci­co­wa.

Char­łamp po­czął wą­sa­mi ru­szać i trzeć czo­ło.

— Owóż, mo­ścia do­bro­dzi­ko... al­bo przy­bę­dzie, al­bo i nie przy­bę­dzie. Po­licz­cie no wać­pań­stwo, ilu to on po­gan i he­re­ty­ków w ży­ciu zgła­dził, czym pew­nie wię­cej Zba­wi­cie­la na­sze­go i je­go Naj­święt­szą Mat­kę ude­lek­to­wał25 niż nie­je­den ksiądz ka­za­nia­mi. Hm! Rzecz na­my­słu god­na! Każ­dy niech słu­ży chwa­le bo­żej, jak naj­le­piej umie... Owóż, wi­dzi­cie pań­stwo, mię­dzy je­zu­ita­mi znaj­dzie się za­wsze si­ła od nie­go mą­drzej­szych, a ta­kiej dru­giej sza­bli w Rze­czy­po­spo­li­tej nie masz...

— Praw­da jest, jak mi Bóg mi­ły! — ozwał się Kmi­cic. — Nie wiesz wasz­mość, czy­li on zo­stał w Czę­sto­cho­wie, czy po­je­chał?

— Był do chwi­li me­go wy­jaz­du. Co po­tem uczy­nił, nie wiem. Wiem je­no, że broń Bo­że za­pa­mię­ta­nia, broń Bo­że cho­ro­by, któ­ra czę­sto z de­spe­ra­cją idzie w pa­rze, sam on tam bę­dzie, bez po­mo­cy, bez krew­ne­go, bez przy­ja­cie­la, bez po­cie­chy.

— Niech­że cię Naj­święt­sza Pan­na w cu­dow­nym miej­scu ra­tu­je, wier­ny przy­ja­cie­lu! — za­wo­łał na­gle Kmi­cic — któ­ryś mi ty­le wy­świad­czył, że i brat nie uczy­nił­by wię­cej!

Pa­ni An­drze­jo­wa za­my­śli­ła się głę­bo­ko i dłu­gi czas trwa­ło mil­cze­nie, na ko­niec pod­nio­sła swą ja­sną gło­wę i rze­kła:

— Ję­drek, czy ty pa­mię­tasz, ile­śmy mu win­ni?

— Je­śli za­po­mnę, to od psa oczu po­ży­czę, bo swo­imi nie bę­dę śmiał na uczci­we­go człe­ka spoj­rzeć!

— Ję­drek, ty go nie mo­żesz tak osta­wić.

— Jak­że to?

— Jedź do nie­go.

— Oto za­cne bia­ło­głow­skie ser­ce, oto za­cna pa­ni! — za­wo­łał Char­łamp chwy­ta­jąc rę­ce Kmi­ci­co­wej i po­kry­wa­jąc je po­ca­łun­ka­mi.

Ale Kmi­ci­co­wi nie w smak by­ła ra­da, więc po­czął gło­wą krę­cić i rzekł:

— Ja bym dla nie­go na ko­niec świa­ta po­je­chał, ale... sa­ma wiesz... że­byś to by­ła zdro­wa, nie mó­wię... ale sa­ma wiesz! Broń Bo­że stra­chu ja­kie­go, ja­kiej przy­go­dy... Use­chł­bym z nie­spo­koj­no­ści... Żo­na pierw­sza niż naj­lep­szy przy­ja­ciel... Pa­na Mi­cha­ła mi żal ale... sa­ma wiesz!...

— Ja się pod opie­ką lau­dań­skich oj­ców zo­sta­nę. Te­raz tu spo­koj­nie, nie by­le cze­go też się ulęk­nę. Bez wo­li bo­żej włos mi nie spad­nie... A tam pan Mi­chał ra­tun­ku mo­że po­trze­bu­je...

— Oj, po­trze­bu­je! — wtrą­cił Char­łamp.

— Sły­szysz, Ję­drek. Ja zdro­wa. Krzyw­da mnie od ni­ko­go nie spo­tka... Wiem ja, że ci nie­spo­ro od­jeż­dżać...

— Wo­lał­bym na ar­ma­ty z ko­ciu­bą iść! — prze­rwał Kmi­cic.

— Za­li to my­ślisz, że jak osta­niesz, nie bę­dzie ci gorz­ko, ile­kroć po­my­ślisz: przy­ja­cie­lam za­nie­chał! A jesz­cze i Pan Bóg w gnie­wie słusz­nym ła­two bło­go­sła­wień­stwa mo­że umknąć!

— Sęk mi w gło­wę wbi­jasz. Po­wia­dasz, że mo­że bło­go­sła­wień­stwa umknąć? Te­go się bo­ję!

— Ta­ki przy­ja­ciel jak pan Mi­chał, toż to świę­ty obo­wią­zek go ra­to­wać!

— Jać Mi­cha­ła ko­cham ca­łym ser­cem. Trud­no!... Kie­dy trze­ba, to ry­chło trze­ba, bo tu każ­da go­dzi­na zna­czy! Za­raz do sta­jen idę... Przez Bóg ży­wy, czy już nie ma in­nej ra­dy? Li­cho tam­tych nada­ło w Ka­li­skie je­chać! Toć mi nie o sie­bie cho­dzi, ale o cie­bie, kro­ciu naj­mil­szy! Wo­lał­bym ma­jęt­no­ści stra­cić niż bez cie­bie je­den dzień dy­chać. Kto by mi po­wie­dział, że nie dla służ­by pu­blicz­nej cie­bie od­ja­dę, to bym mu rę­ko­jeść po krzy­żyk w gę­bę wsa­dził. Obo­wią­zek — mó­wisz? Niech­że bę­dzie! Kiep, kto się oglą­da! Że­by dla ko­go in­ne­go, nie dla Mi­cha­ła, ni­g­dy bym te­go nie uczy­nił!

Tu zwró­cił się do Char­łam­pa:

— Mo­ści pa­nie, pro­szę ze mną do sta­jen, ko­nie opa­trzym. A ty, Oleń­ka, każ mi łu­by26 pa­ko­wać. Niech tam któ­ry z lau­dań­skich omło­tu pil­nu­je... Pa­nie Char­łamp, choć ze dwie nie­dzie­le mu­sisz wać­pan u nas po­sie­dzieć, żo­ny mi do­pil­nu­jesz. Mo­że też się tu w oko­li­cy ja­ka dzier­ża­wa znaj­dzie. Bierz Lu­bicz! Co? Chodź wać­pan do staj­ni! Za go­dzi­nę ru­szam! Kie­dy trze­ba, to trze­ba!...

Roz­dział II

Ja­koż do­brze jesz­cze przed za­cho­dem słoń­ca ru­szył ry­cerz, że­gna­ny przez żo­nę łza­mi i krzy­żem, w któ­rym drza­zgi świę­te­go drze­wa kunsz­tow­nie w zło­to by­ły osa­dzo­ne. A że z daw­nych lat bar­dzo był pan Kmi­cic do na­głych po­cho­dów na­wy­kły, więc ru­szyw­szy gnał, jak­by cho­dzi­ło o do­ści­gnię­cie umy­ka­ją­cych z łu­pem Ta­ta­rów.

Do­braw­szy się do Wil­na, je­chał na Grod­no, Bia­ły­stok, a stam­tąd do Sie­dlec się prze­bie­rał. Prze­jeż­dża­jąc przez Łu­ków do­wie­dział się, że pań­stwo Skrze­tu­scy z dzieć­mi i pa­nem Za­gło­bą dniem przed­tem po­wró­ci­li wła­śnie z Ka­li­skie­go, więc po­sta­no­wił do nich wstą­pić, bo z kim­że mógł nad ra­to­wa­niem Wo­ło­dy­jow­skie­go sku­tecz­niej się na­ra­dzić?

Przy­ję­li go te­dy ze zdzi­wie­niem i ra­do­ścią, któ­ra jed­nak za­raz w cięż­ki płacz się zmie­ni­ła, gdy im cel swe­go przy­by­cia oznaj­mił.

Pan Za­gło­ba ca­ły dzień uspo­ko­ić się nie mógł i nad sta­wem wciąż pła­kał tak rzew­nie, że jak sam póź­niej po­wia­dał: aż staw wez­brał i sta­wi­dła trze­ba by­ło otwie­rać. Ale wy­pła­kaw­szy się po­szedł po ro­zum do gło­wy i oto co mó­wił na na­ra­dzie:

— Jan nie mo­że je­chać, bo do kap­tu­ru ob­ran, spraw zaś bę­dzie si­ła, ja­ko że po ty­lu woj­nach peł­no jest du­chów nie­spo­koj­nych. Z te­go, co je­go­mość pan Kmi­cic po­wia­da, wi­dać, że bo­cia­ny na zi­mę w Wo­dok­tach zo­sta­ną, bo je tam do in­wen­ta­rza ro­bo­cze­go po­li­czo­no i funk­cję speł­nić mu­szą. Nie dzi­wo­ta, że przy ta­kim go­spo­dar­stwie nie­spo­ro wać­pa­nu wy­ru­szać w dro­gę, zwłasz­cza że nie wia­do­mo, jak dłu­go ona mo­że po­trwać. Wiel­kie­goś ser­ca do­wiódł, żeś wy­je­chał, ale mam­li szcze­rze ra­dzić, toć po­wiem: wra­caj, gdyż tam bliż­sze­go jesz­cze kon­fi­den­ta po­trze­ba, któ­ry by do ser­ca nie brał, choć­by go i ofuk­nię­to, i wi­dzieć nie chcia­no. Pa­tien­tia27 tam po­trzeb­na i do­świad­cze­nie wiel­kie, a wasz­mość masz tyl­ko przy­jaźń dla Mi­cha­ła, któ­ra w ta­ko­wym wy­pad­ku non suf­fi­cit28. Nie gnie­waj się je­no waść, bo sam przy­znać mu­sisz, że­śmy obaj z Ja­nem daw­niej­si przy­ja­cie­le i wię­cej­śmy ra­zem przy­gód prze­by­li. Mi­ły Bo­że! Ileż to ra­zy on mnie, a ja je­go w opre­sji ra­to­wa­łem!

— Gdy­bym się też zrzekł funk­cji de­pu­ta­ta? — prze­rwał Skrze­tu­ski.

— Ja­nie, to służ­ba pu­blicz­na! — od­parł su­ro­wo Za­gło­ba.

— Bóg wi­dzi — mó­wił stra­pio­ny Skrze­tu­ski — że stry­jecz­ne­go me­go, Sta­ni­sła­wa, mi­łu­ję szcze­rym bra­ter­skim afek­tem, ale Mi­chał bliż­szy mi niż brat.

— Mnie on i od ro­dzo­ne­go bliż­szy, tym bar­dziej że ro­dzo­ne­go ni­g­dy nie mia­łem. Nie czas się o afek­ta spie­rać! Wi­dzisz, Ja­nie, że­by to nie­szczę­ście świe­żo w Mi­cha­ła ude­rzy­ło, mo­że sam bym ci po­wie­dział: daj ka­tu kap­tur i jedź! Ale po­licz­my, ile to już cza­su upły­nę­ło, nim Char­łamp z Czę­sto­cho­wy na Żmudź zdą­żył, a pan An­drzej ze Żmu­dzi do nas. Te­raz nie tyl­ko trze­ba do Mi­cha­ła je­chać, ale przy nim zo­stać, nie tyl­ko z nim pła­kać, ale per­swa­do­wać29; nie tyl­ko mu Ukrzy­żo­wa­ne­go ja­ko przy­kład po­ka­zy­wać, ale uciesz­ny­mi kro­to­chwi­la­mi myśl i ser­ce roz­we­se­lić. Ot, wie­cie, kto po­wi­nien je­chać? — Ja! I po­ja­dę! Tak mi do­po­móż Bóg! Znaj­dę go w Czę­sto­cho­wie, to go tu przy­wio­zę; nie znaj­dę, to choć­by na Mul­ta­ny za nim się po­wlo­kę i pó­ty go szu­kać nie prze­sta­nę, pó­ki o wła­snej mo­cy szczyp­tę ta­ba­ki so­bie do noz­drzech30 pod­nieść zdo­łam.

Usły­szaw­szy to dwaj ry­ce­rze po­czę­li brać w ob­ję­cia pa­na Za­gło­bę, a on się roz­czu­lił nie­co i nad pa­na Mi­cha­ła nie­szczę­ściem, i nad wła­sny­mi przy­szły­mi fa­ty­ga­mi31. Prze­to łzy ro­nić po­czął, a wresz­cie, gdy już miał uści­sków dość, rzekł:

— Je­no mi za Mi­cha­ła nie dzię­kuj­cie, bo­ście mu nie bliż­si ode mnie!

Na to Kmi­cic:

— Nie za Wo­ło­dy­jow­skie­go my dzię­ku­je­my, ale że­la­zne lub też zgo­ła nie­czło­wie­cze ser­ce mu­siał­by mieć ten, kto by się tą go­to­wo­ścią wać­pa­na nie wzru­szył, któ­ra w przy­ja­ciel­skiej po­trze­bie na fa­ty­gi nie dba i na wiek wzglę­du nie ma. In­ni w tym wie­ku o przy­piec­ku cie­płym je­no my­ślą, a wać­pan tak so­bie o dłu­giej dro­dze mó­wisz, jak­byś mo­je al­bo pa­na Skrze­tu­skie­go miał la­ta.

Pan Za­gło­ba nie ukry­wał wpraw­dzie swych lat, ale nie lu­bił w ogó­le, aby przy nim o sta­ro­ści ja­ko o to­wa­rzysz­ce nie­do­łę­stwa wspo­mi­na­no; więc choć miał oczy jesz­cze czer­wo­ne, spoj­rzał by­stro z pew­nym nie­za­do­wo­le­niem na Kmi­ci­ca i od­parł:

— Mój mo­spa­nie! Kie­dym siedm­dzie­sią­ty32 siód­my rok po­czął, ckli­wo mi ja­koś by­ło na ser­cu, że to dwie sie­kie­ry nad kar­kiem wi­sia­ły; ale gdy mi ośm­dzie­sią­ty33 mi­nął, ta­ki duch we mnie wstą­pił, że jesz­cze mi że­niacz­ka po gło­wie cho­dzi­ła. I wi­dzie­li­by­śmy, kto by z nas pierw­szy miał się z czym po­chwa­lić!

— Jać się nie chwa­lę, ale wasz­mo­ści bym po­chwa­ły nie po­ską­pił.

— I pew­nie bym wać­pa­na skon­fun­do­wał, ja­kom pa­na het­ma­na Po­toc­kie­go w ob­li­czu kró­la skon­fun­do­wał, któ­ren gdy mi do wie­ku przy­ty­ki da­wał, wy­zwa­łem go: kto wię­cej ko­złów od ra­zu mach­nie34. I cóż się po­ka­za­ło? Oto pan Re­we­ra mach­nął trzy i haj­du­cy mu­sie­li go pod­no­sić, bo sam wstać nie mógł, a ja go na­oko­lu­sień­ko ob­je­cha­łem, ma­ło trzy­dzie­ści pięć ra­zy fik­nąw­szy. Spy­taj się Skrze­tu­skie­go, któ­ry na wła­sne oczy na to pa­trzył.

Skrze­tu­ski wie­dział, że od pew­ne­go cza­su pan Za­gło­ba miał zwy­czaj na nie­go się we wszyst­kim ja­ko na na­ocz­ne­go świad­ka po­wo­ły­wać; więc ani okiem nie mru­gnął, je­no o Wo­ło­dy­jow­skim znów mó­wić po­czął.

Za­gło­ba, po­grą­żyw­szy się w mil­cze­niu, za­my­ślił się o czymś głę­bo­ko; na ko­niec po wie­cze­rzy wpadł w lep­szy hu­mor i tak ozwał się do to­wa­rzy­szów:

— Po­wiem wam to, w co by nie każ­dy ro­zum umiał ugo­dzić. Oto mam w Bo­gu na­dzie­ję, że nasz Mi­chał wy­li­że się ła­twiej z te­go po­strza­łu, niż nam się na po­cząt­ku zda­ło.

— Dał­by Bóg, ale skąd­że to wasz­mo­ści do gło­wy przy­szło? — py­tał Kmi­cic.

— Hm! Tu trze­ba i by­stre­go dow­ci­pu, któ­ry z przy­ro­dze­nia jest da­ny, i eks­pe­rien­cji35 wiel­kiej, któ­rej w wa­szych la­tach mieć nie mo­że­cie, i zna­jo­mo­ści Mi­cha­ła. Każ­den ma in­ną na­tu­rę. W jed­ne­go, owo, tak nie­szczę­ście ude­rzy, ja­ko­byś, fi­gu­ra­li­ter mó­wiąc, ka­mień w rze­kę wrzu­cił. Ni­być to wo­da po wierz­chu ta­ci­te pły­nie, a prze­cie on tam na dnie le­ży, a bieg przy­ro­dzo­ny ha­mu­je, a za­wa­dza, a tak okrut­nie roz­dzie­ra, i bę­dzie le­żał, bę­dzie roz­dzie­rał, pó­ki wszyst­ka wo­da do Styk­su nie spły­nie! Ty, Ja­nie, do ta­kich za­li­czon być mo­żesz; ale ta­kim go­rzej na świe­cie, bo w nich i bo­leść, i pa­mięć nie mi­ja. In­ny za­się, eo mo­do36 klę­skę przyj­mie, ja­ko­byś go pię­ścią w kark huk­nął. Za­mro­czy go zra­zu, po­tem przyj­dzie do sie­bie, a gdy się si­niec zgoi, to i za­po­mni. Oj, lep­sza ta­ka na­tu­ra na tym peł­nym przy­gód świe­cie.

Słu­cha­li ry­ce­rze ze sku­pie­niem mą­drych słów pa­na Za­gło­by, a on rad wi­dział, że go z ta­ką uwa­gą słu­cha­ją, i da­lej mó­wił:

— Ja Mi­cha­ła na wskroś prze­zna­łem i Bóg mi świad­kiem, że nie chcę mu tu przy­ma­wiać, ale tak mi się wi­dzi, że on wię­cej ożen­ku niż onej dziew­czy­ny ża­ło­wał. Nic to, że de­spe­ra­cja chwy­ci­ła go okrut­na, boć i to nie­szczę­ście, zwłasz­cza dla nie­go, nad nie­szczę­ścia­mi. Nie wy­ima­gi­nu­je­cie so­bie na­wet, ja­ką ten chłop miał ocho­tę do ożen­ku. Nie masz w nim chci­wo­ści żad­nej ni am­bi­cji, ni pry­wa­ty; swo­je­go od­bie­żał37, for­tu­nę tak do­brze jak utra­cił, o żołd się nie upo­mi­nał; ale za wszyst­kie pra­ce, za wszyst­kie za­słu­gi ni­cze­go od Pa­na Bo­ga i Rze­czy­po­spo­li­tej nie wy­glą­dał, je­no żo­ny. I to so­bie w du­szy wy­kal­ku­lo­wał, że mu się ta­ki chleb na­le­ży; już, już miał go w gę­bę wziąść, aż tu ja­ko­by mu kto w wą­sy dmuch­nął! Ma­szże te­raz! Jedz! Co i dziw­ne­go, że go de­spe­ra­cja chwy­ci­ła? Nie mó­wię, że­by i dziew­ki nie ża­ło­wał, ale jak mi Bóg mi­ły, tak ożen­ku wię­cej ża­łu­je, choć sam przy­siągł­by, że jest prze­ciw­nie.

— Dał­by Bóg! — po­wtó­rzył Skrze­tu­ski.

— Po­cze­kaj­cie, niech je­no owe ra­ny dusz­ne38 mu się za­mkną i świe­żą skó­rą po­kry­ją, a oba­czym, czy mu daw­na ocho­ta nie po­wró­ci. Pe­ri­cu­lum39 w tym tyl­ko, by te­raz sub one­re40 de­spe­ra­cji41 cze­goś nie uczy­nił al­bo nie po­sta­no­wił, cze­go by po­tem sam ża­ło­wał. Ale co się mia­ło stać, to się już sta­ło, bo w nie­szczę­ściu pręd­ka re­zo­lu­cja. Mój wy­ro­stek już szat­ki ze skrzyń wyj­mu­je i ukła­da, więc nie mó­wię te­go, że­by nie je­chać, chcia­łem tyl­ko wasz­mo­ściów po­cie­szyć.

— Zno­wu pla­strem oj­ciec Mi­cha­ło­wi bę­dziesz! — rzekł Jan Skrze­tu­ski.

— Ja­ko i to­bie by­łem. Pa­mię­tasz? By­lem go tyl­ko pręd­ko zna­lazł, bo się bo­ję, że się w ja­ko­wejś pu­stel­ni przy­tai al­bo gdzie w da­le­kich ste­pach za­pad­nie, do któ­rych od mło­du na­wykł. Wasz­mość, pa­nie Kmi­cic, przy­ma­wia­łeś mi do wie­ku, a ja ci po­wiem, że je­śli kie­dy goń­czy bo­jar tak z li­stem su­nął, ja­ko ja bę­dę su­nął, to mi każ­cie za po­wro­tem nit­ki ze sta­rych bła­wa­tów wy­cią­gać, groch łusz­czyć al­bo mi ką­dziel daj­cie. Ani mnie nie­wy­go­dy nie za­trzy­ma­ją, ani cu­dza go­ścin­ność sku­si, ani ja­dło lub też na­pi­tek w pę­dzie za­ha­mu­je. Jesz­cze­ście ta­kie­go po­cho­du nie wi­dzie­li! Już te­raz le­d­wie usie­dzieć mo­gę, wła­śnie ja­ko­by mnie kto szy­dłem spod ła­wy eks­cy­to­wał: już i ko­szu­lę po­dróż­ną ka­za­łem so­bie ło­jem ko­zło­wym dla wstrę­tu ga­do­wi wy­sma­ro­wać...

Roz­dział III

Jed­nak­że nie je­chał tak szyb­ko pan Za­gło­ba, jak to so­bie i to­wa­rzy­szom obie­cy­wał. Im zaś był bli­żej War­sza­wy, tym je­chał wol­niej. Był to czas, w któ­rym Jan Ka­zi­mierz, król, po­li­tyk i wódz wiel­ki, po­ga­siw­szy po­ża­ry po­stron­ne i wy­wiódł­szy Rzecz­po­spo­li­tą ja­ko­by z to­ni po­to­pu42, zrzekł się pa­no­wa­nia. Wszyst­ko on prze­cier­piał, wszyst­ko prze­trwał, wszyst­kim tym cio­som pier­si nad­sta­wił, któ­re szły od ze­wnętrz­ne­go nie­przy­ja­cie­la; ale gdy po­tem we­wnętrz­ne re­for­my za­mie­rzył i za­miast po­mo­cy od na­ro­du, opo­ru tyl­ko i nie­wdzięcz­no­ści do­znał, wów­czas do­bro­wol­nie zdjął z po­świę­co­nych skro­ni tę ko­ro­nę, któ­ra nie­zno­śnym cię­ża­rem mu się sta­ła.

Sej­mi­ki po­wia­to­we i ge­ne­ra­ły już się by­ły po­od­pra­wia­ły, a ksiądz pry­mas Praż­mow­ski kon­wo­ka­cję na 5 li­sto­pa­da ozna­czył.

Wiel­kie by­ły wcze­śnie róż­nych kan­dy­da­tów sta­ra­nia, wiel­kie par­tii roz­ma­itych współ­za­wod­nic­twa, a choć to elek­cja43 mia­ła do­pie­ro roz­strzy­gnąć, ro­zu­miał wszak­że każ­dy nie­zwy­kłą sej­mu kon­wo­ka­cyj­ne­go waż­ność. Je­cha­li te­dy po­sło­wie do War­sza­wy ko­le­śno44 i kon­no, z cze­la­dzią i pa­choł­ka­mi, je­cha­li se­na­to­ro­wie, a przy każ­dym dwór wspa­nia­ły. Po dro­gach by­ło cia­sno, go­spo­dy za­ję­te, a wy­na­le­zie­nie so­bie noc­le­gu z wiel­ką po­łą­czo­ne mi­trę­gą. Wszak­że ustę­po­wa­no pa­nu Za­gło­bie miej­sca ze wzglę­du na je­go wiek, ale na­to­miast nie­zmier­na je­go sła­wa nie­raz wła­śnie na­ra­ża­ła go na stra­tę cza­su.

By­wa­ło, za­je­dzie do ja­kiej karcz­my, a tam ani już pal­ca wści­bić, to per­so­nat45, któ­ry ją wraz z dwo­rem zaj­mo­wał, wyj­dzie przez cie­ka­wość zo­ba­czyć, kto przy­je­chał, a wi­dząc star­ca z bia­ły­mi jak mle­ko wą­sa­mi i bro­dą, rze­cze na wi­dok ta­kiej po­wa­gi:

— Pro­szę wasz­mo­ści do­bro­dzie­ja ze mną do stan­cji na przy­god­ną za­ką­skę.

Pan Za­gło­ba gru­bia­ni­nem nie był i nie od­ma­wiał wie­dząc, że zna­jo­mość z nim każ­de­mu mi­łą bę­dzie. Gdy więc go­spo­darz przez próg go prze­pu­ściw­szy py­tał na­stęp­nie: „ko­góż mam ho­nor?” — on się tyl­ko w bo­ki brał i pe­wien efek­tu od­po­wia­dał dwo­ma sło­wa­mi:

— Za­gło­ba sum!46

Ja­koż nie zda­rzy­ło się ni­g­dy, aby po owych dwóch sło­wach nie na­stą­pi­ło wiel­kie ra­mion otwie­ra­nie, okrzy­ki: „do naj­for­tun­niej­szych dni ten za­pi­szę!”, i na­wo­ły­wa­nia to­wa­rzy­szów al­bo dwo­rzan: „pa­trz­cie! ów jest wzór, glo­ria et de­cus47 wszyst­kie­go Rze­czy­po­spo­li­tej ka­wa­ler­stwa!” Zbie­ga­li się te­dy po­dzi­wiać pa­na Za­gło­bę, a młod­si przy­cho­dzi­li ca­ło­wać po­ły48 je­go po­dróż­ne­go żu­pa­na49. Za czym ścią­ga­no z wo­zów be­czuł­ki i an­ka­ry i na­stę­po­wa­ło gau­dium50 trwa­ją­ce cza­sem i kil­ka dni.

Po­wszech­nie my­śla­no, że ja­ko po­seł na kon­wo­ka­cję je­dzie, a gdy mó­wił, że nie, zdzi­wie­nie by­wa­ło po­wszech­ne. Ale on tłu­ma­czył się, że pa­nu Do­ma­szew­skie­mu man­da­tu ustą­pił, aby za­się i młod­si do spraw pu­blicz­nych przy­kła­dać się mo­gli. Jed­nym też po­wia­dał praw­dzi­wą przy­czy­nę, dla któ­rej w dro­gę wy­ru­szył; in­nych zaś, gdy się do­py­ty­wa­li, zby­wał sło­wa­mi:

— Ot, z ma­łe­gom do woj­ny przy­wykł, toć za­chcia­ło się jesz­cze na sta­re la­ta z Do­ro­szeń­ką po­ha­ła­so­wać.

Po któ­rych sło­wach po­dzi­wia­no go jesz­cze wię­cej. A ni­ko­mu przez to nie był tań­szym, że nie ja­ko po­seł je­chał, wie­dzia­no bo­wiem, że i mię­dzy ar­bi­tra­mi znaj­du­ją się ta­cy, któ­rzy wię­cej od sa­mych po­słów mo­gą. Zresz­tą ba­czył51 każ­den se­na­tor, choć­by i naj­zna­mie­nit­szy, na to, że po pa­ru mie­sią­cach na­stą­pi elek­cja, a wów­czas każ­de sło­wo mę­ża tak mię­dzy ry­cer­stwem wsła­wio­ne­go nie­osza­co­wa­ną wa­gę mieć bę­dzie.

Bra­li też w ra­mio­na pa­na Za­gło­bę i czap­ko­wa­li mu by i naj­więk­si pa­no­wie. Pan pod­la­ski trzy dni go po­ił; pa­no­wie Pa­co­wie, któ­rych w Ka­łu­szy­nie na­po­tkał, na rę­kach go no­si­li.

Nie­je­den i da­ry znacz­ne ka­zał po ci­chu w wa­sąg52 mu wsu­wać: od wó­dek, win do se­pe­ci­ków53 kosz­tow­nie opraw­nych, sza­bel i pi­sto­le­tów.

Mia­ła się z te­go do­brze i służ­ba pa­na Za­gło­by, ale on sam, wbrew po­sta­no­wie­niu i obiet­ni­cy, je­chał tak wol­no, że trze­cie­go ty­go­dnia do­pie­ro w Miń­sku sta­nął.

Za to w Miń­sku nie po­pa­sał. Wje­chaw­szy na ry­nek uj­rzał dwór tak znacz­ny i pięk­ny, ja­kie­go do­tąd po dro­dze nie spo­tkał: dwo­rza­nie w szum­nej bar­wie; pół re­gi­men­tu je­no pie­cho­ty, bo na kon­wo­ka­cję zbroj­no nie jeż­dżo­no, ale tak stroj­nej, że i król szwedz­ki stroj­niej­szej gwar­dii nie miał; peł­no ka­ret po­zło­ci­stych, wo­zów z ma­ka­ta­mi i ko­bier­ca­mi dla obi­ja­nia kar­czem po dro­gach, wo­zów z kre­den­sem i za­pa­sa­mi żyw­no­ści; przy tym służ­ba ca­ła nie­mal cu­dzo­ziem­ska, tak że ma­ło kto się zro­zu­mia­łym ję­zy­kiem w tej ciż­bie ode­zwał.

Pan Za­gło­ba do­pa­trzył wresz­cie jed­ne­go z dwo­rzan po pol­sku ubra­ne­go, więc ka­zał sta­nąć i pe­wien do­bre­go po­pa­su, wy­sa­dził już jed­ną no­gę z wa­są­gu, a jed­no­cze­śnie spy­tał:

— A czyj to dwór ta­ki fo­rem­ny, że i król fo­rem­niej­sze­go mieć nie mo­że?

— Czyj­że ma być — od­po­wie­dział dwo­rza­nin — jak nie pa­na na­sze­go, księ­cia ko­niu­sze­go li­tew­skie­go?

— Ko­go? — po­wtó­rzył Za­gło­ba.

— Czyś waść głu­chy? Księ­cia Bo­gu­sła­wa Ra­dzi­wił­ła, któ­ry po­słem na kon­wo­ka­cję je­dzie, ale — da Bóg! — po elek­cji elek­tem zo­sta­nie.

Za­gło­ba scho­wał pręd­ko no­gę w wa­sąg.

— Jedź! — krzyk­nął na woź­ni­cę. — Nic tu po nas!

I po­je­chał trzę­sąc się z obu­rze­nia.

— Wiel­ki Bo­że! — mó­wił — nie­zba­da­ne Two­je wy­ro­ki i je­śli te­go zdraj­cy pio­ru­nem w kark nie trza­śniesz, to masz w tym ja­ko­weś ukry­te in­ten­cje, któ­rych się ro­zu­mem do­cho­dzić nie go­dzi, choć po ludz­ku rze­czy bio­rąc, na­le­ża­ła­by się ta­kie­mu skur­czy­by­ko­wi do­bra chło­sta. Ale wi­dać, źle się dzie­je w tej prze­świet­nej Rze­czy­po­spo­li­tej, je­śli po­dob­ni przedaw­czy­ko­wie, bez czci i su­mie­nia, nie tyl­ko ka­ry nie od­no­szą, ale w bez­piecz­no­ści i po­tę­dze jeż­dżą, ba! jesz­cze oby­wa­tel­skie funk­cje spra­wu­ją. Chy­ba że zgi­niem, bo gdzież, w ja­kim kra­ju, w ja­kim in­nym pań­stwie ta­ka rzecz przy­go­dzie by się mo­gła? Do­bry był król Jo­an­nes Ca­si­mi­rus, ale nad­to prze­ba­czał i przy­uczył naj­gor­szych du­fać w bez­kar­ność i prze­zpie­czeń­stwo54. Wsze­la­ko nie je­go to tyl­ko wi­na. Wi­dać, że i w na­ro­dzie su­mie­nie oby­wa­tel­skie i czu­łość na cno­tę do resz­ty za­gi­nę­ła. Tfu! tfu! On po­słem! W je­go be­zec­ne rę­ce oby­wa­te­le ca­łość i bez­pie­czeń­stwo oj­czy­zny skła­da­ją, w te sa­me rę­ce, któ­ry­mi ją roz­dzie­rał i w szwedz­kie łań­cu­chy oku­wał! Zgi­nie­my, nie mo­że ina­czej być! Jesz­cze go i na kró­la ra­ją... A cóż! wszyst­ko, wi­dać, w ta­kim na­ro­dzie moż­li­we. On po­słem! Dla Bo­ga! Prze­cież pra­wo wy­raź­nie mó­wi, że nie mo­że być po­słem ów, któ­ry w ob­cych kra­jach urzę­dy spra­wu­je, a prze­cie on jest ge­ne­ral­nym, u swe­go par­szy­we­go wu­ja, Prus Ksią­żę­cych gu­ber­na­to­rem! Aha! Cze­kaj­że, mam cię! A ru­gi55 sej­mo­we od cze­go? Je­śli do sa­li nie pój­dę i tej ma­te­rii, cho­ciaż tyl­ko ar­bi­trem bę­dąc, nie po­ru­szę, to niech się tu za­raz w sko­pa56 zmie­nię, a mój woź­ni­ca w rzeź­ni­ka. Znaj­dą się prze­cie mię­dzy po­sła­mi, któ­rzy mnie po­prą. Nie wiem, czy­li ci, zdraj­co, ja­ko ta­kie­mu po­ten­ta­to­wi, dam ra­dy i z po­sel­stwa wy­ru­go­wać zdo­łam, ale że ci to do elek­cji nie po­słu­ży — to pew­na! I Mi­chał, nie­bo­żę, po­cze­kać na mnie mu­si, bo to bę­dzie pro pu­bli­co bo­no uczy­nek.

Tak roz­my­ślał pan Za­gło­ba przy­rze­ka­jąc so­bie ko­ło tej spra­wy ru­gów pil­nie cho­dzić i po­słów pry­wat­nie dla niej kap­to­wać. Z te­go po­wo­du od Miń­ska spiesz­niej już do War­sza­wy dą­żył bo­jąc się na otwar­cie kon­wo­ka­cji za­póź­nić.

Przy­je­chał jed­nak dość wcze­śnie. Po­słów i po­stron­nych zjazd był tak wiel­ki, że go­spo­dy ni w sa­mej War­sza­wie, ni na Pra­dze, ni na­wet za mia­stem wca­le nie moż­na by­ło do­stać; trud­no się by­ło też do ko­go za­pro­sić, bo w jed­nej izbie po trzech i czte­rech się mie­ści­ło. Pierw­szą noc prze­pę­dził pan Za­gło­ba w han­dlu u Fu­kie­ra i ze­szła ja­koś dość gład­ko; ale na­za­jutrz, wy­trzeź­wiaw­szy na swym wa­są­gu, sam do­brze nie wie­dział, co ma czy­nić.

— Bo­że! Bo­że! — mó­wił wpadł­szy w zły hu­mor i roz­glą­da­jąc się po Kra­kow­skim Przed­mie­ściu, któ­re wła­śnie prze­jeż­dżał — oto Ber­nar­dy­ni, a oto ru­ina pa­ła­cu Ka­za­now­skich! Nie­wdzięcz­ne mia­sto! Wła­sną krwią i tru­dem mu­sia­łem je nie­przy­ja­cie­lo­wi wy­dzie­rać, a te­raz mi ką­ta dla si­wej gło­wy ża­łu­je.

Mia­sto wsze­la­ko nie ża­ło­wa­ło wca­le ką­ta dla si­wej gło­wy, tyl­ko go po pro­stu nie mia­ło.

Na­to­miast czu­wa­ła nad pa­nem Za­gło­bą szczę­śli­wa gwiaz­da, bo le­d­wie do pa­ła­cu Ko­niec­pol­skich do­je­chał, gdy ja­kiś głos krzyk­nął z bo­ku na woź­ni­cę:

— Stój!

Cze­lad­nik po­wstrzy­mał ko­nie; wtem nie­zna­jo­my szlach­cic zbli­żył się z roz­ja­śnio­nym ob­li­czem do wa­są­gu i za­wo­łał:

— Pa­nie Za­gło­ba! Nie po­zna­jesz mnie wasz­mość?

Za­gło­ba uj­rzał przed so­bą mę­ża ma­ją­ce­go ko­ło trzy­dzie­stu kil­ku lat, przy­bra­ne­go w koł­pak ry­si z piór­kiem, znak nie­chyb­ny woj­sko­wej służ­by, w ma­ko­wy żu­pan i ciem­no­czer­wo­ny kon­tusz prze­pa­sa­ny po­zło­ci­stym pa­sem. Twarz nie­zna­jo­me­go by­ła nad­zwy­czaj­nej pięk­no­ści. Ce­rę miał ów bla­dą, nie­co tyl­ko w po­lach wi­chrem na zło­ta­wo opa­lo­ną, oczy błę­kit­ne, peł­ne ja­ko­we­goś smut­ku i za­my­śle­nia, ry­sy twa­rzy nad­zwy­czaj fo­rem­ne, pra­wie — jak na mę­ża — zbyt pięk­ne; po­mi­mo pol­skie­go stro­ju no­sił on dłu­gie wło­sy i bro­dę z cu­dzo­ziem­ska przy­cię­tą. Sta­nąw­szy przy wa­są­gu otwo­rzył sze­ro­ko ra­mio­na, a pan Za­gło­ba, lu­bo57 nie mógł go so­bie na ra­zie przy­po­mnieć, prze­chy­lił się i ob­jął go za szy­ję.

Ści­ska­li się te­dy ser­decz­nie, a chwi­la­mi je­den od­su­wał dru­gie­go, aby mu się le­piej przy­pa­trzeć; na ko­niec Za­gło­ba rzekł:

— Wy­ba­czaj wasz­mość, ale jesz­cze nie mo­gę so­bie przy­po­mnieć...

— Has­sling-Ke­tling!

— Dla Bo­ga! Twarz wy­da­ła mi się zna­jo­mą, ale strój cał­kiem wać­pa­na od­mie­nił, bom cię daw­niej w ko­le­cie raj­tar­skim wi­dy­wał. To już i po pol­sku cho­dzisz?

— Bom tę Rzecz­po­spo­li­tą, któ­ra mnie tu­ła­cza pa­cho­lę­ciem jesz­cze nie­mal bę­dą­ce­go przy­gar­nę­ła i do­stat­nim chle­bem opa­trzy­ła, za swo­ją mat­kę uznał i in­nej mieć nie chcę. Wać­pan nie wiesz o tym, żem in­dy­ge­nat58 po woj­nie otrzy­mał?

— A to mi słod­ką no­wi­nę zwia­stu­jesz! Tak­że ci się to po­szczę­ści­ło?

— I w tym, i w czym in­nym, bom w Kur­lan­dii, na sa­mej gra­ni­cy żmudz­kiej, na człe­ka ta­kie­go sa­me­go na­zwi­ska, ja­ko jest mo­je, na­tra­fił, któ­ren mnie ad­op­to­wał, do her­bu przy­jął i for­tu­ną ob­da­rzył. Miesz­ka on w Świę­tej, w Kur­lan­dii, ale i z tej stro­ny ma ma­jęt­ność Szku­dy, któ­rą mnie pu­ścił.

— Szczęść ci Bo­że! Toś te­dy woj­nę po­rzu­cił?

— Niech się je­no ja­ka­kol­wiek zda­rzy, sta­wię się nie­za­wod­nie. Dla­te­go to i wio­skę w dzier­ża­wę od­da­łem, a tu cze­kam oka­zji.

— To mi ka­wa­ler­ska fan­ta­zja! Zu­peł­nie jak ja, kie­dym był mło­dy, choć i dziś jesz­cze wi­gor w ko­ściach jest! Co te­dy po­ra­biasz w War­sza­wie?

— Po­słu­ję na kon­wo­ka­cję.

— Ra­ny bo­skie! Toś już z ko­ścia­mi Po­lak!

Mło­dy ry­cerz uśmiech­nął się.

— I du­szą, a to wię­cej!

— Żo­na­tyś?

Ke­tling wes­tchnął.

— Nie!

— Te­go ci tyl­ko bra­ku­je. A wie­rę! Cze­kaj je­no! Za­li­by ci do­tąd daw­ny sen­ty­ment do Bil­le­wi­czów­ny nie wy­szedł z pa­mię­ci?

— Sko­ro wać­pan o tym wie­dzia­łeś, com mo­ją są­dził być tyl­ko ta­jem­ni­cą, to wiedz, że ża­den no­wy nie przy­szedł...

— Daj spo­kój! Ona nie­dłu­go ma­łe­go Kmi­ci­ca świa­tu przy­rzu­ci. Daj so­bie spo­kój! Coć za ro­bo­ta wzdy­chać, gdy kto in­ny w lep­szej kon­fi­den­cji z nią ży­je. Po­wiemć praw­dę, że to i śmiesz­no.

Ke­tling pod­niósł swe smut­ne oczy w gó­rę.

— Rze­kłem tyl­ko, iż no­wy sen­ty­ment nie przy­szedł.

— Przyj­dzie, nie bój się! Oże­nim cię! Wiem to z wła­snej eks­pe­rien­cji, że zbyt­nia sta­łość w amo­rach tyl­ko zgry­zot przy­czy­nia. Żem to był swe­go cza­su sta­ły ja­ko Tro­ilus, si­ła de­li­cyj, si­ła do­brych oka­zji po­nie­cha­łem, a com się na­gryzł!

— Daj Bo­że każ­de­mu za­cho­wać tak jo­wial­ny hu­mor, ja­ko wasz­mość za­cho­wa­łeś!

— Bom w mo­de­stii żył za­wsze, prze­to mi w ko­ściach nie strzy­ka! Gdzie miesz­kasz, za­li zna­la­złeś go­spo­dę?

— Mam dwo­rek wy­god­ny ku Mo­ko­to­wu59, któ­ry po woj­nie już wy­bu­do­wa­łem.

— Toś szczę­śli­wy; ja zaś od wczo­raj na próż­no po ca­łym mie­ście jeż­dżę!

— Dla Bo­ga! Do­bro­dzie­ju! Już­że mi te­go nie od­mó­wisz, że­byś u mnie sta­nął; miej­sca jest do­syć; prócz dwor­ku ofi­cy­na i staj­nia wy­god­na. Znaj­dzie się dla cze­la­dzi i ko­ni po­miesz­cze­nie.

— Toś mi z nie­ba spadł, jak mnie Bóg mi­ły!

Ke­tling siadł na wa­sąg i ru­szy­li.

Po dro­dze opo­wia­dał mu Za­gło­ba o nie­szczę­ściu, ja­kie w pa­na Wo­ło­dy­jow­skie­go ugo­dzi­ło, a on rę­ce nad nim ła­mał, bo nic był do­tąd nie wie­dział.

— Tym to ostrzej­szy grot i dla mnie — rzekł wresz­cie — że mo­że wasz­mość i nie wiesz, ja­ka mię­dzy na­mi w ostat­nich cza­sach przy­jaźń po­wsta­ła. Wszyst­kie póź­niej­sze woj­ny w Pru­siech, przy ob­lę­że­niu zam­ków, gdzie tyl­ko by­ły jesz­cze szwedz­kie za­ło­gi, od­pra­wo­wa­li­śmy ra­zem. Cho­dzi­li­śmy i na Ukra­inę, i na pa­na Lu­bo­mir­skie­go, i znów na Ukra­inę, już po śmier­ci ru­skie­go wo­je­wo­dy, pod pa­nem mar­szał­kiem ko­ron­nym So­bie­skim. Jed­na kul­ba­ka nam za po­dusz­kę słu­ży­ła, z jed­nej ja­da­li­śmy mi­sy; Ka­sto­rem i Pol­luk­sem nas zwa­no. I do­pie­ro gdy on po pan­nę Bo­rzo­bo­ha­tą na Żmudź je­chał, na­de­szła chwi­la se­pa­ra­tio­nis60; któż by się spo­dzie­wał, że naj­lep­sze je­go na­dzie­je tak pręd­ko prze­mi­ną ja­ko strza­ła na po­wie­trzu?

— Nic sta­łe­go na tym pa­do­le pła­czu nie masz — od­po­wie­dział Za­gło­ba.

— Prócz przy­jaź­ni sta­tecz­nej... Trze­ba bę­dzie ra­dzić i do­wia­dy­wać się, gdzie on te­raz. Mo­że od pa­na mar­szał­ka ko­ron­ne­go cze­goś się do­wie­my, któ­ry Wo­ło­dy­jow­skie­go jak źre­ni­cę oka mi­łu­je. A nie, toć tu są po­sło­wie ze wszyst­kich stron. Nie­po­dob­na, aby któ­ry o ta­kim ry­ce­rzu nie sły­szał. W czym bę­dę mógł, w tym wasz­mo­ści po­słu­żę, le­piej jak gdy­by o mnie sa­me­go cho­dzi­ło.

Tak roz­ma­wia­jąc przy­by­li na ko­niec do Ke­tlin­go­we­go dwor­ku, któ­ry dwo­rem się być oka­zał. W środ­ku by­ły po­rząd­ki wszel­kie i nie­ma­ło sprzę­tów kosz­tow­nych bądź ku­pio­nych, bądź ze zdo­by­czy po­cho­dzą­cych. Bro­ni zwłasz­cza wy­bór był zna­mie­ni­ty. Ucie­szył się pan Za­gło­ba na ten wi­dok i rzekł:

— O! toż wać­pan mógł­byś tu i dwa­dzie­ścia osób po­mie­ścić. Szczę­ście to dla mnie, żem cię spo­tkał. Mo­głem pa­na An­to­nie­go Chra­po­wic­kie­go go­spo­dę za­jąć, bo to mój zna­jo­my i przy­ja­ciel. Cią­gnę­li mnie i Pa­co­wie, któ­rzy prze­ciw Ra­dzi­wił­łom par­ty­zan­tów szu­ka­ją, ale u cie­bie wo­lę.

— Sły­sza­łem mię­dzy po­sła­mi li­tew­ski­mi — od­rzekł Ke­tling — że po­nie­waż te­raz na Li­twę ko­lej przy­pa­da, chcą ko­niecz­nie pa­na Chra­po­wic­kie­go mar­szał­kiem sej­mu po­sta­no­wić.

— I słusz­nie. Człek to za­cny i re­ali­sta, je­no nie­co do­bro­wol­ny. Dla nie­go nie masz nad zgo­dę; tyl­ko pa­trzy, gdzie by ko­go z kim po­go­dzić, a to na nic. Ale! Po­wiedz no szcze­rze, czymć jest Bo­gu­sław Ra­dzi­wiłł?

— Od cza­su, jak mnie Ta­ta­rzy pa­na Kmi­ci­co­wi pod War­sza­wą w nie­wo­lę wzię­li — ni­czym. Po­rzu­ci­łem tę służ­bę i nie za­bie­ga­łem o nią wię­cej, bo choć to moż­ny pan, ale zły i prze­wrot­ny czło­wiek. Na­pa­trzy­łem ja mu się do­syć, gdy w Tau­ro­gach na cno­tę tej nad­ziem­skiej isto­ty na­sta­wał.

— Ja­kiej nad­ziem­skiej? Człe­ku, co ga­dasz? Z gli­ny ona jest i tak jak pierw­sza lep­sza far­fur­ka stłuc się mo­że. — Wsze­la­ko mniej­sza z tym!

Tu za­czer­wie­nił się pan Za­gło­ba z gnie­wu, aż mu oczy na wierzch wy­szły.

— Wy­obraź so­bie, ta szel­ma po­słem jest!

— Kto ta­ki? — py­tał zdu­mio­ny Ke­tling, któ­re­go myśl by­ła jesz­cze przy Oleń­ce.

— Bo­gu­sław Ra­dzi­wiłł! Ale ru­gi! Ru­gi od cze­go?! Słu­chaj, tyś po­seł, mo­żesz tę ma­te­rię po­ru­szyć, a już ja ci z ga­le­rii ryk­nę do wtó­ru, nie bój się! Pra­wo za na­mi, a ze­chcą­li pra­wo po­mi­nąć, to moż­na by mię­dzy ar­bi­tra­mi tu­mul­cik61 uczy­nić tak za­cny, że­by się i bez krwi nie oby­ło.

— Nie czyń te­go waść, na mi­ło­sier­dzie bo­że. Ma­te­rię ja wnio­sę, bo słusz­na, ale Bo­że ucho­waj sejm za­mie­szać.

— Pój­dę i do Chra­po­wic­kie­go, choć to cie­pła wo­da, co ze szko­dą jest, bo od nie­go, ja­ko od przy­szłe­go mar­szał­ka, si­ła za­le­ży. Pod­szczu­ję Pa­ców. Przy­naj­mniej wszyst­kie je­go prak­ty­ki pu­bli­ce przy­po­mni­my. Prze­cie sły­sza­łem po dro­dze, że ta szel­ma o ko­ro­nę dla sie­bie my­śli się sta­rać!

— Chy­ba­by na­ród do ostat­nie­go upad­ku przy­szedł i nie był ży­wo­ta god­ny, gdy­by ta­cy kró­la­mi je­go mie­li zo­sta­wać — od­rzekł Ke­tling. — Ale wy­pocz­nij waść te­raz, a póź­niej któ­re­go­kol­wiek dnia pój­dziem do pa­na mar­szał­ka ko­ron­ne­go o na­sze­go przy­ja­cie­la wy­py­ty­wać.

Roz­dział IV

Sejm kon­wo­ka­cyj­ny62 wkil­ka dni póź­niej zo­stał otwar­ty, na któ­rym, jak prze­wi­dy­wał Ke­tling, po­wo­ła­no do la­ski63 pa­na Chra­po­wic­kie­go, na­ów­czas pod­ko­mo­rze­go smo­leń­skie­go, apóź­niej­sze­go wo­je­wo­dę wi­teb­skie­go. Po­nie­waż cho­dzi­ło tyl­ko owy­zna­cze­nie ter­mi­nu elek­cji iusta­no­wie­nie wyż­sze­go kap­tu­ru, ain­try­gi roz­ma­itych par­tii nie mo­gły wta­kich spra­wach zna­leźć dla sie­bie po­la, prze­to kon­wo­ka­cja do­syć za­po­wia­da­ła się spo­koj­nie. Wsa­mym po­cząt­ku za­bu­rzy­ła ją tyl­ko nie­co ma­te­ria ru­gów. Bo gdy po­seł Ke­tling po­dał wwąt­pli­wość pra­wo­moc­ność wy­bo­ru pa­na pi­sa­rza biel­skie­go ije­go ko­le­gi księ­cia Bo­gu­sła­wa Ra­dzi­wił­ła, za­raz ja­kiś po­tęż­ny głos spo­mię­dzy ar­bi­trów za­krzyk­nął: „Zdraj­ca! Cu­dzo­ziem­ski urzęd­nik!” Za tym gło­sem po­szły iin­ne; przy­łą­czy­li się do nich ta­koż nie­któ­rzy po­sło­wie inie­spo­dzia­nie sejm roz­padł się na dwie stro­ny, zktó­rych jed­na chcia­ła pa­nów po­słów biel­skich ru­go­wać, dru­ga zaś uznać ich wy­bór. Zgo­dzo­no się wresz­cie na sąd, któ­ry spra­wę za­ła­go­dził iwy­bór przy­znał.

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!