Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Kontynuacja prywatnej historii rycerskiego rodu na tle wielkich wydarzeń historycznych. Zakon czy stan rycerski – przynależność do wielkich formacji ma swoje jasne i ciemne strony. Matka Sabina szuka pomocy u Hedwigi, lecz czy uda jej się naprawić krzywdy wyrządzone Odinie przez klasztor? Tymczasem sytuacja w kraju nadal niespokojna. Konrad Wallenrod umiera, a książę Janusz Mazowiecki trafia w ręce Krzyżaków. Wyswobodzić może go tylko król Jagiełło, który akurat... wyczekuje potomstwa. Ciąg dalszy porywającej sagi. W skład zbioru wchodzą następujące części: "Śmierć wilka", "Wiedźma z Biskupic", "Roksana", "Cień sułtana", "Krzyżowcy", "Tęsknota", "Zdmuchnięta świeca", "Zuchwała intryga", "Moc przeciw mocy", "Nieoczekiwany powrót", "Choroba miłości", "Cichy ślub".
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 1304
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Marian Piotr Rawinis
Saga
Saga rodu z Lipowej: Pakiet 2
Zdjęcie na okładce: Shutterstock, Midjourney
Copyright © 2024 Marian Piotr Rawinis i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788727216829
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Żadna część niniejszej publikacji nie może być powielana, przechowywana w systemie wyszukiwania danych lub przekazywana w jakiejkolwiek formie lub w jakikolwiek sposób bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy, ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie oprawy lub z okładką inną niż ta, z którą została opublikowana i bez nałożenia podobnego warunku na kolejnego nabywcę. Zabrania się eksploracji tekstu i danych (TDM) niniejszej publikacji, w tym eksploracji w celu szkolenia technologii AI, bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
- Pokazać mu rozpalone żelazo!
Ponury, zarośnięty strażnik, który był pomocnikiem kata, a któremu niegdyś wyrwano język, skinieniem głowy odpowiedział na królewskie polecenie. Z paleniska wyjął żelazny pręt z końcem rozgrzanym do czerwoności. Podszedł do siedzącego na ziemi i powoli zbliżył żelazo do jego twarzy, żeby stary człowiek poczuł ciepło.
Król Jagiełło zbliżył się z drugiej strony.
– Gdzie moi synowie, Alabanie? – zapytał groźnie. – Gdzie moi synowie?!
Alaban, sławny wróż i wieszczek, rzucił się na kolana. Suchymi rękami o powykręcanych palcach próbował uczepić się królewskich stóp, ale strażnicy zatrzymali go na miejscu.
– Łaski, wielki królu! – zaskomlił. – Łaski! To już niedługo!
– Niedługo? – zapytał król. – Ostrzegałem cię, żebyś mówił prawdę, przepowiadaczu. Tylko prawdę. Obiecywałeś, a nie spełniło się nic z twoich obietnic. Dość tego! Wystarczająco długo już czekałem. Chcę prawdy, a nie bajania. I chcę synów!
Król był niezadowolony, bo już od dawna czekał na wywróżoną przez wieszczka odmianę. Któregoś dnia Alaban przyszedł i oznajmił:
– Gwiazdy wam niezwykle sprzyjają, wielki królu. Będziecie mieli wiele dzieci. Będziecie mieli wielu wnuków. Będziecie mieli wielkie królowanie.
– Kiedy? – zapytał król. – Kiedy to nastąpi?
– Niedługo, najjaśniejszy panie.
Dopytywał się potem jeszcze wielokrotnie. Wieszczek burczał coś pod nosem, ale dokładnej odpowiedzi nie umiał udzielić. Tymczasem czynił rozmaite sztuki. Wróżył z lotu ptaków, patrzył w gwiazdy. Prychał na miejscowych uczonych i wyśmiewał po cichu ich umiejętności, czym mu się zresztą odwdzięczali. Chodził w swojej długiej do ziemi, grubej szacie podobnej do koszuli, z wielgaśnym kijem w ręku, nie strzygł się i nie golił, nie dbając o długie siwe włosy i długą rozczochraną brodę.
– Gwiazdy żądają cierpliwości – powtarzał. – Cierpliwości.
Wreszcie król stracił cierpliwość. Osobiście udał się do izby Alabana, urządzonej w baszcie Wawelu. Kazał towarzyszącym mu ludziom wynieść z niej wszystko, wszystko do ostatniej rzeczy, wszystko co tylko wieszczek zgromadził przez te lata. Komnata, piękna, wygodna komnata, stała się ponura, zimna i pusta, a głos w niej pobrzmiewał smutnym echem.
– Żebyś mógł łatwiej myśleć – powiedział król.
A potem kazał rozgrzać żelazo.
– Niedługo. Już niedługo – drżącym głosem obiecywał Alaban.
Czerwiec 1393
Na wysokim, lewym brzegu Narwi, na wprost miejsca, gdzie od wschodu wpadały do niej wody rzeki Supraśl, był gród Złotoryja, mający strzec tej części Mazowsza. Kończono przy nim prace, wzmacniając ziemne wały zwieńczone częstokołem.
Widać stąd było całą okolicę, dość płaską, słabo zalesioną, polną i podmokłą. Rudolf z Lansbergu, Niemiec w służbie księcia mazowieckiego Janusza, w koszuli tylko i w portkach, z brzozową witką w ręku, dwoił się i troił, poganiając robotników. Lada chwila spodziewał się księcia, który osobiście chciał zobaczyć postęp prac.
U stóp grodu, wzdłuż rzeki, po obu stronach drogi, leżała niewielka osada. Pędzono nią właśnie ku grodzkiej bramie małe stado bydła. Rudolf, mężczyzna niski, barczysty, z rudą brodą i bladymi oczami, zatrzymał się i przyglądał nadchodzącym. Wcale się nie spieszyli w ten skwarny dzień. A tyle jeszcze zostało do zrobienia.
– Już ja ich pospieszę! – mruknął do siebie i gestem przywołał pomocnika.
– Gotowe – oświadczył tamten. – Komnata przysposobiona jak należy, książę może zjechać choćby i zaraz.
Rudolf pokiwał głową, ale nie był zadowolony. Księciu łatwo było rozkazywać, choć nie wyłożył dość pieniędzy. Ludzie pracowali leniwie, stale należało popędzać, a postęp robót nie był taki, jak oczekiwał. Drzewo ściągano z daleka, dobrze, że chociaż kamieni w pobliżu nie brakowało.
O milę na północ od Złotoryi, na skraju zagajnika, za którym rozpościerała się rozległa łąka, cała pokryta jaskrawożółtymi mleczami, kto inny także z wielką niecierpliwością wypatrywał księcia mazowieckiego.
Kilkanaście koni stało pomiędzy drzewami, jeźdźcy zaś leżeli w zaroślach, znużeni długim czekaniem. Tylko jeden człowiek czuwał na skraju łąki, z natężeniem wpatrując się w pobliską drogę.
Miał na sobie zniszczony podróżny strój i gdyby nie miecz przy boku, nikt nie rozpoznałby w młodym mężczyźnie sławnego z dzielności Alberta von Neuburg, brata Zakonu Najświętszej Maryi Panny.
Stał oparty o drzewo, przesuwając palcami lewej ręki paciorki drewnianego różańca i poruszając ustami, odmawiał modlitwy.
Drugi już dzień czekali w zaroślach niczym wilki na zdobycz. Ludzie milczeli, bo nakazał im milczenie pod najsurowszą karą. Bali się spotkania z jakim oddziałem zbrojnym lub kimkolwiek z miejscowych, kto mógłby odkryć ich obecność w okolicy i w ten sposób uniemożliwić przeprowadzenie zasadzki. Na razie jednak los sprzyjał. Nie spotkali nikogo, więc nie spodziewali się, żeby w grodzie wiedziano o ich obecności.
Von Neuburg skończył dziesiątkę różańca, przeżegnał się i przez chwilę zastanawiał się, czy nie powinien zacząć następnej. Ale porzucił tę myśl, bo daleko w perspektywie drogi dostrzegł kurzawę i od razu wiedział, że oczekiwanie dobiegło końca.
Jakiś czas jeszcze patrzył przed siebie, żeby się upewnić. Ku grodowi podążało spiesznie kilku jeźdźców.
Brat Albert oderwał się od drzewa, schował różaniec w zanadrze i zawołał ku swoim:
– Wstawać!
Poznali po głosie, że chwila nadeszła, więc bez ociągania porwali się z trawy, chwytając broń i dosiadając wierzchowców. W pełnej gotowości czekali na rozkazy. Von Neuburg wsiadł na swojego konia i mając przy boku giermka, wyjechał ku skrajowi zagajnika.
– Nie wychylać się bez pozwolenia! – nakazał.
Nadjeżdżający byli już o pięćset kroków. Von Neuburg uważnie lustrował mały oddział. Tylko trzech miało ze sobą kopie i na tych trzeba było uważać, pozostałych kilku da się łatwo pokonać.
Ośmiu jeźdźców. Ten na przedzie, bez zbroi i kopii, to niewątpliwie książę Janusz Mazowiecki. Jeszcze tylko dwieście kroków i dojadą do zagajnika.
Brat Albert odwrócił się i dał ręką znak, żeby jego żołnierze rozdzielili się na dwie grupy, jak było wcześniej umówione. Ci zaś, znudzeni długą bezczynnością, aż się rwali do roboty i już wypełniali rozkazy, nie czekając na słowne wyjaśnienia.
Skinął ręką, by strzelcy, których miał tu kilku, wyszli nieco do przodu. Stanęli w rzędzie z przygotowanymi kuszami i wystrzelili prawie jednocześnie.
Niby grom uderzył w nadjeżdżających. Zakotłowało się na przedzie, oddział zatrzymał się gwałtownie, jakby trafił na niewidzialną ścianę. Ktoś padł z siodła, pod innym zwalił się koń, ktoś gwałtownie ściągnął wodze, a jadący za nim nie zdążył wyhamować i wpadł na poprzednika.
– Żywcem brać! – krzyknął brat Albert.
Wyskoczyli z lasu, otoczyli, rzucili sznurami, a dwaj jeźdźcy z przygotowaną siecią podjechali do księcia niczym podczas jakiejś zabawy. Nie zdążył nawet wyjąć broni, zajęty próbą opanowania konia i zaraz obaj zwalili się na ziemię.
Nie padło ani jedno słowo, a już było po walce. Dwóch jeźdźców nie dawało znaku życia, inni leżeli już z więzami na rękach, a von Neuburg zatrzymał konia tuż przy sieci, w której plątał się stary książę.
Kilka razy omawiali plan ataku, więc wszystko poszło bardzo sprawnie. Odprowadzono pojmanych do zagajnika, gdzie zaniesiono także poległych. Tylko na drodze pozostały głębokie ślady końskich kopyt, które strzelcy zacierali teraz gałęziami.
Księcia Janusza wyplątano z sieci, ale wcześniej, choć wrzący z wściekłości, zorientował się, że pułapka była zastawiona bardzo szczelnie.
– Nie wiecie, ktom jest! – krzyczał, próbując wyrwać się z rąk żołnierzy. – Głową zapłacicie za tę zbrodnię. Nie wiecie, na kogo się poważyliście!
Albert von Neuburg zszedł z konia, zbliżył się i ukłonił.
– Przeciwnie – powiedział po polsku. – Dobrze wiemy, kim jesteście, szlachetny książę.
– Wiedzieliście i podnieśliście na mnie rękę na mojej własnej ziemi?
Był oburzony, niemal wściekły.
– Wy kto? – zapytał. – Bo to chyba z waszego rozkazania dokonano tego bestialskiego napadu?
– Jestem brat Albert von Neuburg.
– Brat? Brat zakonny? Krzyżak?
– Brat Zakonu Najświętszej Maryi Panny. Bo w mocy Zakonu się znaleźliście, szlachetny książę.
– To moja ziemia, nie zakonna – przypomniał Janusz. – A was za ten napad gardłem będą karać. Natychmiast dowie się o tym wielki mistrz i...
– Wybaczcie – von Neuburg nie pozwolił dokończyć. – Będzie lepiej, jeśli od razu wyjaśnimy sobie wszystko. Nie ma potrzeby, byście mnie straszyli wielkim mistrzem, bo to za jego zgodą czekałem tutaj na was.
– Mistrz dał pozwolenie na czyn tak haniebny? To rzecz niesłychana! Choć po zbrodniczym Konradzie nie mogłem spodziewać się niczego innego.
Książę ochłonął już nieco i wiedział, że sprawa przedstawia się poważnie. Stosunki Mazowsza z Krzyżakami nie układały się najlepiej. Pogranicze wciąż stało w ogniu, a książę wspierał zbrojnie działania wojenne króla Jagiełły. I choć wielki mistrz co i raz zapewniał księcia o swojej przyjaźni, nic nie robił, żeby ukrócić zbrojne napady na mazowiecką ziemię.
– Czego chcecie wy i wasz mistrz? – zapytał.
– Dowiecie się – von Neuburg niespiesznie rozglądał się po swoich, którzy dokładnie powiązali już pojmanych i rzucili ich jednego obok drugiego na trawę.
– Okupu?
– Dowiecie się – powtórzył.
Potem zapewnił o swoim poważaniu i o tym, że tak dostojny jeniec będzie traktowany z należytym szacunkiem.
Książę Janusz splunął z pogardą.
– Dobij mnie, zbrodniarzu! – wycedził przez zęby. – Dobij mnie, tylko wcześniej nie zapomnij związać, ty tchórzu!
Von Neuburg pokręcił głową.
– Nie każę was wiązać, szlachetny panie. Nie ośmieliłbym się tego uczynić. Ale chyba widzicie, że jesteście w naszej mocy i na nic nie zda się jakikolwiek opór. Obiecajcie tedy, że na jakiś czas pogodzicie się z dolą jeńca, a zapewniam, niczego wam nie zabraknie.
Książę splunął powtórnie.
– Nigdy w życiu! – rzucił z mocą. – Nie daj Bóg, żebym obiecał ci cokolwiek poza śmiercią w męczarniach. Nie może taka sprawa pozostać bez zemsty, tak ludzkiej, jak i boskiej.
Brat Albert zacisnął usta.
– Próbowałem po dobroci – powiedział groźnie. – Teraz uprzedzam, byście zachowywali się jak na rycerza przystało. Przybyliśmy tutaj z zadaniem, które wypełniliśmy w połowie. I przysięgam wam, że drugą połowę też wypełnimy. A druga połowa to dostawić was w bezpieczne miejsce. Szlachetny wielki mistrz rozstrzygnie o waszym losie. Przysięgałem, że was dostarczę, żywego albo tylko waszego trupa. Mnie wszystko jedno, bo tak czy inaczej jesteście wrogiem Zakonu, a już najmniej człowiekiem nieżyczliwym, choć tyle was spotkało od nas dobroci i dowodów przyjaźni.
Było coś w głosie brata zakonnego, co kazało księciu zastanowić się nad dalszym postępowaniem. Von Neuburg robił wrażenie człowieka zdecydowanego na wszystko, gotowego do każdej podłości.
– Cóż dalej? – zapytał książę. – A moi ludzie?
– Ich także weźmiemy z sobą, choć nie o nich nam chodzi. Gdyby nie to, że mogliby wezwać pomoc, już teraz puścilibyśmy wszystkich wolno. Musimy ich jednak ciągnąć ze sobą, ale może zwolnimy gdzie po drodze. Wy jesteście naszym celem.
Książę usiadł, rękami podpierając siwą głowę.
– Jesteście młody, bracie von Neuburg – powiedział po chwili. – Nie wiecie, jak bywało dawniej i jak powinno być między rycerskimi ludźmi. Ale się dowiecie. Tymczasem nie straszcie mnie, bo nie tacy próbowali już na mnie przeprowadzić swoją wolę.
Brat Albert stanął naprzeciw księcia.
– Wiem, co o mnie myślicie i macie rację, że jestem nikim wobec potęgi Zakonu. Ale wyznaczono mi zadanie, a ja poprzysiągłem, że je wypełnię. I po raz wtóry przysięgam przed wami, że owo polecenie wypełnię dokładnie i do końca, nie bacząc na żadne przeszkody ani trudności. Słyszycie, panie? Na nic nie zważając. Jeśli mnie zmusicie, powiozę was jak tobół, za nic mając waszą książęcą godność. Tedy po rycersku proponuję, byście dali słowo, że nie będziecie próbowali uciekać i zastosujecie się do moich poleceń. Wtedy dam wam konia i nie każę wiązać. W przeciwnym wypadku...
Książę Janusz splunął z pogardą.
– Niedoczekanie, żebym dał słowo zbrodniarzowi.
Neuburg uśmiechnął się wąskimi wargami.
– Tedy odmawiacie?
– Prędzej ten las zamieni się w jezioro! Nie tylko odmawiam, ale dobrze zapamiętam, że mi to proponowałeś, człowieku. W stosownym czasie wezwę cię, żebyś z tego zdał rachunek.
Neuburg machnął ręką zniecierpliwiony.
– Dość! – przerwał, zapominając o należnym szacunku.
Odwrócił się do swoich i gestami wydał im rozkazy. Skoczyli gromadą na księcia, skrępowali ręce i nogi, w usta włożyli knebel. Brat Albert pochylił się nad tłumokiem, którym był teraz Janusz Mazowiecki, i powiedział z pogardą:
– Bóg decyduje o ludzkich losach, książę. A że go nie ma w tym pogańskim kraju, decyzje należą do mnie.
Brata Alberta von Neuburg czekała wielka nagroda. W Ragnecie stanął przed wielkim mistrzem i osobiście złożył mu sprawozdanie.
– Pochwyciłem księcia Janusza i jako jeńca przywiodłem do naszego zamku, gdzie kazałem dobrze pilnować. Zapowiedziałem, zgodnie z waszą wolą, że nie zostanie uwolniony wcześniej, nim zgodzi się na wasze warunki, szlachetny mistrzu.
Konrad Wallenrod uśmiechnął się zadowolony. Oto został upokorzony pyszny pan, urągający Zakonowi na każdym kroku. Janusz Mazowiecki jawnie okazywał przyjaźń polskiemu królowi i nie tylko posyłał mu trzystu kopijników na wyprawy, ale i sam w nich uczestniczył. A teraz znalazł się w mocy Zakonu. Trzeba tylko odpowiednio wykorzystać tę sytuację.
Rozradowany mistrz uściskał pana von Neuburg i nazwał go bohaterem. Brat Albert był szczęśliwy.
– Czy nie doznał jakowejś szkody albo znieważenia? – zapytał zaraz potem z niepokojem Wallenrod. – Nie godzi się, żeby był traktowany jak byle jaki jeniec. Trzeba więc zadbać, aby miał wszelkie wygody.
– Jest pyszny i pewny siebie – zauważył brat Albert. – Za nic ma Zakon i nie zamierza wyrzec się przyjaźni z owym dzikim Litwinem, który mieni się polskim królem.
– Zrobisz, jak rozkazałem – zmarszczył brwi Wallenrod. – Każesz go umieścić w ogrzanej izbie, dasz człowieka do posługi i zadbasz, żeby mu na niczym nie zbywało. Straży zaś zapowiesz surowo, żeby odnosiła się do jeńca z szacunkiem.
– Jak każecie, szlachetny mistrzu.
– Gdzie jest?
– W Angerburgu. Towarzyszących mu ludzi, kiedy byłem już pewny, że nie ucieknie, kazałem wypuścić. Oni rozniosą wieść, kogo pojmaliśmy.
– Dobrze – Wallenrod machnął dłonią, nie wiadomo czemu nagle rozdrażniony. – Niech skruszeje trochę, zanim się z nim rozmówię. Ty tymczasem zadbaj, żeby rozkazy wprowadzono w życie.
– Będzie, jak sobie życzycie, mistrzu – skłonił się von Neuburg. – Trzeba tylko uzbroić się w cierpliwość. Rychło możemy się spodziewać żądań od książąt, królów i samego papieża, domagających się uwolnienia jeńca. Jeśli nasz plan ma się udać, musimy być nieczuli na te prośby.
– Nie ma obawy, bracie Albercie – mistrz aż zatarł ręce z zadowolenia. – Cierpliwość jest trudną cnotą, ale bardzo skuteczną. Na razie będziemy wszystkiemu zaprzeczać. Przynajmniej póki książę nie podpisze dokumentów i nie złoży nam przysięgi na wierność.
Król Władysław Jagiełło stał u stóp Wzgórza Wawelskiego i z zadartą głową oglądał wyniki trudu mistrzów murarskich, pracujących nad przebudową zamku.
Niepokoje ostatnich lat wyciszały się, ale nigdy dość bezpieczeństwa, więc król wydał rozkaz podwyższenia murów obronnych, rozbudowy oraz wzmocnienia baszt i wież. Kazał także przebudować sam zamek, bo dotychczasowe pomieszczenia wydawały się za ciasne i za skromne na potrzeby rozrastającego się dworu, goszczącego stale mnóstwo ludzi z rozmaitych krajów, książąt, posłów, dostojnych uczonych, artystów. Dwór tętnił życiem, ledwo na noc uspokajał się nieco gwar, rwetes i ruch.
Jagiełło tęsknie poglądał ku Litwie, a i tam zdawało się, że najtrudniejszy okres minął i nadszedł czas pokoju, trzeba więc było zająć się sprawami królestwa. I trzeba było coś zrobić ze skarbami, jakie przed kilku laty przywiózł do Krakowa. Owe legendarne skarby to był warunek, jeden z warunków, uzyskania korony. Król był dojrzały w latach i mądry. Zamiast roztrwonić wszystko na rozrywki, przebudowywał zamek. Dla siebie, dla pani Jadwigi, dla swoich synów, których miał nadzieję jeszcze się doczekać.
Za przykładem króla poszli i inni. Dostojnicy kościelni, biskupi, kanonicy, panowie królestwa kazali na wzgórzu wyburzać stare drewniane i niewygodne domy, a budować nowe, z kamienia i cegły, przestronniejsze, wyższe, wygodne. Wzgórze stało się jednym wielkim placem budowy.
Od strony zamku nadchodził kanclerz Zaklika. Spieszył się, podbiegał, najwyraźniej miał coś ważnego do przekazania. Dojrzał króla w tłumie dworzan i skierował się wprost do niego, z daleka ukłonem prosząc o natychmiastowe posłuchanie. Jagiełło zostawił swoje otoczenie i skinął na kanclerza, aby się zbliżył.
– Mój Zaklika – powiedział, marszcząc brwi. – Po twojej minie widzę, że mnie nie uradujesz. Nie jestem zadowolony, że stale przynosisz mi liche wieści.
Kanclerz skrzywił się z powodu przygany. Jemu też było przykro, że wciąż musi przedstawiać królowi niepomyślne wiadomości.
– Zechciejcie wybaczyć, najjaśniejszy panie – sapał z wysiłku po zejściu z góry. – Zechciejcie wybaczyć, ale to pilne. Przybyli posłowie króla węgierskiego...
Jagiełło machnął ręką.
– Nie dziś – powiedział stanowczo. – Wkrótce ruszam w objazd kraju, więc może w drodze znajdę dla nich nieco czasu.
– Ale Turcy, miłościwy panie! – wołał Zaklika przejęty. – Turcy! Pokonali Bułgarów, a teraz zagrozili Węgrom. Wasz dostojny szwagier, król węgierski Zygmunt, przysłał poselstwo i...
Jagiełło niecierpliwie wzruszył ramionami.
– Chwilowo mam swoje zajęcia – odpowiedział. – Dotyczą mojego królestwa i Litwy. Jeśli znajdę wolną chwilę, posłucham, jak sobie radzą Węgrzy. Czy nie planowałeś udać się ze mną do Wielkopolski? Bardzo dobrze. Pogadamy po drodze. Także i o Węgrach.
Kanclerz uległ.
– Skoro tak sobie życzycie, miłościwy panie. Ale jest coś jeszcze...
Jagiełło westchnął ciężko.
– Mój Zaklika – powiedział z naganą. – Panowie zapewniali mnie, że jeśli uczynię cię kanclerzem, będę miał wiele spraw ułatwionych. A tymczasem nie ma dnia, żebyś nie przychodził do mnie z czymś, co sam powinieneś załatwić.
– Robię, co mogę, najjaśniejszy panie. Ale przecież gdy chodzi o księcia Janusza Mazowieckiego...
Ton króla zmienił się natychmiast.
– Co z nim?
– Pojmany przez Krzyżaków.
– Co takiego?!
– Jak słyszeliście, miłościwy panie. Właśnie przybył goniec i dlatego ośmieliłem się przerwać wasze zajęcia.
Wiadomość była tak nieoczekiwana, że król Jagiełło natychmiast zmienił swoje plany.
– Wracajmy na zamek – polecił. – A ty, Zaklika, nie trać czasu i opowiadaj, co o tym wiadomo.
– Przyjechał Rudolf z Landsbergu, dowódca załogi zamku w Złotoryi. Księcia Janusza pojmano w drodze do grodu. Wedle świadków tego haniebnego wydarzenia książę jest żywy, choć pobito ludzi, co stanęli w jego obronie. Pan Rudolf twierdzi, że nie była to samowola, ale raczej rozkaz kogoś wysoko postawionego w Zakonie, może nawet samego mistrza. Wyraźnie był rozkaz, żeby księcia brać żywcem.
– Chwała Bogu, że nie posunęli się do gorszej zbrodni – westchnął Jagiełło, gestem wzywając pachołka, by przyprowadził królewskiego konia, żeby monarcha nie musiał osobiście wdrapywać się stromą drogą na Wawel.
– A syn księcia? – zapytał.
– Jeszcze nic nie wie. Kazałem go wezwać, ale chciałem byście sami rozstrzygnęli, czy i co mu powiedzieć.
– Dobrze – pochwalił król.
Konno piął się na Wawel, mając u boku jedynie kanclerza i tylko z nim ruszył do komnaty, gdzie zamierzał przyjąć posłańca z Mazowsza. W wielkiej pustej sali pracowali jeszcze stolarze, których teraz kanclerz wyprawił za drzwi. Monarcha przysiadł właśnie na ławie, kiedy przez straże przedarł się ku niemu jedenastoletni chłopak, jasnowłosy, przejęty i przestraszony.
– Czy to prawda, najjaśniejszy panie? – wołał od progu. – Czy to prawda, że mojego ojca schwytano w niewolę i nawet nie wiadomo, czy żyje?
Król Jagiełło z naganą spojrzał na kanclerza.
– Nikt jeszcze nie wie... – przedrzeźniał. – Nikomu nie mówiłem...
– Nie mówiłem, miłościwy panie – zaklinał się kanclerz. – To ten posłaniec musiał wszystko wypaplać.
– Pewnie, pewnie – król był mocno niezadowolony. – Tak czy inaczej, chyba będziemy musieli poważnie porozmawiać, mój Zaklika.
Po czym zwrócił się do chłopaka, który przyklęknął przed ławą.
– Siadaj, chłopcze – polecił, klepaniem wskazując miejsce obok siebie. – Siadaj, słuchaj i ucz się. A nie płacz czasem, choćby nie wiem, co się zdarzyło. Łzy nie przystoją władcy, jak i nie powinien on objawiać wszystkim swoich uczuć i myśli.
Chłopak otarł twarz wierzchem dłoni.
– No, znacznie lepiej – uśmiechnął się Jagiełło. – Poproś posłańca, panie Zaklika.
Rudolf z Landsbergu wszedł tylko nieco otrzepany z kurzu drogi, z wyraźnymi smugami brudu na czerstwej twarzy, nisko kłaniając się przed majestatem.
– Wybaczcie, najjaśniejszy panie, że przynoszę niedobre wieści.
– Do rzeczy – przykazał król.
– Krzyżacy pojmali mojego pana, księcia mazowieckiego Janusza i uwieźli go w nieznanym kierunku.
– Czy to pewne?
– Niestety, to najpewniejsze, najjaśniejszy panie. Pozwólcie, żebym przedstawił wszelkie okoliczności tego nieszczęścia.
– Przedstawcie – skinął monarcha. – Zważajcie tylko, że siedzi tu obok mnie jego jedyny syn.
Książę Janusz, syn księcia Janusza, przygryzł wargi i zacisnął pięści, gestem głowy odpowiadając na ukłon rycerza.
– Wszystko w porządku, miłościwy wuju – zapewnił z godnością dorosłego. -Wysłuchamy wszystkiego w spokoju.
Chwilę później jednak, kiedy poznano już szczegóły porwania, a posłańca odprawiono, żeby odpoczął, Janusz młodszy rozpłakał się otwarcie.
– Ja proszę, Wasza Królewska Mość! Błagam was o pomoc dla mojego ojca!
Jagiełło łagodnie pogłaskał chłopca po głowie.
– Zrobimy wszystko, co do nas należy – zapewnił. – Natychmiast wyślemy listy z żądaniami do wielkiego mistrza Wallenroda i natychmiast powiadomimy wszystkich naszych krewnych, przyjaciół i wasali, żeby wystąpili z podobnymi listami w swoim imieniu. Uczynię też kilka innych potrzebnych działań, o których teraz nie mogę ci powiedzieć.
– Co to znaczy, Wasza Królewska Mość? Czy to pomoże mojemu ojcu?
– Nie wiemy, co może pomóc, ale musimy spróbować wszystkiego.
A potem, choć byli sami w komnacie, przyciszył głos i zapytał:
– Czy potrafisz dochować tajemnicy, chłopcze?
– Tak, miłościwy wuju. Jeśli zechcecie mi coś powierzyć, będę milczał jak grób.
– Rządzenie księstwem czy królestwem jest trudną sztuką. Trzeba się jej długo uczyć. Wszyscy mówią, że jesteś pojętny, a i sam to zauważyłem. Teraz przyszedł na ciebie czas próby i musisz wyjść z niej zwycięsko. Właśnie jak dorosły, odpowiedzialny rycerz i człowiek. Patrz więc i ucz się.
– Tak, miłościwy wuju.
– W rządzeniu trzeba czasem sięgnąć do sposobów tajnych, skrytych, znanych mało komu. Służą do tego ludzie, których nazywamy szpiegami. Bardzo dobrych szpiegów mają Krzyżacy, choć powiada się, że nie ma lepszych od tych, jakimi dysponuje turecki sułtan. Ale i ja mam swoich ludzi, którzy donoszą mi o tym, co dzieje się na ziemiach zakonnych. To od nich dowiemy się więcej o losie twojego ojca. I przysięgam ci, chłopcze, że nakażę im, aby w sprawie twojego rodzica mieli jak największe staranie.
Janusz rozpłakał się znowu.
– A jeśli będzie za późno? – zapytał z niepokojem. – Jeśli mojego ojca zgładzono w tajemnicy albo otruto jak księcia Henryka?
Król pokręcił głową.
– Nie, mój mały – rzekł z przekonaniem. – Tak się na pewno nie stało. Nie można wykluczyć zbrodniczych zamiarów krzyżackich, ale nie sądzę, żeby miały się już teraz spełnić.
– Ale skąd to wiecie, najjaśniejszy panie? Niczego takiego nie powiedział ów rycerz Rudolf, posłaniec ze Złotoryi. Czy przybył także jaki inny goniec?
– Nie, chłopcze. To coś, co podpowiada mi mój rozum. Myślę, że gdyby napastnicy chcieli zgładzić księcia, zrobiliby to już na miejscu zasadzki. A wtedy ja i być może inni jego krewni powiedlibyśmy wielką wyprawę przeciw Zakonowi. Bo choć państwo krzyżackie jest duże i silne, nie dałoby pewnie rady wszystkim naraz. I oni dobrze o tym wiedzą. Nie pokonali Litwy, nie pokonaliby wojsk moich, mazowieckich, litewskich, ruskich i innych. Więc jestem spokojny o życie twojego ojca. Natomiast owi zbóje, co go napadli na drodze, nie zrobili tego dla zabawy ani dla małego zarobku. Prawdopodobnie liczą na coś więcej. Może chcą, aby zrzekł się księstwa.
– Mój ojciec nigdy tego nie zrobi! – żarliwie zapewnił Janusz.
– Też tak myślę. Książę jest w trudnej sytuacji, ale i jednocześnie w łatwej. Nie może oddać władzy, bo przecież jesteś ty jeszcze i gdyby Mazowsze chcieli zająć Krzyżacy, udzieliłbym ci pomocy. Twój ojciec nie może też wyrzec się przyjaźni ze mną i przejść na sojusz z Krzyżakami, dokładnie z tego samego powodu. Ten powód to ty.
– Z mojego powodu? – zdziwił się Janusz. – Co to znaczy?
– Bo jesteś moim umiłowanym gościem – uśmiechnął się Jagiełło. – I moim zakładnikiem, mój chłopcze.
– Zakładnikiem?
– A jakże. Przynajmniej tak to wygląda z krzyżackiej strony. Zatem nie obawiajmy się o życie twojego ojca, a pomyślmy, jak mu można dopomóc.
Zaraz po rozmowie z młodym księciem mazowieckim Jagiełło polecił wezwać kilku panów na pilną naradę i trwała ona aż do końca tego dnia.
Król był bardzo zmartwiony. Odżyły podejrzenia, głośne przed kilkoma miesiącami. Ledwo pół roku wcześniej zginął otruty książę Henryk, przyrodni brat księcia Janusza. Snuto domysły, że mogła to zrobić jego świeżo poślubiona małżonka, litewska księżniczka Anna Ryngałła, ale powszechnie o zbrodnię oskarżano Krzyżaków. Henryk był bowiem zwolennikiem polskiego króla i to on wywiódł w pole dostoj-ników krzyżackich. Sprytnie przedarł się w czas wojenny przez ich ziemie i doprowadził do pogodzenia się księcia litewskiego Witolda z królem polskim, co zaowocowało porozumieniem wymierzonym przeciw Zakonowi. Czy zatem nie mieli oni powodów, żeby usunąć księcia Henryka? A jeśli posunęli się do zbrodni w tym przypadku, czy nie są zdolni pójść dalej i próbować usunąć kolejnego księcia mazowieckiego?
Całe szczęście, że jedyny syn Janusza przebywał pod królewską opieką na Wawelu.
– Krzyżacy rozpuszczają wieści, że pojmą każdego z przyjaciół króla polskiego i litewskiego księcia Witolda – przedstawiał królewskiej radzie wieści kanclerz Zaklika. – Ogłaszają, że ich nie wypuszczą, aż dostojni jeńcy nie poprzysięgną sojuszu z Zakonem. Trzeba nam zatem rady, jak postąpić w tej sytuacji.
Król Jagiełło milczał, gdy bliscy mu panowie żywo zastanawiali się, jak należy skutecznie działać i co mają podpowiedzieć władcy.
Jedni radzili układy, pisma i obietnice wysokiego okupu, inni zaś proponowali zbrojnie najechać ziemie zakonne i w ten sposób zmusić Krzyżaków do wydania księcia Janusza.
– Trzeba szybko pisać listy – podpowiadał wojewoda Spytek z Melsztyna. – Do wszystkich. Do krzyżackiego mistrza i kapituły, do królów i książąt, i prosić ich o wstawiennictwo. Ten gwałt musi się odbić echem w całym chrześcijańskim świecie. Panowie zakonni nie ważą się na zbrodnię na oczach wszystkich. A my zyskamy na czasie.
Teraz dopiero przemówił król Jagiełło.
– Od tego właśnie zaczniemy. I poproszę najjaśniejszą panią, żeby napisała stosowny list do Ojca Świętego.
Dał znak, że naradę uważa za zakończoną i panowie odchodzili, kłaniając się nisko. Pozostał tylko kanclerz, siedzący u królewskiego boku z zasępioną twarzą.
– Mój Zaklika – westchnął król. – Trzeba, żebyś dokładnie pouczył swoich szpiegów. Musimy wiedzieć, jaki jest los księcia. Gdzie go trzymają, kto go pilnuje i tak dalej. Sam wiesz najlepiej.
– Oczywiście, miłościwy panie – podniósł się kanclerz. – Zdobycie tych informacji będzie wymagało czasu i wysiłku, więc pozwólcie, że i ja odejdę.
– Czy po drodze możesz uprzedzić najjaśniejszą panią, że pragnę z nią mówić bez zwłoki?
– Tak, miłościwy panie. Sądzę, że o tej porze znajdziemy ją w skryptorium.
W skryptorium było zimno, chłód ciągnął od nowo wybudowanych murów, a nie istniało tu żadne ogrzewanie. Od czasu do czasu któryś z kopistów wstawał ze stołka, robił po izbie kilka kroków, rozgrzewając ramiona, albo tarł zgrabiałe palce.
W pomieszczeniu były dwa wąskie i wysokie okna. Po obu stronach pierwszego stały po dwa drewniane pulpity, przy których pracowali kopiści zwani katedralisami. Przy drugim oknie znajdowały się dwa inne, nieco większe pulpity. Jeden zajmował mistrz Piotr, młody jeszcze, ale zdolny iluminator, malujący piękne obrazy w księgach i cieszący się szczególnymi względami królowej. Drugi zajmowała sama pani Jadwiga, która z ciekawością oglądała niedawno wykonaną pracę i szeptem wymieniała uwagi z siedzącą obok niewiastą.
– Miałeś rację, mistrzu – powiedziała teraz, podnosząc głowę znad księgi. – Warto było poczekać na zakończenie dzieła. Wykonałeś wspaniałą robotę.
Iluminator z zadowoleniem zatarł ręce, których końce palców pobrudzone były jeszcze farbami. Właśnie rano skończył ilustrowanie księgi i wreszcie mógł powiadomić królową, która od tygodni oczekiwała na zakończenie pracy.
W przykatedralnym skryptorium szykowano księgi dla nowych kościołów na Litwie, która świeżo ochrzczona – wykazywała w tej dziedzinie ogromne potrzeby, więc pisarze mieli wiele roboty i pracowali od świtu aż do zmierzchu.
Pani Jadwiga szczególną uwagę przykładała do księgi, mającej zawierać Pismo Święte. Przeznaczyła ją dla nowej katedry w Wilnie, musiała zatem być nie tylko pożyteczna, ale i piękna. Królowa życzyła sobie, żeby w księdze, poza ozdobnikami, znalazło się wiele pouczających obrazów.
Po licznych rozmowach i ustaleniach, katedralisi mogli przystąpić do dzieła, a kierujący nimi Świętosław pobrał z kasy królowej dziesięć grzywien zaliczki na niezbędne materiały, przybory i przyrządy.
Po namyśle mistrz Świętosław wybrał dość drogi pergamin sprowadzony z Włoch, starannie oglądając go ze wszystkich stron i pod światło. Potem obliczył wielkość planowanej księgi i wedle tej miary przyciął płaty pergaminu na arkusze.
Kopista Iwo pracowicie oznaczył kolejne kartki i cieniutkim ołowianym rysikiem wyznaczył na nich linie, poziome i pionowe. Dopiero wtedy mógł zabrać się do pracy kopista Jan. Ten pięknym, ozdobnym pismem zapełniał pergaminowe karty, w dwóch kolumnach, po łacinie i po polsku. W niektórych miejscach tekstu, czasem u góry lub u dołu strony, a czasem z boku, zostawiał wolne miejsca – na inicjały, ozdobniki, tabele i rysunki.
Potem przyszedł czas na mistrza Piotra. Iluminator uzupełniał księgę obrazami, po kolei, karta po karcie. Malował inicjały zaczynające rozdziały lub części dzieła, kreślił ramki, które potem wypełniał rysunkami liści, listków, gałązek. Malował też całe sceny, przedstawiające porządek świata, tego który widział wokoło i tego, który był dla człowieka niewidzialny, bo stanowił mieszkanie samego Boga.
W ciągu trwającej kilka miesięcy pracy mistrz Świętosław musiał się wprost oganiać przed ciekawskimi i podglądaczami, prałatami i kanonikami z katedry, przed dostojnymi panami królestwa, a najbardziej przed kopistami i notariuszami pracującymi dla miasta Krakowa, którzy używali wszelkich wybiegów, żeby choć trochę podejrzeć sposób i metody pracy. Świętosław bacznie strzegł tajemnic skryptorium, nikomu nie mówiąc więcej, niż było to niezbędne, a już zupełnie nikogo nie dopuszczał do iluminatora.
Inni katedralisi pracowali nad przepisywaniem kolejnych ksiąg, a mistrz Piotr swojego zadania pozornie jeszcze nie zaczął. Chodził, mruczał, zastanawiał się, obliczał. Aż wreszcie siadł do pracy, a wtedy nie sposób już go było od niej oderwać.
Przygotowywał farby, rozrabiał je, mieszał i doprawiał, a potem nanosił pędzelkiem, piórem, patyczkami. Lubił kolory wyraziste, czerwień, błękit, zieleń i złoto, do tych ostatnich używając prawdziwego kruszcu, bo księga miała być doskonale piękna.
Stosował przy tym najdziwaczniejsze wykręty, żeby nikomu nie zdradzić treści planowanych malunków i nie chciał ich pokazać nawet królowej. Tak bronił przed czyimkolwiek okiem niewykończonych jeszcze obrazów, że naraził się pani Jadwidze i ostatni tydzień katedralisi musieli obywać się bez przysługującego im piwa.
Kiedy jednak królowa ujrzała dzieło w całej okazałości, aż dech jej zaparło z wrażenia, pochwaliła mistrza Piotra i natychmiast odwołała zakaz codziennego podawania napoju.
– Zobacz, zobacz! – wołała teraz z podziwem do towarzyszącej jej niewiasty. – Zobacz tylko, jak postarał się mistrz Piotr!
Hedwiga, żona Mikołaja z Lipowej, pochylała głowę zadziwiona, bo i ona nie mogła znaleźć słów zachwytu nad mistrzostwem iluminatora.
Zgodnie z życzeniem monarchini w księdze znalazło się wiele obrazów przedstawiających osoby i całe sceny ze Starego i Nowego Testamentu.
Oto Trzej Królowie oddają pokłon Dzieciątku z Nazaretu. W bogatych szatach, koronach na głowach, a jeden jest czarny jak noc.
Oto Abraham składać będzie ofiarę ze swego syna Izaaka. Widać, jak sznury krępują dziecko, jak błyszczy wzniesiony nóż proroka, a z chmur wychyla się w rozkazującym geście Boża Ręka, która w ostatniej chwili powstrzyma morderczy cios.
Oto gęsta i bujna zieleń Raju, gdzie w idealnej harmonii i pokoju leżą obok siebie grzywiasty lew z groźnie wyszczerzonymi kłami i mały bezbronny baranek.
Oto czerń piekielnej otchłani i czerwień piekielnego ognia, a okropne rogate diabły widłami wpychają grzeszników do kotła, gdzie kipi czarna smoła.
Oto cyprysowa sala w pałacu króla Salomona, zdobiona herbami. Biały orzeł na czerwonej tarczy to herb polskiego królestwa, jeździec zaś w pędzie ze wzniesionym mieczem to herb Litwy. Salomon, rozsądzający właśnie jakiś trudny spór, ma rysy króla Jagiełły, a siedząca obok pani ze złotymi włosami, to królowa Jadwiga.
Oto stołeczny Kraków. Oto królewski Wawel z jego katedrą i zamkiem.
Oto błękit nieba nad zielonym gajem i łąką. Po łące chodzą owce i pasterz w burej opończy. Pasterz ma w ręku kij, a twarz samego mistrza Piotra...
Królowa zagłębiła się w łaciński tekst, wodząc palcem po kolejnych linijkach. Odczytywała je cicho, a czasem pomagała jej w czytaniu Hedwiga, żona Mikołaja.
Nie zauważyły, gdy do skryptorium wszedł król. Stanął obok, z uszanowania nie chcąc przerywać tak zbożnej czynności. Sam czytać nie umiał, ale cenił bardzo tę sztukę i z osobistej szkatuły finansował księgi liturgiczne dla nowych kościołów.
Pani Jadwiga zobaczyła małżonka, oderwała się od czytania, wstała zza pulpitu i lekko skłoniła głowę. Na jej twarzy nadal widniał piękny, rozmarzony uśmiech, jaki wywołała w niej lektura.
– Najjaśniejszy panie?
– Wybaczcie, szlachetna pani, że przerywam czynność tak piękną – powiedział Jagiełło, oddając ukłon.
– Przeglądam właśnie Pismo Święte, jakie dla naszej wileńskiej katedry przygotowano – wyjaśniła. – Zechciejcie zerknąć, miłościwy panie, i sami ocenić, jak wielkich mistrzów macie na swoim dworze.
Król pochylił się nad obrazkami w księdze i z uznaniem pokiwał głową.
– Piękna rzecz – przytaknął. – Naprawdę piękna rzecz. Rozumiem, że księga już skończona. Kiedy zostanie oprawiona? Bo jeśli niedługo, to będzie chyba można posłać ją do Wilna wcześniej, niż planowaliście. Właśnie szykuję poselstwo na Litwę.
Jadwiga zmarszczyła brwi. Król był skryty, małomówny, ale widać było, że trapi go jakaś poważna sprawa.
– Zdarzyło się coś, o czym winniście wiedzieć – rzekł, znacząco patrząc na Hedwigę.
Ta zamierzała się usunąć, ale królowa dała jej gestem znak, żeby została na miejscu.
– Nie mam tajemnic przed Hedwigą – wyjaśniła. – Jest mi bliską przyjaciółką.
Król uśmiechnął się do pani z Lipowej.
– Tedy mi przykro, że muszę zasmucić was obie – powiedział. – Ale zaszło coś ważnego. Przyszedłem prosić o pomoc, najjaśniejsza pani.
Po rozmowie z królem pani Jadwiga była bardzo wzburzona.
– Aż trudno uwierzyć w czyn tak haniebny – mówiła do Hedwigi, kiedy znalazły się w komnatach królowej. – Trudno uwierzyć, żeby to panowie zakonni ośmielili się podnieść rękę na księcia mazowieckiego, jak twierdzi mój małżonek. Przecież dopiero zapewniali o swoim dla mnie szacunku.
Hedwiga nie miała takich wątpliwości.
– Żądza władzy często prowadzi do niegodziwości – zauważyła. – Nie każdy jest taki dobry i sprawiedliwy jak wy, miłościwa pani. A Krzyżacy dobrze wiedzą, że mają w was obrońcę. Trzeba jednak napisać listy, do wielkiego mistrza i do Ojca Świętego. Ktokolwiek porwał księcia, może przelęknie się ich gniewu.
Przygotowała już papier i przybory do pisania.
– Nie trzeba wołać sekretarza, miłościwa pani. Sama napiszę, co każecie.
Pani Jadwiga uśmiechnęła się.
– Zawsze jesteś przy mnie, kiedy nadchodzą złe czasy – westchnęła. – Bardzo mi ciebie brakuje, Hedwigo.
– Och, najjaśniejsza pani – zawstydziła się Hedwiga. – Macie przecież wokoło siebie tak wiele znakomitych panien, dam i niewiast, że naprawdę...
– Wiele – zgodziła się monarchini. – Ale ciebie nie mam. Wiesz, często wspominam tamte czasy, gdy obie byłyśmy nieomal dziećmi i gdy wydawało się, że wszystko jest dopiero przed nami...
Potem opanowała się, uśmiechnęła łagodnie, uśmiechem pełnym serdeczności i smutku, tak dobrze znanym Hedwidze.
– Niczego nie żałuję – powiedziała. – Czyż nie obiecałam sobie dawno temu, że niczego nie będę żałować?
Hedwiga, żona Mikołaja, już od kilku tygodni przebywała na Wawelu, a wciąż miała wrażenie, że się dopiero rozstały, że nie upłynęły lata od czasu, kiedy była dworką młodziutkiej królowej. Pani Jadwiga jak kiedyś, gdy przed obiema dopiero otwierało się życie, zwierzała się jej z najtajniejszych myśli i uczuć.
Kiedy się spotkały po okresie niewidzenia, królowa długo trzymała Hedwigę w ramionach. Pani z Lipowej nawet nie zdążyła się ukłonić, gdy monarchini chwyciła ją w objęcia i bardzo długo nie chciała wypuścić. A potem całymi dniami rozmawiały tylko we dwie, bo musiały sobie opowiedzieć szczegółowo tych siedem lat swojego życia.
Teraz Hedwiga pomyślała o młodym, pięknym księciu Wilhelmie, który o włos ledwie nie został mężem pani Jadwigi, i westchnęła cicho.
– Dokonałam wyboru – przypomniała spokojnie królowa. – Dokonałam go i do nikogo nie mam żalu. Nie można mieć żalu o los, jakim obdarzył nas Stwórca. Trzeba przyjmować go takim, jaki jest.
– Zatem napiszmy te listy – przypomniała Hedwiga.
– Napiszmy – uśmiechnęła się królowa. – Jeśli szybko napiszemy, zostanie nam jeszcze dziś nieco czasu, żeby popracować przy owym ornacie, co go obiecałam ojcom z Jasnej Góry. Kiedy zaś będzie gotowy, pojedziemy do Najświętszej Panny prosić o potomstwo dla mnie. Skoro była łaskawa dla ciebie, może i mnie nie odmówi...
Hedwiga szła ulicami Krakowa i nadziwić się nie mogła, że z tymi ulicami i tymi budynkami związanych jest tak wiele jej wspomnień. Tutaj chodziła po cudowne lekarstwo, które miało sprowadzić na Mikołaja miłość do niej. Tutaj wybiegała na rozkaz królowej Jadwigi, gdy ta umawiała się na spotkanie z austriackim księciem Wilhelmem. Zdawało się jej, że to wszystko, co zdarzyło się już prawie dziesięć lat temu, nie jej dotyczyło, ale spotkało kogoś zupełnie innego i wszystko to, co wie i pamięta, słyszała tylko z opowiadań. Była wtedy ledwie dziewczątkiem, zakochanym nieszczęśliwie w synu pana Jeno i nic nie wskazywało, że on, piękny i wspaniały, kiedykolwiek zwróci na nią uwagę.
Była biedną, choć zaufaną dworką królowej. Uważała siebie za brzydką, nieciekawą i niepociągającą dla mężczyzn, choć zdarzało się, że niektórzy nie mogli oderwać od niej oczu. Czy to nie Jan z Tymbarku chodził za nią jak cień? Czy to nie jemu obiecała oddać swoją rękę i omal nie wyszła za niego, w ostatniej, zupełnie ostatniej chwili, uciekając sprzed ołtarza? Mikołaj. Zawsze był Mikołaj, któremu została poślubiona jako dziecko, a którego później oddaliła, przeprowadzając unieważnienie małżeństwa tylko po to, żeby wkrótce stanąć jednak przed ołtarzem i właśnie Mikołajowi ślubować do końca życia.
Teraz szła do klasztoru klarysek, położonego niedaleko wawelskiego wzgórza, gdzie ksienią była jej macocha, Agnieszka.
Agnieszka z Dębowca, dziś matka Sabina, miała zbawienny wpływ na nią i na jej życie. To ona przekonywała Hedwigę, że jest pełną uroku dziewczyną, pomagała zastawić sidła na Mikołaja, który poważnie przemyśliwał o klasztornym życiu.
Macocha, surowa kobieta, obca początkowo, a potem serdeczna dla swojego męża i pasierbicy, która pomogła Hedwidze odnaleźć się w życiu, uwierzyć i doprowadzić do tego, co od dziecka było jej marzeniem i co się wreszcie spełniło. Ta sama, która przed kilkoma laty ocaliła Mikołaja, gdy w zamachu w kościele świętego Floriana w Krakowie omal nie postradał życia, a co Hedwigę unieszczęśliwiłoby na zawsze.
Agnieszka z Dębowca, która po długim i bujnym życiu postanowiła opuścić dwór i poszła na stare lata do klasztoru. Tu przyjęła imię Sabiny, ale była taka sama jak i wcześniej, w Lipowej, w Potoku – surowa, oszczędna, dobra gospodyni. Szybko zauważono jej zalety i została ksienią, przeoryszą klasztoru, a jej rad słuchała sama pani Jadwiga na królewskim zamku.
Hedwiga planowała odwiedzić macochę już dawniej i teraz wyrzucała sobie, że podczas trwającego kilka tygodni pobytu w Krakowie nie znalazła czasu, a wybrała się do klasztoru dopiero w ostatni dzień, tuż przed powrotem do Doliny.
Ledwo Hedwiga się pojawiła w rozmównicy, a powiadomiona ksieni nadeszła szybko i przez drewniane kraty rozdzielające pomieszczenie wyciągnęła do pasierbicy obie ręce.
Hedwiga zobaczyła starą, choć czerstwą jeszcze kobietę, która lekko utykała, o twarzy pooranej bruzdami i zmarszczkami. Tylko oczy pani Agnieszki były żywe jak dawniej i patrzyły bacznie.
– Witaj, witaj córko! – przemówiła serdecznie. – Uwierzyć nie mogłam, że to ty. Dawno jesteś w Krakowie?
Hedwiga pocałowała rękę matki Sabiny.
– Już prawie miesiąc – przyznała się ze wstydem, że wcześniej nie zaznała czasu na odwiedziny.
– Miesiąc? – zdziwiła się Agnieszka. – I teraz dopiero przyszłaś? Oj, nieładnie córko, nieładnie.
– Wybaczcie – przepraszała Hedwiga. – Tyle jednak miałam zajęć przy najjaśniejszej pani...
– Czy to pani Jadwiga wezwała cię do swego boku? – dopytywała się Agnieszka i od razu sobie odpowiedziała: – Na pewno. Często cię wspomina i kilka razy mówiła, że wybiera się do Doliny.
– Teraz też to obiecała – uśmiechnęła się Hedwiga. – Namówiłam najjaśniejszą panią, żeby przyjechała na Jasną Górę pomodlić się w intencji potomstwa. Bo królowa martwi się brakiem dzieci, a przecież nie ma lepszego wstawiennictwa jak u Najświętszej Panny. A i święty Paweł Pustelnik to najlepszy w tych sprawach orędownik. Sama wiem coś o tym, bo przecież...
Agnieszka roześmiała się cicho.
– Nadal jesteś naiwna, moje dziecko – powiedziała z lekka karcącym tonem. – Święty Paweł to bardzo dobry patron dla przyszłych matek. Ale w twojej sprawie nic on nie miał do roboty. Wystarczyło, żeście oboje młodzi i chętni...
– Matko! – zawstydziła się Hedwiga.
– Dobrze, dobrze – machnęła ręką pani Agnieszka, wskazując pasierbicy, żeby usiadła. – Ja tam wiem swoje, bo sporo lat żyję już na tym świecie. Przy całym moim szacunku dla króla, nie wydaje mi się, żeby odpowiednio często zaglądał do sypialni królowej. Zorientowała się widać, że powiedziała nieco za dużo, bo przerwała nagle i poprosiła:
– Nie powtarzaj tego, moje dziecko. Mówimy tu jak matka z córką i nie ma potrzeby, żeby inni o tym wiedzieli. Masz rację, trzeba, żeby pani królowa pojechała z pielgrzymką. Tylko jakieś dary powinna przygotować.
– Miłościwa pani nie żałuje dla kościołów i sanktuariów ani swoich pieniędzy, ani czasu i wysiłku – zapewniła Hedwiga. – Właśnie oglądałam księgi drogocenne, które przygotowano dla wileńskich kościołów. Modlę się, żeby ta jej szczodrość została nagrodzona.
– I tak będzie – zapewniła ksieni. – Na pewno tak będzie. Choć doświadczenie uczy, że wiele trzeba pracy i wysiłku, aby doczekać się wstawiennictwa świętych. Choćby i na Jasnej Górze. Taka moc ludzi tam przychodzi ze swoimi prośbami, że by je zaspokoić, trzeba wiele czasu, bo musi być przecie jakaś kolejność i porządek. Kolejność zaś sam Bóg wyznacza, nie ludzie. Trzeba miłościwej pani czekać cierpliwie, a na pewno spotka ją nagroda. Sama będę jej mówić, żeby jak najszybciej udała się do Przenajświętszej Panny.
– Przyjedzie w przyszłym roku – wyjaśniła Hedwiga. – Razem z dworkami zaczęła tkać przepiękny ornat, przeznaczony dla kościoła, i mówiła, że przyjedzie, gdy robota będzie zakończona.
Długo, bo aż do późnego wieczora, trwała ta rozmowa. Pani Agnieszka wypytywała o wszystko i o wszystkich, o całą rodzinę bliższą i dalszą. O losy i stan majątków, o kościoły, dwory i młyny, niemal o każdą łąkę i lasek.
– Tyle to już lat – westchnęła. – A mam to wszystko przed oczami. Każde drzewo prawie, strumień i wzgórze. Ciekawe, że zupełnie nie pamiętam swojej rodzinnej ziemi, gdzie byłam dzieckiem, a tak dokładnie pamiętam czas, jaki spędziłam w Dolinie...
Zmierzchało już i służebna przyniosła świecę, którą ustawiła w świeczniku za plecami przełożonej.
– To już tyle lat, odkąd siedzę w klasztorze – mówiła ksieni w zadumie. – Nie zamierzam wyjść stąd, więc i nigdy więcej nie wrócę do Doliny, gdzie choć bywało żałośnie, strasznie i smutno, było mi też dobrze i słodko. Nie wrócę tam, nie zobaczę ani dworu, ani pól lipowskich. I niech tak będzie, niech pod powiekami zostanie mi na zawsze ten obraz i wiadomość, że teraz kwitnie tam radość i szczęście, w tobie i w twoich dzieciach, co to są jakby i moimi wnukami.
– Nie mówcie tak – poprosiła Hedwiga. – Nie mówcie tak, jakbyście już żegnali się ze wszystkim i ze wszystkimi.
– Jeszcze się nie żegnam – uśmiechnęła się słabo pani Agnieszka. – Jeszcze się nie żegnam, ale nikt z nas przecież nie zna dnia ani godziny i w każdej chwili winien być gotowy na wezwanie. Memento mori. Pamiętaj, że umrzesz. Tedy i ja, mając swoje lata, z wolna się do tego przygotowuję...
Hedwiga chciała protestować, ale ksieni uspokoiła ją gestem kościstej ręki.
– Posłuchaj, córko. Nie widziałyśmy się kilka lat i nie wiadomo, kiedy znowu się zobaczymy. Może i wcale. Tedy już dziś proszę ciebie, żebyś wszystkie moje winy przebaczyła.
– Ależ matko...
– Żebyś mi wszystko przebaczyła. I wszystkich w Dolinie poprosisz w moim imieniu o przebaczenie. Niemało to narobiłam zła, nieraz byłam gniewna, krzywdy czyniłam i niesprawiedliwości. Tedy ich poprosisz o przebaczenie moich uczynków i powiesz, że wzajemnie wszystkim przebaczam, że do nikogo nie chowam urazy. Bóg rozsądzi sprawiedliwie moje dobre i złe uczynki, tak jak i rozsądzi każdego.
– Poproszę o przebaczenie w waszym imieniu – obiecała Hedwiga.
– Osobliwie zaś chciałabym przeprosić dwóch dawnych moich zagrodników. Listka i Maciecha, bo kiedyś potraktowałam ich niesprawiedliwie.
– Maciech od dawna już w grobie – zauważyła cicho Hedwiga.
Pani Agnieszka przeżegnała się.
– Umarł? Boże bądź mu miłościw. I mnie, że nie zdążyłam. A jego rodzina? Miał zdaje się jakieś dzieci.
– Dwóch synów. Jeden, Tomek, uprawia rolę przy Lipowej, drugi, Mieszek, jest we dworze mojej siostry w Potoku.
– Zrobisz coś dla mnie, córko? Pójdziesz do nich i poprosisz ich o wybaczenie dla mnie, w zastępstwie ich ojca.
– Tak, matko – przyrzekła Hedwiga.
– Wbrew prawu odebrałam ich ojcu łan ziemi nad potokiem Kręty. Wbrew prawu, córko. Tak chciałam wzmocnić majątek swój i mojego męża, że nie patrzyłam, jak innym czynię krzywdę. Oni nawet może i nie wiedzą o tym, ci synowie Maciecha. Tedy pójdziesz do nich i w moim imieniu wyrównasz to. Mam trochę pieniędzy, z moich prywatnych zasobów, i ciebie proszę, żebyś kmieciowi Listkowi i synom Maciecha naprawiła szkody.
Pani Agnieszka sięgnęła pod habit i wydobyła sakiewkę, którą przez kraty podała pasierbicy.
– Jesteś dobrym dzieckiem – powiedziała. – I dziękuję ci, że zgodziłaś się pomóc w tej sprawie. Nie musisz z niej zdawać sprawozdania, bo wiem, że nie uchybisz ani trochę w tym, co obiecałaś.
Hedwiga wzięła pieniądze i ponownie usiadła na miejscu, jako że pani Agnieszka najwyraźniej nie zamierzała jeszcze kończyć rozmowy.
– Czas mi rozliczać się ze wszystkiego – mówiła ksieni. – I tu w klasztorze nie brakuje rozmaitych spraw do uładzenia, bo nikt nie może o sobie powiedzieć, że wszystko ma załatwione do końca, jak należy i niczego nikomu nie jest winny. Wiesz, chciałam cię nawet prosić, żebyś odwiedziła mnie przy jakiej okazji, bo jest jeszcze jedna sprawa, tutejsza, klasztorna, ale związana z Doliną, która nie daje mi spokoju i bez załatwienia której trudno mi będzie spokojnie zamknąć oczy...
Przerwała, przesunęła rękami po twarzy. Hedwiga pomyślała, że macocha rzeczywiście nie czuje się najlepiej, skoro tak dokładny rachunek sumienia ma już przygotowany.
– Ale sama powiedzieliście, matko, że nikt nie zna dnia ani godziny – przypomniała. – Chyba jednak za wcześnie się żegnacie. Przecież na ziemi bardzo jesteście potrzebna. Królowa pani mówi o was bardzo życzliwie i serdecznie, chętnie słucha waszych rad w każdej sprawie...
– I królowa pani będzie musiała pogodzić się z wolą bożą – odparła pani Agnieszka. – A czuję, że to niedługo się stanie. Bardzo nie chciałabym, moja córko, żeby na Sądzie Ostatecznym zadano mi jeszcze dodatkowe pytania. I tak dość będę miała rzeczy do wyjaśniania. Dlatego cię proszę, żebyś jeszcze w jednej sprawie zechciała mi pomóc.
– Oczywiście, matko. Niczego wam nie odmówię.
Pani Agnieszka uważnie przyjrzała się pasierbicy.
– Chodzi mi o Ostasza – wyjaśniła.
Hedwiga uniosła brwi w zdumieniu. O Ostasza, złego, zbrodniczego Ostasza, o którym w Dolinie nikt chyba nie powiedział dobrego słowa? O Ostasza, który nosił na twarzy ślady paznokci pani Agnieszki, bo próbował kiedyś ją zniewolić, zaprosiwszy pod jakimś pretekstem do Lipowej? O Ostasza, który zabił Jakubka? Tego Ostasza, który był przyrodnim bratem Aleny, matki Mikołaja, i który z ręki Mikołaja zginął? To i jego chciała prosić pani Agnieszka o przebaczenie?
– O Ostasza? – zapytała Hedwiga, mimo woli wzdrygając się na sam dźwięk jego imienia.
– Dokładniej o jego córkę – wyjaśniła Agnieszka. – Musiałaś ją chyba znać, bo niewiele jest młodsza od ciebie. Otóż miał Ostasz nałożnicę, córkę młynarza Marcisza, Zofkę. Urodziła mu ona córkę imieniem Odina. Nie wiem, czy pamiętasz to dziecko, małe, zastrachane, milczące. Z winy Ostasza Zofka popełniła samobójstwo. Z jego winy zginęli jej bracia. Ale nie o to chodzi teraz. Miała owa Zofka córkę. Jej dziadek, młynarz, sprawiedliwy człowiek, bardzo ją kochał, bo kiedy został sam jeden na świecie, tylko to dziecko stanowiło podporę i radość jego starości. Odina.
Hedwiga nie pamiętała córki Ostasza. Była zbyt młoda, żeby pamiętać jakieś nieślubne dziecko, które nie należało do jej rodziny.
– Ile lat ma teraz Odina? – zapytała.
Pani Agnieszka nie musiała się zastanawiać.
– Dziś jest już dorosła. Ma około piętnastu lat. Śniła mi się ostatnio kilka razy, choć nie widziałam jej od dzieciństwa i nie wiem, jak wygląda. Ale wiem na pewno, że żyje. Widziałam ją we śnie. Widziałam ją w Dolinie, gdzie nie wiodło się jej dobrze, bo krzywdzono ją tak samo jak wówczas, gdy była dzieckiem, gdy nie dbał o nią ojciec, a i matka miała niewielkie staranie. Widziałam ją we śnie i we śnie upominała się ode mnie zadośćuczynienia.
– Od was? – zdziwiła się Hedwiga.
– Nie wiem – odpowiedziała ostrożnie pani Agnieszka. – Albo raczej się tylko domyślam. Bóg mi świadkiem, że sama nie zrobiłam jej nigdy nic złego, choć po prawdzie może chodziło jej o nasz klasztor. Bo to od klasztoru doznała niesprawiedliwości.
Hedwiga słuchała w milczeniu.
– Kiedy utopiła się jej matka, Odina została sama na świecie. Ostał jej się tylko dziadek. Młynarz Marcisz, porządny, uczciwy człowiek, z którym dobrze mi się załatwiało rozmaite interesy. Pamiętam, że był dla mnie życzliwy, co niegdyś w Dolinie należało do rzadkości. Tego nie pamiętasz, moje dziecko, ale tak też bywało. Mniejsza teraz o to, tak było i już. Odina miała chyba z pięć lat, gdy została bez matki. Dziadek któregoś dnia przyprowadził ją tutaj, do naszego klasztoru. Przyprowadził i prosił, żeby została tu wychowana, otoczona troską. Liczył, że będzie miała nie tylko dach nad głową, ale opiekę i staranie. Przebywała tu rok czy dwa, potem została wysłana do Płocka, a tam ślad się urwał. Mieszkała w naszym klasztorze jakiś czas, za matki Flory jeszcze, której była służebną. Nic o tym nie wiedziałam i dużo czasu upłynęło, zanim coś z tego zrozumiałam. Pokazała mi się we śnie, mówiąc kim jest, a potem ukazała się znowu. Nie wiedziałam, czemu tak się dzieje, zachodziłam w głowę, czemu przychodzi akurat do mnie. Nikt nie umiał mi na to odpowiedzieć. Ale gdy zostałam ksienią, miałam możliwość rozpytać się i dowiedzieć więcej. I z czasem ustaliłam wszystko. A to, co ustaliłam, przekonało mnie, że nie można tak sobie zostawić tej sprawy. Bo córce Ostasza uczyniono krzywdę w tym klasztorze...
Matka Sabina uśmiechnęła się smutno.
– To, co ci teraz powiem, córko, nie jest przeznaczone dla niczyich innych uszu. Czy obiecasz mi, że nikomu o tym nie powiesz? To dla mnie ważne, bo choć rozliczam się teraz z całym swoim życiem i naprawiam błędy, nie mogę klasztoru, który przygarnął mnie na stare lata, narazić na złe opinie i uwagi.
– Obiecuję, matko – zgodziła się Hedwiga.
– Kiedyś – podjęła pani Agnieszka – gdy byłam grzeszną kobietą i gdy spotykałam Ostasza, nieraz życzyłam mu śmierci i wszystkiego złego. Wtedy w głowie mi nie postało, że któregoś dnia przyjdzie mi zdać sprawę przed jego dzieckiem. Ale takie czasy teraz nadeszły. Otóż, moja córko, klasztor postąpił niewłaściwie wobec tej dziewczynki. Jej dziadek miał młyn, dobry młyn, sama to wiem najlepiej, bo w części był mój i potem wykupiłam go od Marcisza. Więc wiem, ile za niego zapłaciłam. A Marcisz te pieniądze i inne, jakie miał schowane w garnku pod progiem, wydobył któregoś dnia i przyniósł do Krakowa. Dał je wszystkie matce Florze, ona była wówczas ksienią. Dał i prosił, żeby miano staranie o jego wnuczkę, żeby ją uczono i wykierowano na ludzi. Ale matka Flora, choć była dobrą ksienią, nie była najlepszym człowiekiem i sprzeniewierzyła się woli młynarza. Przyszedł tu któregoś dnia i zostawił wnuczkę. Zostawił też pieniądze, wszystkie, jakie miał, a zapewniam cię, że było tego wcale sporo. Matka Flora uznała jednak, że może rozporządzać nimi dowolnie. I tak owa dziewczynka nie była uczona i wychowywana, jak się tego spodziewał jej dziadek. Owszem, chowano ją po chrześcijańsku, ale musiała każdego dnia ciężko pracować jako służebna w klasztorze, nie jako jego wychowanka. Po kilku latach wysłano ją do Płocka, nie dając na drogę nic poza tym, co miała na sobie. Tam zaś znowu była sługą. Sama przyznaj, moje dziecko, że stała się jej krzywda. Długo trwało, zanim się tego wszystkiego dowiedziałam, zanim to wszystko ustaliłam. Potem słyszałam, że i w Płocku niedługo zagrzała miejsca, bo pojechała na Litwę. Książę mazowiecki Henryk miał ją w swoim orszaku, co wiem na pewno. Była przy nim w Wilnie, potem w Łucku. Kiedy niedawno książę umarł otruty, Odina przepadła. Nie wiadomo, gdzie ją rzuciły losy. Pewnie jest na służbie w jakim domu i nie wie nawet, że to matka Flora miała wpływ na jej przyszłość. A nie taki miał być los tej dziewczyny. Miała zostać wychowana na poważną, dojrzałą chrześcijankę, posłuszną i skromną, którą pojąłby za żonę ktoś dostatecznie majętny, żeby zapewnić jej dalsze godziwe życie. Tak się nie stało i dlatego przychodzi ona do mnie we śnie i dlatego domaga się zadośćuczynienia właśnie od mojego klasztoru...
Hedwiga chyba nie w pełni rozumiała, co mówi macocha, ale miała szczery zamiar pomóc jej, bo czuła, że takie wsparcie jest jej potrzebna.
– Czy uwolnisz mnie od tych męczących snów? – zapytała pani Agnieszka.
– Tak – skwapliwie odparła Hedwiga. – Nie wiem tylko, co i jak mogę zrobić. Czy wiecie, gdzie jest ta dziewczyna? Bo jeśli tak, trzeba byłoby odszukać ją...
– Nie wiem, gdzie jest – zaprzeczyła Agnieszka. – Dlatego właśnie zwracam się do ciebie, moja córko. Jeździsz po świecie, znasz i poznajesz wielu rozmaitych ludzi, wielu przyjmujesz u siebie. Masz znajomych i na dworach litewskich, a tam przecież ona była. Może tobie właśnie za pośrednictwem ludzi przy miłościwej pani... może tobie uda się ją odnaleźć. Bo taką właśnie mam do ciebie prośbę, moja córko. Żebyś odnalazła Odinę.
Hedwiga westchnęła. Zadanie wydawało się zupełnie nie do wykonania. Kto miałby szukać owej Odiny, kto miałby pamiętać służącą? Kogo i o co pytać?
Ale macocha trzymała jej rękę w swoich dłoniach, a poza tym Hedwiga już to obiecała.
– Poszukam jej – powiedziała cicho. – Poszukam jej i z bożą pomocą odnajdę. Ale kiedy już ją odnajdę, co mam zrobić?
– To sama ocenisz – postanowiła matka Agnieszka. – Sama rozstrzygniesz. Zaopiekujesz się nią. Jeśli będę jeszcze żyła, poprosisz, żeby mnie odwiedziła. Jeśli nie, na ciebie spadnie ten obowiązek. Zapewnić jej godne życie. Może pomóc wyjść za mąż, może pomóc w wychowaniu dzieci, no, nie wiem. Jesteś mądrą i dobrą dziewczyną. Sama będziesz wiedziała najlepiej, jak powinnaś postąpić. Bóg ci wskaże sposób, moje dziecko.
Lipiec 1393
Z Ragnety wielki mistrz Konrad Wallenrod ruszył ku Malborkowi. Ale w małej wiosce Popeln nad rzeką Gołdapą oznajmił nagle, że życzy sobie odwiedzić po drodze do stolicy zamek w Angerburgu. Pożegnał więc liczny orszak towarzyszących mu braci zakonnych oraz rycerzy z Zachodu, którzy po walkach przeciw Litwie tęsknili już do odpoczynku w bezpiecznych okolicach.
Ruszył, mając u boku tylko brata Alberta von Neuburg, a z tyłu jednego pachołka do posług. W Angerburgu Wallenrod nie udał się jednak od razu do zamku, gdzie umieszczono tajemnego więźnia, księcia Janusza Mazowieckiego. Zatrzymał się w chacie na skraju osady i nikt nie domyślał się nawet, że to sam wielki mistrz Zakonu uczynił zaszczyt mieszkańcom domostwa.
Obowiązki gospodarza zamku sprawował brat von Neuburg, który wiele sobie obiecywał po tej wizytacji. Bo choć brat Albert był młody, szeroko słynęła jego dzielność i oddanie sprawom Zakonu. Dzielność stanowiła jedną z podstawowych cnót, dzięki którym można było zrobić karierę w Zakonie, a mimo to brat Albert nadal był tylko komturem w osadzie nad jeziorem Mamry. Kto tutaj umiałby należycie docenić jego umiejętności? Wszystko miało zmienić się po wizycie wielkiego mistrza. Bo brat Albert miał jeszcze jeden ważny powód, dla którego mógł liczyć na przychylność Konrada Wallenroda, ale o tym poza nimi dwoma nie wiedział zupełnie nikt. Ten drugi powód był bowiem głęboko skrywaną i ścisłą tajemnicą. Tak ścisłą, że nie znał jej nikt z kapituły Zakonu, nie wiedział o niej nawet osobisty spowiednik.
Brat Albert sypiał w jednym łożu z wielkim mistrzem.
Ból i wyrzuty sumienia zawiodły brata von Neuburg do kościoła. Bo nie było tak, że brat Albert nie rozumiał swojego grzechu. Przeciwnie, rozumiał go aż nadto dobrze i nie było dnia, żeby się z niego nie spowiadał przed samym Bogiem. Tylko przed nim, bezpośrednio. Szedł samotnie do kaplicy czy kościoła i modlił się tam długo, klęcząc gołymi kolanami na posadzce i przepraszając za swoje postępowanie.
Mógł tylko przepraszać. Był w pułapce. Nie mógł się przyznać, bo sodomia stanowiła grzech śmiertelny, którego ujawnienie spowodowałoby natychmiastowe pozbawienie płaszcza i dożywotnie wydalenie z Zakonu. Wieczna hańba spadłaby nie tylko na Alberta, ale na jego ród i na cały Zakon. Nie byłby też godny pozazdroszczenia los wielkiego mistrza. Bo choć to mistrz Wallenrod przed kilkoma laty zrobił w tym związku pierwszy krok, nie mogłoby to służyć dla brata Alberta za usprawiedliwienie.
Mały ceglany kościółek na wysokiej skarpie w Angerburgu dopiero co zbudowano, jeszcze nie wstawiono okien, w których miały być piękne kolorowe witraże. Kościół był prawie pusty, a ozdoby ołtarza mizerne. Brat von Neuburg obiecywał sobie bogato przyozdobić świątynię, ale dopiero po tym, jak osiągnie wreszcie jakąś znaczącą godność w Zakonie, godność odpowiadającą jego ambicji i zdolnościom. Dziś właśnie mistrz obiecał uczynić zadość prośbie młodego komtura.
Było cicho i tylko czasem skwierczała świeca na ołtarzu. Kościół nie miał jeszcze stałego kapelana. Zakonnicy z zamku zaglądali tu tylko od czasu do czasu, na co dzień modląc się w przyzamkowej kaplicy.
Brat Albert klęczał, modlił się i rozmyślał. O rzut kamieniem od tego miejsca, w wiejskiej chacie, spał w łożu wielki mistrz Konrad Wallenrod. Od czterech dni bawili razem w tej wsi, tylko we dwóch, jedynie z pachołkiem do pomocy, głupawym, łatwym do oszukania.
– Boże – modlił się Albert von Neuburg. – Wiem, jaki straszny grzech popełniłem. Ale byłem młody, ambitny i chciałem być posłuszny rozkazom przełożonych. Kiedy wszystko zrozumiałem, było już za późno. Teraz, choćbym nawet chciał, nie mogę się wycofać. Co mam robić, Panie mój? Jak mam ocalić swoją nędzną duszę, podpowiedz mi, poradź, jak postąpić. Jeżeli zechcesz spojrzeć na mnie, przysięgam naprawić wszelkie nieprawości. Ty przecież wiesz, jak męczy mnie, jak dusi mój grzech i wiesz, że niczego nie pragnę tak bardzo, jak tylko Twojego przebaczenia.
I brat Albert von Neuburg padł na twarz.
Za oknami kościoła była noc, cisza i ciemność. Wewnątrz dopalała się świeca na glinianej podstawce.
Brat Albert leżał na czarno białych kamieniach posadzki i tłukł w nie głową.
– Pomóż mi Chryste! – błagał. – Daj znak, że nie wszystko jeszcze stracone.
Wtem, niby odpowiedź na modlitwę, od stropu kościoła dał się słyszeć szum i niczym pocisk wpadł przez nieoprawione okno wielki ptak, puchacz. Miotał się chwilę pod sufitem, jakby szukając wyjścia, a potem łagodnie sfrunął w dół i usiadł. Przekrzywiając dziwacznie głowę, wyraźnie przyglądał się leżącemu rycerzowi.
Brat Albert pobladł, zęby zaczęły mu szczękać. Puchacz usiadł na ramieniu krzyża na ołtarzu. Zanim jednak zakonnik zdążył zastanowić się, co to może znaczyć, do kościoła wpadł drugi ptak, jastrząb, i podobnie jak pierwszy, usiadł na krzyżu.
Brat Albert usłyszał śmiech. Głośny, potworny rechot i słyszał, jak skrzypiąc otwierają się wrota piekła.
– Boże, bądź miłościw! – jęknął, rzucając się całym ciałem po posadzce. – Bądź miłościw! Przysięgam uczynić wszystko, żeby Cię przebłagać. Przysięgam, przysięgam! I przysięgam nie grzeszyć więcej, a innych skłonić, żeby porzucili ścieżkę zła i występku.
***
Brata Alberta obudził chłód poranka. Od posadzki ciągnęło zimno, kości zesztywniały po całonocnym leżeniu. Świeca zgasła, wypaliwszy się do końca.
Von Neuburg podniósł wzrok i spojrzał na krzyż na ołtarzu. Przez okna wpadało do kościoła dość światła, żeby można było ocenić, że dzień rozpoczął się już na dobre.
Von Neuburg przeżegnał się.
– Dziś albo nigdy – powiedział półgłosem. – Skoro żyję, została mi dana jeszcze jedna szansa.
Wstał z trudem i przez chwilę masował ramiona, a potem łydki. Schylił się po płaszcz, który odłożył wieczorem po wejściu do kościoła i zarzucił go teraz na ramiona.
– Bóg mnie wspomoże – szepnął i skierował się do wyjścia.
Na zewnątrz było już zupełnie jasno. Kilku wieśniaków szło w kierunku świątyni, niosąc deski i narzędzia, inni poruszali się wolno, przystępując do swoich codziennych zajęć. Schylili głowy, cofając się szybko i schodząc mu z drogi, kiedy szedł przez podwórze wielkimi krokami, z zaciętą, stanowczą miną.
– Dostojny mistrz wstał już i teraz się modli – oznajmił strażnik przed chatą, w której nocował Konrad Wallenrod.
Nie czekając na pozwolenie, brat Albert minął wartownika i wszedł do izby. Wallenrod siedział na prostym chłopskim posłaniu, w koszuli tylko, z bosymi stopami opartymi na glinianej podłodze. Był blady, wymizerowany, pod rzemieniem, na którym wisiał prosty żelazny krzyżyk, widać było obwisłą skórę i wystające kości obojczykowe.
– Niech będzie pozdrowiony Pan nasz przedwieczny – brat Albert zatrzymał się w progu i nisko pochylił głowę.
Ból przebiegł po twarzy mistrza.
– Na wieki wieków – odpowiedział, jakby zdziwiony powitaniem. – Będzie ładny dzień.
Odchylił rzemień na szyi i podrapał się po piersiach.
– Co się stało? – zapytał przyciszonym głosem. – Odszedłeś tak nagle...
Brat von Neuburg nie patrzył na przełożonego, wzrok kierując ponad jego głową, wprost na bieloną ścianę chaty.
– Modliłem się – powiedział cicho. – Modliłem się bardzo żarliwie, mistrzu. Modliłem się o radę, prosiłem, błagałem, żeby Bóg wskazał mi drogę. To niełatwa droga, ale postanowiłem pójść nią mimo wszystkich niebezpieczeństw.
– Złe przyszły czasy dla Zakonu – zgodził się Wallenrod. – Złe, bo każde nasze zamierzenie zostaje niedokończone, a nieprzyjaciele krzyża nie próżnują.
– Modliłem się – mówił dalej Neuburg, jakby nie słyszał słów przełożonego. – I sam Bóg mi podpowiedział. Miałem widzenie. Widzenie, z którego poznałem, że nasze klęski nie są niczyją winą, jak tylko winą nas samych. Słyszałem głos. Głos, który powiedział, więcej, nakazał, żebyśmy się oczyścili. Wtedy dopiero odzyskamy siłę, moralną siłę, która pozwoli nam znowu odnosić zwycięstwa. Ale żeby tego dokonać trzeba, byśmy się odrodzili. Trzeba, żeby każdy z nas odbył solenną spowiedź i nakazaną pokutę. Każdy, od najmniejszego ciury aż do samego mistrza. Powinniśmy pościć i prosić Boga o przebaczenie. Jeśli to uczynimy, może Bóg uzna nasze odrodzenie i znowu stanie za nami...
Konrad Wallenrod słuchał ze wzrastającym zdziwieniem, przestrachem nawet.
– Co ty mówisz, Albercie? – zapytał. – Co ty mówisz?
– Mówię o potrzebie odrodzenia się Zakonu. Mówię o konieczności pokuty. I trzeba, żeby była ona prawdziwa, głęboka, żeby obejmowała wszystkich, od najmniejszego do największych. Wtedy Bóg wysłucha naszych modłów i wtedy dopiero nas pobłogosławi. Inaczej zostaniemy zmieceni z powierzchni ziemi bez śladu, a nasze dusze będą potępione jedna po drugiej. Tak, jedna po drugiej.
– Oszalałeś! – szepnął mistrz pobladłymi wargami. – Oszalałeś chyba, jeśli ci się wydaje, że możesz komukolwiek rozkazywać czy choćby tylko prosić. Zakon i jego siła są wieczne i nikt nie może go pouczać, a już na pewno nie ty...
– Nie ja – zgodził się von Neuburg. – Ja na pewno nie, za te wszystkie grzechy, sprzeniewierzenia, zdrady i zbrodnie. Ja na pewno nie. Ale na pewno i nie wy, mistrzu. Bo trzeba, żeby ta wielka pokuta Zakonu zaczęła się już teraz. Właśnie od nas. Od was i ode mnie. Tylko tak dołożymy cegiełkę do wielkiego dzieła odbudowy Zakonu. Więc choć, jak mówicie, nie jestem do tego powołany, to któż jest powołany bardziej, skoro przed Bogiem każdy z nas jest tylko robakiem i tylko marnym prochem?
– Bracie! – syknął Wallenrod, odzyskując siłę. – Zamilknij, bracie. Twoje słowa są herezją.
Trzymał obiema dłońmi krzyż i podnosił go ku bratu Albertowi, żeby się opamiętał i uspokoił. Ten jednak nie zamierzał przerywać swoich oskarżeń.
– Herezją jest nasze postępowanie, mistrzu. Herezją i żywą raną zadaną Chrystusowi. Dziś w nocy to zrozumiałem. Zrozumiałem i nie zamierzam dopuścić, żeby złe zwyczaje rozprzestrzeniały się dalej, żeby dalej rozrastała się choroba, która toczy Zakon niczym robak jabłko. Widać to gołym okiem. Jeśli nie chcemy zniknąć z powierzchni ziemi jak liść jesienny, jeśli nie chcemy, żeby poszły na zmarnowanie nasza krew, pot i wysiłek pokoleń naszych kapłanów i naszych rycerzy, musimy odnowę zacząć już, natychmiast. Każdy od siebie. Dlatego posłałem już po spowiednika i...
Mistrz zerwał się z posłania i stanął naprzeciw zakonnika z podniesionymi ramionami.
– Coś ty zrobił, głupcze? Chcesz pogrążyć się w piekle i pociągnąć tam cały Zakon?
– Już jestem pogrążony – odpowiedział spokojnie von Neuburg. – Już czuję, jak oblepia mi nogi piekielna smoła, jak wciąga mnie w głąb piekielnego kotła. Nie wiem, czy jeszcze miłosierdzie Boże pozwoli mi wydostać się z tej pułapki. Może już nie. Ale niech tam. Przecież nie chodzi tu o mnie. Chodzi o sprawę dużo większej wagi. Chodzi o cały Zakon, o wszystko, czego dokonał.
Wallenrodowi żyły nabrzmiały na skroniach.
– Głupcze! – wykrzyknął. – Coś ty zrobił najlepszego? Kto cię upoważnił wypowiadać się w czyimkolwiek imieniu? Zapomniałeś zakonnych ślubów? Przysięgałeś ślepą wierność i ślepe posłuszeństwo! Nie masz najmniejszego prawa mówić i cokolwiek rozstrzygać w imieniu moim lub Zakonu. Najmniejszego! Czyżbyś zapomniał, kim jesteś? A jesteś tylko zwykłym sługą Zakonu i twoje słowo nic nie znaczy...
Von Neuburg cofnął się o krok.
– Zwykłym sługą? – zapytał spokojnie, jak człowiek bardzo jasno widzący swoją drogę, z której żadna siła nie może go już cofnąć. – A jeszcze wieczorem dawaliście mi komturstwo w Elblągu. Kim więc jestem ja i kim wy, mistrz Zakonu, który z takim zapałem daje upust swoim chuciom? Tak mamy budować nowy świat dla Chrystusa? Nie, mistrzu! Zbyt długo błądziłem. Koniec z tym! Z wami albo bez was doprowadzę do tego, żeby Zakon padł na kolana i czynił pokutę.
Wallenrod opuścił ręce, uspokoił się, nawet uśmiechnął się lekko. Usiadł na łożu, sięgnął po szaty, a potem z wolna zaczął je zakładać.
– Ostrzegali mnie – powiedział. – Ostrzegali, że choć jesteś piękny, rozumu nie masz za grosz. Teraz widzę, że mieli rację. Jesteś po prostu głupi. Głupi. Co chcesz osiągnąć swoim nierozważnym postępowaniem? Chcesz ściągnąć na Zakon potępienie w ludzkich oczach? Żeby palcami wytykano naszych braci, gdzie się tylko pojawią? A może chcesz, żeby palili nas setkami na stosach, jak zdarzyło się templariuszom? Za nic masz cały nasz dorobek?
– To nie ja – zaprzeczył von Neuburg. – Nie ja doprowadziłem Zakon do takiej sytuacji. To Zakon się do niej doprowadził. A także wy jako wielki mistrz. To wy prowadzicie wojny przeciw chrześcijanom, to wy pilnujecie tylko łupów i zdobyczy. W ten sposób chcemy uzyskać odpuszczenie naszych grzechów i wieczną radość w niebie? Zbrodniami, gwałtami, podpaleniami, zdradą, sodomią? Chcemy wszystkich oszukać, udając i kręcąc, licząc, że nikt się na tym nie pozna? Chcemy zwieść Boga, który nie pozna się na naszej fałszywej pobożności? Jakże to niemądre i dziecinne myślenie, mistrzu. Przecież nawet dziecko wie, że nie jest w Zakonie tak, jak byśmy chcieli. Daliście mi wczoraj komturię w Elblągu. I za co? Za to, że byłem waleczny? Za to, że paliłem chrześcijan w Wilnie? Za to, że jestem pobożny i będę dobrym przywódcą innych braci? A może daliście mi komturię za te kradzione chwile, kiedy leżeliśmy obaj w jednym łożu? Uderzcie się w piersi, mistrzu, i powiedzcie, jaka jest prawda.
– Bluźnisz, człowieku! – wykrzyknął Wallenrod, już prawie ubrany, znowu stając naprzeciw rycerza. – Bluźnisz, ale ci wybaczam. Bo sam nie wiesz, co mówisz. Nie widzisz tych licznych nieprzyjaciół, jacy nas otaczają? Co to, jesteś ślepy? Nie widziałeś owych pogańskich bożków, nie spotkałeś drzew świętych ani świętych węży? Jesteś głupi czy chodzi ci tylko o władzę? Trudne zadania spełniamy tutaj. Trudne i niewdzięczne, ale wszyscy, królowie, papież, książęta, rycerstwo, chwalą nasze postępowanie, świadczą nam honory i nadania. Myślisz, że wszyscy oni są ślepi, głusi i głupi? Nawet sam papież?
Von Neuburg skrzyżował ręce na piersiach.
– Wszyscy się mylą, mistrzu, dobrze to wiecie. Wszyscy łatwo się mylą. Tylko jeden Bóg jest nieomylny. I tylko On widzi prawdę. A prawda jest straszna. Dlatego zapowiadam, że natychmiast musi uklęknąć Zakon i wielkim głosem błagać o litość i Boże miłosierdzie. Może nie wszystko jest stracone.
– Głupcze! Jeśli mnie zniszczysz, zniszczysz też siebie!
– Wiem. Wiem dobrze. Ale nie stoję o to. Będę potępiony, lecz zanim się to stanie, może choć niektóre dusze uda mi się uratować. Już postanowiłem. Postanowiłem tak, jak mi podpowiedział głos ostatniej nocy.
Mistrz już się ubrał, już był gotowy do wyjścia, jeszcze tylko sięgnął po dzban z winem stojący przy łożu. A z łoża, spod pościeli wydobył długi sztylet, sprytnie chowając go w dłoni. Rozgorączkowany brat von Neuburg niczego nie zauważył, dalej mówił o swoim posłannictwie.
– Miała rację owa świątobliwa Dorota z Mątew. Po stokroć miała rację, obwiniając nas o najgorsze zbrodnie. Przecież my jesteśmy największymi grzesznikami, najgorszymi chrześcijanami.
– Nie ty będziesz to oceniał – zacisnął zęby Wallenrod. – Nie ty.
– Niechaj to oceni Bóg i niechaj ocenią sprawiedliwi ludzie.
Wallenrod wymierzył cios, ale brat Albert nie na próżno cieszył się sławą sprawnego rycerza. Z łatwością zatrzymał rękę i wydostał z niej ostrze.
– Nie może inaczej być, mistrzu – powiedział spokojnie, jakby nie zauważył zamachu. – Na Boga, w żadnym wypadku nie może być inaczej. Albo sami się poddacie pokucie, albo zostaniecie do niej zmuszeni. Już posłałem po spowiednika.
– Ty psie! – warczał mistrz, próbując dosięgnąć rycerza. – Takiś pobożny? Paliłeś, mordowałeś, męczyłeś, a teraz może świętym chcesz zostać? Niedoczekanie!
I choć pozbawiony już oręża, rzucił się na brata Alberta z wyciągniętymi palcami. Neuburg uskoczył, cofnął o krok, chwycił mistrza w pół i cisnął nim o podłogę.
– Nikt nie zawróci mnie z tej drogi – zapowiedział groźnie. – Nikt! Sam Bóg natchnął mnie wielką siłą, żebym skierował ją przeciw tym wszystkim, którzy zechcą sprzeciwić się odnowie Zakonu. Przeciw wszystkim, nawet przeciw wam.
Mistrz nie odpowiedział. Leżał z głową opartą o brzeg łoża i dopiero po chwili brat Albert zrozumiał, że Wallenrod nie odzywa się i się nie rusza. Pomyślał, że może to być kolejna zasadzka, więc podchodząc ostrożnie, nie wypuszczał ostrza z ręki.
Wallenrod stracił przytomność i nie pomogły wymierzane mu policzki. Nie odzyskał świadomości, choć serce jego biło miarowo.
Von Neuburg wyszedł przed chatę i skinął na stojącego w pobliżu wartownika.
– Mistrz zemdlał – powiedział. – Daj wody i poszukaj kogoś, kto może pomóc, jakąś babkę czy coś.
– Babkę? – zdziwił się żołnierz. – Pogankę?
– Choćby i pogankę. Pospiesz się, zapadł na jakąś gwałtowną chorobę i może chodzić o jego życie.
Ale na nic nie zdały się wszelkie starania, woda i modlitwy. Mistrz leżał bez przytomności cały dzień i nie odzyskał jej przez noc. Kiedy zaś późnym wieczorem strażnik przyprowadził jakiegoś małego, chudego człowieka, którego uważano tutaj za znachora i czarownika, brat Albert zawahał się. Dopuścić kogoś takiego do mistrza? A jeśli go ubije? Po namyśle postanowił pozwolić staremu obejrzeć chorego, bacznie pilnując, czy nie podaje mu jakich napojów albo nie rzuca uroków.
Chłop nie rozumiał języka, którym mówili zakonni, a wartownik słabo znał jego mowę, ale jakoś się dogadywali.
Stary pomruczał nad chorym, obszedł trzy razy z rzędu jego łoże i szybkimi słowami próbował o czymś przekonać brata Alberta.
– Mówi, że trzeba zawieźć chorego do świętego dębu – przetłumaczył żołnierz. – Gdyby tam poprosić ich bogów, może zechcieliby pomóc.
– Jeszcze czego! – oburzył się von Neuburg. – Niech zrobi, co umie. Żeby mistrz odzyskał świadomość choćby na chwilę.
Ale stary rozkładał ręce i twierdził, że nic się nie da zrobić. I tak brat Albert postanowił w końcu, że trzeba zawieźć starego mistrza do stolicy i posłał do zamku po odpowiedni wóz.
Majątek w Lipowej szybko odzyskiwał dawne znaczenie i znowu stawał się największym i najzasobniejszym w Dolinie, jak było w czasach pana Jakuba. Jego żona Agnieszka, oszczędna, gospodarna, skąpa nawet, doprowadziła dwór do rozkwitu. Pan Jakub kupował, zdobywał, budował. Potem, kiedy przepędził żonę, miał mniej czasu i ochoty na cokolwiek. Później przyszedł jego syn Ostasz, okrutny, rozrzutny, który wyprzedał część majętności i niemało trzeba było wysiłku i pieniędzy, żeby odbudować dawną pozycję.
W końcu przyszedł Mikołaj syn Jeno i przyprowadził z sobą żonę, Hedwigę córkę Janosza.
Hedwiga była bardzo dobrą gospodynią i ledwie w parę lat majątek znowu zaczął rozkwitać. Zaludniły się wsie, wrzała robota na polach i w lesie, budowano, stawiano, poprawiano. Nie brakło ziarna w spichrzach ani żywności w komorach.
Hedwiga natychmiast podbiła serca ludzi w Lipowej. Niegdyś pani Agnieszka trzymała wszystko żelazną ręką, wszystkiego pilnowała, wszystkim zarządzała, wszystko sprawdzała, a znalazłszy cokolwiek niewłaściwego, kazała bezlitośnie wymierzać kary, jak bezlitośnie egzekwowała wszelkie daniny i powinności. Nie słyszano, żeby komukolwiek cokolwiek darowała, na cokolwiek przymknęła oko. Jeśli zaś ktoś zalazł jej za skórę, przypomniała mu o tym nawet i po wielu latach.
Hedwiga była zupełnie inna. Hedwiga była kochana wszędzie wokoło. Hedwidze kłaniali się wszyscy nie dlatego, że była panią na Lipowej. Hedwigę pozdrawiano z uszanowaniem tylko dlatego, że była Hedwigą – uśmiechniętą, zadowoloną, życzliwą, serdeczną, sprawiedliwą, radosną. Hedwigę kochano za to, jaką była panią, żoną, matką, kobietą, siostrą, gospodynią.
Wstawała rano i biegła do swoich obowiązków, bo tych miała zawsze na cały dzień. Pamiętała imiona służby, dzierżawców, ich żon i dzieci. Hedwigę kochano za to, że była Hedwigą.
Wszyscy szanowali też jej męża Mikołaja.
Chłopcy rośli i Hedwiga dziwiła się, jak szybko czas upływa. Po powrocie z Krakowa nadziwić się nie mogła, jak zmieniło się wszystko podczas jej nieobecności, trwającej ledwie dwa miesiące.
– Najbardziej to widać po dzieciach – mówiła zdumiona; wyraźnie dostrzegła jak po niewielu tygodniach stali się więksi, mocniejsi, sprawniejsi.
– Niedługo zostaniesz czcigodną matroną, której nie będzie wypadało zachowywać się tak jak do tej pory – śmiał się Mikołaj.
– Rzeczywiście, robię się coraz starsza – martwiła się Hedwiga. – Nie wiem, jak długo będziesz mnie kochał.
Oburzał się na takie gadanie.
– Co ty mówisz? – karcił ją. – Masz ledwie nieco ponad dwadzieścia lat i mówisz o starości?
– Bo się boję o twoje uczucia.
– Moje uczucia są niezmienne – zapewniał poważnie.
– Musisz mi o tym często mówić – dopominała się. – Nigdy nie będzie mi tego dosyć. Szczególnie po tak długiej nieobecności jestem spragniona twoich miłych słów.
Hedwiga pojechała w odwiedziny do Potoka, stęskniona za siostrą, której chciała dokładnie opowiedzieć o swojej podróży. Ale jak to często bywało, najpierw musiała wysłuchać narzekań i utyskiwań Mariny. Bo siostra stale była niezadowolona. Tym razem tematem jej zmartwienia był przybrany syn, Dominik.
Zdaniem Mariny chłopak rósł stanowczo zbyt wolno.
– Jakże to – dziwowała się. – Karmię go dobrze, dbam, a jakiś taki mały jest i chudy. Kiedy wreszcie zacznie rosnąć jak się należy? Twoi chłopcy prawie że dwa razy wyżsi są, a przecież nie starsi, a nawet młodsi o kilka miesięcy.
Hedwiga westchnęła, ale musiała wysłuchać siostry do końca.
Marcin i Mateusz mieli już po sześć lat i choć zgodnie ze starym zwyczajem przebywali jeszcze w babińcu, coraz częściej wychodzili z niego pod opieką Osta i dwóch jeszcze wyznaczonych pachołków, których zadaniem było dbać o ich potrzeby i przyuczać do codziennych czynności.
Dominika pani Marina w ogóle nie zamierzała oddawać pod męską opiekę, żeby uczył się rzeczy przystających mężczyznom.
– Jest taki malutki, taki bezbronny – mówiła, biorąc chłopca na ręce przy każdej okazji, jakby był niemowlęciem. – Ma jeszcze czas na te męskie sprawy.
– Mam jeszcze czas – powtarzał za nią Dominik.
Domniemany syn pana Ostasza i pani Judyty chował się zdrowo i nie było z nim większych kłopotów. Bardzo przywiązał się do Mariny i traktował ją jak najbliższą sobie opiekunkę. Marina, która bywała surowa wobec służby, niesprawiedliwa i swarliwa wobec siostry, w stosunku do Dominika miękła niczym wosk i nie było rzeczy, na które mogłaby mu nie pozwolić. Chłopak chował się bezpośrednio pod jej okiem i w niewieścim otoczeniu, co zresztą szybko nauczył się wykorzystywać. Ale sam był miękki i słaby.
W Potoku sprawy nie szły najlepiej, brakowało twardej męskiej ręki. Marina wprawdzie uważała, że gospodaruje dobrze, i po części była to prawda, ale służba kradła dla siebie więcej niż gdzie indziej i wzrost majątku wcale nie był taki, jak sobie jego pani wyobrażała. Ale tak to już jest wszędzie tam, gdzie rządzą niewiasty, nie dopuszczając mężczyzn do pilnowania porządku ani karania służby. Marina miała miękkie serce i pobłażała czeladzi. Oczywiście, wyznaczała kary, ale rzadko kiedy je wykonywano, a jeśli nawet, nigdy chyba do końca, bo zawsze było coś, co kazało Marinie okazać wspaniałomyślność czy tylko litość nad chłopem, któremu trzeba było wymierzyć kije albo odebrać ostatni korzec zboża.
Lipowski rządca, pan Jacek, którego interesował stan gospodarki w sąsiednich dworach, często dawał wyraz swojemu niezadowoleniu.
– Połowa zbiorów się zmarnuje – burczał pod nosem. – Połowa się zmarnuje, bo pani Marina sama chce rządzić, a nie ma o tym pojęcia.
Hedwiga początkowo obruszała się na podobne uwagi.
– Czego wy chcecie, Jacku? – pytała rządcy. – Mało to macie swojej roboty w Lipowej, że tak ciekawicie się tym, co się dzieje w Potoku?
– Roboty mam dość – głaskał wąsy pan Jacek. – Ale patrzeć nie mogę, jak tyle dobra idzie na zmarnowanie u waszej siostry.
– Ale cóż wam do niej? – pytała Hedwiga.
– A to, pani, że rozporządza ona niewłaściwie. Będą straty i kiedy nadejdzie przednówek, znowu do was przybiegnie po pomoc.
– Może nie – wspierała siostrę Hedwiga. – Przesadzacie, że tak znowu często przychodzi.
– Każdego roku – przypomniał pan Jacek. – I z tego, co słyszę, znowu przyjdzie. A my przecież nie możemy tak dawać i dawać...
– Daję, bo mnie stać – przypomniała Hedwiga. – Nie ubędzie nam, jeśli czasem wspomogę rodzoną siostrę.
– Lepiej byłoby wesprzeć ją czym innym – mruczał Jacek. – Mogłaby się czego u was nauczyć. A jeszcze lepiej, jakby jakiego gospodarza wzięła sobie do Potoka...
– Co też mówicie, Jacku? – oburzała się Hedwiga. – Moja siostra przecież ma już swoje lata i ani jej w głowie takie sprawy.
– A co tu niby lata mają do rzeczy – kwękał Jacek. – Bądźcie dalej taka litościwa, a zobaczycie, jak i Lipowa zacznie podupadać. Ciekawe, co chłopaczkom zostanie, jak wszystko na waszą siostrę pójdzie...
Pan Jacek odszedł, mrucząc pod nosem, a Hedwiga długą chwilę zastanawiała się nad tym, co powiedział. Czy rzeczywiście ludzie tak to widzą, jak mówił rządca? Taka licha z Mariny gospodyni, że żeruje tylko na dochodach z Lipowej?
Postanowiła przyjrzeć się wszystkiemu dokładniej. To prawda, że Marina nieraz przychodziła po wsparcie. Najpierw chciała spłacić pana Macieja z Rogowa, potem mąż jej umarł, a potem zdarzył się pożar, co strawił doszczętnie pół wioski. I tak dalej. Za każdym razem Marina przybiegała zapłakana do siostry i każdego razu Hedwiga, wyprawiając ją w drogę powrotną, słała za nią swoją pomoc, bydło, zboże, paszę, nawet szaty.
Mikołaj nic nie mówił, bo Mikołaj w sprawach gospodarskich całkowicie zdawał się na żonę, więc Hedwiga pomyślała w końcu, że może rzeczywiście trzeba jakoś wspomóc Marinę i to w taki sposób, aby pomoc ta przyniosła trwały skutek, a nie szła tylko na przejedzenie.
Dominik nic już nie pamiętał z tego, co wydarzyło się dawniej, ani z tego, co mu wówczas mówiono. Kiedy Mieszek z Tomkiem znaleźli go w lesie, powtarzał, że jest synem pana Mikołaja i pani Judyty. Powtarzał to jeszcze w wiele tygodni po tym, jak na stałe zamieszkał w Potoku. Ale z czasem zapomniał tej wyuczonej lekcji i teraz w żadnej sytuacji nie przyszłoby mu do głowy, że jest inaczej niż mówi Marina.