Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Kontynuacja losów wielopokoleniowej rodziny rycerskiej w czasach Jagiellonów. Kobiecym przedstawicielkom rodziny chyba nie dane jest zaznać szczęścia małżeńskiego. Świeżo po ślubie ciężarna Matylda zapada na ciężką chorobę. Pojawia się podejrzenie, że została otruta. Z kolei Dorota musi przełykać gorycz mężowskiej zdrady już od... nocy poślubnej! Tymczasem w kraju rozpoczyna się proces kanonizacyjny królowej Jadwigi. Roksana zostaje wezwana przed komisję jako ta, która była świadkiem rozmowy królowej z Chrystusem. Nie wszystkim odpowiada jej wersja zdarzeń. Jednocześnie nad Litwę nadciąga widmo wojny. Zbiór zawiera następujące części: "Córka diabła", "Srebrnorogi", "Kochankowie", "Złota róża", "Dom schadzek", "Krwawa zemsta", "Próba wierności", "Panna wodna", "Mateusz", "Milena", "Zamężna wdowa", "Serbente".
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 1238
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Marian Piotr Rawinis
Saga
Saga rodu z Lipowej: Pakiet 3
Zdjęcie na okładce: Shutterstock, Midjourney
Copyright © 2024 Marian Piotr Rawinis i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788727216836
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Żadna część niniejszej publikacji nie może być powielana, przechowywana w systemie wyszukiwania danych lub przekazywana w jakiejkolwiek formie lub w jakikolwiek sposób bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy, ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie oprawy lub z okładką inną niż ta, z którą została opublikowana i bez nałożenia podobnego warunku na kolejnego nabywcę. Zabrania się eksploracji tekstu i danych (TDM) niniejszej publikacji, w tym eksploracji w celu szkolenia technologii AI, bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Wiosna 1406
Mateusz Lipowski i Matylda nie pojechali do Lubina krakowskim traktem. Mateusz był synem rycerza i nie musiał stosować się do królewskich nakazów, wyznaczających obowiązkowe szlaki dla kupieckich wozów. Mógł ominąć Dolinę, jeśli nie chciał trafić w rodzinne strony i tak też uczynił: wybrał drogę z Pilicy na zachód ku Siewierzowi, a potem na Opole i Wrocław. Była to podróż dłuższa i kosztowniejsza, należało przekroczyć wiele granic księstw, ziem i miast, ale dzięki szczodrości burmistrza Kleinera nie musieli liczyć się z groszem. Krakowski bankier Josman od ręki wystawił dokumenty, wedle których Mateusz mógł pobrać potrzebną ilość gotówki w dowolnym mieście, w Namysłowie czy we Wrocławiu albo dopiero w samym Lubinie.
- Chwalebna roztropność - chwalił Lipowskiego. - Po co kusić los, wożąc ze sobą znaczną sumę? Wasz brat, na ten przykład, to człowiek zupełnie innego pokroju.
- Mój brat? - zaciekawił się Mateusz, który nie widział Marcina od dłuższego czasu.
Żyd pogłaskał brodę.
- Z nim też robię interesy. To znaczy, on bierze ode mnie pieniądze. Owszem, zarabiam na tych pożyczkach, choć czasem nie zwraca długów w terminie.
Mateusz machnął ręką.
- Niewiele mnie obchodzą wasze rozliczenia z moim bratem - oświadczył. - Mnie interesuje, żeby teraz wszystko zostało należycie załatwione.
- Oczywiście, oczywiście - zapewniał bankier. - Przecież nie pierwszy raz służę waszej rodzinie i dotąd nie było najmniejszej skargi. Sami to dobrze pamiętacie. Kiedy wasza matka przesyłała pieniądze, zawsze dostawaliście swoją część.
Mateusz zatrzymał się, zaskoczony. Matka przysyłała pieniądze?
- No, jakże? - zdziwił się Josman. – Wiele razy.
- Dla mojego brata?
Bankier zmarszczył brwi, zrozumiał nagle, że z uprzejmości powiedział nieco za wiele.
- Dla waszego brata - potwierdził. - No i dla was.
Lipowski pokręcił głową.
- Nie pamiętam, żebym coś otrzymał - zauważył.
Żyd poszukał w papierach, jakich plik wyjął ze stojącej w pobliżu niewielkiej okutej skrzynki.
- Mam tu wszystkie pokwitowania, szlachetny panie - oświadczył szybko, uprzedzając pretensje. - Nie brakuje ani jednego, bo w interesach najważniejsza jest akuratność.
Pogrzebał w dokumentach.
- Oto są. Cztery razy przekazałem pieniądze od pani Hedwigi. Dla waszego brata, a przez niego dla was. Dwie i pół grzywny, trzy grzywny, półtorej, dwie grzywny bez jednego wiardunku. Sami zobaczcie.
Mateusz pochylił się nad kartkami. Na wszystkich widniał wyraźny podpis Marcina.
Zacisnął wargi i nic nie powiedział. Ale Josman natychmiast zorientował się, że pieniądze nie dotarły do adresata.
- Wybaczcie - giął się teraz w ukłonach. - Nic o tym nie wiedziałem. Rozpytywałem o was i nie mogłem odszukać. Pan Marcin mówił, że wie, jak do was dotrzeć. Dawałem mu srebro w przekonaniu, że trafi gdzie należy.
Lipowski pokręcił głową.
- Niczego mi nie przekazał. Ale to już są rozliczenia między nami. Wy się tym nie kłopoczcie.
Wyciągnął rękę i zabrał pokwitowania.
- Wam już niepotrzebne.
Żyd chciał sprzeciwić się, jednak ustąpił, widząc zawziętą minę klienta. Mateusz starannie schował papiery na piersi.
- Będę mógł odebrać całą swoją należność zaraz po przyjeździe do Lubina? – upewnił się.
- Tak, szlachetny panie. Jak tylko przedstawicie list ode mnie.
Lipowski podziękował i wyszedł z kantoru. Był tak zły na brata, że gdyby go teraz zobaczył, nie skończyłoby się na zwykłej bójce. To on głodował, marzł w zimnej izbie, sypiał kątem, a Marcin opływał w dostatki i spokojnie odbierał jego pieniądze!
Ale zaraz pomyślał o Matyldzie. Gdyby żył inaczej, nadal byłby studentem, nie siedziałby dla zarobku przed Czerwonym Kogutkiem, nie poznałby Matyldy, nie zostałby jej mężem. Zatem brat mimowolnie przyczynił się do jego szczęścia.
Niczego nie ujawnił Matyldzie. Zobaczyła jego zachmurzoną minę, ale przypisała to porannej rozmowie z jej ojcem. Starała się go pocieszyć i wkrótce Mateusz rozpogodził się na dobre. W duchu już przebaczył bratu.
Podróż do Lubina przebiegała wolno. Drogi rozmiękły i wyładowany wóz toczył się niespiesznie. Dziesiątki razy napotykali wielkie kałuże, przegradzające szlak albo powalone drzewa, które trzeba było usuwać, bo nie zawsze dało się je ominąć. Wtedy Mateusz zsiadał z wozu, wyprzęgał konia i przy jego pomocy odciągał pnie na bok. Jerkę i jego kompanów, którzy stanowili eskortę, odprawił z powrotem już drugiego dnia i teraz wszystko musiał robić sam. Czynił to jednak nad wyraz chętnie i z zapałem machał siekierą, przełamując zatory.
- Pomogę ci - Matylda lekko zeskakiwała na ziemię.
- Nie! - wołał. – Zamoczysz suknie!
- To nic! - śmiała się. - Trzewiki i tak mam już przemoczone.
Niania Bugałka siedziała na wozie niczym jaka królowa, czasami poburkiwała na zachowanie dziewczyny, ale tylko na pozór, bo cieszyła się z oznak miłości i oddania, jakie młodzi okazywali sobie przy takich okazjach.
- Trzeba było nająć służbę - burczała.
- Słusznie - zgodziła się Matylda. - Ale to dopiero na miejscu. Teraz sami damy radę.
Mateusz walił siekierą z rozmachem, drzazgi leciały wokoło i kilka wpadło we włosy dziewczyny. Przerwał robotę, podszedł i zaczął je wyjmować.
- A co? - śmiała się. - Nie podobam ci się jako leśna wróżka?
- Zawsze mi się podobasz - odpowiedział i była to prawda.
Pogłaskała go po policzku.
- Jeszcze nie mogę uwierzyć, że jesteś naprawdę mój - szepnęła.
- Ani ja.
Zaczęli się całować, ale niania nie pozwoliła na długie pieszczoty.
- Kończcie, dzieci! - zażądała. - Do gospody jeszcze kawał drogi, a wieczór za pasem.
Zatrzymywali się w gospodach, spędzając w nich często więcej niż jedną noc. Młodzi chcieli być sami ze sobą, a niania nie miała nic przeciw temu, jazda na wozie męczyła ją, więc chętnie korzystała z dłuższych wypoczynków. Postoje były dobrą okazją, żeby i Bugałka mogła dać upust swojej radości, więc opowiadała naokoło, kto jedzie i dokąd, podkreślając przy tym swoją znaczącą rolę u boku młodych.
- To ważne zadanie wam powierzono - cmokali z podziwem goście gospody.
Słuchali chętnie, gdyż niania częstowała wszystkich piwem i chcieli skorzystać jak najwięcej.
- A pewnie! - brała się pod boki. - Kiedy zaś dojedziemy na miejsce, zostanę wielką panią. Za lata służby coś mi się należy. Najmiemy pachołków i dziewki, a ja tylko będę doglądać wszystkiego i dzieciaczki moich gołąbeczków piastować.
Po dwóch tygodniach dotarli wreszcie do czerwonych murów i kwadratowych baszt Lubina.
- Zobacz! Zobacz! - piszczała z radości Matylda. - Tutaj będzie nasz dom!
Bywała w Lubinie jako dziecko, a teraz pewnie kierowała Mateusza przez fosę i Głogowską Bramę wprost na rynek.
- Ojciec mówi, że to najspokojniejsze i najbezpieczniejsze miejsce na świecie - paplała, wskazując zapamiętane miejsca. - Widziałeś te grube mury?
Wóz zatrzymał się na środku rynku, o dwadzieścia kroków od studni, przed dużą trzypiętrową kamienicą o oknach szczelnie zamkniętych drewnianymi okiennicami. Matylda zeskoczyła na bruk i pobiegła ku solidnym, okutym drzwiom. Mateusz szedł za nią z kluczem w ręce, trochę zaskoczony, gdyż dawna własność burmistrza Kleinera okazała się naprawdę ogromna. Przekręcił klucz w zamku i pchnął drzwi.
- Na ręce! - zawołała niania z wozu. - Weź ją na ręce, chłopcze. Wypada przenieść przez próg młodą żonę!
Mateusz posłusznie chwycił Matyldę w objęcia i uniósł ją w ramionach. Postawił w sieni, a potem trzymając się za ręce zaglądali kolejno do wszystkich pomieszczeń - kuchni i składów na parterze, sypialni i pokojów gościnnych na piętrach. Dom był nowy, świeżo wykończony, zastawiony ciężkimi solidnymi meblami, stołami, komodami, szafami, obwieszony ozdobnymi tkaninami. Brakowało w nim oczywiście wielu codziennych przedmiotów, ale o te mieli dopiero się postarać.
Dotarli na najwyższe piętro, gdzie znajdowała się sypialnia z wielkim podwójnym łożem. Z dołu słychać było nianię, narzekającą na liczne braki w kuchni i pustą spiżarnię.
- Tutaj - powiedziała Matylda, stając na środku izby i rozkładając ramiona. - Tutaj upłynie nasze życie aż do śmierci. Tu będziesz mnie kochał, tu urodzą się nasze dzieci. Tutaj one będą miały własne dzieci i tutaj doczekamy starości.
Lipowa, lato 1407
Dominikanów było dwóch. Wielce uczeni mężowie przybyli do Doliny na początku lipca i któregoś ranka zatrzymali się w Lipowej na odpoczynek. Jechali dalej, do Dębowca.
- Sprowadza nas bardzo poważne zadanie. Odbieramy zeznania od wiarygodnych ludzi, którzy mogą świadczyć za świętością zmarłej królowej polskiej, pani Jadwigi.
Podróżowali konno, noce spędzając po dworach i zajazdach.
- Przewielebny biskup krakowski, Piotr Wysz, upewnił nas, że będziecie naszym przewodnikiem – oświadczyli Hedwidze.
Pani na Lipowej przyjęła ich bardzo serdecznie, goszcząc czym tylko mogła. Od tygodnia panowały wielkie upały, duchowni byli zmęczeni do ostatnich granic i z wdzięcznością usiedli do stołu w ogrodzie, radzi z cienia i sutego posiłku.
- Nie sądziłam, że pan biskup skieruje was tutaj, wielebni ojcowie - mówiła. - Bo przecież to nie o mnie chodzi, lecz o moją sąsiadkę z Dębowca.
- Wiemy o tym - przytaknął ojciec Damian. - Ale przewielebny biskup polecił nam przekazać wam i waszemu dostojnemu mężowi słowa pozdrowienia i swoje błogosławieństwo.
Hedwiga przyklęknęła, a dominikanin podniosłym głosem wypowiedział łaciński tekst modlitwy.
- Chyba niedaleko ten Dębowiec? – zapytał potem.
- Niedaleko. Zechciejcie dzisiaj odpocząć, a rano sama was zaprowadzę.
Z wdzięcznością skorzystali z zaproszenia, podjedli sobie do woli, popróbowali miejscowego piwa. Odwdzięczyli się nowymi wiadomościami z Krakowa i plotkami z królewskiego dworu.
Młodszy z wysłanników biskupa, ojciec Izydor, długo rozmawiał z panem dworu. Był znawcą przypadków niebiańskiej pomocy i wypytywał Mikołaja o dawną bitwę z Saracenami.
- Rozmaicie o tym powiadają - zauważył. - Podobno byli tacy, którzy widzieli niebieski zastęp aniołów nad polem bitewnym pod Nicopolis. Cały zastęp, choć mały.
Mikołaj pokręcił głową.
- Ja nie widziałem.
- Ale nie zaprzeczycie, że tak mogło być?
- Sam nie widziałem - powtórzył Mikołaj. - I nie spotkałem nikogo, kto by twierdził, że widział niebiański hufiec. Jednakże zostałem ciężko ranny w bitwie i mogłem nie zauważyć wszystkiego.
Ta wiadomość ucieszyła ojca Izydora.
- Nasze zadanie bywa bardzo trudne - westchnął. - Nawet świadkowie tego samego wydarzenia często różnie o nim mówią. Zapewne Bóg nie każdemu daje jednakie spojrzenie, nie każdy dostępuje daru zobaczenia żywego przejawu boskiej łaskawości...
Mikołaj pokiwał głową, ale zgłosił swoje zastrzeżenia.
- Być może - zauważył łagodnie. - Nie chciałbym wkraczać na pole waszych badań, czcigodni ojcowie, ale moim zdaniem nie było pod Nicopolis żadnego oddziału aniołów. Upewnia mnie w tym fakt, że bitwę wygrali Turcy, a z chrześcijan mało kto ocalał. Wszak gdyby aniołowie walczyli po naszej stronie, nie ponieślibyśmy tak sromotnej klęski.
- Wasze rozumowanie jest słuszne - zgodził się ojciec Izydor. - Ale tylko do pewnego stopnia. Nikt bowiem nie zna bożych zamysłów i nie może z całą pewnością wiedzieć, w jaki sposób Bóg chciał przekazać ludziom swoje posłanie. Może jego zamiarem było ukaranie chrześcijańskiej pychy, która, jak słyszeliśmy, wprost opętała oddziały krzyżowców? Z drugiej strony, choć danina krwi była wielka, Bóg ocalił jednak niektórych. Króla Zygmunta, wielkiego mistrza Zakonu Szpitalników, licznych hrabiów francuskich, a i was także.
Mikołaj po namyśle zgodził się z przedstawioną argumentacją. Późnym wieczorem, kiedy wszyscy już udali się na spoczynek, powiedział do żony:
- Im więcej czasu upływa, tym większą legendą obrasta dawna wyprawa i tym bardziej ludzie doszukują się w niej zjawisk nadprzyrodzonych. Gdy czasem słyszę o niej opowiadania, zupełnie nie wiem, czy to ta sama krucjata, w której i ja brałem udział.
Hedwiga przytuliła się do męża.
- To ci chyba nie wadzi, Mikołaju. Ludzie opowiadają jednym, tamci następnym i pewnie przez to trochę zmieniają wydarzenia. Dla mnie najważniejsze, że jesteś tu ze mną. I że obiecałeś nigdy więcej nie brać udziału w walkach.
Mikołaj westchnął. Ślub złożony w niewoli ciążył mu bardzo i dziś myślał o nim jako o przysiędze podjętej pochopnie. Nie podnosić broni przeciw chrześcijanom? Cóż to znaczy w praktyce? Wszak uniemożliwia udział w wojnach i w wyprawach, to niemal wypowiedzenie posłuszeństwa królowi, a również Kościołowi.
Ojciec Mikołaja, starosta holsztyński Jeno, burczał z powodu przysięgi syna i przy każdej sposobności okazywał niezadowolenie.
- Postąpiłeś nierozważnie - pouczał. - Ta przysięga nie pozwoli ci wypełnić rozkazów króla.
- Królowi mogę służyć w inny sposób - bronił się Mikołaj.
- Niby jak? - żachnął się pan Jeno. - Ma przy sobie dość uczonych, mędrców, astrologów, doktorów. Tylko zbrojnych zawsze i wszędzie jest mu za mało.
Mikołaj uważał podobnie, ale przysięga jest przysięgą i to jeszcze tak ważna, złożona przy Grobie Chrystusa.
Następnego dnia ojcowie Damian i Izydor ruszyli w towarzystwie Hedwigi do Dębowca. Dzień był słoneczny, ciepły, nawet upalny, na niebie nie widziano żadnej chmurki. Obaj mnisi chwalili zasobność mijanych pól, bo zboża urodziły nad podziw tego roku i lada tydzień planowano rozpocząć żniwa.
- Bogaty kraj! - chwalił ojciec Damian, który pochodził z Italii. - Klimat tu podobno surowy i bałem się trochę chłodów, jestem mało wytrzymały na zimno. Ale jak dotąd nie mogę narzekać.
Kiedy wjechali na dziedziniec dworu, pani Roksana stała na progu. Przysłaniając oczy dłonią, patrzyła na zbliżających się gości. Rozpoznała oczywiście Hedwigę i wyszła na jej powitanie, wyciągając ramiona.
- Hedwiga! Jakże się cieszę, że cię widzę!
Pocałowały się wzajemnie w nadstawiane policzki, a potem przybyła wskazała na zakonników siedzących jeszcze na koniach.
- Gości ci prowadzę - powiadomiła. - Jadą aż z Krakowa.
Roksana, znana z tego, że nie ceniła zbytnio osób duchownych, uśmiechnęła się jednak zachęcająco.
- Witajcie!
Dała znak pachołkom, żeby pomogli zakonnikom zejść na ziemię, zawołała o wodę dla podróżnych i ich zwierząt. Była ubrana, jakby wybierała się gdzieś w ważnej sprawie, uroczyście, odświętnie.
- Z Krakowa? - spytała nieco zdziwiona.
Hedwiga obejrzała strój przyjaciółki.
- Chyba nie w porę przyjechaliśmy...
- Ależ nie - zaprzeczyła Roksana, gestem zapraszając, żeby goście przeszli pod
ścianę dworu, gdzie panował miły cień od rosnących opodal drzew.
- Ojcowie zbierają zeznania świadków dla procesu kanonizacyjnego królowej Jadwigi - powiadomiła przyjaciółkę Hedwiga.
- O! - uśmiechnęła się Roksana. - Wszyscy mówią o niej, że była naprawdę świątobliwą osobą.
- Dlatego przybyli także do ciebie.
- Do mnie? - nie kryła zdziwienia Roksana. - Czemu akurat do mnie?
- Ojców interesuje, jak pani Jadwiga rozmawiała z Chrystusem na krzyżu, który jest w katedrze krakowskiej. Potrzebują wiarygodnego zeznania.
- To rozumiem - zgodziła się Roksana. - Nie wiem tylko, czemu właśnie mnie chcą o to pytać.
- Przyjechali cię prosić, żebyś opowiedziała, co wiesz o rozmowie pani Jadwigi z Chrystusem.
- Ja?!
- Przecież to słyszałaś.
Pani dworu miała minę wielce zaskoczoną. Patrzyła na Hedwigę, patrzyła na ojców dominikanów.
- Nie - oświadczyła stanowczym głosem. - Niczego takiego nie słyszałam.
Hedwiga zaniemówiła ze zdziwienia, zakonnicy spojrzeli zmieszani po sobie.
- Jak to nie słyszałaś? - zapytała Hedwiga. - Opowiadałaś mi, jak kiedyś, w dzieciństwie, podsłuchałaś taką rozmowę. Pamiętasz? Znalazłaś się przypadkiem w katedrze, poza tobą nie było wtedy nikogo. I słyszałaś, jak pani Jadwiga modliła się i rozmawiała z Jezusem wiszącym na krzyżu. W bocznym lewym ołtarzu.
- Nie - powtórzyła Roksana. - Nic o tym nie wiem.
Przyniesiono piwo w drewnianych kubkach, ale dominikanie, choć spragnieni, nie tknęli napoju.
- Nie słyszeliście takiej rozmowy? - zapytał jeden z nich.
- Nie słyszałam - powtórzyła Roksana.
Nie patrzyła na Hedwigę. Pani z Lipowej nie mogła pojąć, czemu Roksana zaprzecza. Przecież mówiła o tym z własnej woli, a teraz nie chciała powtórzyć.
- Opowiadałaś - przypomniała przyjaciółce. - Kilka lat temu, gdy przyjechałam z Krakowa z wiadomością o śmierci miłościwej pani.
Roksana pokręciła głową.
- Musiałaś się pomylić, Hedwigo - zauważyła łagodnym tonem. - Nie mogłam nic takiego powiedzieć. Nigdy nie byłam w Krakowie.
- Mówiłaś, że kiedyś, w dzieciństwie - upierała się Hedwiga.
Ale Roksana i tym razem zaprzeczyła.
- Mówił ci o tym ktoś inny. Tylu ludzi spotkałaś na dworze królewskim i gdzie indziej. Zapewne to wtedy o tym słyszałaś. Na pewno nie ja ci powiedziałam o tak wzniosłych sprawach.
Hedwiga bezradnie opuściła ręce.
- Nic nie rozumiem - szepnęła. - Dokładnie pamiętam tamten dzień. I tak opowiedziałam biskupowi Wyszowi.
Ojciec Damian dał znak, że chce pomówić z Roksaną.
- Wy jesteście pani Roksana z Dębowca? – zapytał urzędowym tonem.
- Ja.
- Co jest wam wiadomo o sprawie, o której tu mówimy?
- Nic.
- Nie słyszeliście rozmowy pani Jadwigi z Chrystusem na krzyżu?
- Nie mogłam słyszeć, bo nigdy nie byłam w Krakowie.
- W dzieciństwie też nie?
- Nigdy.
Zakonnik westchnął.
- Tedy nasza podróż zdała się na nic – zauważył cierpko.
Był niezadowolony. Odbyli długą drogę tylko po to, by przekonać się, że nie jest prawdą, co powiedziano im wcześniej. Zwrócił się do pani Hedwigi, a w jego głosie słyszało się rozdrażnienie.
- Nic tu po nas.
Pani Roksana rozłożyła ręce.
- Wybaczcie, że wasza podróż nie przyniosła spodziewanych wyników.
Zanim dominikanie pożegnali się i odjechali, Hedwiga szepnęła do Roksany:
- Nie rozumiem twojego zachowania. Nie wiem, czemu zaprzeczasz, skoro sama mi o tym opowiadałaś.
- Nieprawda - odszepnęła Roksana. - Niczego takiego nie mówiłam.
Zakonnicy na krótko zajrzeli do Lipowej, ruszyli zaraz z powrotem do Krakowa, zostawiając Hedwigę zawstydzoną, że była przyczyną ich daremnej, długiej podróży.
- Wybaczcie - przepraszała po raz kolejny. - Naprawdę nie wiem, czemu Roksana zaprzecza.
Ojciec Damian machnął ręką.
- No cóż - mruknął. - Nie wypada nam mieć do was żalu. W końcu ugościliście nas jak należy i zrobiliście wszystko, co waszym zdaniem zrobić należało. A co do pani z Dębowca... Znamy takie przypadki. Komuś się wydaje czasem, że jest ważny, widział coś istotnego, słyszał, wie, był świadkiem. Kiedy jednak przychodzi do złożenia oficjalnych zeznań, odwołuje wszystko. Bo co napisane, to napisane, to nie słówko rzucone niedbale na wiatr.
- Tedy się nie martwcie, pani - pocieszył drugi z gości. - Nasze zadanie to odsiać ziarno od plew, odrzucić zmyślenia i fałsz od prawdziwych wydarzeń i ocenić, które z nich są rzeczywiście cudowne, a które tylko takie udają. Zatem wasze zadanie wypełnione, a my mamy pogląd na kolejne opowieści dotyczące zmarłej pani królowej.
Pokrzepili tym trochę Hedwigę, choć była mocno rozczarowana zachowaniem przyjaciółki.
- Nie rozumiem jej - mówiła później do Mikołaja. - Zupełnie nie pojmuję. Z własnej woli opowiedziała to zdarzenie. Ani jej nie wypytywałam, ani nie wypytywał nikt inny. Po co kłamała?
Mikołaj wzruszył ramionami.
- Nie wiem. Może jest tak, jak mówią dominikanie. Przestraszyła się, że jej zeznanie zostanie zapisane i będzie musiała stanąć przed biskupim sądem. Chciała udawać ważną, ale się opamiętała. Ojciec zawsze powtarza, że trudno odgadnąć sposób myślenia niewiast. Zgadzam się z tym poglądem, z jednym tylko wyjątkiem. Ten wyjątek to ty, Hedwigo.
Uśmiechnęła się pocieszona.
- Każdego dnia dziękuję Bogu, że mi cię zwrócił - szepnęła.
- I ja dziękuję. Co zaś do pani Roksany, to nigdy jej nie rozumiałem i zawsze uważałem, że jest dziwna. Twierdzisz wprawdzie, że bardzo była użyteczna, gdy ci pomagała w wychowywaniu naszych chłopców, ale widać nie do końca to nam wszystkim się udało. Marcina muszę powstrzymywać na każdym kroku, a Mateusz przepadł jak kamień w wodę.
Brakiem wiadomości od młodszego syna bardzo martwili się oboje.
- Odezwie się - pocieszała męża i siebie Hedwiga. - Na pewno się odezwie. Przecież obiecał, że zrobi to, jak tylko sobie wszystko przemyśli.
- Wolno idzie mu myślenie - cierpko zauważył Mikołaj.
Przy każdym pobycie na Jasnej Górze Hedwiga modliła się za Marcina, który był źródłem jej nieustannych kłopotów. Ale jeszcze żarliwiej modliła się za Mateusza, bo o drugim synu od dawna nie miała żadnych pewnych wiadomości.
- Ochroń go, Panie - błagała. - Ochroń go i uratuj przed grzechem. Spraw, żeby odnalazł drogę do rodzinnego domu. Nie opuszczaj go i przywróć na łono rodziny. Jeśli zaś postanowiłeś inaczej, spraw, żeby był na swój sposób szczęśliwy, chroń go od złej przygody. I nie pozwól stracić wiary, że któregoś dnia zobaczę go tutaj.
Hedwiga modliła się i marzyła, że podobnie jak jej siostra Marina znajdzie pocieszenie w swoim synu, gdy dobry los powróci Mateusza w progi Lipowej.
- Ochroń go, Wiekuisty Panie, od złej przygody - powtarzała. - Gdy będzie mu lepiej, szczęśliwiej gdzie indziej, niechaj tam zostanie. Ale jeśli spotka go tam jaka zła przygoda, niechaj prędko trafi na drogę do domu...
Sielsko upływały dni i miesiące we dworze w Potoku. Pani Marina, którą pamiętano jako niewiastę zgorzkniałą, niezadowoloną z życia i mającą do wszystkich żale, wyraźnie się uspokoiła, a z czasem zaczęła nawet odzyskiwać życzliwość sąsiadów.
Stało się to za sprawą Dominika. Chłopak wprawdzie nie był jej rodzonym synem, ale dzieckiem znalezionym niegdyś na polu, lecz mało już kto o tym pamiętał. Dominik o wszystkim dowiedział się od pani Roksany i przez lata był dla pani Mariny niczym najgorszy wróg. Nie uznawał opiekunki za matkę, buntował się, wyzywał ją, uderzył nawet, odjeżdżał, wciąż znieważał i obrażał. Aż któregoś dnia, po latach tułaczki i szukania sensu życia, wrócił do Potoka, padł Marinie do stóp i uzyskał jej przebaczenie.
Ksiądz Franciszek Skórka nazywał to cudem. Bo był to najprawdziwszy cud. Jeszcze dopiero co żarli się okropnie, a teraz mogli stanowić wzór matki i syna. I taki wzór stanowili, zaś mieszkańcy Doliny słyszeli o tym z kościelnej ambony. Marina, która zawsze zazdrościła powodzenia młodszej siostrze, teraz miała powód, żeby napawać się przewagą - teraz to Hedwiga mogła jej zazdrościć syna. Ale i sama Marina bardzo złagodniała, rzadko wpadała w złość, do wszystkiego podchodziła z nieznaną jej dawniej wyrozumiałością.
- To naprawdę niezwykłe - powiedziała Hedwiga do siostry. - Jakby jaki czarownik przeszedł nad Potokiem i poukładał wszystko, co było porozrzucane.
- Jestem szczęśliwa - cieszyła się Marina. - Nie spodziewałam się, że moje życie tak się ułoży. Jestem taka spokojna i szczęśliwa. Dominik to najlepszy syn na całym bożym świecie.
Z przemiany, jaka zaszła w Dominiku, radowali się wszyscy. Jego matka, której na każdym kroku okazywał szacunek i przywiązanie, Hedwiga, która przestała się bać, że jej siostrzeniec zagrozi Marcinowi swoimi urojonymi pretensjami do majątku w Lipowej, sąsiedzi podziwiający synowskie przywiązanie, ksiądz Franciszek wskazujący na przykład właściwego postępowania. I sam Dominik, zadowolony z miejsca, w jakim się znalazł i z życia, jakie teraz prowadził.
- Głupi byłem, biegając po świecie nie wiadomo za czym - powtarzał.
- Nie byłeś głupi - prostowała pani Marina. - Biegałeś po świecie za nauką, zdobyłeś ją i zrozumiałeś, że matka jest najważniejsza.
Zasługę przemiany syna przypisywała biskupowi Janowi Kropidle, na dworze którego we Włocławku Dominik zdobywał doświadczenie.
- Zaprawdę wielki człowiek - mówiła. - Trochę mi wstyd, że bywałam dla niego niemiła, kiedy przemieszkiwał we dworze pana Jeno.
Marina niegdyś bywała przykra dla wszystkich, może z wyjątkiem czasu, gdy miłowała Jordana z Wojcieszowa, a ten mieszkał pod jej dachem. Ale wcześniej i później była uciążliwa, zgłaszała żale do wszystkich, długo chowała urazy. Jej przemiana stanowiła przyjemną a niespodziewaną odmianę.
Nie miała już pretensji do tego, żeby być młodą, ładną i interesującą dla mężczyzn. Dawno o tym zapomniała, poświęcając się synowi, jak wówczas, gdy był zupełnie mały.
- Dla mnie dziecko jest najważniejsze - powtarzała jak kiedyś.
Dominik prawie nie opuszczał Potoka, a jego życie stało się proste, zwykłe i codzienne, pozbawione trosk i kłopotów. W Potoku było dość służby, żeby sam nie musiał nic robić, co najwyżej doglądać czasem prac polowych.
Wstawał późno, zjadał obfite śniadanie, potem szedł na pola albo do sadu, gdzie miał przygotowane posłanie, gdyby potrzebował odpoczynku. Potem jadł obiad i odpoczywał do wieczerzy. A wieczorem siadywał z matką zimą przy kominie, latem przed domem. Gwarzyli sobie, matka opowiadała o czasach, kiedy był mały, lub o tym, co działo się, zanim przyszedł na świat, albo o tym, co będą robić dnia następnego. Dominik słuchał, całował matkę po rękach. Po wieczerzy był już nieco pijany, ale Marina dbała, aby nigdy nie przekroczył miary i strzegła dzbanków. Miała jeden pełny zawsze pod ręką i wydzielała synowi tyle, ile jej zdaniem potrzebował. Dominik upijał się na spokojnie, nie był po winie napastliwy, zdradzał raczej skłonność do snu i odpoczynku.
Opowiadała mu plotki z domu, z Doliny, z całego kraju. Czasami jechali do miasta, ale to rzadko, bo zwykle zostawał w domu, kiedy ona wybierała się na jarmark czy w jakiej innej sprawie. Zawsze przywoziła mu podarunek, jak wtedy gdy był małym dzieckiem i stale dopominał się nowych zabawek. Kiedy czasem on wyjeżdżał, co zdarzało się niezmiernie rzadko, nigdy nie zapomniał o upominku dla matki.
- No i widzisz, jak może być spokojnie i przyjemnie - mówiła, gdy w zimny wieczór siedzieli pod dachem przy ogniu.
Dominik hodował psy, którym sporo poświęcał uwagi i którym pozwalał mieszkać razem ze sobą w domu, a z którymi mógł bawić się godzinami.
- Mówiliście - przytakiwał.
Ilekroć wyjeżdżali w niedzielę i wielkie święta do kościoła, Dominik sam powoził, jeśli jechali wozem, a gdy konno, pomagał matce na każdym kroku, podawał jej rękę przy schodzeniu z siodła, dopytywał się stale, czy nie jest jej zimno albo za gorąco, czy woli stać czy siedzieć. Zazdrościli wszyscy pani z Potoka tak oddanego syna.
- Żeby mój Marcin był taki uprzejmy - wzdychała Hedwiga z zazdrością.
Dominik był miły także dla innych, witał się grzecznie z sąsiadami, pozdrawiał ich pierwszy, zupełnie zapomniawszy o swojej poprzedniej dumie i poczuciu wyższości.
- Co się tobie stało, że jesteś taki dziwny? - zapytał go kiedyś Marcin Lipowski.
- Dziwny? - zdumiał się zapytany. - Niby w czym dziwny? Po prostu tak jest i tyle. Matka mnie przekonała, że niepotrzebnie ganiałem po świecie, sprzeciwiając się losowi. Są ludzie, których Bóg przeznaczył do tego, innych zaś do czego innego. Jednych zrobił rycerzami, innych spokojnymi ziemianami, co nie potrzebują wiele, bo wszystko mają w swoim dworze.
Wielce mu odpowiadało takie życie. Spokojne, uładzone, w którym wszelkie sprawy są proste i przewidywalne. Pory posiłków, wszystkie zajęcia, odpoczynek. Nie brakowało mu niczego. Matka podsuwała najsmaczniejsze kąski, dbała o jego ubrania i wszystkie inne potrzeby. Każdej soboty wieczorem posyłała mu do izby jedną z kilku młodszych dziewek służebnych i uważała, że ta zaspokoi jego pragnienia, bo ani ona, ani on sam nie myśleli wcale o tym, że któregoś dnia powinien się ożenić.
- Śniło mi się, że wziąłeś sobie żonę - powiedziała pewnego dnia. - Wprowadziłeś pod dach jakąś kobietę i przez chwilę bałam się, że zostawisz mnie albo nawet wygnasz.
- Zabraniam wam śnić w taki sposób - odpowiedział, całując ją po rękach. - Nigdy was nie zostawię samej i nigdy nie doznacie ode mnie krzywdy za tyle lat starań. Przenigdy, matko.
- Kiedyś musisz się ożenić.
- To jeszcze nieprędko - pocieszył. - Po co kłopotać sobie głowę takimi sprawami? Czy nie jest nam dobrze tak, jak jest?
- Jeśli znudzisz sobie to życie, może zapragniesz czego innego.
- Nie zapragnę, matko. Modlę się, żebyście żyli jak najdłużej, a ja stale przy was. Niczego więcej nie pragnę.
Uśmiechała się zadowolona i z czułością gładziła go po włosach.
- Na całym świecie nie ma lepszego dziecka od ciebie - mówiła. – Na całym świecie.
Dominikowi tak odpowiadało domowe bytowanie, że kiedy tej wiosny przyszło wezwanie na wyprawę wojenną, odczuł je bardzo przykro. Z racji posiadanej ziemi był zobowiązany stawić się konno, w kolczudze i z jednym pachołkiem do pomocy. Za radą matki wyekwipował solidnie dwóch ludzi, dając im konie i broń, co spotkało się z uznaniem pana starosty.
- Muszę pochwalić postępowanie waszego syna - oznajmił pan Jeno. - To dzisiaj rzadkie takie rzetelne podejście do obowiązków. Nie brakuje takich, co się wykręcają od udziału w wyprawie, uciekając się do najdziwniejszych wymówek.
Osobisty udział Dominika w wojnie byłby dla dworu w Potoku znacznie tańszy, kosztowałby tyle co ekwipunek i owies na dni czterdzieści, ale Dominik nie miał chęci wyruszać. W ostatnim roku przytył znacznie, wcale nie brał broni do ręki i zupełnie zaniechał rycerskich ćwiczeń.
- Jest mi dobrze tak jak jest - powtarzał. - I niczego w swoim życiu nie zamierzam zmieniać.
Chwalił sobie owo powolne, syte bytowanie, w którym nie brakowało żadnych przyjemności. Matka z góry odgadywała wszystkie jego potrzeby i o nic nie musiał się troskać, wszystko miał na wyciągnięcie ręki. Zupełnie zapomniał o tym, o czym opowiadała mu i do czego skłaniała go niegdyś pani Roksana.
- Mojego starczy tutaj, w Potoku - powtarzał zdanie pani Mariny. - Nie potrzebuję narażać się swojemu ciotecznemu bratu, kłócić się z nim czy może nawet bić. Nie warto. Nie opłaca się. Po co mi zresztą dwa czy więcej dworów? Przecież naraz można mieszkać tylko w jednym.
Pani Roksana myślała zapewne inaczej, dwa razy próbowała zbliżyć się do Dominika i coś na nim wymóc. Przypominała przysięgę, jaką kiedyś złożył w kościele.
- Przysięgałem, że nikomu nie powiem, skąd dowiedziałem się o swoim pochodzeniu - zauważył. - I nikomu o tym nie mówię. Zatem dotrzymałem przyrzeczenia. Reszta mnie wcale nie obchodzi.
- A Lipowa? - uniosła się pani Roksana. - Czy nie chciałeś odzyskać Lipowej?
- Chciałem - potwierdził. - Ale teraz nie chcę. Teraz chcę żyć w Potoku.
Nie rozmawiał z nią więcej i nakazał służbie mówić, że jest nieobecny, gdyby kiedyś jeszcze się pojawiła. Podobnego zdania była także pani Marina, która nigdy nie lubiła Roksany. Nie miała teraz chęci czynić sąsiadce wymówek ani innych przykrości, powody dawnych kłótni wyblakły. Marina jednak dobrze pamiętała, że to z powodu Roksany na jakiś czas straciła miłość syna i dlatego bardzo starannie jej teraz unikała.
- Nie mam o czym mówić z wami - oświadczyła któregoś dnia. - I nie mam ochoty na żadną rozmowę.
- Nie jesteście zbyt uprzejma - zauważyła Roksana, ale Marina wcale się nie przejęła przytykiem.
- Nigdy nie byłam - odpowiedziała swobodnie. - Wcale mnie nie obchodzi wasze zdanie o mnie. Możecie mówić, co tylko chcecie, ale to nie zmieni mojego do was stosunku. Uważam zaś, że więcej z was szkody w Dolinie niż pożytku.
Roksana przestała przyjeżdżać do Potoka.
- Bardzo dobrze, że ją przegnaliście - powiedział Dominik do matki. - Ta kobieta jakiś taki dziwny miała na mnie wpływ. Nie wiem, na czym to polegało, ale zawsze w jej obecności czułem się nieswojo.
- Bałeś się?
- Chyba trochę tak - przyznał po zastanowieniu. - Słyszałem, że może być groźna, kiedy wpadnie w złość.
- Nie martw się - uspokoiła matka. - Więcej tu nie przyjedzie. Kazałam służbie psami poszczuć, gdyby pokazała się bez uprzedzenia.
- To niezbyt uprzejmie.
- Będę udawała, że jej nie poznałam - pocieszyła Marina z uśmiechem. - Każdy wie, że mam słaby wzrok i poznaję człowieka dopiero, gdy widzę go na kilka kroków przed sobą.
Tak skończyły się w Potoku zmartwienia z Dominikiem, za to kłopoty z Marcinem stawały się w Lipowej coraz dokuczliwsze.
Hedwidze nie przyszłoby do głowy tak dbać o Marcina, jak jej siostra zajmowała się Dominikiem.
- To aż wstyd - mówiła z naganą. - Ludzie śmieją się, że niedługo będziesz mu jedzenie podawać do ust jak niemowlakowi.
- Może i będę - odpowiedziała Marina spokojnie. - A co do plotek, biorą się one z takiego powodu, że wszyscy zazdroszczą mi równie udanego syna, który umie uszanować matkę.
Hedwiga i jej mąż Mikołaj wymagali od swojego syna zupełnie innego zachowania. Domagali się szacunku, owszem, ale przede wszystkim chcieli, żeby Marcin uczył się zarządzania majątkiem. Ojciec nie zapominał ani na chwilę, że powinien udzielać mu rad, matka postępowała podobnie i Marcin niejednokrotnie zazdrościł ciotecznemu bratu, że ma tak niewiele obowiązków. Jego wciąż ganiano, aby tu i tam załatwiał rozmaite sprawy i niewiele czasu pozostawało mu na rozrywki albo przesiadywanie w gospodzie.
Mikołaj wysyłał syna w sprawach majątkowych na dwory i do miast, kazał mu jeździć po polach, uczestniczyć w rozmowach z dzierżawcami, nie puszczał od swojego boku nawet w kościele.
- Cały majątek będzie twój - przypominała Hedwiga. - To i wcale nie dziwne, że ojciec chce, żebyś gospodarował w nim jak najlepiej. Im więcej się nauczysz, tym będzie ci łatwiej w przyszłości. Trzeba nauczyć się postępować rozważnie i roztropnie. Ja i twój ojciec pamiętamy czasy głodu i niedostatku. Jeżeli wcześniej nie pomyślisz o zabezpieczeniach, potem nie będzie skąd wziąć.
- Kiedyś może tak było - mruczał Marcin kwaśno. - Wiedźma z Biskupic niszczyła zboża i plony. Ale teraz co nam może grozić? Rok za rokiem zbiory są udane i nie widzę żadnego niebezpieczeństwa.
- Człowiek rozsądny planuje na zapas.
Marcin był niezadowolony, że stale go pouczano. Próbował tłumaczyć się przed matką, próbował przed ojcem. Zrozumienie znalazł dopiero u pani Roksany.
Powrócił właśnie po kilku tygodniach pobytu nad północną granicą, gdzie uczestniczył w walkach przeciw oddziałom sprzymierzonego z Krzyżakami pana von der Osten. Przywiózł nieco łupów z wyprawy i był z nich bardzo dumny.
- Sam je zdobyłem! - powtarzał. - To nie są rzeczy darowane przez kogoś. Sam wywalczyłem!
Oczekiwał od ojca pochwały i uznania, ale Mikołaj był w tej kwestii nad wyraz powściągliwy. Zupełnie jak niegdyś jego ojciec, pan Jeno, w stosunku do niego.
- Wszystko jeszcze przed tobą - powtarzał tylko. - Wiele przed tobą.
Zdobyczne klejnoty i szaty Marcin pokazywał wszystkim, chętnie się w nie stroił i paradował, jadąc do miasta czy do kościoła. Rodzice nie uważali jednak, żeby dokonał jakiegoś szczególnego czynu. Dopiero pani Roksana z Dębowca wykazała nimi prawdziwe zainteresowanie.
- Naprawdę sam je zdobyłeś? - zapytała którejś niedzieli, gdy spotkali się w gospodzie U Brodu. - Zawsze wierzyłam, że czeka cię wielka przyszłość.
Marcin chętnie opowiadał o swoim pobycie na dworze królewskim, a także o wyprawach na Litwę i Pomorze, w których uczestniczył. W opowieściach tych wyrastał oczywiście na wielkiego bohatera, bez którego nie udałyby się żadne królewskie plany. Szczególnie barwnie mówił, gdy słuchaczami były niewiasty. Roksana patrzyła na niego uważnie, robiła wielkie oczy, kiedy zdradzał jej tajniki owych wypraw, co i raz wydawała okrzyki podziwu.
- Lubię, kiedy tak opowiadasz – przyznała się. - To bardzo ciekawe wydarzenia, w których brałeś udział. I mówisz z takim przejęciem, tak zajmująco, jakbyś opowiadał o nich po raz pierwszy.
Marcin nagle zawiesił głos i lekko zawstydzony opuścił głowę.
- A, bo nikt nie chce mnie słuchać - poskarżył się. - A mam już przecież dziewiętnaście lat...
- W tym wieku twój ojciec był bohaterem – przypomniała Roksana.
Potem uśmiechnęła się.
- Boli cię, że nie jesteś traktowany jak dorosły, co? - zapytała domyślnie.
Zaczerwienił się zawstydzony.
- No, nie martw się - pocieszyła. - Przecież wiesz, jaka jestem dla ciebie życzliwa. Mało to lat opiekowałam się wami, gdy byliście dziećmi?
Niespodziewanie pogładziła go po włosach. Były to piękne włosy, bujne, falujące, których zazdrościli mu chłopcy w jego wieku i które przyciągały spojrzenia niewiast.
- Mnie możesz zaufać - szepnęła. - Czy zapomniałeś, że to ja podpowiadałam ci, jak powinieneś się zachowywać? Czy zapomniałeś, że to ja pchałam cię ku dorosłości? Przecież gdyby nie powrót twojego ojca, byłbyś już panem na całej Lipowej.
Marcin przytaknął. Czuł dla pani Roksany wdzięczność i szacunek, i czuł się wobec niej zobowiązany.
- Może nie powinnam tego mówić... - zastrzegła się cicho. - Może uznasz, że wtrącam się za bardzo w wasze rodzinne sprawy.
- Nie! - zaprzeczył żywo. - Przecież jesteście przyjaciółką naszego domu. A ja... a ja...
Czekała, żeby dokończył zdanie. Zabrakło mu odwagi. Bo pani Roksana była dojrzałą kobietą, która długi czas pełniła rolę jego matki, czuł do niej szacunek, ale dzieliła ich bariera wieku i powagi.
- Widzę, jak się męczysz - zauważyła. - Widzę, że nie jesteś zadowolony z przebywania w domu. Może nie powinnam tego mówić, ale moim zdaniem, twoja matka nieco zaniedbuje swoje obowiązki. Wydaje mi się, że jest zajęta przede wszystkim mężem. To niby zrozumiałe po tak długiej jego nieobecności. Ale to już ponad trzy lata, jak pan Mikołaj powrócił. Czujesz się odtrącony, co?
Marcin bez słowa pokiwał głową.
- Przyjedź do Dębowca - zaprosiła. - Jak dawniej. Przyjedź, porozmawiamy spokojnie i bez świadków. Mam w końcu pewne życiowe doświadczenie i jako twoja dawna opiekunka być może będę mogła ci coś podpowiedzieć.
Nie zgodził się od razu.
- No, nie wiem - wahał się. - Nie chciałbym wam przeszkadzać... I ojciec też krzywo patrzy, kiedy opuszczam Lipową.
- Przyjedź - powtórzyła. – Powiedzmy, we środę. Posiedzimy, pogawędzimy jak za dawnych czasów.
Uśmiechnęła się.
- Chyba nie boisz się starej kobiety?
Liczyła, że zaprzeczy. Rzeczywiście wyglądała nieźle, nikt nie odgadłby jej prawdziwego wieku, a wiele niewiast wprost zazdrościło jej świeżego wyglądu.
- Nie jesteście stara! - sprzeciwił się żywo. - Skądże, jesteście jak... jak kwiat.
Łagodnie poklepała go po ręku.
- Przyjedź i poopowiadaj mi inne tak miłe rzeczy, których pewnie wiele nauczyłeś się na dworze w Krakowie. Przyjedź koniecznie.
Marcin miał mało do roboty w Dolinie. Ojciec wprawdzie wysyłał go często z jakimiś sprawami, ale chłopak nie zawsze ściśle stosował się do poleceń. Był szlachcicem i nie uważał, żeby licowało to z pracą. Jeździł na jarmarki, do miast, do kościołów, do młynów, ale w każdym z tych wyjazdów myślał przede wszystkim o sobie, o swoich korzyściach i przyjemnościach.
Rychło poszła po Dolinie wieść o jego apetytach na młode dziewki. Mówiono, że jest bardzo na nie zawzięty i żadnej co ładniejszej nie przepuści. Dobrze wiedział, że Hedwiga nie pochwaliłaby takiego zachowania, więc nie okazał tego w Lipowej, ale już w podległych majątkowi wsiach, a także w dalszych dworach poczynał sobie nader śmiało. Powiadano, że nie było dnia, żeby nie zaczepił której, nie zaciągnął do stodoły czy stogu. Brał je bez różnicy, po kolei, jak tylko która dostała się w ręce, panny, narzeczone i mężatki. Chłopskie córki milczały, a nawet jeśli mówiły o tym swoim matkom czy ojcom, tamci tylko wzruszali ramionami. Wiadomo przecież, że panu Marcinowi, dziedzicowi pana Mikołaja, w żadnej sprawie nie można odmówić.
Hedwiga, do której w końcu doszły jakieś plotki, wypomniała to synowi raz czy drugi, ale wzruszył tylko ramionami, wcale nieprzyjęty.
- Coś przecież muszę robić - burknął.
Podobnie odpowiedział i ojcu, kiedy któregoś dnia został zapytany.
- Tak się nie godzi - zauważył Mikołaj. - To nasi ludzie, którymi winniśmy się opiekować.
- Opiekuję się - kiwnął głową Marcin.
- Nie o takiej opiece myślę. Skarżą się chłopi, że żadnej dziewce nie przepuścisz.
Marcin patrzył na ojca, bo nie rozumiał, o co mu chodzi.
- Przecież wszyscy tak robią - zauważył.
Mikołaj zaprzeczył gwałtownie.
- Nieprawda! Ja nie robię.
- Wy? - spokojnie odpowiedział Marcin. - Wy chcieliście zostać mnichem. Ja nim zostać nie zamierzam, zatem nie muszę wbrew naturze się pilnować. Powiadają ludzie uczeni, że powstrzymywanie się jest niedobre dla zdrowia. Poza tym to przecież tylko chłopskie dziewki.
Miał do poddanych stosunek pogardliwy.
- Zresztą – dodał - nawet jak która w ciążę zajdzie, to wcale nie będzie źle. Urodzi chłopaka i przybędzie nam rąk do roboty.
Ale Mikołaj nie był podobnego zdania, choć hołdowano mu powszechnie na innych dworach.
- Wedle prawa i obyczaju trzeba zapłacić za szkodę, jeśli wziąłeś dziewicę - przypomniał.
Marcin pokiwał głową.
- Zapłaciłem raz czy dwa. Zresztą rzadko dziś spotkać dziewice. Gdybyście dali mi więcej pieniędzy i mógłbym więcej płacić, chłopi pewnie by mniej narzekali. Przecież nie będę upewniał się za każdym razem, z kim mam do czynienia.
Chłopi skarżyli się Mikołajowi, a potem przyszła kolej na kmieci. Wolni gospodarze znacznie wyżej cenili sobie cnotę swoich córek, bo miała ona znaczenie przy wydawaniu ich za mąż. Jeden z nich przyszedł pewnego dnia ze skargą. Mikołaj obiecał mu wyrównać szkody, a potem skrzyczał syna i w złości porównał go do Ostasza z Lipowej.
- Postępujesz jak Ostasz!
- Ostasz? - powtórzył Marcin. - To aż tak mnie nienawidzicie z powodu jednej zepsutej dziewki? Mnie też zamierzacie zastrzelić jak swojego wuja?
Ostasza ustrzelił z kuszy wiele lat wcześniej Mikołaj na wieży w Lutowcu. Teraz za to przypomnienie pogniewał się na syna i nie rozmawiali ze sobą przez cały tydzień.
- Przeproście się - łagodziła Hedwiga. - Czy zapomniałeś, Mikołaju, jak za dawnych czasów wadziłeś się ze swoim ojcem?
Któregoś dnia przyjechał do Lipowej pan Tobiasz z Wygody z kolejną skargą na Marcina.
- Musicie uspokoić chłopaka - zażądał. - Sam miałbym ochotę sprać mu tyłek, ale to przecież do was należy.
Mikołaj zmartwił się, obiecał panu Tobiaszowi wyrównanie strat. Wtedy też podjęli pewne zobowiązanie, do którego zresztą obaj przekonali się w krótkim czasie.
- Trzeba mu żonę dać - podpowiedział pan Tobiasz. - Odpowiednia niewiasta zaraz go weźmie w karby.
- Dobry pomysł - przytaknął Mikołaj. - Tylko nie wiem, czy Marcin chciałby tego i nie wiem, z kim miałby się ożenić.
Pan Tobiasz pogładził wąsy.
- Tutaj miałbym pewne rozwiązanie - przyznał się. - Nie to, żebym was zaraz namawiał, Mikołaju, akurat do mojego...
- Macie na myśli waszą Dorotkę? - ożywił się gospodarz.
Pan Tobiasz pokiwał głową.
- Zgadliście. Za tydzień czy dwa przyjedzie do domu z dworu księcia mazowieckiego. Wasz syn kiedyś dość się nią zajmował. Może trzeba umożliwić młodym, żeby się zbliżyli do siebie? Pobędą trochę razem, to zobaczymy, czy z tego co wyniknie.
Mikołaj zapalił się do pomysłu sąsiada. Pobiegł zaraz do żony z nowiną i po chwili we troje omawiali projekt, bo i Hedwiga uznała zamiar pana Tobiasza za dobre rozwiązanie.
- Zaprosimy Dorotkę do nas, gdy tylko przywita się ze swoim domem - zgodziła się. - Oczywiście, razem z wami. Niech młodzi pobędą ze sobą i zobaczymy.
Pan Tobiasz opuszczał Lipową zadowolony. O możliwym małżeństwie jego córki z synem pana Mikołaja mówiono już dawno, gdy oboje byli jeszcze dziećmi, ale teraz to poważna sprawa. Małżeństwo to sakrament i sprawa na całe życie.
- Pomówię z Marcinem - wyrwał się Mikołaj.
Jednakże Hedwiga uznała to za zły pomysł.
- Nie trzeba. Jest skory do stawania w poprzek. Jak mu powiesz, na czym ci zależy, będzie szukał przeszkód. Lepiej nic nie mówmy. Niech przyjedzie Dorotka. Sama z nią porozmawiam i wybadam. Gdyby była skłonna... Zobaczymy. W stosownym czasie i Marcinowi szepnę, że nie będziesz się sprzeciwiał, gdyby sam wykazywał zbyt mało odwagi.
- Zgoda - odetchnął z ulgą Mikołaj. - To na pewno najlepsze wyjście.
Miał do żony całkowite zaufanie.
Po śmierci męża Elżbietka z Krasawy mieszkała wprawdzie we dworze rodziców ze swoim synkiem Piotrusiem, ale w żaden sposób nie uczestniczyła w domowym życiu. I nie zamierzała długo pozostawać we wdowieńskim stanie.
- Chcę pójść za mąż – oświadczyła matce. - Skoro nie stawiacie przeszkód, sama się wokoło tego zakręcę i sama wybiorę.
Nie słuchała pouczeń, a pani Alena nie wszystko przekazywała swojemu mężowi. W końcu mężczyźni rzadko wykazują zrozumienie dla niewieścich potrzeb.
Zmiana w zachowaniu Elżbietki mocno martwiła jej matkę. Córka pani Aleny bardzo oddaliła się od swojego brata i jego żony i właściwie z nikim nie utrzymywała żadnych stosunków. Czas spędzała głównie z panią Roksaną z Dębowca. Do tego stopnia odeszła od rodziny, że unikała nawet przebywania z nią podczas świąt.
- Martwi mnie twoja niechęć do brata - mówiła pani Alena. - Mam was tylko dwoje, a wy nie żyjecie ze sobą jak brat z siostrą. Czemu tak się dzieje, Elżbietko?
Córka nie widziała powodów do podtrzymywania rodzinnych więzi.
- Że kiedyś mnie uratował, to teraz miałby prawo rządzić moim życiem? - pytała.
- On nie chce rządzić - tłumaczyła pani Alena. - Martwi się, że traktujesz go nie jak brata, a jak obcego człowieka.
- Nie - zaprzeczała Elżbietka. - Tylko mam swoje sprawy, a on swoje. Tak jest lepiej dla nas obojga, bo sobie nie wchodzimy w drogę.
- Co ludzie powiedzą? - martwiła się pani Alena. - Już przecież plotkują.
- Na plotki i tak nie ma żadnej rady.
Wcale nie jeździła do Lipowej, a kiedy Mikołaj pojawiał się w Krasawie, unikała go niczym obcego. Owszem, odpowiadała na pozdrowienia, ale na tym kończyły się ich rozmowy. Gdy zwracał się do niej z pytaniem, odwracała wzrok i zbywała go pojedynczymi słowami.
- Nie rozumiem zachowania mojej siostry - powtarzał Mikołaj niezadowolony.
Z czasem zaprzestał prób porozumienia i utrwalił się stan, że oboje traktowali się chłodno i mało przyjaźnie.
- Chyba trochę z zazdrości - stwierdziła któregoś dnia pani Alena. - Mówi, że nie potrafi patrzeć na szczęście twoje i Hedwigi, kiedy ona jest wdową. Może gdy wyjdzie za mąż, uspokoi się i wszystko ułoży się jak należy.
- Daj to Bóg – wzdychał Mikołaj.
Hedwiga wielokrotnie próbowała rozmawiać ze szwagierką. Elżbietka odnosiła się do niej lepiej niż do swojego brata, ale brakowało w tych spotkaniach dawnej otwartości i serdeczności.
Ze wszystkich członków rodziny Elżbietka najmniej boczyła się na Marcina, traktując dorosłego już bratanka jak dawniej, kiedy był dzieckiem i bywała jego opiekunką. Wypytywała o jego doświadczenia i zamiary, chętnie przyjmowała u siebie.
Była natomiast zazdrosna o uczucia Piotrusia, siedmioletniego synka. Tylko nielicznym osobom pozwalała się z nim bawić, otaczając dziecko nadopiekuńczością i niebywałą dbałością. Tak zresztą było od samego początku i to już nikogo nie dziwiło.
Plany Elżbietki co do powtórnego zamążpójścia najlepiej znała jej opiekunka i powiernica, Roksana z Dębowca.
- Jako zamożna wdowa możesz wybierać dowolnie - przekonywała. - I możesz liczyć na moją pomoc.
Elżbietka, choć spędzała w Dębowcu najwięcej czasu, czasem nie zgadzała się z przyjaciółką.
- Twoje podpowiedzi nie zawsze wychodziły mi na dobre - powątpiewała.
Ale Roksana miała ją w garści, o czym córka pana Jeno dobrze wiedziała. Roksana znała wszystkie jej tajemnice i nie pozwalała na zbyt wielką samodzielność, stale powołując się na los, który je związał na zawsze.
- Pamiętaj o Pietraszu - przypominała. - I pamiętaj, że to ty zabiłaś Konrada.
Elżbietka już nieraz żałowała swojego postępowania i często myślała, że chciałaby wrócić do beztroskich lat młodości czy nawet dzieciństwa, gdy nie ciążyły na niej żadne obowiązki. Teraz czuła się odpowiedzialna za synka, ale trapiło ją, że prawie wszystko musi uzgadniać z Roksaną.
- Będę ci pomagała wychowywać Piotrusia – postanowiła pewnego dnia Roksana.
I choć Elżbietka była temu niechętna, nie umiała się sprzeciwić. Pani z Dębowca żądała, żeby wysyłać dziecko do jej dworu, a z Piotrusiem jechała także Elżbietka, obawiając się, by synek nie doznał tam jakiej krzywdy.
- Nauczę go wszystkiego, co będzie mu w życiu potrzebne - mówiła Roksana.
Wdowa po Konradzie bała się takich zapowiedzi, jednak niewiele mogła wskórać. Roksana korzystała z przewagi nad Elżbietką, ta zaś była zbyt słaba na to, żeby się jej przeciwstawić.
- Dziwaczni ludzie w tej Dolinie - mówiła z wyższością Roksana. - Słabi i głupi. Dominik zamiast upominać się o swoje, trzyma się spódnicy matki. Chyba nie chcesz, żeby Piotruś wyrósł na kogoś takiego?
Tak, Elżbietka nie chciała, żeby jej Piotruś przypominał Dominika, bezwolnego, słabego Dominika, który był leniem i maminsynkiem.
W Dębowcu pani Roksany drugą co do ważności osobą była Dochna, służąca, która została ochmistrzynią dworu. Młoda i niezamężna, była bardzo oddana swojej pani, cieszyła się opinią uczciwej i wiernej. Elżbietka nie znosiła Dochny, ponieważ nie mogła zapomnieć, że służąca była świadkiem jej zbrodni. A właśnie Dochnie przekazała Roksana małego Piotrusia, gdy przyjechał do Dębowca po raz pierwszy bez matki.
- Będziemy pomagać w wychowaniu tego dziecka - oświadczyła.
Dochna nie stawiała pytań. Zajęła się chłopcem i przez następne dni była jego niańką i opiekunką, doglądającą, żeby miał wygodne posłanie i dość jedzenia. Innymi sprawami zajmowała się sama Roksana.
- Trzeba nauczyć go siły i odporności - mówiła. - Kiedy dorośnie, musi być silny, żeby walczyć o to, co mu się należy. Wielkie rzeczy będą się działy w Dolinie. Wielkie rzeczy. Trzeba, aby był przygotowany.
O szczegółach pobytów Elżbietki i jej synka w Dębowcu nikt nie wiedział. Jej matka, pani Alena, z pewnością okazałaby z takiego wychowania niezadowolenie, jak kiedyś nie pochwalała postępowania Roksany wobec bliźniaków Hedwigi. Pogniewała się też o to, że od jakiegoś czasu jej córka przestała uczęszczać do kościoła. Elżbietka znajdowała wiele rozmaitych wymówek, bywała chora albo podróżowała akurat poza Krasawę i zupełnie zaniedbała swoje chrześcijańskie obowiązki. Nie poszła nawet do spowiedzi wielkanocnej, o czym doniósł zatroskany ksiądz Franciszek.
- Pani Roksana wywiera zły wpływ na waszą córkę – poskarżył się.
Ale na Elżbietkę nikt inny wpływu nie miał i nie było w całej Dolinie osoby, której chciałaby wysłuchać, nie mówiąc już o zastosowaniu się do rad czy napomnień.
- To tylko moja sprawa - ucinała nalegania matki lub innych osób z rodziny. - Wam nic do mojego sumienia.
Jej plany małżeńskie kilka razy zdawały się bliskie urzeczywistnienia, ale spełzły na niczym, gdyż kandydaci do ręki Elżbietki nie zyskali uznania Roksany. Wybuchały o to między obiema niewiastami kłótnie, gdyż młodej wdowie było pilno do zamążpójścia.
- Tak cię przypiliło? - śmiała się Roksana. - To weź sobie jakiego chłopaka z czeladnej.
Albo droczyła się z Elżbietką, że odkupi od niej Piotrusia.
- Dam dobrą cenę, a ty poczujesz się swobodna.
Dawniej Elżbietka uznałaby to za żart, teraz nie była pewna, czy Roksana mówi poważnie, bo zdążyła już poznać jej dziwaczne pomysły.
- Po wsiach nie brakuje dzieci - odburknęła. - Możesz kupić i tuzin.
- Ja chcę Piotrusia - nalegała Roksana. - Tobie przecież wszystko jedno. To wprawdzie twoje dziecko, ale będzie ci tylko zawadą w dalszym życiu. W końcu jest to tylko chłopski syn.
Ani na chwilę nie pozwalała Elżbietce zapomnieć, skąd wziął się Piotruś i kto był jego ojcem. O pewnego czasu mamiła Elżbietkę obietnicami znalezienia jej właściwego męża i teraz zachwalała pewnego rycerza. Był wdowcem w odpowiednim wieku, człowiekiem statecznym i zamożnym.
- Przyjedzie za kilka dni - powiadomiła. - Widział cię na jarmarku w Częstochowie. Przyjedzie i możesz go mieć choćby od zaraz. Ale stawia jeden warunek. Nie chce obcego dziecka.
Elżbietka martwiła się i zupełnie nie wiedziała, co robić. Mogła w tej sprawie radzić się tylko jednej osoby, bo tylko Roksana wiedziała, że Piotruś jest synem cieśli Pietrasza. Nie mogła przyznać się do swoich planów matce, gdyż musiałaby jej wyznać wszystkie inne tajemnice. O pochodzeniu Piotrusia, o zabójstwie Konrada. Płakała, modliła się, nie spała po nocach.
- Co z nim będzie?
- Zanadto myślisz o małym - prychnęła Roksana. - Za mało o sobie. Zrobisz, jak zechcesz, ale pamiętaj, że cię ostrzegałam. Twój narzeczony nie chce twojego dziecka. I nie będzie przyjeżdżał tu nie wiadomo ile razy.
Elżbietka pogodziła się z tym, że jej powtórne zamążpójście nie będzie mogło wyglądać jak pierwszy ślub. Zgodziła się na cichą, prawie niezauważalną uroczystość.
- Niedługo przyjedzie - obiecywała Roksana. - Pamiętaj tylko nie zdradzić się w sprawie Piotrusia. Powiedziałam mu, że dziecko pójdzie na wychowanie do rodziny i w żaden sposób nie będzie obciążać jego majątku. Zgodził się na takie rozwiązanie. Bądź mądra i nie zmarnuj szansy.
Elżbietka uśmiechnęła się, pogodzona już z sytuacją.
- Jestem ci wdzięczna za tyle starań.
- Jesteśmy przecież przyjaciółkami - odpowiedziała pani Dębowca.
- Na całe życie?
- Do samej śmierci – zapewniła Roksana.
Wiosna 1408
Tego roku powróciła z Ciechanowa do rodzinnego domu w Wygodzie córka pana Tobiasza. W ciągu dwóch lat bardzo wyrosła i wypiękniała. Koniecznie też chciała, żeby wszyscy to zobaczyli i mogli ją podziwiać.
Jej ojciec był bardzo zadowolony, jak wiele nauczyła się na dworze księżnej Anny Danuty, choć przede wszystkim wypytywał, czy nie znalazła sobie jakiegoś rycerza.
- Dobrze wiem, jak się zachowują młodzi panowie, nawet na tak chrześcijańskim dworze jak u książąt mazowieckich - oświadczył na powitanie córki. - Ale nie byłaś chyba na tyle nieostrożna, żeby któremuś dać słowo?
- Nie bójcie się - śmiała się Dorotka. - Z nikim nie wiążą mnie sercowe układy, ani jawne, ani tajne. Księżna pani wprawdzie raiła mi niejednego, lecz powiedziałam, że jestem za młoda, a poza tym obiecałam wam, że niczego nie uczynię bez waszego zezwolenia.
- Naprawdę tak powiedziałaś? - cieszył się pan Tobiasz. - Zasłużyłaś na pochwałę, moja posłuszna córko.
Bardzo szczegółowo wypytywał jednak o imiona i herby rycerzy bawiących w Ciechanowie, z wielkim przejęciem rozpatrując możliwość skoligacenia się z poszczególnymi rodzinami. Żadna z tych przymiarek nie wychodziła tak korzystnie, jak małżeństwo Dorotki z Marcinem, synem holsztyńskiego starosty. Planował to od dawna, choć dotąd nie zdradził się przed córką.
- Tutaj też nie brakuje godnych kawalerów – zauważył. - Pięknych, majętnych, dostojnych. Czasami człowiek szuka daleko tego, co może znaleźć całkiem blisko.
- Do czego pijecie? - śmiała się. - Chyba nawet wiem, kogo macie na myśli.
- Nie myślałem o kimś konkretnym - wykręcał się niezręcznie. - Tak tylko mówię, gdzież bym liczył, że dorosła córka zechce usłuchać starego ojca. Musiałaby być przekonana, że chcę dla niej jak najlepiej, a gdzie dziś szukać takiego szacunku dla rodziców...
Dorotka uścisnęła ojca i pocałowała go w oba policzki.
- Nikogo nie kocham tak bardzo jak was, ojcze - zapewniła. - Możecie ufać, że niczego nie myślę robić wbrew waszej woli. Ale i wy pamiętajcie, co obiecaliście. Że nie będziecie przymuszać.
Pan Tobiasz pogładził córkę po głowie.
- Ani mi przez myśl nie przeszło coś takiego - zarzekał się. - Zresztą, pewnie i tak nie posłuchałabyś. Bo to, jakbym rozszalały potok chciał zatrzymać.
Przez pierwsze dni pobytu córki w domu kilkakrotnie jednak napomykał o potrzebie odwiedzin w Lipowej. Dorotka śmiała się z ojcowych podchodów, dobrze wiedziała, co nim kieruje.
- Po co tak kręcić? - pogodnie zapytała wreszcie. - Jedźmy od razu do Lipowej i na miejscu się przekonamy.
- Jechać do Lipowej? - ucieszył się. - To wiesz, po co nas tam zapraszają?
- Zapraszają nas zawsze równie życzliwie. Bardzo lubię rozmawiać z panią Hedwigą. Mam nadzieję, że nie zastaniemy tam tej przemądrzałej pani Elżbietki, bo ta mnie nie lubi i za każdym razem wtyka mi szpilę pod skórę. Pani Hedwiga to co innego.
Ojciec słuchał jakby zmieszany.
- No - powiedział wreszcie. - Po prawdzie to wcale nie myślałem o pani Hedwidze. To znaczy nie tylko o pani Hedwidze...
- Wiem, wiem - śmiała się swobodnie Dorotka. - Dobrze znam wasze myśli. Ale niczego sobie z góry nie obiecujcie. Zagra serce, powiem wam o tym. Nie zgra, też wam powiem.
- Dobrze - zgodził się pan Tobiasz. - Niech tak będzie.
Pan Tobiasz dopilnował, żeby na drogę Dorotka ubrała się strojnie. Nie ujawnił, że wcześniej podsunął pani Hedwidze, aby wysłała Marcina na powitanie. Liczył, że chłopak, który już kiedyś wyraźnie interesował się Dorotką, teraz zachwyci się jej wyglądem. Córce oczywiście też nic nie powiedział.
Rano spadł obfity deszcz, pojawiły się chmury i wyglądało na to, że będzie padało cały dzień. Pan Tobiasz był niepocieszony. Nikt przecież nie założy świątecznego stroju, by przemókł i zaraz się zniszczył. Dorotka nic sobie jednak nie robiła z takiej pogody.
- To głupstwo - powiedziała. - Na miejscu przebiorę się odpowiednio, skoro wam zależy, żebym wyglądała jak najlepiej.
- Tobie też chyba na tym zależy.
- Oczywiście - zgodziła się. - W końcu po to mam te świąteczne suknie, żeby wszyscy mogli je podziwiać.
Pojechali dopiero około południa, odczekawszy aż deszcz się uspokoi. I rzeczywiście, wkrótce przestało padać a pan Tobiasz odetchnął. Córka mogła założyć różową suknię z bufiastymi rękawami, w której wyglądała wprost zniewalająco.
- Jak księżniczka! - cieszył się pan Tobiasz.
Przygotowania czyniono także w Lipowej. Pani Hedwiga kazała przystroić dwie izby - dla pan Tobiasza i dla Dorotki - zapowiadając mężowi, że goście zabawią tydzień albo dłużej.
- Choć ja myślę, że aż tyle czasu nie będzie potrzeba - oświadczyła. - Moim zdaniem w trzy dni będzie po wszystkim.
Jej optymizm brał się z opowieści o zainteresowaniu syna dziewczyną sprzed dwóch lat, kiedy odprowadzał ją do Ciechanowa.
- Niech ją tylko zobaczy - mówiła. - Niech ją tylko zobaczy, a zakocha się na amen od samego patrzenia.
Mikołaj ufał całkowicie żonie w takich sprawach, zdając się na jej niewieścią intuicję. Wcześniej rozmawiał już z ojcem o możliwości skoligacenia się z Ostojami z Wygody, a pan Jeno bardzo się ucieszył.
- Dobry wybór - pochwalił. - Dorotka to piękna dziewczyna i niegłupia. Istotnie, ciekawił się nią Marcin, choć moim zdaniem jest jeszcze za młody na żeniaczkę, bo taki rozwichrowany i mało odpowiedzialny. Daj Bóg, żeby się przy Dorotce ustatkował.
Pan Jeno bardzo cenił pana Tobiasza, który od wielu lat był nie tylko jego sąsiadem, ale i bliskim przyjacielem. Pan Tobiasz zresztą już dawniej pytał starostę, czy nie miałby nic przeciw temu, żeby jego wnuk pojął Dorotkę, a pan Jeno od razu temu przyklasnął.
Samego Marcina na razie nie pytano. Jego ojciec był zdania, że chłopcu brakuje stateczności i po ostatnich wybrykach czekał na jego uspokojenie się. Hedwiga patrzyła na syna z matczynym uczuciem i mało zauważała rzeczy, które inni widzieli jako przykre i trudne do zniesienia. W jej oczach Marcin był wspaniałym młodym człowiekiem, w dodatku majętnym.
Kiedy go zapytała, czy wyjedzie na spotkanie pana Tobiasza, zgodził się bez oporów i nawet nie zapytał, co to za szczególna okazja, że sąsiadowi trzeba wyjechać naprzeciw. Pojechał i kiedy zobaczył z daleka pana Tobiasza, ruszył ku niemu szybko i z radością.
- Witajcie!
Dojrzał też Dorotkę i chyba jej w pierwszej chwili nie poznał, bo skłonił się jak komuś nieznanemu. Gdy się roześmiała z niespodzianki, jakiej była sprawczynią, zapewnił, że rozpoznał ją od pierwszego wejrzenia, a tylko dla żartu potraktował jak nieznajomą.
- Myślałem, że to jaka ważna dama - tłumaczył się. - Może narzeczona pana Tobiasza.
Pan z Wygody roześmiał się hałaśliwie. Od wielu lat był wdowcem i nigdy jakoś nie pomyślał o takiej możliwości. Ale ucieszył się z wrażenia, jakie córka zrobiła na młodym rycerzu.
- Prawda, Marcinie, że bardzo wydoroślała w tym Ciechanowie? - zapytał podchwytliwie. - I jaka podobna do matki!
Marcin potwierdził, że Dorotka bardzo się zmieniła. Rzeczywiście, wyglądała tak, że nie mogła się nie podobać.
- Jedźcie przodem, młodzi - zarządził natychmiast pan Tobiasz. - Dawno się nie widzieliście, to i pewnie macie sobie sporo do powiedzenia.
Marcin z zadowoleniem przyjął propozycję, a i Dorotka nie miała nic przeciw temu.
- Bardzo się zmieniłaś - zauważył Marcin powtórnie, gdy już byli na drodze tylko we dwoje.
- Aha – zgodziła się.
- Jak ci było na mazowieckim dworze? Pewnie niejeden składał ci hołdy, a może i prosił o rękę?
- Pewnie - uśmiechała się, zupełnie swobodna. - Mówiłam ci kiedyś, że będę miała co najmniej dwunastu kawalerów. A mam nawet więcej.
- Mówiłaś, że sama będziesz wybierała.
- Pamiętasz? - ucieszyła się. - Ojciec obiecał, że nie sprzeciwi się memu słowu.
- Wybrałaś już kogoś?
W jego głosie była wielka ciekawość. Spojrzała figlarnie.
- Może wybrałam, może nie wybrałam. Coś taki ciekawy?
- Bo to mnie interesuje.
- Ja ciebie interesuję?
Nie odpowiedział od razu, jakby zawstydzony. Potem zaczął niepewnie bąkać, że przecież znają się od małego dziecka i nigdy przed sobą nie mieli żadnych tajemnic.
- Wtedy byliśmy dziećmi - przypomniała.
- Ale nie mieliśmy tajemnic i dwa lata temu - zauważył.
- Prawda - zgodziła się. - Choć przez dwa lata wiele rzeczy może się wydarzyć.
Była taka swobodna, taka samodzielna i lekko swawolna, że Marcin, choć miał za sobą pobyt na królewskim dworze, z trudem dostosowywał się do tonu jej rozmowy.
- Wcale nie wiem, kiedy żartujesz, a kiedy mówisz prawdę - poskarżył się, co wywołało u niej wybuch śmiechu.
- O to właśnie chodzi - odpowiedziała beztrosko. - Wcale nie jest tak na mazowieckim dworze, że bywają tam tylko ponurzy Litwini i Mazurzy, co się nie znają na żartach. Nie brakuje tam panów polskich i rycerzy z obcych krajów. Gry dworskie zapewne takie same się tam uprawia, jak gdzie indziej, choćby i w Krakowie.
- Prawdopodobnie – zgodził się.
- Sam pewnie brałeś w niejednej udział - podchwyciła prowokująco, spoglądając spod oka.
- No... - zawahał się. - To tylko taka zabawa.
- Czy z Anną de Berg to też była zabawa?
Zaskoczyła go, nie przypuszczał, że cokolwiek słyszała o tym, jak był zakochany w pannie, która później została żoną Parysa z Krzepic. Potem przypomniał sobie, że młodszy książę mazowiecki Janusz był drużbą na tym weselu i odgadł, skąd wie o wszystkim Dorotka.
- Też zabawa - przytaknął po chwili.
Żartobliwie pogroziła mu palcem.
- Nieprawda - sprzeciwiła się. - Dobrze wiem, że byłeś w niej poważnie zakochany. Może nawet jesteś do tej pory.
Był trochę zły, że znała jego tajemnicę, tego nie lubił. Nie lubił usprawiedliwiać się przed kimkolwiek, a już tłumaczenie przed dziewczyną wydawało mu się szczególnie upokarzające.
- Nieprawdę gadają - mruknął. - Gra to gra. Nigdy nie zamierzałem... to jest nie chciałem poślubić...
Obejrzał się na pana Tobiasza jadącego za nimi, ale ten był akurat dość daleko.
- Nie bój się - uspokoiła. - Nikomu nie wspomnę o tej sprawie.
- Wcale się nie boję – zaperzył się.
- Oj, nie bądź taki nadąsany - łagodziła. - Po prostu słyszałam różne plotki, jak to na dworze. Chciałam sprawdzić, czy jest w nich choć ziarenko prawdy.
Był taki zły, że niewiele brakowało, a odjechałby, zostawiając ją samą. Nie lubił, gdy ktokolwiek wiedział, co myśli i co czuje. Spodziewał się, że jak dawniej będzie nad nią górował, a tymczasem tak łatwo go przejrzała.
Musiała się domyślić stanu jego ducha, zbliżyła się. Jej ojciec znowu marudził z tyłu o dobre sto kroków za nimi i nie widział tego albo udawał, że nie widzi.
- Znam cię - powiedziała. - Znam cię całkiem dobrze i myślę, że niewiele zmieniłeś się od dzieciństwa. Lubisz kłamać, a przynajmniej unikać prawdy, a wcale tego nie umiesz. Teraz też oszukujesz, gdy mówisz, że pani Anna niewiele cię obchodziła.
- Mylisz się - zaprzeczył, odwracając wzrok.
Drobną dłonią w jedwabnej rękawiczce dotknęła jego ręki.
- Zawrzyjmy pokój - zaproponowała. - Ja nie powiem nikomu, co wiem, ty nie powiesz nikomu, czego się dowiesz.
Spojrzał zdziwiony.
- Mówisz poważnie?
- Tak - potwierdziła. - Lubię cię, ale nie zamierzam wychodzić za ciebie, na co bardzo liczą nasi rodzice.
Był zaskoczony jej bezpośredniością.
- Zdziwiłeś się? Przecież nawet ślepy zobaczyłby, że takie są zamiary naszych rodziców. Myślisz, że po co twoi zaprosili nas do Lipowej?
- Żeby nas pożenić?
- A jakże. Wszystko jest z dawna umówione, nic tu nie jest przypadkowe. Nawet to, że ojciec wciąż zostaje z tyłu.
Obejrzeli się na pana Tobiasza. Rycerz z Wygody jechał wolno i wyraźnie powstrzymywał konia przed szybszym tempem.
- Obiecasz, że mnie nie zdradzisz? - zapytała.
- Tak.
- Poważnie obiecasz?
- Przysięgam.
- No to ja przysięgam, że możesz się czuć w moim towarzystwie bezpieczny. Nie planuję zastawiać na ciebie pułapki. Ojciec na to liczy, prawda, i zapewne twoi rodzice. Ale po pierwsze ojciec obiecał nie zmuszać mnie do ślubu wbrew mojej woli, a po drugie ja nie zamierzam cię zmuszać do czegokolwiek.
Przyglądała mu się uważnie.
- Zrozumiałeś mnie? - spytała. - Możemy się umówić, że sobie wzajemnie pomożemy? Przed rodzicami możemy trochę poudawać.
- Poudawać?
- Niech myślą, że się zastanawiamy.
Pomysł mu się podobał, choć poczuł się niewyraźnie, kiedy powiedziała, że jej na nim nie zależy. Znaczyło to, że go odrzuca. A bardzo nie lubił być odrzucany.
- To ty potrzebujesz pomocy - zauważył. - Ja nie potrzebuję.
- Zgoda - kiwnęła głową. - Ale możesz potrzebować i wtedy będziesz mógł liczyć na mnie.
Zastanowił się przez chwilę. Niezbyt lubił, żeby kobieta kierowała jego postępowaniem w tak wyraźny sposób. Sam lubił przewodzić. Ale propozycja Dorotki wydała się kusząca.
- Zgoda - oznajmił. - Niech będzie taki układ. Rodzice mogą myśleć, co chcą.
- Będziesz udawał? - upewniła się. - To dla mnie ważne, żebyś udawał.
- Skoro chcesz... Co miałbym robić?
- Co należy. Rozmawiać ze mną, jeździć konno, czasem wziąć za rączkę...
Podała mu rękę, zdjąwszy wcześniej rękawiczkę i Marcin pożałował nagle, że zgodził się tak szybko na postawione przez dziewczynę warunki. Chytra sztuka. Chciała go omotać wokoło palca, a on miałby tylko przytakiwać. Owszem, nawet mu się podoba, jest ładna i miła. Nie tyle, żeby się miał z nią zaraz żenić, ale wystarczająco, żeby zazdroszczono mu takiej narzeczonej. Żenić się chciał z kimś zupełnie innym. Z kobietą równie tajemniczą i dostojną jak Anna de Berg, a nie z taką Dorotką z Wygody, którą pamiętał od niemowlęcia.
- Postaram się - obiecał.
Zaśmiała się zadowolona.
- Bardzo ci dziękuję.
Chwilę jechali w milczeniu. Nagle Marcin zatrzymał konia.
- A co będę miał w zamian? - zapytał.
Było to poważne, wcale nie żartobliwe pytanie i Dorotka dłuższą chwilę zastanawiała się nad odpowiedzią.
- Jeszcze nie wiem – odparła wreszcie. – Ale na pewno nie będziesz tego żałował.
* * *
- Trzy dni - powtarzała Hedwiga. – Trzy dni wystarczy, żeby młodzi zainteresowali się sobą poważnie.
Pan Tobiasz był zadowolony z tego przewidywania, choć powątpiewał, czy w tak krótkim czasie dojdzie do oświadczyn Marcina.
- Mamy czas – odpowiadał spokojnie.
W Lipowej nastały ciągłe uczty i zabawy. Dwór zaroił się od gości, co stale siedzieli przy stole, wspominając dawne czasy, snując opowieści lub słuchając pieśni. Oboje młodzi brali w tym często udział, ale w obecności starszych nie działo się między nimi nic, co można by tłumaczyć jako zbliżenie się do siebie. Dorotka uśmiechała się, czasem pochylała się ku Marcinowi i szeptała mu coś do ucha, ale syn pana Mikołaja siedział wtedy dość sztywno.
Młodzi często jeździli konno tylko we dwoje, najwyraźniej dużo z sobą rozmawiali.
- Dobrze idzie - mruczał pan Tobiasz zadowolony.
Wspominał też, że jest zaskoczony nieśmiałością Marcina. Syn pana Mikołaja miał przecież opinię szybkiego w poczynaniach z niewiastami, a teraz zdawał się postępować nad wyraz rozważnie.
- Aż mi dziwno, że tak wolno zabiera się do rzeczy - odezwał się trzeciego dnia do Mikołaja.
Pan Lipowej powód synowskiego zachowania widział w poważnym podejściu Marcina do małżeństwa.
- Z całym szacunkiem dla was i dla waszej córki, to jest wybór na całe życie, więc i pośpiech nie uchodzi - odpowiedział.
Jednakże i Hedwiga wydawała się nie tylko zdziwiona, lecz i zaniepokojona odpornością Marcina.
- Może powinieneś z nim pomówić - podpowiadała mężowi. - To już przecież cztery dni.
Mikołaj nie uważał, że powinien nakłaniać syna do czegokolwiek.
- Dajmy mu jeszcze trochę czasu.
Młodzi tymczasem, spędzając wiele godzin ze sobą, rozmawiali o wszystkim, choć wcale nie o tym, czego oczekiwali ich rodzice.
- Co zrobisz, jeśli ojciec się sprzeciwi? – pytał Marcin.
- Nie myślę o tym w taki sposób - odpowiedziała swobodnie. - Jakoś muszę go na te wieści przygotować.
Odpoczywali nad strumieniem, na trawie. Dorotka leżała, wystawiając twarz ku słońcu, Marcin siedział obok ze skrzyżowanymi nogami.
- Może byłoby lepiej, żebyś przestał za mną łazić - powiedziała.
- Jak to?
- Przecież oni myślą, że się mną poważnie interesujesz. Nie opuszczasz mnie na krok, więc zapewne wydaje im się, że lada chwila poprosisz o moją rękę.
- Może tak być - westchnął niespodziewanie poważnie.
Zaśmiała się.
- Przecież wiesz, że wcale tego nie pragnę. Umawialiśmy się, że pomożemy sobie wzajemnie.
- No tak - zgodził się - Ale jeśli twój ojciec powie na twoje zamiary stanowcze nie, to co zrobisz?
- Jeszcze nie wiem – przyznała się.
- Może jednak ci się oświadczę – westchnął znowu.
To były żarty, wcale jej nie kochał, choć po tych dniach dobrze rozumiał, że poślubienie Dorotki z Wygody byłoby dla niego wcale dobrym rozwiązaniem. Ładna i posażna panna. Gdyby go jeszcze zechciała!
- Już kiedyś braliśmy ślub - przypomniał. - Pamiętasz?
Przysłoniła oczy od słońca i długą chwilę przyglądała się przeciągającym po niebie chmurom.
- Pamiętam te nasze dziecięce zabawy - zgodziła się. - Ale wtedy wolałam wyjść za Mateusza.
Był zawiedziony, choć nie powiedział o tym.
- Nie jesteśmy już dziećmi - zauważył. - Teraz na pewno nie wolałabyś jego.
- Nie wiem - odezwała się. - Dawno go nie widziałam.
- Jest biedny i w dodatku kulawy.
Roześmiała się.
- Ty naprawdę jesteś trochę zazdrosny - zauważyła.
- Wcale nie - zaprzeczył.
- Ależ tak.
- Wcale nie.
A jednak wbrew temu, co mówił, jego ciało nie słuchało rozumu. Pochylił się nagle i przycisnął swoje usta do jej warg. Poddała mu się przez króciutką chwilę, a potem zwinnie wyplątała się z jego objęć.
- Dosyć - powiedziała roześmiana. - Jeszcze kto zobaczy!
- A gdyby nawet? - droczył się. - Przecież widzę, że wcale nie jestem ci niemiły.
- Nie jesteś - zgodziła się po chwili.
- To gdyby nie było tego twojego, to może zgodziłabyś się wyjść za mnie.
Zerwała się, otrzepała suknię z trawy.
- Może tak, może nie - odpowiedziała, idąc w kierunku swojego wierzchowca.
Pomógł jej wsiąść na siodło. Zawahała się, spodziewając się, że znowu zechce wykorzystać ich bliskość. Ale na chwilę poddała się rękom, które podsadzały ją na siodło. Uchyliła się, gdy próbował chwycić jej dłonie.
- Zwodzisz mnie - zauważył z żalem w głosie.
- Nie - zaprzeczyła. - Ojciec stale powtarza, że powinnam być zadowolona, bo wiele panien dałoby wszystko, żebyś wziął je do swojego domu. Ja wszystkiego bym nie dała.
- Ale całkiem mnie nie odrzucasz?
Spojrzała na niego z góry. W jej oczach igrały wesołe iskierki, lecz odpowiedź padła poważnym tonem.
- Całkiem to nie - zgodziła się. - Tylko nie wiem, czy chciałabym już teraz wiązać się na całe życie. Wolałabym poczekać z wyborem. Bardzo wielu panów oferowało mi swoje służby na mazowieckim dworze.
Marcin zrozumiał, że go zachęca. Wyprostował się i potrząsnął głową, a jego jasne bujne włosy zafalowały.
- Nie jestem gorszy od nich - zauważył.
- Przekonaj mnie, że jesteś lepszy - zażądała.
Rodzice obojga młodych wyglądali każdego dnia ich powrotu z przejażdżki. I tego dnia także stali na progu, gdy młodzi wrócili, jadąc obok siebie. Nie byli jednak jak zwykle rozgadani, ale milczący.
- Może to już? - westchnął z nadzieją pan Tobiasz.
- Chyba nie – odpowiedziała Hedwiga, uważnie przyglądając się nadjeżdżającym.
Rzeczywiście, to ona miała rację.
- Jak było? - zapytała tylko, przyglądając się twarzy syna, lecz nic nie udało się jej wyczytać.
- Bardzo przyjemna pogoda - odpowiedziała Dorotka z zadowoleniem. - Jutro także chętnie pojedziemy.
Wieczorem pan Tobiasz uznał, że trzeba ponaglić córkę.
- Chyba powinnaś go ośmielić - zauważył.
Dorotka roześmiała się swobodnie.
- To mężczyźni powinni być bardziej śmiali - zauważyła.- Co byście powiedzieli, gdybym się tak nieprzyzwoicie zachowywała?
- Ale przecież wszystko jest już przesądzone - tłumaczył się pan Tobiasz. - Sam to widzę, że on nie jest ci niemiły. I pomyśl, jaki to majątek!
Dorotka nie była już taka pewna swoich oporów wobec Marcina jak jeszcze cztery dni wcześniej.
- Dałam mu do zrozumienia - wyjaśniła, opuszczając wzrok. - Dałam do zrozumienia, że nie miałabym nic przeciw, gdyby poprosił o moją rękę. Zrozumcie jednak, że sama zrobić tego nie mogę. Szczególnie, że nie jestem pewna własnych uczuć.
Pan Tobiasz był jednak zadowolony i z tego.
- Dałaś do zrozumienia? - ucieszył się. - To chyba powinno wystarczyć.
Jednak następnego dnia znowu nic się nie wydarzyło. Sprawa wyglądała nawet jakby gorzej, bo Marcin wcześnie rano wyjechał sam i wrócił dopiero pod wieczór.
- Cóż to za zachowanie? - ofuknął go ojciec. - Zostawiasz gości i jeździsz nie wiadomo gdzie i po co.
- Pojechałem, bo potrzebowałem pojechać - odpowiedział Marcin krótko i poszedł spać do swojego alkierza.
A rano znowu gdzieś przepadł.
Marcin Lipowski pił wino w gospodzie Pod Jeleniem kołysząc się nad stołem, za którym siedział także Dominik z Potoka.
- Głupia gęś! - warczał pod nosem, rozczarowany odtrąceniem przez Dorotkę. - Zdaje się jej, że kim jest? Królewną czy chociaż księżniczką?
W pierwszym odruchu chciał zrobić to, co czynił często w przykrych sytuacjach. Pojechać do jakiejś wioski, zasadzić się tam na jaką dziewczynę i poszukać ukojenia w jej ramionach. Ale tego wieczora nie wiedzieć czemu czuł, że to nie rozładuje jego napięcia i złości.
- Głupia suka! - syczał pod nosem. - Jeszcze pożałujesz, że mnie tak potraktowałaś! Myślisz, że jedna jesteś na świecie?
Od dawna już nie było konfliktów między Marcinem Lipowskim a jego ciotecznym bratem Dominikiem, rzecz przed laty na porządku dziennym. Dziś Dominik nie pamiętał, że niegdyś spodziewał się objąć majątek po ojcu, Ostaszu z Lipowej. Wszystko, czego dowiedział się o Ostaszu, spowodowało, że nie chwalił się już tak swoim pochodzeniem, było mu nawet trochę wstyd. Wszędzie źle mówiono o człowieku, który miał być jego ojcem i Dominik z czasem uznał, że nie ma się czym chełpić.
Dawniej sprzeczali się z Marcinem nieraz, nawet porywali do rękoczynów, dziś byli w przyjaznych stosunkach. Spotykali się podczas świąt, ale najczęściej w gospodach. Dominik spędzał w nich sporo czasu. Niektórzy mówili, że nigdy nie trzeźwieje i zawsze chodzi podchmielony. Rzadko jednak widywano go takiego w gospodzie albo w innym dworze. Pani Marina dbała bowiem, żeby syn poza domem tylko próbował trunków, a upijał się pod jej okiem. Dominikowi taka sytuacja odpowiadała. Nie musiał męczyć się, chodzić gdzieś, ukrywać po kątach. W domu wypijał, ile miał ochotę, za aprobatą matki, a kiedy potem zasypiał, wiedział, że matka zadba o wszystko, choćby o to, żeby nie zamarzł, gdyby pijany legł gdzieś pod drzewem. Kazała przenieść go wtedy do domu i spokojnie czekała, aż wytrzeźwieje, a gdy się budził, leczyła do skutku.
Czasem odwiedzał gospodę, w której spotykał się z Marcinem, jak tego dnia.
- Prawda, że głupia - potakiwał Dominik. - Może czeka na jakiego księcia i myśli, że będzie miała przy nim lepiej.
Wypili kilka kufli, radząc nad postępowaniem niewiast. Wkrótce jednak Dominik ruszył do siebie, bo choć podchmielony, zawsze pamiętał, że w Potoku czeka matka i nie chciał sprawić jej przykrości.
Zawiedziony Marcin rozglądał się, co ma robić dalej. W gospodzie nie było jednak stosownego kompana, a sam pić nie chciał. Wstał nieco chwiejnie i wyszedł przed gospodę. Siąpił deszcz. Marcin nie miał ze sobą płaszcza i wkrótce przemókł do ostatniej nitki.
Był o kilka kroków od Dębowca, gdy sobie przypomniał o zaproszeniu pani Roksany. Chciał się osuszyć. Wcale nie zdziwiła się jego późną wizytą.
- Witaj, Marcinie - zawołała, wychodząc naprzeciw.
Zszedł z konia i biegł prawie, bo deszcz znowu zaczął padać rzęsiście. Trochę od tego otrzeźwiał i pomyślał, że może jednak naprzykrza się pani Roksanie, ale stał już u drzwi.
- Wybaczcie, że tak bez zaproszenia...
- Jesteś tu zawsze mile widzianym gościem - zapewniła. - Poza tym przecież cię zapraszałam.
Zobaczyła, że jest mokry, kazała podać ręczniki do wytarcia, prowadziła do świetlicy i sadzała przy ogniu. Sama zdjęła mu przemoczone buty. Zawstydził się. Nigdy żadna kobieta tak wobec niego postępowała. Przyniosła mu futro do okrycia, sama usiadła w krześle naprzeciw, każąc podać grzanego wina.
- Zaraz się rozgrzejesz - uśmiechała się, bo głośno szczękał zębami.
Była ubrana w czerwoną suknię bez ozdób, szeroką w dole, wciętą w pasie, ramiona osłaniała szalem. Włosy miała spięte w węzeł na czubku głowy. Potrząsnęła nią, wyjęła długą, srebrną szpilkę, rozrzucając włosy na ramionach.
- Okropna pogoda - powiedziała na usprawiedliwienie. - Ledwo na progu stanęłam, a już zmokłam.
Wzięła ręcznik i sama wytarła mu włosy. Bujne, wijącę się, których zazdrościli mu rówieśnicy.
- Pij - ponagliła. - Nie chciałabym, żebyś się przeziębił.
Spróbował napoju, pochwalił wino. Trunek rozlewał mu ciepło po ciele, lewe ramię grzał ogień w kominie, odwrócił się po chwili do ognia drugim ramieniem.
- Jestem dość wytrzymały - pochwalił się. - Na pewno nic mi nie będzie od tego, że trochę zmokłem.
Uśmiechnęła się, a jej drobne ząbki zajaśniały pomiędzy wąskimi bladymi wargami. Musiało i jej być ciepło, bo policzki miała wyraźnie zaróżowione. Po chwili odrzuciła szal z ramion, odsłaniając prawie nagie ramiona.
- Już mi ciepło - powiedziała - Zapewne i ty zaraz dojdziesz do siebie.
Przysunęła się ze swoim krzesłem.
- Teraz opowiadaj - zachęciła. - Bardzo jestem ciekawa tych twoich przygód.
Zmieszał się, nie wiedział, co ma mówić.
- Jak to? - zdziwiła się. - Przecież obiecałeś. Ja tu siedzę samotnie w Dębowcu, rzadko wyjeżdżam gdziekolwiek, a już do wielkiego świata to wcale. Ty bywałeś a to w Wilnie, a to w Krakowie, a to na Pomorzu i pewnie gdzie indziej. Koniecznie musisz mi o wszystkim opowiedzieć.
- Kiedy nie wiem, co by was mogło zająć... – mruknął niepewnie.
- Wszystko - zachęciła. - O dworach. O królach. O rycerzach i damach. O ucztach, turniejach, strojach, zabawach. Czy to prawda, że nagrodą w turniejach jest noc u boku jakiej ważnej damy?
Marcin zawstydził się i może nawet nieco zaczerwienił. Nigdy jeszcze pani Roksana nie rozmawiała z nim w taki sposób. Gdy była opiekunką bliźniaków, chętnie brała rózgę do ręki, krzyczała, stawiała ich do kąta. Nie rozmawiała z nimi, wydawała polecenia, kazała się czegoś nauczyć, a potem odpytywała. Ale wtedy byli dziećmi. Teraz Marcin był dorosłym mężczyzną, pani Roksana traktowała go jak dorosłego.
- Turnieje? - powtórzył niepewnie. - No, widziałem turnieje i nawet...
Uśmiechała się i z tej ciekawości aż się pochyliła w jego stronę. Poczuł zapach, który zapewne wydzielały jej włosy i zawirowało mu w głowie.
- Czy to prawda o tej nagrodzie? - zapytała. - Po twojej minie odgadłam, że chyba prawda. I odgaduję także, że udało ci się zdobyć niejedną...
Chciał zaprzeczyć, ale ze śmiechem nie pozwoliła mu się wytłumaczyć.
- Nie oponuj, przecież dobrze wiem, co mówią o tobie w całej Dolinie. Podobno żadnej dziewce nie darujesz.
Zawstydzony odwrócił wzrok. Zawstydzony i zły. Zupełnie nie rozumiał, czemu tak się zachowuje. Przecież to nic takiego, każdy to wie, sama o tym powiedziała. A jednak w towarzystwie pani Roksany czuł się onieśmielony, zmieszany. Nie wiedział, dlaczego. Niepewnie tylko się domyślał, że może to mieć jakiś związek z tym, że bywała jego opiekunką, że to jej ręka wymierzała mu razy rózgą. Teraz była dojrzałą kobietą, on ledwie młodzieńcem.
Patrzyła na niego inaczej niż dawniej. Zupełnie inaczej. Tak patrzą kobiety na dorosłych mężczyzn.
- Znam te plotki - powtórzyła. - Chyba nie zaprzeczysz.
- No nie... - bąknął po chwili, ale nie powiedział nic więcej.
Bo jakże wytłumaczyć, że to zupełnie co innego zwykła dziewka, co zrobi wszystko, cokolwiek się jej powie, a co innego wielka pani. To zupełnie co innego. To ziemia i niebo. Nie ma porównania.
- Ojciec mnie za to karci - poskarżył się niespodziewanie dla siebie.
- Karci, bo pewnie nie pamięta, że sam był taki.
- Nie - zaprzeczył Marcin. - Ojciec chciał zostać księdzem i nie sądzę, żeby...
- Och! - zaśmiała się. - Myślę, że masz zupełnie fałszywe zdanie o swoim ojcu. Słyszałam, że był to całkiem waleczny kogut w latach młodości.
Marcin zawstydził się znowu. Tak do niego mówiła wprost, zupełnie bez wstydu. Dorosły. Był naprawdę dorosły. Skoro taka kobieta rozmawia z nim w taki sposób.
Zdziwił się wiadomościami o swoim ojcu, niewiele wiedziała o jego sprawach.
- Nigdy bym nie pomyślał... - próbował się usprawiedliwiać.
Dolała mu wina, znowu pochylając się w jego stronę.
- Ależ tak, chłopcze. To znaczy chciałam powiedzieć: Marcinie. Przepraszam, że cię nazwałam chłopcem. Nie powinnam tego robić, bo przecież jesteś już całkiem dorosły.
- Nie szkodzi - bąknął. - Choć lubię, kiedy mówicie mi po imieniu.
Za oknem nastała cisza. Wyglądało, że deszcz przestał już padać. Marcin zaniepokoił się, że będzie musiał opuścić to ciepłe, przyjemne miejsce i tę nad wyraz miłą niewiastę.
- Już nie pada - odezwał się z wyraźnym zawodem w głosie. - Chyba powinienem wracać...
- Nie musisz się spieszyć - sprzeciwiła się. - Teraz, po nocy? Nie musisz biec pod matczyną spódnicę, skoro jesteś prawdziwym mężczyzną.
To proste spostrzeżenie wywołało u niego całą falę wdzięczności.
- Tak mi tu dobrze, że niechętnie odjeżdżałbym gdziekolwiek - przyznał się z całą szczerością.
Uśmiechnęła się zadowolona.
- Naprawdę? Cieszę się, że tak mówisz. Jakoś teraz nie rozmawiamy tak często jak dawniej...
Marcin nie pamiętał tamtych rozmów. Były to raczej jej polecenia, ale szybko uznał, że jako dziecko zapewne nie przywiązywał należytej wagi do słów opiekunki.
* * *
Gdy Marcin poprosił ojca o rozmowę na osobności, Mikołaj zgodził się natychmiast.
- Chcę się ożenić - oświadczył Marcin.
Mikołaj uściskał syna.
- Nareszcie! Długo na to czekaliśmy.
Marcin położył rękę na piersi.
- Proszę o waszą zgodę na małżeństwo.
- Masz ją! - Mikołaj uśmiechnął się. - Z góry ci ją daję!
Marcin odetchnął z wyraźną ulgą.
- Dziękuję, ojcze. Czy pozwolicie, żebym zaraz jutro przyjechał z Roksaną po wasze błogosławieństwo?
Mikołaj zbaraniał ze zdumienia.
- Co takiego?! - nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. – Co powiedziałeś?
- Zapytałem, czy jutro mogę z moją narzeczoną stawić się przed wami?
- Ale powiedziałeś Roksana!
- Tak - potwierdził Marcin. - Wczoraj zaręczyłem się z Roksaną z Dębowca.
Hedwiga nie mogła uwierzyć w wiadomości przekazane przez męża.