Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Polski mistrz opowiadań grozy próbuje swoich sił na dystansie powieściowym. Z powodzeniem! W życiu młodego mężczyzny, Jerzego, pojawia się coraz więcej dziwnych, niewytłumaczalnych wydarzeń. Zupełnym przypadkiem bohater wciąż natrafia na tego samego, nieznanego sobie mężczyznę. Niezależnie od pory dnia pod mostem mija trzyosobową grupkę osób ustawionych w identycznych pozach. Na domiar złego w postaci jednej ze spotkanych zakonnic rozpoznaje oblicze swojej narzeczonej. Za dużo zbiegów okoliczności, by mógł to być zwykły przypadek. Rzeczywiście, już wkrótce Jerzy zostanie wciągnięty w tajemny świat okultyzmu, czarnej magii, hipnozy i satanistycznej metafizyki. Miłośnicy horroru w stylu Lovecrafta koniecznie powinni sięgnąć po tę książkę. -
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 127
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Stefan Grabiński
Powieść fantastyczna
Saga
Salamandra
Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów, z których pochodzi.
W niniejszej publikacji zachowano oryginalną pisownię.
Copyright © 1924, 2022 SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788728315965
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Od pewnego czasu wtargnęły w orbitę mego życia zagadkowe moce i natrętnie zastępują mi drogę; wpadłem na trop zdarzeń, które pozornie niewinne, odziane dla niepoznaki w potulny płaszczyk codzienności, muszą zastanawiać przez swą uporczywość. Bo mogę uznać za przypadek wyjątkowy zbieg okoliczności powtarzających się raz, dwa, trzy razy w jakimś odstępie czasu - lecz jeśli coś podobnego rzuca mi się w oczy niemal codziennie i prześladuje sobą od kilku tygodni, mimowoli budzi się podejrzenie, czy nie ma się do czynienia z ukrytym celem. Czyżbym stał na progu nowego okresu w mem życiu? Miałażby po latach szarzyzny i cichej powszedniości odchylić się w księdze mego losu pierwsza karta tajemnicza?...
Co mnie może obchodzić t e n c z ł o w i e k? Dlaczego od miesiąca ciągle go spotykam w najrozmaitszych punktach miasta? Co mnie może obchodzić ten szczupły, wysoki człowiek w wichurze siwych włosów, w wytartej zarzutce?...
Nigdy nie zachodzi mi drogi odrazu; zawsze przedtem „z a p o w i a d a s i ę.“ Na parę minut przed spotkaniem zawsze p r z y w i d u j e m i s i ę w kimś innym. Podobieństwo bywa czasem tak wielkie, że przysiągłbym na jego identyczność; dopiero w ostatniej chwili, gdy już mijam nieznajomego przechodnia, orjentuję się, że to przecież ktoś inny. W kilka minut potem spotykam się z n i m naprawdę.
Czy on to robi z umysłu? Wątpię. Przeciwnie — zdaje się dotychczas nawet mnie nie zauważył: nigdy na mnie nie patrzy — jego łagodne, szaroniebieskie oczy zawsze zatopione są gdzieś w przestrzeń... Dziwny człowiek. Czyżby go popychała ku mnie tajemnicza siła? A może on wogóle o tem wszystkiem nic nie wie, a tylko ja, właśnie ja chodzę za nim jak cień? Czy owo „przywidywanie się“ jest dziełem mojej podświadomej jaźni, która, przeczuwając jego zbliżanie się, dopatruje się jego rysów na twarzach innych — czy też on naprawdę sygnalizuje swój rychły „przyjazd,“ narzucając chwilowo własną maskę jednemu z przechodniów?... Problem nie do rozwiązania...
Parę razy, spotkawszy go gdzieś w samotnym zaułku, chciałem go już zaczepić i wprost zapytać, dlaczego mię prześladuje, lecz jakiś wstyd wstrzymał mię w ostatniej chwili; nie mogłem zdobyć się na tę, bądź co bądź, impertynencję. Wszakże on mógł równie dobrze zadać m n i e to samo pytanie...
— — — — — — — — — — — — — — —
Przechodząc dziś mostem św. Florjana, znów ujrzałem t y c h t r o j e. O ile się nie mylę, przytrafia mi się to już po raz piąty w tym miesiącu. Szczególny zbieg okoliczności! Kobieta, niezwykle piękna, rudowłosa stoi pod prawym obłękiem mostu, tuż przy wejściu, i wkłada rękawiczkę perłowego koloru. O kilkanaście kroków od niej, mniej więcej już w połowie mostu, przechyla się przez jego żelazne przęsła, jakby badając nurty pieniącej się dołem Druczy, jakiś człowiek w rybackiej bluzie, z ostro zaciętą w klin, ryżawą bródką; gdy przechodzę koło niego, odrywa oczy od wody i wpija je w nieznajomą; jest to spojrzenie pełne równocześnie nienawiści i bezgranicznego uwielbienia. Ona widocznie nie zwraca na to żadnej uwagi...
A tam znów, u wylotu mostowego sklepienia, oparty ramieniem o figurę św. Florjana, wodzi po niebie rozmarzonemi oczyma mój siwowłosy nieznajomy, którego spotykam teraz tak często.
Co za dziwny traf sprowadza mi tych troje razem już po raz piąty zawsze na to samo miejsce i ustawia zawsze w tych samych pozach! Doprawdy, wyglądają na aktorów powtarzających tę samą scenę z niewiadomego powodu. Czy widzi ich też ktoś inny prócz mnie na moście? Byłożby to wszystko uwerturą do zdarzeń, które dopiero przyjść mają — projekcją mających zajść w dalekiej perspektywie wypadków? To pewne, że ci ludzie nie zdają sobie z tego zupełnie sprawy i że mnie nie znają. Więc czekajmy, czekajmy...
— — — — — — — — — — — — — — —
Wczoraj wieczorem byłem znów w Parku Strzeleckim na górze; jedyne miejsce spacerowe, które lubię; może dlatego właśnie, że nikt tu prawie nie zagląda. Park zapuszczony bardzo i na pół zdziczały. Przeszedłem wzdłuż aleję lipową i zatrzymałem się nad urwiskiem od strony południowej. Godzina była szósta, złota, zachodowa. Z dołu szedł stłumiony gwar miasta spowitego w dymy wieczorne, płynęły spiżowe pacierze dzwonów. W sąsiednim ogrodzie klasztornym poza siatką sztachet przesuwał się orszak sióstr Karmelitanek. Zdawało się, że w ciszy zachodu słyszę szept ich warg w Pozdrowieniu Anielskiem. Czarne kontury habitów rysowały się smukłe na tle zieleni, grały w purpurze konającego słońca białe kornety... Skręciły gdzieś w bok pomiędzy drzewa i zniknęły mi z oczu. Po chwili usłyszałem śpiew chóru i organy.
— Nieszpory w kaplicy — pomyślałem, odkrywając głowę...
Na dawnym placyku tennisowym nie było nikogo. Ze szczelin popękanego w tysiączne rysy asfaltu wyzierały kępy trawy, podarta nielitościwie druciana siatka załamała się w śmieszną linję strzępów.
Usiadłem na jednej z ławek i utonąłem w zadumie. Nagle obudził mię szelest lekkich kroków poza mną. Odwróciłem głowę, by o parę kroków od siebie, poza kratą klasztornego sadu ujrzeć w glorji zachodzącego słońca smukłą jak stela grobowa zakonnicę. Z ram śnieżnych kornetu wychylała się ku mnie anielska jej twarz. Na chwilę utkwiła we mnie spojrzenie dużych, smutnych oczu i zdawało się, że chce przemówić. Wstałem i mimowoli zbliżyłem się do dzielących nas sztachet. Kobieta z gestem lęku cofnęła się, wydając lekki okrzyk. Wtedy z uczuciem niewypowiedzianej trwogi i zdumienia „poznałem“ moją narzeczoną.
— Halszko! — rzuciłem się ku kracie — Halszko! Co to ma znaczyć?
Pięknej mniszki już w sadzie nie było. Jak spłoszony ptak pomknęła w gęstwę klasztornych jodeł, chroniąc się w zacisza świętego ustronia...
Gnany biczami okropnej niepewności zbiegłem z góry parkowej i, wsiadłszy do przygodnej dorożki, kazałem się zawieźć natychmiast do Grodzieńskich. Z łomocącem głośno sercem zapytałem sługę, czy panienka w domu. W odpowiedzi usłyszałem z poza drzwi jej drogi głos:
— Ależ naturalnie, mój Jerzy — jest we własnej osobie i czeka napróżno już od godziny, ty szkaradniku! Jak można było spóźnić się tak okropnie? Obiecałeś przecież być tu już o szóstej, niedobry!
Para słodkich ramion otacza mi szyję pieszczotą bluszczu, a na wargi moje spływa bezcenna łaska jej ust. Patrzę jej w oczy szczęśliwy, ściskam ręce, tulę do piersi jej cudna głowę.
— Halszko, Halszko moja!
Spogląda wzruszona silnie, lecz i z odcieniem zdumienia na twarzy...
Poznałem go dzisiaj na odczycie doktora S. Mój siwowłosy nieznajomy nazywa się Wierusz — Andrzej Wierusz. Znajomość zawarliśmy w czasie dyskusji, jaka rozwinęła się po prelekcji. Temat jej poruszający zagadnienie „reinkarnacji i prawa karmy“ żywo nas obu zainteresował. Zabierałem parę razy głos, polemizując z prelegentem. Wierusz mi odpowiadał, biorąc poniekąd jego stronę. Po zamknięciu pogadanki zbliżył się do mnie pierwszy i przedstawił się. Głos jego cichy, a głęboki i łagodny uśmiech, przewijający się na ustach, ilekroć mówi, działają ujmująco. Człowiek ten budzi od pierwszego słowa sympatję i zaufanie. Kto wie, czy nie będziemy przyjaciółmi.
Zaprosił mię do siebie jeszcze tegoż wieczora na „skromną kolację.“ Przyjąłem z miłą chęcią i byłem przyjemnie zdziwiony, gdy zamiast, jak przypuszczałem, na jakieś liche poddasze, zaprowadził mię do pięknej parterowej willi w głębi zacisznego ogrodu przy ulicy Parkowej.
W urządzeniu wnętrza uderzał na pierwszy rzut oka surowy niemal purytanizm. Wierusz zajmował właściwie tylko dwa pokoje: sypialnię, wyposażoną po spartańsku tylko w najkonieczniejsze sprzęty, i pracownię — duży, za dnia jasno oświetlony słońcem pokój z parą wielkich gotyckich okien. Pozostałe dwie ubikacje zawierały bibljotekę, która przedstawiała się imponująco. Wszystkie ściany były pokryte literalnie od posadzki po strop książkami.
Korzystając z chwilowej nieobecności gospodarza, który poszedł wydać instrukcje co do wieczerzy, przejrzałem kilka bibljotecznych kondygnacyj, orjentując się w treści po tabliczkach, przybitych na półkach.
Przeważały dzieła treści filozoficznej. Z podziwem przekonałem się, że Wierusz posiadał prace niemal wszystkich największych myślicieli od czasów najdawniejszych aż do doby współczesnej. — Niemniej bogato przedstawiał się zbiór dzieł z zakresu psychologji i nauk przyrodniczych; nie brakło też książek poświęconych dociekaniom matematycznym i astronomji. Całą niemal ścianę drugiego pokoju zajęła „Wiedza Tajemna,“ najcelniejsze prace okultystów wszystkich wieków i narodów.
Właśnie odczytywałem tytuł na grzbiecie książki jakiegoś hinduskiego filozofa, gdy usłyszałem za sobą głos Andrzeja:
— Teraz proszę na wieczerzę. Na to — wskazał oczyma długie, w bronzowy safjan oprawne szeregi tomów — będziemy mieli czasu dość i potem.
Wróciliśmy do pracowni, gdzie zastałem już na stole dwie dymiące filiżanki mleka, świeży, pachnący chleb i wazkę z masłem; obok, na pięknie rżniętym w kwarcu talerzu czerwieniły się jesienne jabłka i winogrona.
— Wybaczy pan brak mięsnej przekąski, lecz jestem jaroszem, a gości się dziś wieczorem nie spodziewałem.
— Mięsa na kolację nie jadam — odparłem, wychylając szklankę z mlekiem. — Czy pański wegetarjanizm jest wynikiem zasady filozoficznej, czy też wypływa z własności pańskiego organizmu?
Uśmiechnął się:
— Ciało powinno iść za duszą, a organizm kształtować się w planie zasady. Myśl stwarza ciało i jego fizyczne predyspozycje — nie odwrotnie.
Zapadło na chwilę milczenie. Chociaż żaden z nas nie starał się go przerywać, nie czułem ani śladu zakłopotania, które w podobnej sytuacji zwykle powstaje. W towarzystwie tego dziwnego człowieka byłem swobodny jak u siebie; obecność jego nie krępowała zupełnie, przeciwnie: Wierusz działał szczególnie kojąco. Tutaj, w tym cichym, dobrym domu można było wszczynać i przerywać rozmowę, kiedy się chciało. Owszem — czuło się, że chwilowa przerwa w toku słów jest nietyle wypoczynkiem ile pogłębieniem myśli.
Po pewnym czasie rzekł, patrząc mi bystro w oczy:
— Niepotrzebnie stawał pan dzisiejszego wieczora w opozycji do prelegenta; byłbym i tak dziś pana pierwszy zaczepił.
Spojrzałem nań, nie dobrze rozumiejąc.
— No tak — tłumaczył z łagodnym uśmiechem na ustach — właściwie bowiem chciał pan polemizować ze mną, nie z nim. Widząc, że poniekąd trzymam jego stronę, usiłował pan wbrew przekonaniu przeciwstawić mu się, aby mnie wyciągnąć na słowo i w ten sposób wejść ze mną w bliższą styczność.
Mimowoli zarumieniłem się. Andrzej w tajemniczy sposób odgadł intencję, którą sobie sam w ciągu dyskusji tylko bardzo niewyraźnie uświadamiałem.
— Istotnie — przyznałem, pochylając głowę — Zwrócił mi pan uwagę na rzecz, z której sobie sam nie zdawałem jasno sprawy. Pan czytał w moich myślach — dodałem po chwili z odcieniem niepokoju w głosie.
— Czasem udaje mi się pochwycić niektóre wibracje ludzkiej psyche — odpowiedział skromnie.
Podniosłem głowę i utkwiłem badawcze spojrzenie w jego twarzy:
— W takim razie pan musi mnie znać już oddawna? Spotykaliśmy się niby przypadkowo niemal codziennie już od miesiąca. Czy pan o tem nic nie wie?
— Owszem. Znam pana znacznie dawniej, niż przypuszczasz; jaźń pańska weszła w orbitę mego życia duchowego już od roku; wyczuwałem jej zbliżanie się na wiele dni przed tym momentem, w którymśmy się po raz pierwszy fizycznie spotkali.
— Czy być może? Szczególne!
— Lecz pańską fizyczną fizjognomję poznałem dopiero dzisiaj, na odczycie.
— Hm. To prawda. Ani razu przedtem nie zwrócił pan na mnie uwagi.
— Raczej o c z u — chciał pan powiedzieć — i to f i z y c z n y c h oczu, wyrażając się ściśle.
— Rzecz ciekawa. Zastanawiałem się nieraz już nad celem tych pseudoprzypadkowych spotkań i nie mogę go zrozumieć.
— Przyszłość okaże. Jestem starszy od pana, doświadczeńszy — mogę mu się na coś w życiu przydać.
— Ma pan słuszność — przyznałem z pokorą w głosie — Czuję, że mi wiele, bardzo wiele niedostaje i że tu, u pana znajdę to, czego brak w życiu odczuwam. Jakiś głos wewnętrzny mówi mi w tej chwili, że dzięki panu pozbędę się tej czczości duchowej i pustki, jaka od czasu do czasu rozwiera się przede mną w godzinie samotnych rozmyślań. Pan mi nie odmówi swej pomocy w razie potrzeby, nieprawdaż?
Położył mi łagodnie rękę na ramieniu i rzekł poprostu:
— Bądźmy przyjaciółmi, Jerzy!
Wzruszony wstałem i uścisnąłem wyciągniętą ku mnie dłoń:
— Dziękuję.
— Przypadek wogóle nie istnieje — mówił, siadając na krześle naprzeciw dużego ściennego zwierciadła — Nigdy nie można z góry wydawać sądu o bezcelowości pewnych zdarzeń. Kto wie, czy nasza znajomość nie jest potrzebną w równej mierze dla nas obu?
— Czemże ja mogę przysłużyć się panu? — zapytałem zdziwiony.
— Choćby tem, że pozwoli mi pan rozciągnąć nad sobą rodzaj duchowej opieki.
Nagle urwał, wpatrując się w lustro naprzeciw. Skierowałem oczy w tę stronę i mimowoli wydałem okrzyk zdumienia... Z ram zwierciadła wychylała się ku nam postać demonicznie pięknej, rudowłosej kobiety w czarnej dżetowej sukni i pomarańczowym szalu na głowie. Patrzyła wyzywająco, nakładając perłowo-szarą rękawiczkę...
Poznałem ją. Była to kobieta z mostu św. Florjana. Obróciłem się w przekonaniu, że ujrzę ją poza mojemi plecami w sąsiednim pokoju, lecz nie spostrzegłem nikogo: poza mną czernił się tylko pusty, zmroczony poćmą nocy czworokąt drzwi bibljotecznych... Spojrzałem powtórnie w lustro. Teraz nie było w niem już nikogo; jasna, światłem lampy gazowej przepojona gładź odbijała już tylko moją własną postać. Zwróciłem się do Wierusza:
— Widział pan?
— Widziałem.
— Czy ona jest tu może u pana, w tym domu?
— Co za przypuszczenie! Nie znam jej zupełnie. W tej chwili ujrzałem ją po raz pierwszy w życiu. Strzeż się pan tej kobiety!
Uśmiechnąłem się pobłażliwie:
— Kocham już inną; mam narzeczoną.
— Mimo wszystko miej się przed nią na baczności! To niedobra kobieta!
— Nie jest mi zupełnie obcą. Spotkałem ją już parę razy.
I opowiedziałem mu o dziwacznem zgrupowaniu ludzi na moście, nie tając obecności jego własnej osoby.
— Hm — szepnął, wysłuchawszy uważnie do końca — rzeczywiście byłem parę razy na przyczółku mostowym koło figury świętego i wyczuwałem niejasno jakieś wrogie prądy płynące niewiadomo skąd. Hm... teraz rozumiem.
— Wyłaniają się powoli tajemnicze związki.
— Niewątpliwie. Drogi nasze zaczynają krzyżować się wzajemnie coraz częściej. Jakaś wyższa moc splata coraz zwarciej dotychczas rozbieżne tory naszych losów.
— Lecz co to było? Halucynacja?
— Nie. Ona w tej chwili myślała o tobie.
— Czy to wystarcza?
— Nie u każdego. U niej widocznie tak. Stąd wnoszę, że kobieta ta musi posiadać ogromnie silną wolę.
— Więc uważasz tę wizję za rodzaj projekcji myśli?
— Nie wiem; może. Zresztą — dodał po namyśle — kto wie, czy ona rzeczywiście nie stała w owej chwili za nami?
Zadrżałem, odruchowo obracając się w stronę bibljoteki:
— Czyżby coś podobnego było możliwem?
— Dlaczegożby nie? Nasze myśli i wspomnienia lubią czasem przyoblekać się w ciało. Świat pełen jest larw i masek, zrodzonych w ten sposób. Wałęsają się te strzępy jaźni oderwane od macierzystego łożyska i straszą jak upiory czas pewien, dopóki nie rozwieją się w przestrzeni, lub nie ulegną absorpcji przez wiry silniejsze.
— Odsłaniasz przede mną nowe światy; piękne są i straszne zarazem jak marzenia obłąkańca.
Wierusz uśmiechnął się smutno:
— Niestety. Aż nazbyt często fosforyzują blaskiem próchna.
Powstał i, zbliżywszy się do pianina pod oknem, wziął parę molowych akordów.
— Przyjacielu — rzekł, nie odejmując palców od klawjatury — dziwnem zrządzeniem losu przyszedłeś dziś pod dach mój w godzinę dla mnie osobliwą. Tęsknota dni minionych spłynęła na mnie nieukojną falą i porywa z sobą w lata, co dawno już przebrzmiały. Przyrzeknij, że będziesz spokojny, cokolwiek się zdarzy.
— Przyrzekam — odpowiedziałem, przejęty do głębi tonem jego głosu — Przyrzekam, że nie ruszę się z tego miejsca.
Wtedy Andrzej uspokojony zaczął grać jakąś rozlewną jak morze, nabrzmiałą smutkiem fantazję. Wiała z niej nieutulona tęsknota wielkich przestrzeni, żal pustych, czarnych nocy, płacz doli zabłąkanej w stepie.
Grał jak pierwszorzędny artysta. Jego zwykle łagodny, smutno uśmiechnięty profil stężał nagle i zaostrzył się, śmiertelna bladość wypełzła na policzki, oddech stał się krótki, świszczący; powieki jakby znużone światłem opadły ciężko, zakrywając oczy...
Grał, nie patrząc na klawisze. Może zasnął?
Nieokreślony lęk zaczął zakradać mi się do duszy; nie mogąc dłużej patrzeć na tę śmiertelną maskę, odwróciłem się ku oknu...
Było otwarte na ogród. Na dworze szalał jesienny wicher, miotając wściekle szkieletami drzew odartych z ostatnich już liści. Od czasu do czasu przy silniejszym ataku wpadały do wnętrza całe ich przygarście i słały się zżółkłe z szelestem na posadzce...
Zasłuchany w melodję Wierusza, utkwiłem wzrok w czarny wykrój okna....
Wtem z głębi ogrodu wyszedł wysoki, biały starzec i, oparłszy się o framugę okna, przysłuchiwał się grze... Stłumiony okrzyk zamarł mi w piersi. Zimny pot sperlił mi czoło i z rozszerzonemi od przerażenia oczyma siedziałem jak przykuty do fotelu...
Po chwili widziadło, wyciągnąwszy ku Andrzejowi chudą, trzęsącą się rękę, jakby na znak pożegnania, wsiąkło w mroki ogrodu...
Wierusz, jakby nie wyczuwając tego, co się działo poza nim, grał dalej. Z pod palców jego wąskich, nerwowych wypłynęła teraz przecudna kołysanka. Cicha a rzewna, brała w macierzyńskie dłonie czyjąś maleńką duszyczkę i pieszcząc tuliła do piersi:
— Ach, lulaj mi, lulaj, dziecino kochana — oczęta słodkie zmruż!... — Para przeźroczych rąk, strojnych w pierścienie, wiotkich rąk kobiecych wysunęła się z ram okiennych i, spocząwszy na głowie Andrzeja aktem błogosławieństwa, cofnęła się w przestrzeń nocy...
On grał dalej. Tylko postać jego dotychczas sztywno wyprostowana przygarbiła się i skurczyła w sobie, podając się ku klawjaturze; na usta, zaciśnięte od wewnętrznej męki, wystąpiła piana...
Charakter melodji zmienił się... Kołysanka przeszła w czerwoną od krzyku krwi pieśń miłości. Bezbrzeżna, tryskająca gejzerami pasji namiętność rwała akordy, przewalając się lawiną dźwięków rozpasanych do szału...
Oparte o uszak, z odchyloną wstecz dumną, tragicznie piękną głową, stało teraz tam, za oknem, wśród jęku jesiennej zamieci widmo młodej kobiety. Na oczach jej smutnych, ciemno-orzechowych spoczęła cicha dłoń anioła rezygnacji; usta wąskie, usta pąku róży rozchyliły się w tęsknocie warg nieukojonej... Wtem wicher bólu przygiął ją ku ziemi; obsunęła się na parapet okna i, wyciągnąwszy bezwładnie ramię, złożyła na niem głowę...
Nagle muzyka umilkła. Fantom rozwiał się gdzieś w czeluściach nocy...
Wyczerpany do ostatecznych granic, Wierusz upadł jak martwy na posadzkę. Podbiegłem ku niemu ze szklanką wody, lecz wkrótce przekonałem się, że cucenie tu na nic się nie przyda. Był cały sztywny jak kawałek drewna; należało uciec się do magnetycznych pociągnięć. Na szczęście zabieg nie był mi obcy. Po kilku passe’ach, członki Andrzeja zaczęły odzyskiwać normalną giętkość, białka oczu wróciły do właściwego poziomu i wśród rzęsistego potu Wierusz o budził się.
— Dziękuję ci, Jerzy — szepnął, ściskając mi rękę. — Proszę cię — dorzucił po pewnym czasie z głębokiem westchnieniem — nie wspominaj nikomu o tem, co tu widziałeś tej nocy.
— Bądź spokojny — zapewniłem, wspierając go ramieniem — To nasza wspólna, święta tajemnica.
Gdy w pół godziny potem wracałem do domu, świtało już na niebie i cicho gasły ostatnie już gwiazdy...
Owej środy, 29. maja b. r. nie zapomnę nigdy. Świetna maskarada w domu Leżańskich wyryła mi się w duszy niezatartemi śladami. Zwłaszcza jej epilog nad ranem...
Halszka miała na sobie śliczne błękitne domino, w którem wyglądała jak wiosenny poranek. Ja wziąłem na się postać hiszpańskiego granda i intrygowałem ludzi maską stylizowaną à la czarny charakter.
Tańce rozpoczęto dopiero po północy. Oczywiście przeważał two-step i fox-trot. Nie lubię tych tańców; gdzieś, w stepie meksykańskim tańczone przez autentycznych gauchos i cow-boy’ów na tle podzwrotnikowej prerji, przy jarzącem się krwawo ognisku muszą sprawiać silne, bo stylowe wrażenie; w Europie na zwykłej, banalnej sali balowej rażą prostactwem i... wyuzdaniem. Halszka wie o tem i zapewne dlatego ograniczyła swe tury do minimum. Kochana dziewczyna...