Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Każda mała decyzja może być początkiem wielkiej, wielopokoleniowej historii. To była ciężka zima – ziąb i głód dają się we znaki wszystkim mieszkańcom Lipowej. Trzeba było mieć wielkie serce, by w tych trudnych warunkach przyjąć pod swój dach nieznajomego starca. Ten gest zmieni życie kowala Jury i jego żony Miłki. Mężczyzna wkrótce jest zmuszony opuścić wioskę. Odchodząc, tuli do serca małe zawiniątko. Zbój Marama tylko na to czeka! Jakież jest jego zdziwienie, gdy w ukradzionym zwitku odnajduje niemowlaka ze znakiem szczególnym – jednym okiem niebieskim i drugim brązowym. W skład zbioru wchodzą następujące części cyklu: "Miłość i wróżby", "Miecz Maramy", "Spadkobiercy", "Synowie i bastardzi", "Ścieżki zła", "Ojciec", "Za głosem serca", "Wina i kara", "Porwanie", "Cień czarnej wdowy", "Złota kałuża", "Odina".
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 1493
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Marian Piotr Rawinis
Saga
Saga rodu z Lipowej: Pakiet 1
Zdjęcie na okładce: Shutterstock, Midjourney
Copyright © 2024 Marian Piotr Rawinis i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788727216812
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Żadna część niniejszej publikacji nie może być powielana, przechowywana w systemie wyszukiwania danych lub przekazywana w jakiejkolwiek formie lub w jakikolwiek sposób bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy, ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie oprawy lub z okładką inną niż ta, z którą została opublikowana i bez nałożenia podobnego warunku na kolejnego nabywcę. Zabrania się eksploracji tekstu i danych (TDM) niniejszej publikacji, w tym eksploracji w celu szkolenia technologii AI, bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Ziemia Kaliska, październik 1345
Jura podniósł gruby, sękaty kij i pogroził nim gromadzie.
– Stójcie! Sam to zrobię.
Zatrzymali się, bo choć pełni byli złości i to wściekłość przywiodła ich tutaj, czuli mores przed ciężką ręką kowala.
Stali półkolem, ledwie o dziesięć kroków, uzbrojeni w widły, kije, pałki i co tam kto miał pod ręką. Synowie sołtysa dzierżyli stary, ciężki ojcowski miecz. Nawet dzieci przybiegły z witkami. Dyszeli nienawiścią i strachem. Krzyczeli: Spalić czarowników!
Kowal podniósł dumnie głowę.
– Sam to zrobię – powtórzył. – I niech to spadnie na wasze dusze.
Odrzucił kij, śmiało podszedł do najbliższego z tłumu i wyrwał mu z ręki pochodnię. Potem wielkimi krokami zbliżył się do chaty. Śledzili uważnie każdy jego ruch. Może byli i tacy, którzy nie dowierzali, że ośmieli się podłożyć ogień, ale i oni czekali.
Jura otworzył drzwi i cisnął pochodnię do wnętrza chaty. Ledwie wycofał się o kilka kroków, dym już pokazał się w szparach ścian, potem zaczął przeciekać przez dach, aż wreszcie buchnął wysokim płomieniem.
Twarze zebranych łagodniały, w miarę jak pożar rozszerzał się i trzaskał. Wiedzieli, że wygrali i kowal nie zostanie tutaj. Nawet najbardziej zaślepieni nienawiścią widzieli wór, przygotowany do podróży, i zrozumieli, że już wygrali z przeklętym.
– Wynoś się! – powiedział ktoś, a tłum podchwycił głos z radosnym szumem.
Patrzyli, jak mocuje się z workiem, ale nikt nie śmiał podejść. Kowal zaś ani na chwilę nie opuścił sporego zawiniątka, które trzymał na lewym ramieniu. Wreszcie zarzucił wór na plecy, chwycił kij i wyprostowany stanął naprzeciw wszystkich.
Opuścili już wzniesione kije i pięści z kamieniami. Kowal się poddał, ale wszyscy, choć czuli siłę gromady, dobrze wiedzieli, jaki jest silny. Woleli patrzeć z daleka.
– Odchodzę – chrapliwie zawołał Jura i powtórzył swoją zapowiedź, jak gdyby chciał przekonać ich, że sam tak postanowił, że to nie oni zmusili go do porzucenia rodzinnego domu.
Odwrócił się do chaty, która była już jednym wielkim płomieniem, a po chwili raz jeszcze spojrzał na gromadę.
– Nie życzę wam szczęścia – cisnął. – Jeszcze tego pożałujecie!
Wtedy się poruszyli. Odpoczęli już po biegu na skraj wsi, widok ognia dodał im sił. Zamachali kijami, posypały się złorzeczenia i groźby.
– Idź precz!
– Nie chcemy tu czarowników!
– Wynocha!
– A choćby do piekła!
– Nawet się nie oglądaj!
Kowal splunął przed siebie z pogardą, a potem ruszył. Za krzykami od gromady poleciały patyki, kamienie, kępy zielska.
– Lucyperski pomiot!
– Przeklętnik!
– Czarcie nasienie!
Jakiś kamień dopędził go i boleśnie ugodził w ramię, akurat to, na którym trzymał zawiniątko. Syknął, ale nie przystanął i nie obejrzał się.
Szedł chyżo krętą ścieżką, która omijała pożółkłe zagony i wkrótce przez sosnowy lasek wywiodła go na pagórek. Tutaj zatrzymał się i spojrzał za siebie.
W dole leżała wieś, ukryta nieco za drzewami. Na jej krańcu dym wyznaczał miejsce, które niegdyś było domem.
– Nigdy! – powiedział z zawziętością. – Przenigdy nie stanie tu moja noga!
Zawiniątko zakwiliło. Kowal odstawił kij pod drzewo, ostrożnie odwinął płótno i spojrzał w drobniutką, czerwoną buzię dziecka. Patrzyło na niego dwoje zapłakanych oczu – jedno niebieskie, a drugie brązowe.
Mężczyzna wyciągnął rękę ku tej twarzy, a wtedy malutkie usta chwyciły jego palec i zaczęły ssać. Płacz umilkł. Kowal opatulił dziecko na powrót i wziął kij do ręki.
– W drogę! – rzucił prawie wesoło. – W drogę! Przekonajmy się, jak wielki jest ten świat!
Szedł równym krokiem i jeszcze przed wieczorem trafił na ścieżki, na których nigdy nie był. Prowadziły do miejsc, o których ledwie słyszał, a nie spotkał nikogo, kto by pochodził stamtąd. Przyszłość rysowała się nieodgadniona, niejasna, czaiła się gdzieś hen za górami.
Kroczył naprzód, mocnymi stopami wystukując rytm. Patrzył przed siebie i tylko czasem sprawdzał, popatrując na słońce, czy zdąża w wybranym kierunku: na południe. Nie zauważał prawie niczego, co mijał: trawiastych pagórków, jesiennego lasu, stawów i strumieni, zwierząt i ptaków. Nie widział ani barw, ani kształtów. Widział tylko zajętą ogniem chatę i twarz kobiety, której ciało spłonęło wraz z jego domem.
W październiku zaczął padać śnieg, a miał leżeć aż do niemrawej wiosny. Padał i padał, i po trzech dniach odciął osadę od ścieżek wiodących ku innym wioskom. Za śniegiem i siekącym wiatrem przyszedł mróz, a za nimi głód. Nastał ponury czas.
Ludzie szybko wyjedli wszelkie zapasy. W listopadzie gotowali już tylko żołędzie albo korę z drzew.
W grudniu wymarli starcy, oni byli najsłabsi. Ciała wyniesiono za opłotki i zostawiono w zaspach do czasu, aż pogoda pozwoli na pochówek.
Mężczyźni jak dawniej wyprawiali się o świcie do lasu, ale rzadko przynosili cokolwiek do jedzenia. I choć używali śnieżnych rakiet, nie ośmielali się wychodzić poza zasypane ścieżki i bali się oddalać od wioski, a dwaj śmiałkowie, którym udało się dotrzeć aż na zachodni skraj lasu, zamarzli tam którejś nocy. Ich ciała znaleziono dopiero w następnym roku, kiedy na łąkach pojawiły się kwiaty.
Kilka tygodni zrównało wszystkich we wsi, nie było już bogatych i biednych, bo nikt nie miał wystarczających zapasów żywności po dwóch latach nieurodzaju i powodzi. Nawet w domu sołtysa nie było co włożyć do garnka. Ludzie przestali się odwiedzać, przekonani, że nie warto chodzić do sąsiadów, u których nic nie pożyczą.
I wszyscy, jak ich było w osadzie osiemdziesiąt jeden osób, mężczyźni, kobiety i dzieci, modląc się o przetrwanie, złorzeczyli losowi. Później i tego zaprzestali. Siedzieli w swoich chałupach i tępo patrzyli na śnieg.
W chacie kowala ostatnią garść mąki zużyto na początku grudnia.
– Zginiemy – mówił Jura do żony.
– Będzie, jak ma być – odpowiadała łagodnie Miłka. – Przecież kiedyś Bóg odwróci od nas te klęski. Ale gdyby nawet przyszło nam umierać, niech tak się stanie. Bylebyś tylko mnie kochał.
Kowal chodził z innymi po lasach albo wędrował sam, osłabiony z głodu i przemarznięty. Czasami coś przynosił, ale częściej jedli to, co inni – wywar z szyszek albo rozgotowane drobne gałązki.
Głód stawał się coraz bardziej dokuczliwy. Ludzie dawno już wystrzelali ptaki i wyłapali zające. Zjedli zapasy przechowywane na czarną godzinę, wszelkie suszone mięso, wędzone ryby, kaszę i orzechy. Nie myśleli o tym, co będzie za kilka tygodni, bo musieli żyć teraz. Rąbali lód na strumieniu, usiłując znaleźć ryby, godzinami bro-dzili w lodowatej wodzie, chorowali i marli.
Na dwa dni przed Bożym Narodzeniem w chacie kowala została tylko jedna ryba – długa ledwie na dłoń, a schwytana z narażeniem życia w przerębli na rzece.
– Jesteśmy bogaci – powiedziała ze smutnym uśmiechem Miłka rankiem dnia wigilijnego. – Dam dużo wody do kociołka i ugotuję zupę, która starczy nam na długo.
O zmierzchu Jura wyszedł przed dom i wspiął się po zboczu pagórka położonego tuż obok chaty. Przed nim leżała cała wieś, prawie niewidoczna pod śniegiem, ciemna i ponura. Nie słyszał głosów ludzkich, nie widział ogni w chatach, tylko to ogromne, zimne, ciężkie, przygniatające niebo.
W ciszę wieczoru napłynęło nagle coś przerażająco smutnego, co dokuczliwie przenikało dreszczem ludzkie serca. Nad osadą niósł się przeciągły, niekończący się płacz. To dzieci umierały z głodu.
Wtedy go zobaczył. Trzydzieści kroków od chaty leżał w śniegu jakiś człowiek. Kowal zawahał się, czy podejść. Ale po chwili zbliżył się, a potem, chyba już nawet nie zastanawiając się nad tym, co robi, zaczął leżącemu nacierać śniegiem twarz i ręce.
Gdyby zdarzyło się to innego dnia, Jura nie pomyślałby może, żeby postąpić tak, jak postąpił. Człowiek był starcem, obcym w tych stronach, który najwyraźniej zasłabł podczas wędrówki. Nad pobrużdżoną twarzą sterczała kępa siwych włosów, a strój świadczył, że jest już bardzo długo w drodze. Kiedy otworzył oczy, kowala zdzi-wiło jego jasne, choć pełne bólu i zmęczenia spojrzenie. Nieznajomy miał wzrok młodego człowieka.
Jura wziął starca na plecy i zaniósł na próg swojego domu. Dawniej mógłby nieść daleko i trzy takie chuchra, ale teraz był wycieńczony i już po kilkunastu krokach z trudem stawiał nogi. Kiedy wreszcie zasapany posadził obcego pod ścianą, ten jęknął cicho, co wywołało zza drzwi Miłkę. Kobieta spojrzała na umordowane oblicze męża, a potem na nieznajomego.
– Jakiś obcy – wyjaśnił kowal. – Znalazłem go niedaleko. Idzie na tęgi mróz, nie można człowieka zostawić na noc.
– Wnieś go do domu – zgodziła się.
Jura wtaszczył zmarzniętego do izby, ułożył w pobliżu ognia. Ten dopiero po dłuższej chwili odzyskał świadomość na tyle, żeby się rozejrzeć. Zobaczył czystą skromną chatę i stół przygotowany do wieczerzy. Natychmiast wyciągnął do ognia suche ręce o powykrzywianych palcach.
– Witaj, gościu, kimkolwiek jesteś – powiedział kowal z westchnieniem.
Nieznajomy uśmiechnął się słabo, pochylił głowę w ukłonie, nie przestając pocierać zmarzniętych rąk. Miał na sobie szare znoszone ubranie i marne buty, a to, że nie zamarzł, zawdzięczał obszernemu płaszczowi z kapturem, w zupełnie jeszcze dobrym stanie.
Nie powiedział słowa, a tylko pociągnął nosem, bo zapach ryby unosił się w całym pomieszczeniu. Kowal bezradnie popatrzył na żonę: jak tu dzielić się taką małą rybą? Ale Miłka uśmiechnęła się uspokajająco.
– Zaproś gościa do wieczerzy – poleciła. – Mamy wprawdzie niewiele, ale w taką porę liczy się wszystko.
Stary usiadł do stołu zasłanego białym płótnem i trwał tam w milczeniu. Patrzył za to uważnie na ręce gospodyni, która zdjęła kociołek z paleniska, a potem ustawiła go obok na desce. Następnie rozlała zupę do glinianych misek i parujące naczynia postawiła na stole. Nieznajomy już wcześniej wyjął z cholewy buta drewnianą łyżkę i trzymał ją w pogotowiu.
Jedli wolno, rozkoszując się każdym łykiem i próbując znaleźć w zupie choć ociupinkę rozgotowanej ryby.
Kiedy skończyli, gość podziękował układnie i schował łyżkę.
– Ho, ho! To jednak umiecie mówić! – zawołał kowal zdumiony. – Już myślałem, że jesteście niemową.
Nieznajomy pokręcił głową przecząco, znowu usiadł przy ogniu, a potem poprosił, by zechcieli go przenocować.
Kowal nie był zachwycony, ale zgodził się, widząc przyzwalające spojrzenie żony.
– Sami widzicie, jak ciężko u nas z jadłem – uprzedził. – Słomę do spania mamy, ale o śniadanie sami będziecie musieli się zatroszczyć.
– Nie będę zawadzał – zapewnił gość. – Odpocznę odrobinkę i pójdę dalej. Bardzo wam jestem wdzięczny, że mnie przygarnęliście. Szedłem cały dzień i chyba zgubiłem drogę, o zmroku zupełnie nie wiedziałem, w którą stronę mam iść. Przed wieczorem wydało mi się, że widzę chaty waszej wsi, ale zaraz potem ściemniło się i już nie odnalazłem ścieżki. Chcąc oszczędzić drogi, szedłem na przełaj, aż zaspy mnie zatrzymały. Błąkałem się, licząc, że trafię do wioski choćby po szczekaniu psów.
– Myliliście się – przerwał kowal. – Tu nie ma psów. Wszystkie już dawno zjedliśmy.
Nieznajomy pokiwał głową.
– Dlatego ich nie słyszałem. Gdybyście mi, gospodarzu, nie wyszli naprzeciw, zamarzłbym z pewnością.
Spojrzenie miał szczere, patrzył na nich z przyjaźnią i współczuciem.
– Tak – powiedział. – Głód to straszna rzecz, wiem o tym dobrze. Tym bardziej wam dziękuję, że mnie przygarnęliście. Może będę umiał się odwdzięczyć.
– Dajcie spokój – machnął ręką Jura. – Prawdę mówiąc, czy zostaliście na śniegu, czy siedzicie w naszym domu, to wszystko jedno. Zupa, którą jedliśmy, była ostatnia. Została już tylko słoma i śnieg.
Kowal nie miał ochoty opowiadać o wszystkich zmartwieniach, jakie ostatnio przeżyli, o oczekiwaniu, bólu i zawiedzionych nadziejach. Po co. I tak gość pójdzie sobie albo zemrze razem z innymi.
Wskazał nieznajomemu kąt, w którym ten mógłby się ułożyć, a gość skwapliwie skorzystał z zaproszenia. Umościł się na słomie, przykrył płaszczem i wkrótce spał snem sprawiedliwego.
– No cóż – powiedział Jura do żony. – Nie wygląda na zbója, ale lepiej bądźmy ostrożni.
– Nie trzeba – uspokajała Miłka. – Wiem na pewno, że to tylko stary, zmęczony człowiek. Nie bójmy się. Może Bóg policzy nam, że go przygarnęliśmy.
Kowal uśmiechnął się do niej i przytaknął, ale całą noc spał czujnie, stale nasłuchując, czy obcy aby nie szykuje im jakiejś przykrej niespodzianki. Kilkakrotnie słyszał, jak stary mamrocze przez sen, ale nie próbował podnosić się z posłania. Jura zasnął jednak nad ranem, kiedy był już pewny, że żona przejęła wartę.
Nieznajomy spał aż do popołudnia. Wtedy dopiero otworzył oczy. Kiedy ich zobaczył, jak siedzą po drugiej stronie ognia, przytuleni do siebie i rozmawiają szeptem, by go nie zbudzić, uśmiechnął się przyjaźnie.
– Nie ma lepszego lekarstwa od snu – powiedział, podnosząc się z posłania. – Czuję się zupełnie zdrowy.
Wstał i od razu zaczął się zbierać do drogi. Szło już na wieczór i wędrówka poprzez śniegi nie wydawała się bezpieczna, ale kowale milczeli. Gdyby został, czym by go ugościli?
Starzec usiadł jeszcze na chwilę przy stole i sięgnął po woreczek, który miał przy pasie. Rozwiązał go i wyjął kilka monet. Bez słowa położył je przed gospodarzem.
Kowal nie dotknął pieniędzy, a tylko pochylił się, żeby lepiej obejrzeć srebro.
– Widziałem już takie blaszki – mruknął. – Tutaj na nic się zdadzą. Bo co niby miałbym z nimi robić? Ugotować na wieczerzę?
– To zapłata za gościnę – nieznajomy wykonał dłonią zachęcający gest.
– Nie chcemy zapłaty – Jura pokręcił głową. – Niech będzie tak, jak być powinno. Byliśmy wam radzi. Przyjęliśmy pod dach i tyle. Gdybyśmy mogli, dalibyśmy kąt na dłużej. Ale nie możemy. Więc prosimy was grzecznie, gościu, byście ruszyli swoją drogą.
Stary pokiwał głową, schował pieniądze do sakiewki, wstał i pokłonił się nisko gospodarzom.
– Bardzo wam dziękuję.
Założył płaszcz i skierował się ku drzwiom. Ale zachwiał się i byłby upadł, gdyby kowal nie podbiegł i nie podtrzymał go.
– Słabiście jeszcze – powiedział gderliwie. – Gdzie wam iść w taką pogodę. Zostańcie pod dachem do rana. Niedługo będzie ciemno i znowu ścieżkę zgubicie.
Stary usiadł na ławie, trzymając dłonie na podróżnym kosturze.
– Czy padał śnieg? – zapytał niespodziewanie i powtórzył: – Czy od wczoraj padał śnieg?
– Nie – odparł zdziwiony Jura. – Nie padał, ale zaspy leżą, jak leżały. Zgubicie się.
– Zamyśliwałem wrócić kawalątek – zdradził nieznajomy, z natężeniem wpatrując się w twarz gospodarza. – Nie powiedziałem wam, że ociupinkę dalej, za wsią, przy ścieżce, którą tu przyszedłem, zostawiłem coś. Nie znam wprawdzie okolicy, ale chyba trafiłbym po swoich śladach, jeśli ich jeszcze nie zasypał śnieg.
– Ale po co wam wracać? Przecież mieliście iść na południe, a teraz chcecie iść do miejsca, skąd przyszliście? Co takiego zostawiliście, że warto narażać życie?
– Sarna – powiedział stary.
Nie zrozumieli od razu, a kiedy pojęli, zastygli w zdumieniu i nieoczekiwanej nadziei.
– Co takiego? – zapytał kowal, pewny, że się przesłyszał.
– Sarna – powtórzył gość. – Dobrze usłyszeliście. Jadło. Dużo jadła. Trzeba tylko pójść i przynieść. Sam chyba nie dam rady. Jest ciężka. Może wy moglibyście...
Jura rzucił się natychmiast do kąta, założył długie buty, futrzany kubrak i płaszcz z kapturem.
– Przecież widzieliście, jak cierpimy z głodu! – powiedział z wyrzutem. – Czemu ani słowem nie wspomnieliście o tym wczoraj?
– Zgubilibyście się w lesie po nocy – stary był pewny tego, co mówi. – Miałem do jednego nieszczęścia dokładać inne? Poza tym lękałem się, że zechcecie od razu jeść...
– Chcemy jeść – potwierdził kowal. – Musimy jeść, jeśli chcemy przeżyć.
– Ale nie możecie – stwierdził stary z naciskiem. – Nie możecie wziąć do ust ani kęsa, jeśli nie chcecie natychmiast zachorować i pomrzeć. Przynieście mięso, a ja wam powiem, jak postąpić.
– Słyszałem, że głodujący, który naje się nagle za dużo, umiera – przyznał kowal, zniecierpliwiony, że go zatrzymują. – Prawda, że nie przejadaliśmy się w ostatnim czasie.
– Nasz gość ma rację – powiedziała Miłka pojednawczo. – Zrób, dokładnie, jak mówi. On chce nam pomóc
Patrzyła z ożywieniem, jak mąż zakłada kaptur na głowę i bierze z kąta kij.
– Idź dokładnie po śladach – przypomniała. – A gdybyś nie znalazł mięsa, wracaj szybko do ognia. Pójdziemy rano. Nie chcę, żebyś się zgubił. W taki mróz rychło można zamarznąć na śmierć, a przecie samej nie chcesz mnie chyba zostawić.
A kowal już wychodził, niecierpliwy i pełen niepokoju. Może dzikie zwierzęta znalazły sarnę? Może przysypał ją głęboki śnieg? Może kto inny ją odkrył i już dawno zabrał?
– Nie bójcie się – uspokajał gospodynię stary. – To niedaleko i kowal wkrótce wróci. Nastawmy dużo wody, żeby ugotować mięsiwo, bo domyślam się, że zechcecie podzielić się z mieszkańcami wioski.
– Tak, tak, macie rację.
Miłka z pewnym jeszcze niedowierzaniem zakrzątnęła się koło paleniska i nie umiała ukryć radości, kiedy niedługo potem kowal powrócił, dźwigając na ramionach zamarzniętą sarnę. Jeszcze nie mógł uwierzyć, że wybawienie leżało ledwo kilkaset kroków od ich domu.
– To cud – powtarzał, zaczerwieniony od mrozu, z soplami lodu zwisającymi z wąsów. – Prawdziwy cud.
Tuż przed progiem rzucił ciężar na śnieg i obaj ze starym zajęli się zaraz oprawianiem zwierzęcia. Pocięli mięso na wielkie kawały, oczyścili, podzielili na stosowne porcje i jedną włożyli do kociołka. Pozostałe ułożyli w śniegu, zachowując też oddzielnie wnętrzności, z których da się jeszcze wykorzystać to i owo.
Potem siedzieli przy ogniu i słuchali miłego bulgotania wody w kociołku. Dopiero późnym wieczorem, kiedy mięso całkiem się rozgotowało, Miłka napełniła miski.
– Powoli – ostrzegał stary. – Powoluśku. Dziś napijemy się tylko wywaru. Jutro będzie można pozwolić sobie na więcej.
Chuchając i dmuchając, przystawili miski do ust i pili, sapiąc z zadowolenia. Jura wyciągnął rękę po kolejną porcję, ale stary się sprzeciwił.
– Rano – orzekł. – Dopiero rano.
Jak pięknie błyszczały oczy Miłki, ogarniającej wzrokiem promieniejącą zadowoleniem twarz męża.
– Błogosławieństwo przyszło razem z wami, gościu – powiedziała. – Teraz, kiedy mamy co jeść, i wy nie musicie spieszyć się w dalszą drogę. Mężczyźni odżyją, nabiorą sił na wyprawy i na pewno nie będą już wracać z lasu z pustymi rękami. A was puszczę dalej dopiero kiedy wydobrzejecie.
– Dziękuję z całego serca – stary był zadowolony z zaproszenia. – Nie śmiałem prosić o tak wielką przysługę.
– Przysługę to wy nam wyświadczyliście – poprawił kowal. – Rzeknijcie nam swoje imię, byśmy wiedzieli, z kim przyszła do nas ta dobra nowina.
– Wołają mnie Mayo. Pochodzę z małej wioski, która leży bardzo daleko na południu. Wiele lat byłem w świecie, a teraz wracam do swoich. Chcę ich zobaczyć, zanim umrę.
Jeszcze tego samego wieczora kociołek i dobrą nowinę rozniósł kowal sąsiadom i przez kilka najbliższych dni cała wieś siorbała zupkę, błogosławiąc nieznajomego, który zabłądził akurat do ich wioski i przyniósł ocalenie.
Już trzeciego dnia mężczyźni ożyli, poczuli się silniejsi i na nowo podjęli myśliwskie wyprawy. Odtąd chodzili w las każdego dnia, zawsze prawie wracając ze zdobyczą. W dodatku mróz zelżał, ścieżki stały się łatwiejsze do przebycia.
– Sprawiliście cud – mówił z uznaniem sołtys, który z innymi odwiedzał chatę kowala. – Wy i owa sarna odwróciliście od wsi zły los.
– To nie cud – uśmiechał się Mayo. – To kowal i jego żona, którzy mnie przygarnęli, choć sami mieli tylko małą rybkę, odmienili wasze życie. Bo dobro zwykle w dobro się obraca. Gdyby nie wzięli mnie do siebie, nie powiedziałbym im o sarnie. Zamarzłbym i może nikt o tym mięsie by się nie dowiedział. Kto wie, czy dożylibyście lepszych dni.
– To jednak cud – upierał się sołtys i zapewniał, że gdyby Mayo trafił tamtego wieczora do innej chaty, do którejkolwiek chaty we wsi, w każdej zostałby przyjęty równie gościnnie.
Zmieszał się zaraz, kiedy stary popatrzył na niego przenikliwie, jak gdyby wiedział, że komora sołtysa nigdy nie była tak pusta, jak innych mieszkańców osady.
– Cud, który wrócił nam życie – mówili ludzie.
I tak było. Znowu gospodarze zaczęli krzątać się w swoich obejściach, jak dawniej można było usłyszeć dziecięcy śmiech i głośne nawoływania mężczyzn, niosące się nad osadą. Po kilku dniach i kowal postanowił wrócić do roboty. Zaraz rano zabrał się do odgarniania śniegu wokoło szopy, gdzie urządził kuźnię. Właśnie rozpalał ogień, kiedy pojawił się Mayo.
– Mógłbym wam pomóc – zaproponował – Nie chciałbym jeść darmo. Kiedyś zajmowałem się podobnym zajęciem.
Kowal obrzucił spojrzeniem drobną postać gościa.
– To ciężka robota – powiedział. – Wymaga siły, nie dalibyście rady.
– Na coś się jednak przydam – upierał się Mayo. – Choćby do pilnowania ognia.
Aż do wiosny Mayo pracował w kuźni, gdzie Jura kuł narzędzia dla mieszkańców osady. Roboty nie było za wiele, ale obaj lubili przebywać w kuźni. Mayo mówił trochę o sobie i uważnie słuchał opowieści kowala. Sam okazał się bardzo użyteczny, bo choć stary, umiał pokierować pracą innych tak, żeby była wykonana szybko i dokładnie. Ludzie ze wsi dowiedzieli się, że zna się na ciesielstwie, wyplataniu koszy i innych zajęciach. Kiedyś pokazał też, że nie jest mu obca sztuka sporządzania łuków.
Po kilku tygodniach wieś prawie zapomniała o niedolach z początków zimy. I kowal znowu gwizdał przy palenisku.
– Jesteście szczęśliwym człowiekiem – powiedział Mayo.
Jura wyprostował się, odłożył narzędzia. Wszystko, co mówił Mayo, trafiało zwykle w sedno sprawy.
– Chyba macie rację – stwierdził po chwili zastanowienia. – Przetrwaliśmy najtrudniejszy czas, sami to mówiliście. Miłka patrzy za mną jak za dawnych młodych lat. Wiosną przyjadą obcy ludzie po mój towar, bo trzeba wam wiedzieć, że przed porą głodu cieszyłem się w okolicy sławą tęgiego kowala. Mam dach nad głową i stra-wę w garnku. No i was do pomocy.
– To czego wam brakuje?
– Brakuje? – na czole Jury pojawiła się bruzda. – Jak to brakuje?
– Brakuje – Mayo pokiwał głową. – Możecie mi powiedzieć, przecie przekonaliście się, że jestem wam życzliwy.
Kowal popatrzył w oczy pomocnika, a potem rzekł cichym, zdławionym głosem:
– Sami się chyba domyśliliście, za czym tęsknimy od lat i co jest zmartwieniem naszego życia. Bo niby mamy wszystko. Tylko potomka nam brak. Los nie był łaskawy...
A potem niespodziewanie rozpoczął opowieść o swoim życiu.
– Będzie niedługo piętnaście lat, jak tu siedzimy z Miłką. Wcześniej służyliśmy u innych ludzi. Przyszedłem na swoje, dopiero kiedym mógł wprowadzić żonę pod dach.
Znali się od dziecka. Poznali dawno, ledwo odrośnięci od ziemi. Na tratwie płynącej po wielkiej rzece Noteć. Utonęli wszyscy – ojcowie, bracia, zwierzęta, dobytek. Na ląd fale wyrzuciły tylko ich dwoje – jego i Miłkę. Szli długo lasami, aż któregoś dnia trafili do osady, gdzie ich przygarnęli dobrzy ludzie. Tam on został uczniem kowalskim, a z czasem i mistrzem, Miłka była służebną we dworze wielkiego pana. Potem odeszli.
– Obiecałem Miłce, po tamtym strasznym wydarzeniu, że zbuduję dla niej dom. Spełniłem, com obiecał, a ona pokochała mnie, jak tylko kobieta może pokochać mężczyznę.
Tego wieczora Mayo ujął ręce kowala i jego żony.
– Któregoś dnia i wasze najskrytsze marzenie może się ziścić.
Jura uśmiechnął się niepewnie.
– Przywykliśmy, że wasze słowa się spełniają. Ale akurat co do tego mamy niewielką nadzieję. Widać nie jest nam pisane.
Mayo sięgnął do swoich woreczków i wydobył z jednego płaski, zupełnie czarny kamień. Włożył go w dłonie kobiety, zaciskając na nich swoje ręce.
– Włóżcie to do pościeli – powiedział z tajemniczym uśmiechem. – I o nic mnie więcej nie pytajcie. To tylko kamień. Na pewno nie zaszkodzi.
Miłka posłusznie spełniła polecenie, udając że nie widzi wzruszenia ramion, jakim jej mąż dał wyraz niedowierzaniu. Prosili już rozmaitych uczonych ludzi o pomoc, dopełniali przeróżnych obrzędów. Wkładali do łoża zioła zebrane o północy albo figurkę małego człowieka, uczynioną z wielkanocnego chleba. Okadzali dom dymem wypędzającym nieżyczliwe moce, skrapiali pościel święconą wodą. Odbywali sześciotygodniowe posty, po których żarliwie modlili się, wedle ściśle określonego porządku, do świętego Idziego i świętej Doroty,
Z czasem przestali wierzyć, że to coś da, choć nie mogli wyzbyć się żalu i pewnej zazdrości wobec innych. Ta zazdrość w ostatnich miesiącach przemieniła się w ulgę, kiedy zdali sobie sprawę, że nie mogliby wyżywić dziecka. Ale kiedy tylko pojawił się Mayo, a z nim odmiana na lepsze, znowu zaczęli marzyć o potomku.
Kowalowi niełatwo było zachować spokój między ciągłą nadzieją a rozczarowaniem. Z jednej strony wierzył w obietnicę starego, z drugiej bał się zaufać mu ze wszystkim. Przychodziło to tym trudniej, że tylko Jura widział, jak Mayo w jednej chwili potrafił przemienić się ze starego człowieka w kogoś, kto zdawał się mieć moc rozkazywać nawet żywiołom.
Stali na przykład któregoś dnia wieczorem przy dębie na skraju wsi. Było cicho, prawie głucho. Kowal sapał, bo ciągnęli na saniach wielki kloc drzewa do kuźni i zatrzymali się dla odpoczynku.
Nagle Mayo dał znak, by zachowali milczenie. Podniósł głowę i nasłuchiwał chwilę. A potem kilkakrotnie zaklaskał w ręce.
– Co robicie? – zdziwił się kowal.
Mayo uśmiechnął się nieco zmieszany, jak ktoś przyłapany na dziwnej, niezrozumiałej, może nawet wstydliwej czynności.
– Wydawało mi się... – powiedział. – Chyba mi się zdawało, że słyszę, jak w górze rzeki ryby zbierają się do drogi. Trzeba, żeby jutro ludzie wyszli z koszami i sieciami.
Kowal wzruszył niedowierzająco ramionami, ale rankiem obszedł sąsiadów i w kilku, zaopatrzeni w sieci i kosze, a także siekiery do kruszenia lodu, ruszyli nad strumień. I tak jak niedawno jeszcze płakali z głodu i żalu, rozbijając lód, teraz krzyczeli z radości na widok ławicy ryb.
Innym razem Mayo kazał kowalowi, by powiedział mieszkańcom osady, że zbliżają się stada ptaków i aby poszli w wyznaczone miejsca z łukami. Przynieśli wtedy żonom wiele mięsa. W dzień, kiedy tęgi mróz wprost zapierał oddech, Mayo przepowiadał na następny gwałtowne ocieplenie i odwilż, a ci, którzy z lenistwa nie odśnieżyli obejść, omal nie potopili się w swoich chatach.
– To czarownik – zaczęli mówić ludzie we wsi. – Tylko czarownik umie sprowadzać ryby i ptaki.
Sam Mayo śmiał się, kiedy Jura powtarzał mu takie gadki.
– To bajki – mówił. – Bajki. Toć nie ma czarowników.
Ludzkie gadanie jednak nie ustało, a przeciwnie – wzmogło się nawet, kiedy Mayo bardzo udatnie poskładał nogę synowi sołtysa, którego przygniotło drzewo na wyrębie, szczególnie zaś kiedy wyleczył ze złośliwej gorączki matkę i jej małe dziecko, przeznaczone już prawie do pochówku.
Któregoś kwietniowego dnia, kiedy mieszkańcy wioski zapomnieli już o ciężkiej zimie, a kowal krzątał się akurat w kuźni, Mayo oświadczył nagle:
– Odchodzę, gospodarzu.
Właśnie poprzedniego ranka dotarł do osady wysłannik królewskiego starosty. Mówił, że szykuje się wojna, i nakazał wykuć wielką liczbę grotów do włóczni i oszczepów. Przywiózł też od razu część zapłaty, w towarach i w srebrze. Kowal, wielce uradowany zamówieniem, już zabierał się do roboty, kiedy Mayo powiedział:
– Odchodzę.
Jura westchnął ciężko.
– Spodziewałem się. Od tygodni czekałem z niepokojem, że mi to powiecie. I boję się, że wasze postanowienie jest ostateczne.
– Już na mnie czas, gospodarzu.
– Dokąd pójdziecie?
– Tam, dokąd szedłem, zanim zatrzymałem się u was. Na południe. Do Białej Doliny.
– Wspominaliście, ale jakoś nigdy nie chcieliście opowiedzieć, jak tam jest. Czy to daleko?
– Jestem już stary i dla mnie wszędzie jest daleko – roześmiał się Mayo. – Dla młodego, silnego człowieka pięć, może sześć dni drogi. Dla mnie znacznie więcej. Dlatego trzeba, żebym się pospieszył.
– Smutno mi, że nas opuszczacie, choć od początku nie kryliście swoich zamiarów. Polubiliśmy was, a i pożytek był z was wielki dla osady. Po co właściwie tam idziecie? Ktoś czeka?
Stary Mayo pokręcił głową przecząco, bardzo poważny i skupiony. Podszedł do kowala i spojrzał mu głęboko w oczy.
– To ja będę czekał.
– Wy? Na kogo?
– Na was, kowalu. Albo na waszego syna. Albo na was obu. Pamiętajcie, od dębu przy waszej chacie trzeba iść wprost na południe. Biała Dolina. Zapewniam was, że waszemu synowi nie zabraknie w niej niczego. Zawsze będzie miał tam dość napitku i jadła.
Jura milczał, jak gdyby nie rozumiał słów do niego skierowanych. Odwzajemnił uścisk starego, ale powiedział:
– Tyle już lat czekamy, to i dalej możemy czekać na naszego syna. Jeśli jest prawdą, co mówicie, że się urodzi i dorośnie, dlaczego miałby iść w świat, a nie zostać tutaj, żeby być nam podporą na starość?
– Zrobicie, jak zechcecie – stary zdjął już skórzany fartuch, a spod desek w kącie wygrzebał swój niewielki podróżny tłumoczek, wcześniej już widać przygotowany.
– Do niczego was nie przymuszam – powiedział. – Mówię tylko, jak powinniście postąpić, kiedy postanowicie stąd odejść. Idźcie tam, do Białej Doliny. Wdzięczność ludzka jest krucha jak cienki lód i pęka pod byle dotknięciem. Sami się o tym przekonacie. A teraz żegnajcie, kowalu. Zachowam was we wdzięcznej pamięci.
– Jak to, chcecie odejść już teraz? Bez przygotowań, bez pożegnania?
– Tak będzie najlepiej – uśmiechnął się Mayo. – Wy pożegnacie wszystkich ode mnie. A co do przygotowań, to ich nie potrzebuję. Swój kij mam z sobą.
Wziął Jurę w ramiona, a potem odwrócił się i poszedł szybko przed siebie. Dopiero w bezpiecznej już odległości, gdzie nie mógł słyszeć pełnych żalu słów kowala, odwrócił się i pomachał ręką na pożegnanie.
Jura porzucił robotę i skierował się w stronę do domu, ale zanim tam dotarł, wybiegła mu na spotkanie Miłka.
– Stał się cud! – wołała. – Cud! Poczułam w sobie dzieciątko.
Jej radość nie przygasła i wówczas, gdy spojrzawszy w twarz męża, domyśliła się, co zaszło.
– Odszedł? – zapytała tylko.
– Tak. I nigdy nie wróci.
Północna Małopolska, jesień 1354
Przez szparę wpadł do jaskini pierwszy promień słońca, trafiając na twarz leżącego człowieka. Marama zamrugał powiekami i otworzył oczy. Przeciągnął się leniwie, a potem usiadł na posłaniu. Potarł dłonią kudłatą głowę, spojrzał w kierunku światła i uśmiechnął się z zadowoleniem.
– Będzie dzionek jak malowanie – powiedział głośno.
Kiedy wstał, w jaskini zrobiło się nagle dziwnie mało miejsca. Marama był bowiem ogromny, wielki i gruby. W półmroku jaskini poruszał się jednak zgrabnie, zręcznie omijając stojące tu kufry, beczki i stosy najróżniejszych przedmiotów.
– Już niedługo – z zadowoleniem pogłaskał wielką czarną brodę. – Już niedługo wyniosę się z tego miejsca. Kupię sobie wielki dwór albo nawet zamek. Będzie mi tam usługiwać sto najpiękniejszych dziewek, a stu najsilniejszych chłopców zadba, abym nie musiał nic robić.
Do spełnienia tych marzeń było blisko, tak mu się wydawało. Już teraz Marama spał na drogocennych tkaninach przykrywających posłanie, jadał ze srebrnych talerzy, a bawił się, licząc klejnoty. Bo Marama był rozbójnikiem. Więcej, królem rozbójników.
Teraz też podszedł do skrzyni, otworzył wieko i zanurzył rękę w monetach i w kosztownościach.
– Jak pięknie! – powiedział z zachwytem.
Potem poszedł ku wyjściu, do światła. Tu wyjął zza pasa nóż i przeciął nim rzemienie mocujące łupki na lewej ręce. Z zadowoleniem stwierdził, że ręka, choć nieco krzywa, zrosła się dobrze i wkrótce będzie mu służyć jak dawniej. Przed kilkoma tygodniami spotkał się z karawaną kupiecką, nieszczęśliwie dla niego dobrze bronioną przez gromadę uzbrojonych pachołków. Nie wystraszyli się ani jego zbójeckich wrzasków, którymi swoim zwyczajem chciał skruszyć ich opór, ani jego samego. Prawdę mówiąc, porządnie wygarbowali mu skórę dębowymi kijami. Tylko szczęśliwemu zbiegowi okoliczności zawdzięczał, że w porę udało mu się wywinąć. W krzakach i w paprociach, wysokich na człowieka, czuł się niczym ryba w wodzie, a tamci w lesie poruszali się niepewnie i z niejaką obawą, więc go nie ścigali daleko.
Trzeba uczciwie powiedzieć, że nie była to udana wyprawa. Marama musiał się kurować przez kilka niedziel, z rzadka tylko wybiegając na gościniec, kiedy nie spodziewał się eskorty towarzyszącej przejeżdżającym czy przechodzącym podróżnym. Z chorą ręką mógł napadać tylko samotnych – wędrownego mnicha, cze-ladnika młynarskiego, damę na koniu z jednym tylko pachołkiem u boku, wóz wieśniaczy. Łup z takich wypraw był śmiesznie mały – trochę ubrań, ledwie parę srebrnych monet, pierścień bez kamienia. Najużyteczniejszy okazał się cienki mocny sztylet, odebrany samotnemu giermkowi, zdążającemu na spotkanie ze swoim panem.
Lepiej poszło, kiedy wyprawił się na drogę południową, gdzie czatował na spieszących na jarmark. Trafiło się parę ładnych futer i cały mieszek srebra, przeznaczony przez jakiegoś wieśniaka na krowę.
Tego dnia, kiedy odjął łupki od złamanej ręki, również zamierzał wyprawić się na południe. Mówił sobie, że wyrusza bez celu, chce po prostu przekonać się, co jeszcze potrafi i jak będzie sprawować się ręka po tak długim odpoczywaniu od kija.
Jak zwykle narzucił na swój zwykły strój obszerną opończę, a na głowę włożył wysoką skórzaną czapę z baranimi rogami. Nadawały one jego postaci wygląd demoniczny, drapieżny, a wysokiego czyniły jeszcze wyższym, więc groźniejszym i silniejszym. Jeden sztylet wsunął za pas, drugi do prawego buta, przypasał miecz, a do ręki wziął długi dębowy kij, którym umiał młócić jak mało kto. W młodości, zanim zapadł na niego pierwszy wyrok, wędrował po jarmarkach, gdzie wyzywał wszystkich chętnych do pojedynków na pałki, i choć stoczył wiele walk, nie przegrał żadnej, bo umiał przewidzieć ciosy przeciwnika, uprzedzić je, a kiedy uderzał, walił bez opamiętania.
Z tyłu, za pas, zatknął sobie worek, zupełnie pusty, przeznaczony na łupy. Zamierzał wrócić, dopiero gdy się obłowi na tyle, by miał co nieść. I tak się też stało. Do południa oskubał trzech kmiotków idących na targ, przetrzepał dwa wozy, rozpędził – dla zabawy – uformowany gęsiego pochód pobożnych mnichów. Zabrał trochę żywności, dobry pas z klamrą, bursztynową zapinkę do płaszcza oraz płaszcz sukienny, gruby i ciepły.
Długo siedział w wysokich chaszczach obok miejsca, gdzie krzyżują się drogi, ale nikt więcej się nie nawinął. Wrócił do jaskini, zostawił tu łup, ale gnany niespełnionym do końca poczuciem zbójeckiego obowiązku, ruszył raz jeszcze.
Miał ochotę upiec sobie gęś, a te nie rosną przecież w lesie i nie można ich zerwać z krzaka, więc rad nierad musiał iść aż do drogi, którą wracają chłopi z jarmarku i tam upatrzyć sobie jakąś w chłopskim koszyku.
Koło Białego Kamienia natknął się na śpiącego wędrowca. Człowiek miał przy sobie wielki worek, przytroczony do pleców na czas podróży, teraz leżący pod jego głową, a obok siebie, na zgiętym ramieniu, zawiniątko.
Marama spojrzał z uznaniem. Człowiek był duży i pewnie silny, spod ubrania wystawały żylaste, mocne ramiona.
– Mógłbym się z tobą popróbować, bratku – mruknął Marama.
Rozejrzał się, w pobliżu nie zauważył nikogo. Wziął pałkę do garści i zaczął skradać się do śpiącego.
Uważał się za zręcznego złodzieja, a jego zbójecki honor nakazywał mu takie okradanie kogoś, aby ten w ogóle tego nie zauważył. Teraz miał ochotę na worek pod głową śpiącego, ale że nie był do końca pewny lewej ręki, zaniechał próby sił, a postanowił załatwić wszystko sprytem.
Ocenił, że śpiącemu prawdopodobnie bardziej zależy na małym zawiniątku, którego róg trzymał mocno w zaciśniętej garści.
Zaczął więc wolno podchodzić, cicho stawiając stopy, a mech tłumił jego kroki. Podszedł od tyłu do leżącego, zatrzymał się tuż tuż i przykucnął. Ostrożnie odłożył kij, a następnie urwał długie źdźbło trawy. Końcem źdźbła dotknął ucha śpiącego, śledząc uważnie jego zachowanie. Był przygotowany i na to, że człowiek obudzi się nagle i będzie usiłował się bronić, na taką okoliczność w prawej ręce trzymał gotowy do ciosu sztylet. Jeden cios w kark i po kłopocie.
Człowiek poruszył się, podniósł rękę i spróbował odgonić to coś, co przeszkadzało mu w śnie. Marama pochylił się i dotknął zawiniątka. Śpiący nie obudził się, ale jego ręka poszukiwała na ziemi tego, co trzymała dotychczas. Marama włożył w otwartą dłoń koniec leżącej opodal gałęzi i czekał.
Mężczyzna, znalazłszy dłonią coś, co brał za róg zawiniątka, uspokoił się i spał dalej. Marama podniósł się cicho, zabrał łup i kij i oddalił się spiesznie.
Do zawiniątka zajrzał dopiero do kilkudziesięciu krokach, kiedy czuł się już zupełnie bezpieczny.
Zaklął zdumiony i zły – w tobołku spało niemowlę.
W pierwszym odruchu Marama zamierzał wrócić tam, skąd zabrał pakunek i podłożyć go, ale zastanawiając się nad tym, oddalał się szybkimi krokami i kiedy już był gotowy zwrócić niespodziewany łup, okazało się, że jest dość daleko. Przystanął, popatrzył na dziecko.
– Niech tam! – mruknął. – Nie wypada oddawać łupu za darmo. A coś mi się widzi, że twój ojciec nie miałby czym zapłacić za moją dobroć.
Tym pokrzepiony ruszył szybko dalej w kierunku swojej siedziby.
– Dziecko sprzedam – postanowił. – Więc stratny nie będę. A co do zbójeckiego honoru... No cóż, było pewnie czymś bardzo cennym dla tego wędrowca. Może nawet najcenniejszym ze wszystkiego, co posiadał.
Karczmarz z gospody Pod Jeleniem nie okazał zainteresowania łupem Maramy.
– Jeszcze jedna gęba do wykarmienia – powiedział z niechęcią.
– To silny i zdrowy chłopak – przekonywał Marama. – Tylko patrzeć, jak będziecie go używali w stajni czy nawet w gospodzie.
– Kiedy to będzie! Ho, ho!
W końcu podał cenę, ale wtedy Marama uniósł się honorem.
– Dwie sztuki srebra? – prychnął. – To już wolę zostawić go w lesie.
Karczmarz wzruszył ramionami. Brał czasem od Maramy rozmaite towary, jakie tamten niby znajdował na gościńcu, potem odsprzedawał je z zyskiem. Nie oznaczało to jednak, że gotów jest mu pomagać we wszystkich ciemnych interesach.
– Jak chcesz – powiedział w końcu. – Wezmę ten pas, proszę bardzo, i dam dobrą cenę. Ale dzieciaka sprzedaj komu innemu.
Marama czekał przed leśną chatą znachorki. Gościcha, jak mówili niektórzy, była również czarownicą, więc na wszelki wypadek trzymał miecz w pogotowiu.
– To coś w sam raz dla was.
Położył zawiniątko na pieńku przed chatą, sam cofnął się kilka kroków. Gościcha roześmiała się skrzekliwie.
– Skąd możesz wiedzieć, co mi potrzebne?
Była niska, pokraczna, miała haczykowaty nos i długie siwe włosy, sterczące na wszystkie strony. Kolejne warstwy ubrań, które wdziewała na siebie, w miarę jak niszczyły się poprzednie, uczyniły z niej istotę podobną do porosłego mchem pnia. Na ramieniu znachorki siedział kruk.
Utykając, podeszła do pieńka, odwinęła szmaty i aż klasnęła w ręce z uciechy.
– A nie mówiłem, że się wam spodoba? – Marama wypiął pierś zadowolony.
– Głupiś! – zaśmiała się Gościcha. – Aleś ty głupi! Sam nie wiesz, kogo tu przyniosłeś.
– Zupełnie do was podobny. Każde oko inne. Może to nawet jaki krewny. Ale nic mi do tego. Nie chcę wiedzieć, co z nim zrobicie. Możecie go nawet ugotować na śniadanie. Byle byście mi dali coś za fatygę.
– A dam, pewnie, że dam – chichotała Gościcha. – Gdybyś wiedział tyle, co ja, nie pytałbyś o zapłatę, tylko uciekał na koniec świata. Głupi! Niczego nie widzi, nic nie wie!
– Babko – Marama chciał już iść – dajcie zapłatę, bo czas mi już najwyższy.
– Ho, ho, jak to się spieszy! – śmiała się Gościcha. – A spiesz się, spiesz, gołąbeczku. Przed przeznaczeniem i tak nie uciekniesz.
Strząsnęła kruka z ramienia i wzięła tłumoczek na ręce.
– Chodź do chaty – mruknęła. – Rozliczymy się.
– O, nie! – sprzeciwił się Marama. – Poczekam tutaj.
– Jak chcesz – ciągle chichocząc, Gościcha poszła z zawiniątkiem pod strzechę. Gdy po chwili wróciła, rzuciła monetę w kierunku Maramy.
– O! – powiedział z uznaniem, chwytając pieniądz. – Dobry mam dziś dzień!
– Głupiś – powtórzyła. – Gorzko kiedyś zapłaczesz przez tego dzieciaka. Trzeba go było zostawić w lesie.
Marama splunął ze złością.
– A niech was! – syknął. – Nie mogliście mi tego wcześniej powiedzieć?
– A po coś to dziecko w ogóle ruszał, durniu? Po co mieszasz się do spraw, których nie rozumiesz? Wywołałeś nieszczęście, które dotknie ciebie samego.
Marama odwrócił się i szybko ruszył przed siebie. Chciał jak najszybciej znaleźć się w bezpiecznym miejscu.
- Niech was piekło pochłonie! – pomyślał ze złością.
Nie mogła słyszeć tych życzeń, a jednak zawołała za nim:
– I ciebie też, gołąbeczku! Tam się spotkamy!
Marama przyspieszył kroku, spluwając od uroków.
Jakub, herbu Topór, pan i dziedzic Lipowej, niedługo oddawał się rozpaczy, choć z początku wydawało się, że będzie inaczej. Po niespodziewanej śmierci ukochanej żony Krystyny przywdział żałobę i wielu myślało, że na zawsze pozostanie wdowcem. Nosił czarne szaty, stale przesiadywał przed ołtarzem, w kościele w swoim majątku kazał wybudować wielki i wspaniały grobowiec. Snuł się ponury, niewiele obchodziły go sprawy doczesne, ze wszystkim zdał się na Szczepana, starego rządcę, któremu ufał bez zastrzeżeń. Podejrzewano, że zamierza porzucić świat i, choć nie skończył jeszcze lat trzydziestu, wstąpić do klasztoru o surowej regule.
Nikt nie przypuszczał, jak szybko nastąpi odmiana. Pan Jakub miał w Ziemi Sandomierskiej folwark sąsiadujący z dobrami Tomasza herbu Lis. Pan Tomasz z Białki był jego towarzyszem w wielu wojennych wyprawach, spotykali się też często na zjazdach szlachty. Właśnie na zjeździe panów sandomierskich pan Jakub ponownie spotkał pana Tomasza i przyjął gościnę w jego domu nad Okszą. W czasie jednego z polowań trafiła się okazja do szczerej rozmowy.
– Przykro patrzeć na wasz ból – powiedział Tomasz, przyjacielsko obejmując Jakuba ramieniem. – Tym bardziej przykro, że – jak słyszałem – cierpi na tym wasza mała córeczka. Prawdę mówię, sam mam trzy córy i wiem, ile wymagają ojcowskiego starania. Po dawnej przyjaźni radzę wam serdecznie: otwórzcie się znowu na doczesne sprawy. Wasze dziecko potrzebuje matki, a wy potrzebujecie żony. Nie chcę narzucać wam swojej woli, ale mam przecież córkę na wydaniu, którą chciałbym oddać komuś równie godnemu jak wy.
Pan Jakub początkowo nie potraktował poważnie słów przyjaciela. Ale wkrótce zdał sobie sprawę z tego, że spoziera na dziewczynę częściej, niż mu się to wydawało, i porównuje ją do zmarłej żony. Tu, daleko od grobu pani Krystyny i miejsc bezustannie ją przypominających, jego ból wydawał się mniejszy. Początkowo wyrzucał to sobie, ale z czasem uznał, że widocznie tak być musi.
Agnieszka niewiele przypominała panią na Lipowej. Owszem, była dość ładna, czarnooka i czarnowłosa, choć raczej niewysoka i chuda, a przy tym jakaś nad miarę zamknięta w sobie. Zupełnie inaczej niż pani Krystyna, wesoła, żywa, skora do zabawy. Agnieszka uśmiechała się uprzejmie, najwidoczniej powiadomiona przez ojca o jego zamysłach, odzywała się jednak rzadko i mówiła niewiele. Na swoje piętnaście lat była nadto poważna i nabożna, co z początku nawet się spodobało panu z Lipowej. Sam zajęty rozmyślaniami o marności świata i nieuchronności śmierci, z zadowoleniem popatrywał na dziewczynę w kościele, kiedy skromnie ubrana klęczała tam długo na zimnej posadzce.
Kiedy słowa przyjaciela po kilku dniach naprawdę dotarły do pana Jakuba, zrozumiał, że jego ból, spowodowany tęsknotą za tamtym łagodnym spojrzeniem i tamtym śmiechem, jest też znakiem tęsknoty za jakąś inną istotą, mogącą położyć kres cierpieniom. Nie minęły dwa tygodnie, a pan Jakub już wiedział, że gotów jest ożenić się ponownie, Agnieszka zaś spełnia wszystkie jego oczekiwania, aby mogli zamieszkać razem. Jest młoda, zdrowa i próżno by szukać lepszego wiana od tego, jakie obiecał Tomasz z Białki.
Wprawdzie obie siostry Agnieszki wyszły za mąż w przeciągu ostatniego roku i mogło się wydawać, że ona jeszcze długo poczeka, bo pan Tomasz poważnie się wykosztował, ale on nie zamierzał zaprzepaścić tak wspaniałej okazji, jaką było mu spowinowacenie się z Toporczykami.
Kilku sąsiadów nader chętnie poprowadziłoby Agnieszkę do ołtarza, lecz nie byli wystarczająco bogaci, a i prezentowali się niezbyt dostojnie. Pan Tomasz znał dobrze swoją najmłodszą córkę. Wzięła ona po nim pewien zmysł praktyczny i mógł się zupełnie nie obawiać, że okaże się nieposłuszna woli ojca. Pozostawało zatem prze-konać ją do osoby pana z Lipowej.
Kiedy pan Tomasz opowiedział jej o swojej rozmowie z panem Jakubem, nie sprzeciwiała się zbytnio, choć też nie wydawała się zachwycona.
– Wiem, że to bardzo możny pan i niestary. Ale, ojcze, to wdowiec.
– To przecież bardzo dobrze, że wdowiec, bo stateczny już, a jeszcze młody. A że jest teraz w żałobie, twoja rola wyprowadzić go znowu na drogę życia. Niczego ci przy jego boku nie zabraknie. Kiedy zaś urodzisz syna, będziesz panią większą niż mogłabyś być przy kimkolwiek. Ma on liczne dobra na Śląsku i w Wielkopolsce. Mało będzie takich, którzy mogliby równać się z tobą i twoim mężem.
Agnieszka poprosiła o czas do namysłu, choć oboje wiedzieli, że nie sprzeciwi się woli ojca. Następnego ranka powiedziała „tak”. Rano miała już też gotowy dokładny plan działania, bo wzorem ojca lubiła, żeby wszystko było wiadome, poukładane, uporządkowane. Zażyczyła sobie wydzieloną część ojcowskiego majątku na dożywocie i wyraźnego zapisu w sprawie wiana. Nie tylko chciała dorównać siostrom, ale i wywyższyć się ponad nie. A to nie było łatwe, bo najstarsza jej siostra wyszła za krakowskiego wojewodę, a młodsza za możnego pana z Wielkopolski.
Jeszcze tego samego dnia pan Tomasz przyprowadził córkę przed oblicze gościa. Trochę się bał, czy Jakub z Lipowej przystanie na twarde warunki, jakie postawiła Agnieszka, ale postanowił zaryzykować. Po zaręczynach przyjdzie czas na układy.
– Córko – rzekł Tomasz uroczyście. – Pan Jakub poprosił o twoją rękę. Domyślam się twojej odpowiedzi, ale przy nim chciałbym cię zapytać, czy zechcesz go poślubić, pójść do jego domu, urodzić jego dzieci i żyć z nim razem aż do śmierci?
Pan Jakub uśmiechał się nieśmiało, bo choć przyjaciel uprzedził go o wszystkim, nie był pewny odpowiedzi dziewczyny.
– Dziękuję szlachetnemu panu Jakubowi, że uczynił mi tak wielki zaszczyt – odrzekła Agnieszka zgodnie z otrzymanym wcześniej pouczeniem. – Przyjmuję go całym sercem i stosownie do waszej woli.
Jakub westchnął głośno, zaskoczony nieco szybkością wydarzeń. Ledwie czterdzieści dni minęło, gdy odjechał od grobu żony.
Mężczyźni uścisnęli sobie ręce, a pan Jakub założył na palec narzeczonej gruby i zdobny pierścień. Ta, zgodnie z przyjętym zwyczajem, odeszła do swojej izby, a resztę rozmów mężczyźni odbyli sami.
Targi trwały kilka dni, przeplatane ucztami i spotkaniami z sąsiadami, którzy tłumnie składali wizyty, gratulując radosnych nowin. Ustalono szczegółowo wysokość posagu panny młodej, ślubne prezenty, jaka będzie teraz jej pozycja we dworze w Lipowej i jaka po urodzeniu syna, dziedzica pana Jakuba. Dokładnie omówiono, jak będzie wyglądała sytuacja majątkowa pani Agnieszki, gdyby jej mąż poległ na wojnie i jak, gdyby Bóg dał mu dożyć późnej starości.
Zaraz też zaczęto przygotowania do ślubu i wesela, które wyznaczono za dziewięć niedziel. Pan Jakub pospiesznie pojechał do siebie, żeby sprosić gości spośród swojej rodziny, bo ślub miał się odbyć w kościele pod wezwaniem świętego Marcina w dobrach pana Tomasza.
Wielu ludzi pracowało nad przygotowaniem wyprawy dla panny młodej. Odkurzano, szyto, polerowano, mierzono, planowano. Młoda para miała oczywiście zamieszkać w Lipowej, dokąd małżonkowie zamierzali udać się bezpośrednio po ślubie. Szykowano więc jednocześnie wozy, które miały zabrać majątek pani Agnieszki pod jej nowy dach.
Ona sama w tych dniach kraśniała z zadowolenia na widok każdej z tych rzeczy, które przeznaczono na jej nowe życie i która wiązała się z jej przyszłością. Każdego dnia przychodziła do lamusa, gdzie gromadzono wszelkie dobra, jakie miała zabrać ze sobą. W pierwszym tygodniu złościła się, jak wolno powiększa się majątek składany tutaj, ale w miarę upływu czasu i pracy czeladzi zasoby te zaczęły rosnąć i po kilku niedzielach nie mieściły się już w pomieszczeniu.
Stały tu dwie wielkie skrzynie i jedna mniejsza, a także beczki, kosze i worki. Zgromadzono tu pościel, puchowe poduszki, prześcieradła, miękko wyprawione skóry, ozdobne makaty do zawieszenia na ścianach i kobierce na podłogę, zastawę stołową, miski, dzbany, dzbanki, talerze i kubki z cyny i ze srebra, haftowane obrusy i ręczniki. Była garderoba panny młodej – koszule, czepki, welony, pasy, rękawiczki, proste suknie na co dzień, barwne od święta, czarne do kościoła, trzewiki, kolorowe wstążki i ozdoby, futrzane szuby na zimę. Kuferek z kosztownościami pozostawał pod opieką ojca, były w niej głównie klejnoty po matce i sporo jeszcze miejsca na te, które pani Agnieszka spodziewała się otrzymać od męża.
Pan Tomasz przeznaczył też dla córki dwie pary pięknych koni, dobrze ułożonych pod wierzch, z bogatymi rzędami, o ozdobnych siodłach, z których jedno, wykonane dla dam z wielkich rodów, sprowadzono niegdyś z Italii.
Agnieszka zaglądała do lamusa każdego dnia, przeglądała uważnie stale powiększający się majątek, badała miękkość tkanin i połysk zwierciadeł, liczyła zastawę, przymierzała klejnoty.
– Widzę, że masz z tego oczekiwania wiele radości – śmiał się pan Tomasz, gdy któregoś dnia zastał córkę nad skrzynią z sukniami.
– O, tak – przyznała się z uśmiechem i zawstydzona opuściła oczy. Ale też dodała szczerze:
– Już bardzo bym chciała, by była sobota.
Właśnie w sobotę spodziewano się ślubnego orszaku pana Jakuba z Lipowej. Niecierpliwość dokuczała Agnieszce coraz bardziej. Przecież od tygodnia wszystko było gotowe. Nawet opłacono służbę, która z dworu w Białce miała jechać z panią na służbę do Lipowej – dwie dziewczyny i pachołek.
Pan Tomasz tryskał zadowoleniem. Koligacje jego rodu poszerzały się wspaniale. Krewni i sąsiedzi bardzo dobrze przyjęli wiadomość o połączeniu z rodem Toporczyków. Składali gratulacje, prosili o protekcję, oferowali przyjaźń. Wszyscy zapewniali, że przyjadą na ślub i wesele, obiecując sute dary. Niektórzy zaczęli już zjeżdżać w gościnę na kilka dni przed uroczystościami i dwór zatętnił życiem jak rzadko wcześniej. Szlachta przybyła tłumnie i z wielkimi orszakami, skwapliwie wykorzystując okazję do pokazania się z żonami, dziećmi, służbą i psami.
– Zaprawdę, będziesz wielką panią – mówił pan Tomasz do córki. – Dwór w Lipowej to wielkie domostwo, a tuż obok na królewski rozkaz stryj Jakuba buduje potężny zamek. Pomyślałem o wszystkim, moje dziecko. Twoje wiano jest wystarczająco duże, stać cię na każdą zachciankę, nie musisz o nic prosić męża. Nie życzę ci tego, ale różnie to bywa w życiu. Lepiej więc, abyś mogła liczyć na swoje. On, ofiarowując ci posiadłość zwaną Dębowiec i część Lipowej, zapewni ci godne życie. Zachowasz też prawa do swojej części po mnie, nie licząc oczywiście kosztowności, klejnotów i szat. Spodziewam się, że wiele ci ich pan Jakub ofiaruje, bo jest człowiekiem nie tylko majętnym, ale i szczodrym. Będziesz panią na Lipowej, gdzie jest wiele służby, bo aż sześć wsi należy do dworu. Będziesz tylko rozkazywać, a posłuszeństwo winnaś jedynie Bogu i mężowi. Naprawdę, córko, nie mogłaś lepiej trafić.
W piątek wieczorem dano wreszcie znać, że zbliża się orszak pana Jakuba i wszyscy rzucili się do ostatnich przygotowań. W sobotę, jeszcze przed świtem, wielki orszak domowników pana Tomasza w towarzystwie co znakomitszych krewnych i sąsiadów ruszył na spotkanie gościa.
Pochód uformowano tak, aby jak najbardziej podkreślić bogactwo i dostatek. Na przedzie jechali na paradnie przystrojonych koniach pan Tomasz z córką w otoczeniu godnych panów spośród spokrewnionej szlachty, dalej postępowali pachołkowie, przybrani świątecznie i pod bronią.
Do spotkania doszło nad rzeczką Okszą. Obie grupy zobaczyły się, dokładnie jak było zamierzone, po obu stronach wody, akurat przed nowym mostem, ufundowanym przez pana Tomasza.
Pan z Białki skinął na córkę i tylko we dwoje ruszyli na kamienny most, na który z przeciwnej strony nadjechał pan Jakub, w świątecznym stroju, przy pasie i mieczu. Agnieszka w wiśniowej sukni, z siatką na włosach i srebrnym diademem na czole, zaróżowiona z emocji i oczekiwania, wyglądała wspaniale.
– Witajcie – powiedział Jakub z Lipowej, składając ukłon. – Bóg nie pozwolił spóźnić się, co przyjmuję za dobrą wróżbę.
– Witajcie, zięciu – odkłonił się pan Tomasz. – Oto moja córka, którą już teraz daję pod waszą opiekę.
Pan Jakub podjechał do narzeczonej i narzucił na jej ramiona wspaniały płaszcz z popielic, a na rękę włożył pierścień z wielkim czerwonym kamieniem. Ludzie po obu stronach rzeki wiwatowali głośno, pachołkowie podrzucali w górę kapelusze i przeraźliwie gwizdali na palcach.
Pan Tomasz, widząc, że narzeczony nie odrywa oczu od jego córki, uznał, że może on nie zauważyć czegoś, czym chciał się pochwalić. Podjechał więc do obojga, niby tylko dlatego, żeby ich zachęcić do ruszenia w drogę.
– Czas na nas – przypomniał. – A widzieliście mój nowy most, Jakubie? Ma całych czternaście kroków długości!
– Aż tyle? – zdziwił się uprzejmie pan z Lipowej, nie odwracając głowy od dziewczyny. Ta skromnie spuściła oczy, ale jej ręce, trzymające ozdobne wodze, drżały. – Jestem wam bardzo wdzięczny, teściu, żeście mnie odwiedli od ponurych zamiarów.
– Da Bóg na pożytek nam wszystkim – pan Tomasz przeżegnał się nabożnie.
W dalszą drogę pojechali jednym orszakiem – pan Jakub z narzeczoną i nie odstępujący ich ojciec panny młodej. Krewni obu stron witali się hałaśliwie, czynili nowe znajomości, żartowali. Myśl o bliskich uroczystościach, o dobrym posiłku, o odpoczynku i zabawie, rozwiązywała języki, nastrajała przyjaźnie i radośnie.
Na podwórzu przed dworem witano ich jeszcze raz oficjalnie, by po krótkim odpoczynku jechać zaraz do kościoła. Tu w obecności tłumów gości, szlachty oraz pospólstwa, pan Jakub z Lipowej zaślubił pannę Agnieszkę, córkę pana Tomasza z Białki. Zaraz potem powrócono do dworu, gdzie stoły i ławy ustawiono pod drzewami i gdzie odbito już beczki z piwem. Dla najbardziej dostojnych gości przygotowano miejsca na podwyższeniu, tam poza małżonkami zmieścili się tylko najbliżsi krewni i przyjaciele.
Wspomnienie wesela jeszcze wiele lat później wywoływało na obliczu Agnieszki uśmiech pełen zadowolenia. Krewni, przyjaciele, sąsiedzi i ludzie zupełnie jej nie znani, przychodzili kolejno, składali upominki, zapewniali o swoim przywiązaniu, przyjaźni i wierności. Ona siedziała dumna obok swojego małżonka, któremu wszyscy okazywali tak wielki szacunek. Nawet jej siostry, których mężowie liczyli się do pierwszych w kraju, patrzyły na nią z podziwem. One, choć bogate, zadowolone i syte władzy, z wyraźną zazdrością oglądały suknie, cudownie lekkie a bogato zdobione tkaniny, pierścienie i zausznice.
Wesele trwało trzy dni, wszyscy najedli się do syta, zdążyli się upić i wytrzeźwieć po kilkakroć. Zabawę pamiętano jeszcze wiele lat później, bo pan Tomasz rzeczywiście postarał się ugościć całą okolicę, prostych ludzi i służby nie wyłączając.
Potem były pokładziny i noc poślubna. Pannę młodą odprowadzono ze śpiewami do alkierza, gdzie miała czas przygotować się na nadejście małżonka. Pana Jakuba prowadzili przyjaciele ze śmiechem i żartobliwymi docinkami, a potem niby siłą wepchnęli do sypialni, zamykając drzwi i zostając przed nimi na straży.
Tej nocy zakończyło się krótkie szczęście pani Agnieszki. Z nocy poślubnej zapamiętała tylko niepewność i strach, a potem ból i pełne niezadowolenia sapanie małżonka. Rano mąż był nawet miły, ale Agnieszka pomyślała, że wszystko skończyło się nie tak, jak to sobie wyobrażała. Strach i ból miały jej odtąd towarzyszyć już zawsze.
Tłumaczyła sobie, że przecież to nic takiego, że się przyzwyczai, zapomni, nie będzie zwracać uwagi, ale trudno było jej radować się z czegokolwiek, kiedy po każdym dniu czekała ją noc z mężem u boku. Jak to możliwe, myślała, żeby taki dobry, łagodny człowiek, stawał się w nocy takim zwierzęciem? Jak to możliwe, żeby wszystkie kobiety wokoło znosiły bez szemrania ów wielki ból? Jak to możliwe, że niektóre z nich sprawiają wrażenie zadowolonych i szczęśliwych?
Piątego dnia orszak ruszył do Lipowej. Ojciec odprowadził córkę o cały dzień drogi, a potem żegnał ją, jak gdyby nie mieli się więcej zobaczyć, i Agnieszka rozpłakała się na to pożegnanie, uświadomiwszy sobie, że od tej chwili znajduje się całkowicie we władzy swojego męża i pana.
Ojciec obiecywał wprawdzie przyjechać już niedługo, może na święta Bożego Narodzenia, ale że stale czynił aluzje, iż w Lipowej będzie go wtedy czekała niespodzianka, cała radość Agnieszki z tego spotkania gasła. Agnieszka tylko domyślała się, o czym mówi ojciec. Pan Jakub zaś był milczący i chmurny, choć opiekuńczy i prawie serdeczny. Do żony odnosił się grzecznie, ale tak było tylko w dzień. Wieczorem ani jej nie słuchał, ani nie chciał się niczego od niej dowiedzieć. Prośby Agnieszki, aby dał jej odpocząć, wydobrzeć, przygotować się, miał za nic.
Każdej nocy przychodził do jej namiotu i bawił tam do rana, a potem długo spał i w drogę ruszali późno, więc dotarli do jego dóbr o dobre dwa dni później, niż się spodziewali. Ludzie z orszaku, którzy nocami słyszeli z namiotu krzyki, uśmiechali się potem porozumiewawczo i patrzyli na Agnieszkę z nieskrywanym zaciekawieniem. Nikt nie podejrzewał, że noce te mogły być dla niej przykre.
Jechali wolno, Agnieszka początkowo starała się dotrzymać kroku mężowi, jechała obok niego wierzchem. W drodze dawała baczenie, żeby jadące za nimi wozy z jej dobytkiem, które często zostawały w tyle, nie zaginęły i nie opóźniały się dalej niż na spojrzenie.
Pan Jakub śmiał się z tej ostrożności.
– Ależ nie musisz się martwić, moje dziecko – zapewniał. – To spokojna okolica, a moi ludzie dokładnie wiedzą, co i kiedy mają robić. Nic nie grozi ani nam, ani naszym wozom.
– Nie wątpię, że wasi ludzie dokładnie znają swoje obowiązki. Mało to jednak się słyszy o rozbójnikach napadających na podróżnych?
– To bajki – śmiał się pan Jakub. – Król Kazimierz dawno już zaprowadził prawo, żeby każdego złapanego na zbójowaniu gardłem karać, niezależnie od pochodzenia i stanu.
– Ale słyszałam, że w tej okolicy napady się ciągle zdarzają. Niedawno ojciec opowiadał, jak wy sami zasadzaliście się na takiego, którego nazywają Marama.
Jakub z Lipowej skrzywił się, bo słowa żony odebrał jako przytyk. Rzeczywiście, Marama nadal hasał swobodnie pod bokiem jego ludzi i ludzi króla. Napadał bezczelnie, mordował, a wyprawa pana Jakuba na zuchwałego rozbójnika zakończyła się niczym.
– Dopadnę i Maramę, jak pokarałem innych – powiedział spokojnie. – Tak czy inaczej, teraz możesz się nie obawiać. Jest nas zbyt wielu, żeby jakakolwiek zbójecka hałastra odważyła się nas zaczepić. A nawet gdyby, moi ludzie daliby sobie radę z największą i najlepiej uzbrojoną gromadą.
Agnieszka uspokoiła się, ale co do pilnowania wozów nie zmieniła zdania. Pańskie oko konia tuczy, przypomniała przysłowie i sama nadal doglądała wszystkiego, zarówno w drodze, jak i na postojach. Pan Jakub, który patrzył na to początkowo z rozbawieniem, po kilku dniach zaczął zdradzać oznaki zniecierpliwienia i złości.
– Posłuchaj, dziecko – powiedział któregoś razu. – Zachowuj się, jak przystało mojej żonie. Nie wtrącaj się zbytnio do służby, bo oni znają swoją powinność, a ty ani nie polepszysz, ani nie przyspieszysz ich pracy. Robią wszystko, jak kazałem i przede mną są odpowiedzialni. Nie podważaj mojego autorytetu nieustannym czuwa-niem nad wszystkim. Ma być tak, jak powiedziałem. A powiedziałem, że wszystko w całości i bezpiecznie ma dotrzeć do Lipowej. I tak będzie. Inaczej, służba dobrze o tym wie, nie mogłaby być pewna swoich całych pleców ni gardła. Tak rzekłem, tak być musi. Nie jest potrzebna twoja dodatkowa troska.
I dodał:
– Lepiej pomyśl, jak najbliższej nocy zadowolić swojego męża. To pierwsza powinność żony.
Dotknął ją znowu do żywego, bo przecież starała się jak mogła najlepiej, ale on był wciąż niezadowolony. Nie wiedziała, dlaczego, a zapytać nie mogła. Robiła wszystko dokładnie w taki sposób, jak sobie życzył – była mu powolna. Panowała nad bólem, zaciskała zęby, zamykała oczy i jakoś udawało się jej przetrwać. Czegóż więcej jeszcze chce?
Droga dobiegała końca. Agnieszka widziała już lasy, pola, osady i młyny, należące do męża, o których opowiadał krótko, że to rodzina ma od dawna, tamto kupił wtedy a wtedy, to wytargował, inne sprzedał.
Wreszcie dziewiątego dnia zobaczyła lipy, a potem dwór, wielki, złożony z kilku stojących w podkowę budynków, który miał być odtąd jej domem. Posłaniec z wieścią o zbliżaniu się gospodarzy zjawił się tu już dwa dni wcześniej, więc wszystko zastali przygotowane z najwyższą starannością – dwór wysprzątany i wyczyszczony, podobnie jak całe obejście i dziedziniec przed nim. Wszyscy mieszkańcy, służba, a także sąsiedzi, stali już przed domem i witali pana i panią w ustalonej kolejności, stosownie do pokrewieństwa, stanu i stanowiska. Agnieszka niewiele zapamiętała z tej długiej listy domowników, pociotków, wujków, krewnych bliższych i dalszych, rodzonych i przyrodnich, zbyt oszołomiona hałasem, ruchem, korowodem twarzy, imion i nazw, przytłoczona świadomością, że zaraz znowu zapadnie noc i znowu trzeba będzie iść w objęcia tego silnego, mocnego mężczyzny.
Chciała, żeby był szczęśliwy i zadowolony, ale coraz bardziej upewniała się, że nigdy nie uda się jej spełnić swych małżeńskich obowiązków w sposób właściwy.
Ranek następnego dnia zastał Agnieszkę popłakującą w posłaniu. Mąż opuścił łoże wcześnie, zapowiadając rychły powrót. Przyszedł też wkrótce do alkierza, niosąc w ramionach ładną, jasnowłosą dziewczynkę. Agnieszka, która czuła się źle, nie od razu zrozumiała, co mówi do niej pan Jakub.
– To moja córka Alena – powiedział. – Mam nadzieję, że będziesz dla niej dobrą matką.
Agnieszka była tak zaskoczona, że nie zdołała się odezwać, a tylko rozpłakała się głośno. Nie spodobało się to jej mężowi.
– Nie wiedziałaś, że mam córkę? – zapytał zdziwiony. – Uzgodniłem przecież z twoim ojcem, że wszystko ci powie...
Nadal płakała, więc zdjął dziecko z ramion i posadził je na brzegu posłania. Dotknął ramienia żony, a potem łagodnie pogładził ją po włosach.
– Nie płacz – pocieszał. – To wdzięczne dziecko, które cię pokocha. Nie będziesz miała z nią żadnych kłopotów.
Niespodziewane spotkanie z nieznajomą kobietą, w dodatku płaczącą, nie spodobało się także Alenie i dziecko zaszlochało rozdzierająco. Jakub wezwał służbę i kazał je zabrać z alkierza.
Z tego spotkania Agnieszka zapamiętała niewiele i przez dłuższy czas Alena była dla niej tylko maleństwem w długiej koszulinie, które ledwie mówiło, prawie stale płakało i chowało się za spódnicą służebnej albo za ojcową nogą, kiedy próbowała się przywitać.
Mimo uspokajających słów męża Agnieszka przewidywała kłopoty. Alena ciągle płakała i ani na chwilę nie chciała odłożyć swojej zabawki, kaczki wykonanej z drewna i pomalowanej kolorowymi farbami – dziób i ogon nosiły ślady dziecięcych ząbków.
Od początku dziewczynka nie chciała przebywać w towarzystwie macochy, chowała się za sprzętami albo kryła się po kątach, skąd mimo próśb ani myślała wychodzić.
– To nic – uspokajał pan Jakub. – Przyzwyczai się, trzeba tylko trochę czasu.
Agnieszka nie miała żadnego doświadczenia w opiece nad dziećmi, szybko się denerwowała i choć o tym nie mówiła, jej żal do męża był ogromny. Mógł przecież coś wspomnieć o dziecku, wtedy znalazłaby czas i sposobność zapytać kogoś, poradzić się, nauczyć. Poza tym wcale nie uważała, że Alena jest szczególnie ładna, wdzięczna czy też rozgarnięta ponad wiek. Zwyczajna trzyletnia rozkapryszona dziewczynka.
Cały dzień trwało rozpakowywanie wozów, a potem przez dwa tygodnie pani urządzała swoje komnaty. Lewe skrzydło dworu pan Jakub oddał do jej dyspozycji i tam umieszczono skrzynie, zawieszono tkaniny. Tam wszystko mogła zarządzić, jak chciała. Zajęta urządzaniem swoich pokoi, niewiele miała na razie czasu na poznawanie dworu, służby i krewnych, nadal bawiących pod gościnnym dachem pana na Lipowej.
Dobrze poznała tylko Szczepana zwanego Sową, małego siwego człowieka, który był krewnym pana domu i zarządcą jego tutejszych posiadłości. Pan Jakub wiele czasu spędzał na wyprawach wojennych, szlacheckich zjazdach lub na wizytacjach swoich dóbr położonych w innych ziemiach i wtedy cała władza w gospodarstwie należała do Szczepana.
Szczepan Sowa zrobił na Agnieszce nie najlepsze wrażenie. Zgodnie z poleceniem pana Jakuba oddał młodej pani wszystkie klucze, ale uczynił to z wyraźnym ociąganiem. Zachowywał się z dystansem i milcząco, co Agnieszka odbierała jako okazywanie niechęci. Nie powiedział słowa, kiwał tylko głową, kiedy Agnieszka zawiesiła sobie klucze u pasa. Szedł za nią po stodołach, spichrzach, stajniach, składach, lamusach i wysłuchiwał jej poleceń, ale nie dość uważnie.
– Pani Krystyna całkowicie zdawała się na mnie w sprawach gospodarskich – powiedział. – A pan Jakub nigdy nie miał zastrzeżeń.
– Nie wydaje mi się, żeby tu wszystko było w porządku – uniosła się Agnieszka. – Mój mąż obdarza was chyba zbytnim zaufaniem. Znam dobrze majątek mojego ojca, który zalicza się do największych w całym królestwie. Wiem też, jak należy przechowywać zapasy. Z tego, co tutaj widzę, wiele ulega zmarnowaniu z powodu niewłaściwego składowania i niedostatecznej staranności służby. A służba pracuje źle, kiedy nikt jej nie pilnuje. Wiem to dobrze, sama widziałam, jak zachowywali się po drodze do Lipowej. Patrzyli tylko, żeby wymigać się od roboty. Tak czy inaczej zamierzam tu natychmiast wprowadzić nowe porządki.
– Wasza wola – powiedział Szczepan pojednawczo, ale nie wyglądało na to, aby chciał postępować wedle wskazówek nowej pani. – Pozwólcie sobie jednak powiedzieć, że zajmuję się domem pana Jakuba już lat blisko piętnaście i...
– Niewiele się nauczyliście! – prychnęła z wyższością Agnieszka. – Ta mąka za dzień, dwa będzie do wyrzucenia, ryby już kazałam wyrzucić. Sreber nikt nie czyścił pewnie cały rok, a kiedy ostatnio oglądaliście uprząż?! Nie umiecie albo nie chcecie popędzić ludzi do roboty.
Szczepan milczał, zaciskając usta. Ten dzieciuch, ledwo co przybywszy, miałby mu rozkazywać?
– Wiem, że wam było wygodnie, bo pan stale w rozjazdach, a jego pierwsza żona nie zajmowała się gospodarstwem. Ale teraz wszystko się zmieni, zapewniam was. Nie pozwolę na marnotrawstwo i lenistwo. Nikt tu darmo nie będzie jadł chleba. A co do pani Krystyny... – Agnieszka przerwała i spojrzała wyzywająco na rządcę, jak gdyby czekając, co powie, ale Szczepan nie podjął wyzwania.
– Teraz wasza wola – powtórzył ponuro.
– Czczę pamięć pani Krystyny i rozumiem, że wy o niej pamiętacie – Agnieszka przygotowała to przemówienie już wcześniej. – Zapowiadam jednak, że stale będę wam przypominać, kto tu teraz rządzi. Najpierw pan Jakub, a potem ja. Lepiej będzie, jeśli szybko to sobie przyswoicie.
Jeszcze tego samego wieczora opowiedziała mężowi o swojej rozmowie z rządcą. Słuchał, choć z pewnym zniecierpliwieniem.
– Będzie, jak rozkażesz – powiedział, obejmując ją w pasie. – Ty jesteś tu panią i ty będziesz o wszystkim rozstrzygać. Ale nie życzę sobie kłótni między wami. Szczepan jest mi bliski i ufam mu. Chodźmy lepiej spać.
Agnieszka była tak przejęta sprawami gospodarstwa, że nie przestawała o nich mówić, nawet przekraczając próg sypialni.
– Przecież on marnuje twój, nasz majątek! – przekonywała. – Tak nie można dłużej. Wiem, że go cenisz, ale nie powinieneś chyba pozwalać na marnotrawienie tego wszystkiego. Nie jest dostatecznie zapobiegliwy. Zestarzał się i chyba brakuje mu stanowczości.
Obiecał, że rozmówi się ze Szczepanem. Dzień czy dwa później powiedział do żony:
– Postanowiłem, jak będzie. Tobie zlecam cały dwór ze służbą, Szczepan dopilnuje gospodarstwa.
– Ale... – próbowała protestować, on jednak na to nie pozwolił.
– Tak będzie. Choćby na próbę. Ty we dworze, on w osadach, na polach i w lesie.
Musiała się zgodzić na takie rozwiązanie.
– A co on na to? – zapytała. – Zgodził się?
– Jest wierny i uczciwy. A co do zgody, ten dwór ma tylko jednego pana. Szczepan jest moim krewnym, zaufanym, nawet może przyjacielem, ale jest tutaj sługą. Tak więc we dworze cała służba ma słuchać ciebie. I dość już o tym!
Agnieszka przejęła więc klucze od wszystkich pomieszczeń dworskich i bardzo szybko w Lipowej zaczęły obowiązywać jej porządki.
– Twój ojciec mówił, że jesteś zapobiegliwa i oszczędna – powiedział któregoś dnia pan Jakub. – Nie spodziewałem się jednak, że tak szybko dasz sobie radę w takim wielkim gospodarstwie. Twój ojciec był dobrym nauczycielem.
– Czy nie po to mnie wziąłeś, żebym uporządkowała wszystko we dworze, aby w należytej zasobności zostało dla twoich synów?
– To już? – zaśmiał się z radości Jakub. – Już będziemy mieli syna?
– Jeszcze nie – odrzekła zmieszana. – Ale na pewno już wkrótce.
Gorzej układało się Agnieszce z córką męża. Czas upływał, a ona ani trochę nie zbliżyła się do Aleny. Mała unikała macochy, uciekała na jej widok, nie odpowiadała na pytania. Było to tym bardziej przykre, że z innymi gaworzyła chętnie i wesoło. Agnieszka, która początkowo naprawdę chciała zbliżyć się do dziewczynki i próbowała zastąpić jej matkę, wkrótce straciła serce do tego zadania.
Lipowa, 1355
W trudnych, samotnych dniach na początku pobytu w Lipowej Agnieszka znalazła niespodziewane oparcie.
Mijał drugi tydzień jej pobytu pod dachem Jakuba, większość gości rozjechała się do domów. Została tylko żona mężowskiego stryja, Elżbieta, która ofiarowała się pomóc młodej gospodyni w zasiedlinach.
Była to wysoka, chuda kobieta, siwa już zupełnie, choć jeszcze nie stara. Na pierwszy rzut oka nie robiła najlepszego wrażenia, suknie wisiały na niej jak na kołku i nawet w młodości nie należała chyba do ładnych. Wyszła za mąż za Mikołaja z Potoka, bo pochodziła z możnego rodu i była jedyną dziedziczką sporego majątku, pan Mikołaj zaś i tak stale bawił na wojnach i wyprawach, a między nimi zajmował się ważnymi sprawami poza domem. Dzieci nie mieli.
Na wesele Agnieszki i Jakuba przyjechali oboje – on, niski i krępy, ponury i mrukliwy, nie odzywający się chyba nigdy bez wyraźnej potrzeby, z królewskiego nadania kasztelan na nowym zamku w pobliskim Holsztynie. I ona – chuda, prędka, okropnie gadatliwa, której wszędzie było pełno, ochoczo wypowiadająca własne zdanie, poganiająca służbę, narzekająca na lenistwo czeladzi. Jakub cenił stryjostwo szczególnie, bo wychowywał się pod ich opieką, a widać była to opieka dobra i życzliwa, gdyż Mikołaja i stryjnę traktował uprzejmie i z wielką serdecznością.
Państwo z Potoka przywieźli młodej parze w ślubnym prezencie piękne płaszcze z zapinkami i zupełnie niezwykłe lustro dla Agnieszki, a także dobre siodło dla Jakuba. W czasie uroczystości, jako jedni z najbardziej dostojnych gości, stale przebywali blisko młodych, bo pan Mikołaj zastępował bratankowi ojca.
Agnieszka zupełnie nie spodziewała się, że to właśnie ze starą panią z Potoka połączy ją serdeczna, bliska więź, coś na kształt przyjaźni nawet, mimo znacznej różnicy wieku.
Pani Elżbieta przyglądała się uważnie nowej pani na Lipowej, od początku dodając jej odwagi spojrzeniem i uśmiechem, jak gdyby rozumiała, że dziewczyna w obcym otoczeniu może czuć się nieswojo i niepewnie. Później wzięła się do roboty przy rozpakowywaniu bagaży i urządzaniu komnat. Zachwycając się wyprawą panny młodej, nie narzucała ani swojej obecności, ani swoich opinii. Poza zdawkowymi uwagami nie miały okazji porozmawiać aż do tego poranka, kiedy pan Jakub oświadczył, że wyjeżdża na kilka dni.
Było to zaraz po śniadaniu. Agnieszka krzątała się po dworskiej kuchni, próbując podporządkować służbę i czeladź swojej woli. Pani Elżbieta wpadła tu w jakiejś sprawie, przyjrzała się Agnieszce, a ta zrozumiała, że pani z Potoka domyśla się wiele. Agnieszka bowiem, kiedy mąż oświadczył jej, że wyjeżdża, była radośnie podniecona. Miała nadzieję, że nie będzie go przez dłuższy czas, a wtedy ona ułoży swoje sprawy. Odpocznie, przełamie niechęć, przywyknie...
– Moje dziecko – powiedziała pani Elżbieta. – Przejdźmy się trochę. Chcę porozmawiać z tobą, a że jestem starsza, może mogłabym ci coś doradzić.
Agnieszka spojrzała na starszą panią z obawą. Już wcześniej niepokoiło ją, że pani z Potoka domyśla się stanu ducha, w jakim się znajduje.
Poszły wolno w kierunku stodół, pani Elżbieta, wsparta na lasce, szła drobnymi, malutkimi kroczkami, które były powodem żartów i śmiechów dla służby. Idzie jak kaczka – mówili jeden do drugiego.
– Czy potrzebujesz rady, moje dziecko? – zapytała pani Elżbieta.
Mówiła cicho, choć wokoło nie było nikogo, kto mógłby słyszeć ich rozmowę.
– Rady? – zdziwiła się Agnieszka. – Nie, chyba nie potrzebuję, ale... Ale przyjmę chętnie każdą radę, bo... bo...
– Czujesz się trochę niepewnie, co? I obco?
Agnieszka spojrzała na starszą panią, jakby chciała zapytać, czy może jej zaufać.
– Umiem patrzeć – mówiła pani Elżbieta. – Zapewniam cię, że wcale nie jestem ani taka stara, ani taka głupia, na jaką może wyglądam.
– Ale co wy mówicie, stryjno? – zaprzeczyła żywo Agnieszka. – Nikt nie odważyłby się tak o was powiedzieć.
– Pewnie! – roześmiała się Elżbieta. – Niechby tylko spróbował! Niejedną laskę połamałam już na cudzych grzbietach.
– Nie tak chciałam powiedzieć... – usiłowała się wytłumaczyć Agnieszka.
– Nieważne – w głosie Elżbiety nie było przygany. – To normalne, że młoda gospodyni myśli, że wszystko wie i nie potrzebuje porady starej kobiety. Ale z drugiej strony stare oczy widzą więcej... Ktoś mógłby zapytać, czemu młoda żona, smutna i przygaszona, nagle odżywa i uśmiecha się. Czy dlatego, że jej mąż wyjeżdża?
Agnieszka rozpłakała się. Starsza pani przejrzała ją na wylot.
– Wiem, że nie tak powinnam się zachowywać – przyznała. – Ale chwilami nie mogę już tego wszystkiego znieść...
Elżbieta zatrzymała się i delikatnie pogłaskała plecy Agnieszki suchą, kościstą ręką.
– Popłacz, dziecko, popłacz – poradziła serdecznie. – Nikt tego nie zobaczy, a mnie nie musisz się wstydzić.
Pani z Lipowej płakała, choć starała się nad tym zapanować. Wreszcie udało się i popatrzyła na Elżbietę z wdzięcznością.
– Nie myślałam, że płacz może pomóc – przyznała się. – Nie miałam przed kim się wyżalić. To naprawdę straszne. Przecież ja staram się ze wszystkich sił. Mam najlepsze chęci, ale już nie mogę wytrzymać. Po prostu nie mogę. A kiedy pomyślę, że całe moje życie będzie takie, nie potrafię opanować żalu.
– Całe życie? Cóż ty opowiadasz, dziewczyno? Przecież wszystko zależy tylko od ciebie.
– Jak to, ode mnie? Przecież muszę słuchać męża, dokładnie i we wszystkim. Może to grzech, ale czasem chciałabym nie poddawać się jego woli...
Starsza pani roześmiała się cicho.
– Moje dziecko – powiedziała łagodnie. – Widzę, że rzeczywiście będziemy musiały dłużej porozmawiać, bo trzeba ci wyjaśnić pewne sprawy. Tak, oczywiście, wszystko zależy od ciebie, a w każdym razie bardzo dużo. Jestem już dość stara, a przecież nie zawsze taka byłam. I ja miałam kłopoty podobne do twoich. Dziwisz się? Zapewniam cię, że nie zawsze byłam taka brzydka i był czas, kiedy możni panowie uśmiechali się do mnie, a gotowi byli dać się porąbać za jedno moje słowo.
Pani Elżbieta podniosła laskę i zatoczyła nią koło w powietrzu.
– Widzisz to wszystko? Całe pokolenia pracowały i pokolenia gromadziły, żebyś mogła z tego korzystać. Nie tak dawne to czasy, kiedy nasza rodzina była wszędzie, i tu w okolicy, i w innych ziemiach. Potem przyszły te straszne lata zarazy, kiedy większość naszych krewnych musiała poddać się woli bożej. Pomarli jedni po drugich, młodzi i starzy, dzieci i silni mężczyźni, bogaci i biedni, niewiasty nowo poślubione i staruszki. Zostali nieliczni, ale tym bardziej winni oni dbać o wszystko – o rodowe majątki, o swoich mężów, żony, dzieci, krewnych i powinowatych. A żeby tak mogło być, trzeba, by również kobiety wykazały odrobinę rozsądku.
Agnieszka pomyślała, że pani Elżbieta naprawdę chce dla niej jak najlepiej. Ona sama usiłowała przecież swoje obowiązki wykonywać należycie. Ale dlaczego obowiązki te okazały się takie trudne, przykre i bolesne?
– Wiele młodych żon wydaje się na początku rozczarowanych swoimi mężami – mówiła Elżbieta. – Czy nie tu leży przyczyna twojego smutku? To przecież nie powinno być tak, że młoda żona cieszy się, kiedy jej mąż, dorodny i niestary, jedzie gdzieś w świat. Ale tak bywa. Ze mną też tak było.
Agnieszka spojrzała z nadzieją.
– I minęło?
– Pierwsze miesiące mojego małżeństwa nie należały do łatwych – przyznała się pani Elżbieta. – Nie wiedziałam, czego on chce ode mnie, nie umiałam go zadowolić. Prawdę mówię, moje dziecko?
– Prawdę – chlipała Agnieszka. – Słyszałam, że kobiety nie zawsze narzekają, ale nie wiem, jak to jest. Co powinnam zrobić? Pewnie to grzech, ale kiedy zbliża się wieczór, drżę cała z trwogi. Jestem taka niewytrzymała na ból, a zawsze, od pierwszego razu, wszystko okropnie mnie boli. Czy nie ma sposobu na to, aby bolało mniej, czy nie ma sposobu, żeby wcale nie bolało?
– Na wszystko jest sposób – zapewniła Elżbieta. – Odczuwasz ból, boisz się, że tak już będzie? Poradzimy sobie z tym. Wiesz co? Spakujemy się i pojedziemy do Potoka. Nie bój się, wrócisz do Lipowej przed swoim mężem. Znam ja tam babkę, która umie poradzić na takie kłopoty. I kiedy niewiasta odczuwa ból, i kiedy nie odczuwa nic albo chce uspokoić męża.
Ponownie pogłaskała Agnieszkę po ramieniu.
– No, uśmiechnij się – zachęciła. – Los kobiety bywa trudny. Zwykle najtrudniejszy jest pierwszy okres. Kiedy zajdziesz w ciążę, zawsze znajdziesz wymówkę, żeby odmówić mu odwiedzin w swoim alkierzu. Potem wydasz na świat syna, mąż będzie rad i ty będziesz rada. A z bólem sobie poradzimy. Na razie trzeba zacisnąć zęby, trzeba żebyś zajęła się jaką robotą, trzeba żebyś odpowiednio dbała o dwór. Jutro lub pojutrze przyjedziesz do mnie, odpoczniesz. Babka, która zna sposoby na wszystko, poradzi, co i jak należy robić...
– Jeno! Jeno! Gdzie się podziewa ten chłopak!
Gościcha, utykając na lewą nogę i mamrocząc pod nosem, obeszła chatę wokoło. Była rozdrażniona i laską niecierpliwie roztrącała zagradzające jej drogę zwierzęta. Bociany, świnie, gęsi, drobne ptactwo odbiegało na kilka kroków, by zaraz powrócić na swoje miejsce, gdzie chwilę przedtem wystawiła im korytka z pokarmem.
– Jeno, okropny chłopaku! – krzyczała Gościcha, daremnie wytężając wzrok zwrócony w stronę lasu.
Przez chwilę wydało się jej, że widzi chłopca schowanego w pobliskich krzakach, więc nie bacząc na ból nogi, pokuśtykała w tym kierunku.
Chaszcze poruszyły się i pokazała się nad nimi głowa z długimi jasnymi warkoczami. Gościcha zatrzymała się i groźnie spojrzała na obcą.
– A ty tu czego?
Zza krzaka niepewnie wysunęła się dziewczyna w skromnym odzieniu służącej. Miała przestraszony wzrok.
– Przychodzę po pomoc dla mojej pani – powiedziała spłoszona, gotowa w każdej chwili odwrócić się i uciec.
Gościcha osłoniła czoło dłonią, żeby lepiej przyjrzeć się przybyłej.
– Byłaś już tu – przypomniała sobie. – Pamiętam.
– Moja pani potrzebuje waszej rady, bo znowu przyszło krwawienie.
– Nie mam czasu – fuknęła Gościcha nieprzyjaźnie. – Przychodzicie tu wszyscy, kiedy potrzebujecie mojej pomocy, a każdy ukrywa to przed innymi. A potem chcecie mnie stąd wygnać. Zobaczymy jeszcze, kto mocniejszy!
Zachichotała, aż dziewczynę przebiegł dreszcz. Przyszła, bo nie mogła odmówić swojej pani, ale tylko ona wiedziała, ile wysiłku ją to kosztuje. Stara Gościcha potrafi rzucić straszliwy urok ot tak, dla żartu. A wtedy nie ma ratunku.
Dziewczyna stała niepewnie, nie wiedząc, czy ponowić prośbę, czy odejść. Postanowiła jednak poprosić raz jeszcze.
– No dobrze – odpowiedziała stara. – Od dawna ma te kłopoty?
– Kilka dni. I ciągle nie czuje się najlepiej ze swoim mężem. Pani Elżbieta poradziła jej, żeby was poprosić o pomoc. Moja pani powiedziała: idź do babki Gościchy i proś o pomoc. Ona najlepiej wie, co trzeba zrobić.
– Może i wiem – mamrotała Gościcha, nadal rozglądając się za chłopakiem. – Gdzie się znowu podział ten smarkacz!
Potem kazała dziewczynie poczekać, a sama poszła do chaty. Dziewczyna stała w miejscu, odmawiając ciche modlitwy. Z chaty dobiegał gniewny głos staruchy, skrzeczenie ptaków, stukania, gulgot i inne dziwne odgłosy.
Wreszcie babka wyszła na zewnątrz, niosąc płócienny woreczek.
– Tu masz lekarstwo dla swojej pani – powiedziała. – To ziele tasznika. Weźmiesz pół garści do małego naczynia i zalejesz ukropem. Niech twoja pani pije często w ciągu całego dnia. Pod spodem są owoce kaliny. Z nich też zrobisz napar, ale ten niech pije rzadziej, najwyżej cztery razy na dzień. Zrozumiałaś?
– Napar z ziela pić często, napar z owoców rzadko – powtórzyła dziewczyna, chwytając woreczek.
Dygnęła pospiesznie w podziękowaniu i zadowolona, że ma to już za sobą, pobiegła do dworu. W tej samej chwili przed chatą pojawił się kilkuletni chłopak, wyrośnięty, ale chudy, z jasnymi włosami, najwyraźniej nie czesanymi od dawna. W pobrudzonych ziemią rękach trzymał zająca.
– Ty łazęgo! – krzyknęła na niego Gościcha. – Włóczysz się cały dzień, a tu trzeba zaraz iść po zioła. Księżyc dziś będzie pełny.
Chłopak lekceważąco wzruszył ramionami.
– Jeszcze daleko do nocy – mruknął. – Zobaczcie, znowu znalazłem zajączki bez matki, ale jeden mi padł po drodze. Kiedy mnie wreszcie nauczycie robić tę maść, co ją nazywacie maścią życia?
– Jeszcze nie pora! – fuknęła Gościcha. – Na razie wystarczy, że umiesz kości składać tym brzydactwom.
– On wcale nie jest brzydki! – sprzeciwił się Jeno. – I ma takie miękkie futerko.
– Głupiś. Choć raz przyniósłbyś coś pożytecznego.
Pan Jakub przychodził do alkowy żony bardzo często. Przychodził także i wtedy, gdy dawała do zrozumienia, że nie chce się poddawać jego woli. Liczyła na to, że szybko zajdzie w ciążę, i modliła się o to żarliwie każdego wieczora. Ale na razie nic nie wskazywało, aby jej modły miały być wysłuchane. Starała się też dokładnie wypełniać zalecenia Gościchy, piła napary, wkładała pod poduszkę różne zioła, nawet odczyniała uroki.