Reportaż po polsku - Maciej Siembieda - E-Book

Reportaż po polsku E-Book

Maciej Siembieda

0,0

Beschreibung

"Są książki o reportażu napisane jak dobra powieść i równie interesujące. Ich autorzy (...) przechadzają się ze sławami polskiego reportażu lat powojennych, spacerując po obszarach ich niezwykłości. To książki salonowe - w najlepszym tego słowa znaczeniu. "Reportaż po polsku" ma wyłącznie ambicje kuchenne". Poradnik pisania reportażu nie musi być nudnym teoretycznym wykładem. Autor - niekwestionowany autorytet w swojej dziedzinie - stawia na subiektywne odczucia i prywatne doświadczenia. Nawiązuje z czytelnikiem partnerską więź i prowadzi go za rękę przez cały proces tworzenia reportażu - od szukania tematu, przez gromadzenie materiału, aż po konstrukcję samego tekstu. Świetne uzupełnienie dla poradników Marka Millera czy Jacka Snopkiewicza.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 82

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Maciej Siembieda

Reportaż po polsku

 

Saga

Reportaż po polsku

 

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright ©2003, 2023 Maciej Siembieda i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788727078823 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Motto

By tekst stworzyć, niepotrzebne jest natchnienie et cetera

I zbyteczna jest znajomość światłych ksiąg i pięknych sztuk,

Byle paczka ekstramocnych, takich mocnych jak cholera,

Byle brzydki wierny kundel, który zasnął u twych nóg.

By tekst stworzyć, niepotrzebne kaloryczne odżywianie

Ani biurko, które świeżą politurą w mroku lśni.

Byle paczka ekstramocnych, rakotwórczych niesłychanie,

I ten pies, co poszczekuje, bo mu właśnie coś się śni.

Żona może być kłótliwa, może drzeć się wniebogłosy,

A na dworze deszcz być może i najniższy z niżów niż,

Lecz gdy masz starego kundla i swe stare papierosy,

Weź ołówek ogryziony, jakiś papier, siądź i pisz.

Radio wyje u sąsiada, wicher wyje za oknami,

Chandra wyszła w smutne miasto, tak jak wilk wychodzi w step,

Wciągnij w płuca ekstramocnych dym szarpiący jak dynamit,

Pogładź ręką zażółconą wsparty o twe stopy łeb…

By tekst stworzyć, trzeba kochać, cierpieć oraz obserwować,

Więc psa kochaj, choćby za to, że jest wierny jak ten pies,

Cierp z powodu ekstramocnych, od nich zwykle boli głowa,

I obserwuj to, co piszesz. Bo to właśnie zwie się tekst.

Andrzej Waligórski, Jak tekst stworzyć

Co to jest Reportaż po polsku?

 

Oto jest książka i co do tego nie ma wątpliwości – można by zacząć ten tekst identycznie jak Koran, tylko że to nie jest Koran reportażu. To nie jest nawet katechizm reportera, choć trochę tu przykazań i przypowieści. Na dodatek to książka z wątpliwościami.

Pierwsza bierze się stąd, że Reportaż po polsku raczej nie zadowoli entuzjastów teorii gatunku. Niewiele w nim anatomii, mało naukowych diagnoz i recept. Zupełnie nie nadaje się to do cytowania w opracowaniach badających fleksję reportażu, jego warstwę językową, możliwości semantyczne i odległość od literatury.

Druga wątpliwość wynika z karygodnej prywatności tej pracy. Wszystko tu subiektywne: od sugestii, co myśleć o reportażu, po listę lektur. Subiektywność nie znosi się z ideą podręcznika, dlatego uznajmy Reportaż po polsku raczej za wykład autorski. Na wykładzie można pleść, co i jak się chce, nawet bez konspektu – byle na temat. Na wykładzie papierowym – gorzej, dlatego Reportaż po polsku ma konspekt będący próbą uporządkowania tego, co może się przydać w uprawianiu gatunku piórem.

Są książki o reportażu napisane jak dobra powieść i równie interesujące. Ich autorzy: Marek Miller (Reporterów sposób na życie) i Jacek Snopkiewicz (To ucho!) przechadzają się ze sławami polskiego reportażu lat powojennych po obszarach ich niezwykłości. To książki salonowe – w najlepszym tego słowa znaczeniu. Reportaż po polsku ma wyłącznie ambicje kuchenne.

 

Co to jest reportaż?

Definicji jest tyle, ilu definiujących. I żadnej obowiązującej, bo jednoznaczne określenie reportażu jest trudne, wręcz niemożliwe. To dziwne, ale definicja reportażu w Polsce zależała od bieżącej popularności gatunku. W latach minionych, kiedy reportaż triumfował na łamach i wszyscy chcieli go pisać – bardzo trudno było zasłużyć na ochrzczenie tekstu reportażem. Jeśli produkt dziennikarski ubiegający się o to miano nie miał od 8 do 15 stron maszynopisu, drugiego dna i odpowiedniej dawki literackości – pozostawał bękartem. Mógł zostać wydrukowany – ba! mógł się nawet podobać, ale nazwanie go reportażem wymagało odwagi lub bezczelności. Takiej samej, jakiej wymaga nazwanie zwykłego wina musującego szampanem. Reportaż był jak prawdziwy szampan – powstawał według specjalnej, zastrzeżonej receptury i w majestacie tradycji.

Potem prasa wzięła bezwzględny odwet za snobizm i rytuały lat 70. i 80. W kolejnej dekadzie wystarczyło opisać łazienkę bohaterki tekstu, aby czasopismo kobiece wydrukowało taki tekst na kolumnie z nagłówkiem „Reportaż”.

Do definiowania gatunku częściej biorą się teoretycy niż twórcy, co jest naturalne. Malarzowi najtrudniej odpowiedzieć na pytanie, co to jest obraz, a jeśli już odpowie, to i tak wyjdzie z tego stwierdzenie, czym obraz jest dla niego. Na pewno ładnie to ujmie, ale na pewno też zapomni dodać, że obraz to również blejtram, płótno i farba gruntowa.

Pozostawmy więc definicje teoretykom, którzy powiedzą, że reportaż jest gatunkiem z pogranicza dziennikarstwa i prozy, sięgającym po literackie środki wyrazu. Jego tworzywem jest materiał autentyczny, a fabułą zdarzenia, które miały miejsce w rzeczywistości i którym towarzyszył reporter – jako uczestnik, obserwator lub powiernik historii, której nie widział osobiście. O specyfice gatunku decyduje narracja i autorska interpretacja opisywanych zdarzeń.

I dla przeciwwagi definicja Krzysztofa Kąkolewskiego:

„Reportaż? […] bękart nędznej popołudniówki i wielkiej literatury, przez swoją dwuznaczną pozycję, pogardę i podejrzliwość, którą budzi, pociąga ryzykantów. Poezja istnieje pewnie dłużej niż 8000 lat, powieść, zacząwszy od Don Kichota, prawie 400 lat, reportaż najwyżej 90 lat: od dziennikarstwa bierze autentyzm, od literatury formę. Zajęli się nim przeważnie ci, którzy będąc przewrażliwieni i nadspostrzegawczy, znaleźli się wśród pariasów: widzieli więcej, niż umieli sobie wyobrazić. Nie mając odwagi potępić siebie za brak umiejętności wymyślania, zwrócili się przeciw fikcji. Uwierzyli, że to, co odkryją, przewyższy zmyślenie. […] Zasupłanie dramatu, przecięcie się dróg bohaterów: pomysł pochodzi z zewnątrz, zawsze uzależnia reportera. Bohaterowie: nie tworzeni przez reportera, tylko powołani do życia poza jego wolą, przez kogoś innego, w innych, niezależnych od reportera okolicznościach. Beletrysta żeruje na swoich nędzach, reporter eksploatuje cudze. Jego nędzą jest uzależnienie od pomysłowości innych”.

 

Co to jest reportaż po polsku?

Odmienność polskiego reportażu wcale nie została wymyślona przez ortodoksyjnych patriotów, przekonanych o naszej wyjątkowości w każdej dziedzinie, jak również o tym, że Pan Bóg jest Polakiem. Polski reportaż rzeczywiście różni się od zagranicznych kuzynów.

Zagraniczni kuzyni zawsze relacjonowali rzeczywistość taką, jaka była. Prosto i bez podtekstów. Reporter jechał na miejsce zdarzeń i przywoził czytelnikowi prawdę. Polski reporter tę samą prawdę przemycał. Pisał tekst zaszyfrowany, nietykalny dla cenzury, ale zrozumiały dla wszystkich. „Uogólnienie ludzkich przypadków, które opisywała, dokonywało się dopiero w czytelniczej głowie – napisał Jerzy Urban o reportażach Hanny Krall. – Krallówna nie pisała o ustroju, tylko, dajmy na to, o zdziwaczałej pani Pipsztyckiej, która hoduje koty, ale w rzeczywistości to nie było o pani Pipsztyckiej i o kotach, lecz sam PRL wychodził z jej reportażu bez portek”. Cytat pochodzi z Alfabetu Urbana, ale jest świętą prawdą. Przeczytajcie Portret rodziny Z. we wnętrzu.

Reportaż jest o tym, jak sześć osób świetnie funkcjonuje w jednopokojowym mieszkaniu. Ich zaradność wręcz zachwyca.

„Najbardziej funkcjonalna jest szafa. W środku leżą książki, na górze stoi palma oraz karton z serwisem i namiot, a z brzegu jeszcze mieści się nóż. Nóż służy do zapalania światła. Kontakt znajduje się bowiem za szafą, gdzie ręka nie wchodzi, ale nóż tak, i to z łatwością. Tylko jedna babcia nie potrafi noża wsunąć, żeby nacisnąć kontakt, więc siedzi po ciemku, aż inni wrócą z pracy. Za to może sobie wtedy spacerować po całym mieszkaniu do woli, gdzie tylko zechce. Jak ludzie zaczynają się schodzić, zajmuje swoje miejsce na tapczanie za stołem, z którego się nie rusza, aż pójdzie spać.

Tapczanik babci jest też ogromnie funkcjonalny. Mieszczą się na nim swobodnie trzy osoby, a u wezgłowia skrzyneczka. Ale nikomu nie pozwala się siadać na tapczaniku, bo babcia musi mieć trochę przestrzeni dla samej siebie”.

Albo:

„Tomek i Janusz wstają jednocześnie, zaraz po mamie, która wychodzi przed ósmą. Odbywa się to nadzwyczaj sprawnie: mama zamyka za sobą drzwi, Tomek jest już w łazience, a Janusz szybko składa łóżko, wynosi do pokoju, następnie podnosi klapę stołu w kuchni, wciąga z przedpokoju karton z przetworami warzywnymi i dwa dziecinne krzesełka, stawia pod ten stół – i już mogą spokojnie zjeść śniadanie”.

Tekst, nasycony udawanym podziwem dla precyzyjnej organizacji zasad zamieszkania sześciu osób w jednym wnętrzu, brzmi jak propagandowa laurka z tamtych czasów: mamy, wiecie, przejściowe trudności w polityce lokalowej, ale mamy też tak uświadomionych obywateli, że sami sobie świetnie radzą. I to jest główna warstwa reportażu – pogoda, radość, uznanie dla zaradności rodziny Z. i ich… szczęścia. Tak, szczęścia. Określenia „bardzo przyjemnie”, „w cudownym humorze”, „ma tyle szczęścia w życiu”, „sprawnie”, „miło”, „funkcjonalnie” pojawiają się co parę wierszy – jak transparenty w entuzjastycznym pochodzie pierwszomajowym, niesione wbrew rzeczywistości.

Bo ta pierwsza warstwa reportażu, znakomicie skonstruowana, jest równie znakomicie fałszywa. Kolorową bajeczkę o zaradności rodziny Z. kupi partyjny kretyn wierzący w transparenty i warto byłoby zapytać Hannę Krall, czy nie spotkała się z takimi reakcjami.

Prawda jest w warstwie drugiej. Idealnie ukrytej pod naiwnym opisem i językiem lepkim od pozytywnych przymiotników. Z przypadkowych, nieważnych słów dowiemy się, że ojciec rodziny Z. jest inspektorem bhp, mama polonistką, babcia emerytowaną nauczycielką języków, Elunia pielęgniarką na internie, Janusz studentem, a Tomek pracownikiem Polskiej Akademii Nauk. Jak to? – zastanowi się czytelnik. Ludzie tak potrzebni społeczeństwu gniotą się w jednej izbie? I coś tu czytelnikowi nieprzyjemnie zazgrzyta – ale to już jego problem. Autorka ani myśli mu cokolwiek sugerować. Ona tylko podziwia organizację wnętrza, w którym egzystuje rodzina Z.

„Nie wiadomo kiedy robi się wieczór. Ela i Tomek zamykają się w swoich sześciu metrach, pan Gutek rozstawia tapczany i wyjmuje z szafy ubranie na jutro, bo szafa stoi w kuchni i jak Janusz pójdzie spać, nie będzie do niej dostępu. Po czym Janusz może już wysunąć do przedpokoju kartony ze słojami i dziecinne krzesełka, duże krzesła obrócić bokiem, opuścić blat od stołu i przynieść składane łóżko.

Ona [mama] przenosi się do łazienki. W łazience, która jest niezwykle funkcjonalna, układa na pralce, kupionej dwadzieścia lat temu, ale działającej bez zarzutu, książki, sama siada na sedesie, przysuwa do siebie pojemnik na brudną bieliznę, który ma idealną w stosunku do sedesu wysokość, rozkłada na nim zeszyty i spokojnie zabiera się do sprawdzania wypracowań. Dzisiejszy temat brzmi: «Rzetelna praca, wiedza i aktywność społeczna miarą wartości człowieka w Polsce Ludowej»”.

Ostatnie zdanie, napisane na wszelki wypadek, gdyby ktoś nie rozszyfrował intencji autorki – kończy reportaż, którego powinno się uczyć na pamięć w szkołach dziennikarstwa: cenzura, choćby bezbłędnie odczytała przewrotność Hanny Krall – nie miała prawa znaleźć w tekście ani jednego punktu zaczepienia uzasadniającego ingerencję. Nie pozostawało jej nic innego jak puścić przez granicę publikacji reportaż wraz z całą jego demaskatorską, szyderczą i kompromitującą kontrabandą. Udało się to nie tylko dzięki pomysłowi na tekst, ale również doskonałemu warsztatowi autorki: Portret rodziny Z. we wnętrzu składa się z mistrzowskiej układanki faktów i szczegółów. Bez słowa, ba! bez cienia komentarza.

Oto reportaż po polsku. Wart nagrody Pulitzera, na którą nie miał najmniejszych szans. Z banalnego powodu: jest nieprzetłumaczalny na żaden z języków obcych, a nawet gdyby takiego tłumaczenia dokonać – nikt by nie zrozumiał magicznego kodu czytelnego tylko dla polskich współplemieńców rodziny Z.

Istnieje legenda, która mówi, że reportaż po polsku wziął się z omyłkowego tłumaczenia łacińskiego słowa reporto. Cały świat wierzy, że reporto znaczy „donoszę”. Reporter jedzie na miejsce wypadku samochodowego i donosi czytelnikowi o wszystkim, co widział i czego się dowiedział: wczoraj o trzeciej po południu na skrzyżowaniu 4th Avenue i Bristol Street zderzył się niebieski ford z czerwonym pontiakiem. Do wypadku doszło na skutek brawury kierowcy forda, w którego krwi wykryto promil alkoholu i który zlekceważył czerwone światło. W wyniku zderzenia obydwa auta zostały poważnie uszkodzone, a obydwaj kierowcy znaleźli się w szpitalu. Tyle. Reportaż „światowy” jest oszczędny w słowach, konkretny i przejrzysty. Donosi, co się stało, bez ambicji plastycznych i figur językowych, wręcz niemile widzianych.

Ale w Polsce – mówi legenda – ktoś zrobił czeski błąd, przestawił dwie pierwsze litery i przetłumaczył reporto jako „odnoszę”. Reporter jedzie na miejsce wypadku i odnosi do świadomości czytelnika wszystko, co widział i czego się dowiedział. Zamiast napisać, że wczoraj o piętnastej na skrzyżowaniu Szkolnej i Kościelnej zderzył się biały polonez z niebieskim maluchem – jak się zderzył, dlaczego i z jakim efektem – polski reporter gotów zacząć tekst od opisu pokiereszowanych aut odbitych w szybie wystawowej pobliskiej kwiaciarni, gdzieś między chryzantemami a wieńcem z białych dalii. Gotów oddać słowami łoskot giętej blachy i tłuczonych reflektorów. Nie zawaha się odmalować czerwieni krwi na szarości asfaltu. W brawurze kierowcy poloneza dostrzeże ogólnonarodową plagę jeżdżenia po pijanemu, a w złamanej nodze kierowcy malucha – ponurą rzeczywistość szpitali ortopedycznych. Wszędzie będą szczegóły uplastyczniające zdarzenie, dygresje i refleksje, odnoszone do tego, co dojrzeje w świadomości czytelnika po przeczytaniu tekstu.

Obydwa reportaże z wypadku samochodowego będą się zasadniczo różnić. Ten pierwszy można przeczytać i dowiedzieć się, co zaszło. Ten drugi pozwala na zamknięcie oczu i ujrzenie sceny wypadku w wyobraźni, bo głównie na tym polega polskie „odnoszenie” zdarzeń do świadomości czytelnika.

Dlatego w Polsce – wylęgarni reportaży aluzyjnych, barwnych, głębokich i stanowiących nierzadko prawdziwe literackie rarytasy – niezbędne jest odróżnianie reportera od reportażysty. Najprostszą linię podziału tworzy schemat wielu redakcji, w których reporter poluje na gorące tematy i wiadomości, a reportażysta pisze reportaże.

 

Niezbędna dawka historii