Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Debiut literacki Stefana Grabińskiego z początku wydającego pod pseudonimem Stefan Żalny. Sześć zebranych tu opowiadań zawiera wszystko, co najlepsze w twórczości polskiego mistrza grozy. Pogranicze życia i śmierci, ingerencja sił nadprzyrodzonych w ziemskie bytowanie, demoniczne postaci i niewyjaśnione wydarzenia, które przyspieszają bicie serca. Ciekawostka dla miłośników literackich niesamowitości spod znaku Poe czy Lovecrafta.-
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 84
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Stefan Grabiński
Saga
Z wyjątków. W pomrokach wiary
Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów, z których pochodzi.
W niniejszej publikacji zachowano oryginalną pisownię.
Copyright © 1909, 2022 SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788728315934
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
(Z wyjątków).
Otom jest stary włóczęga, sterany pielgrzym bezdomny. Wiosenne świty młodości mojej pogasły dawno; dziś sklepi się nad osędziałą, zwichrzoną wiatrami drożnymi głową szary zachód odarty zpokrwawia słońca, co przerażone starczym chłodem skryło swe ognie gdzieś za zwałami burych chmurzysk. Czasem tylko wyśliźnie się przez szczeliny duszy namiętny płomień przeszłości i twarz mi szkarłatem okrasi; wtedy i mnie starego ździwi niewczesny i sam zawstydzony gaśnie prędzej jeszcze, niż rozbłysnął: uśmiechnę się zjadliwie i idę dalej... Dalej, naprzód w tę dal bez końca, co sinym rąbkiem się znaczy; idę po polach rozłogich, jarach przepastnych i debrach strzępy mych szat zostawiając po krzach przydrożnych. Wiatr porywa je i roznosi spuściznę po nędzarzu hen, hen po świecie. Przedemną płożą się w kolejnej przemianie niwy ludzkie, bory i lasy, pstrzą chaty wiejskie stożą wieżyce miast; lśni się, migoce, szaleje i płacze cały ten wielki, boży świat.... A ja wciąż w drodze — jak pies bezpański odtrącony od domowego ogniska wałęsam się po rozdrożach....
Krzyżowe drogi! rozstaje!.... wicher się tułacz po was kołysze, wygrywając mi jesienną piosenkę życia. Czasem mnie spije ten luty śpiew, a wtedy idę przed siebie w spiżowej zadumie nic nie widząc, a on mi zimnym tchem łzy ociera, co skądś nagle zebrały się pod obrzękłą powieką...
Stary, dziki włóczęga....
Podłe życie miałem — podłe i nędzne! Ludzie mnie znienawidzili — jam im przekleństwo piastował. I tak nienawiść wielka i ból wezbrały mi w sercu, że straszny się stałem szczęściu ludzkiemu, sam tułacz nieszczęsny.
— Dzikie, straszne masz oczy — mówili mi ludzie od dziecka. Tak straszne mi oczy dała matka-natura. Bo oczy te miały przeklętą siłę: obudzały przyczajoną w zakątkach duszy bliźniego świadomość rychłego nieszczęścia; oczy moje rozpętywały uśpione w pieleszach duszy przeczucie. Jak hyena wietrzy po cmentarnych ugorach padło i trupy, tak ja wyczuwałem zdala ofiary złej doli; wiedziony magnetycznym pociągiem zbliżałem się do tych wyklętych ziemi, by ich już odtąd nie opuścić, aż się spełniło to, co mi demon jakiś zwierzył w głębi duszy. Sam przytem cierpiałem jak potępieniec. Była to jakby wielka choroba: nie miałem chwili wytchnienia, męczyłem siebie i owych nieszczęsnych, wokoło których krążyłem jak sęp krwiożerczy, hypnotyzując swe ofiary pożądliwem okiem; zataczałem kręgi coraz bliższe i bliższe, pasąc oczy ich bezdennym strachem; byłem nieodłącznym towarzyszem w nocy i we dnie, nawet we śnie panowałem nad nimi wszechwładnie w upiornych marzeniach... Aż się dokonało... przeczucie przyoblekło w rzeczywistość, aż padł grom... Wtedy odchodziłem.... innych uświadamiać. Dlategom jest przeklęty od ludzi i ziemi i znamię Kaina czoło pali. Sam zatraceniec — innym zatratę i nieszczęście głoszę.
Lepiej ty mnie ziemio wyrodna pochłoń, bo wiedz, żeś potwora pomiotła!...
Lepiej ty mnie wodo jasna zatop, bo wiedz, że upiora krzepisz!
Lepiej ty mnie wichrze polny ponieś w przepaść, bo wiedz, że wyrodka chłodzisz!
Piosnkę nucisz, piosnkę, starą piosnkę — dumę: Błąka się wicher po polu — hej! tumany stepowe, wichuro zaciekła!.. w drogę, w przestwór, w dal!....
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Był dżdżysty wieczór jesienny. Niebo nasunęło stalową przyłbicę chmur, tylko od czasu do czasu wyzierając sinem, osowiałem okiem z pod odwiniętych wiatrem powiek. Panował obojętny ton, tak przygnębiająco nijaki i jednostajny jak szara, rozziewana nuda. Drobny deszczyk zacinał bezustannie; po badylach i sztywnych prętach rzęził wiatr, wpadał w pożółkłą już pierzeję topól wzdłuż gościńca, zawodząc boleśnie. Z przeciągłym sykiem wrzynał się w nastroszone ich wirchy i za każdym razem wyczesywał całe garście popstrzonych czerwonemi centkami liści; znów porywał je, skręcał w tuleje, lub opadłe na ziemię pędził długim, szeleszczącym szeregiem po trakcie. Przydrożny wiatrak chwycił go poza topolami na czarne ramiona manekina i poszedł w taniec: zakręcił, zawrócił warczącego młyńca i stanął.... Wiatr ześliznął się lekko po skrzydłach.... wypadł z czarciego młyna, pocwałował szczerzącem drapieżną szczeć rżyskiem i zapadł w jarze:.. przycichło...
Zmokły, przeziębły szedłem dalej. Z lewej krzyż omszały się kłonił; na krzyżu kruk. — Zakrakał, zakrakał i odleciał.... Minąłem krzyż. Na przełaj przez pola wlókł się wychudły pies; zapadłych boków zwierzęcia omal że nie przebijały twardo sterczące żebra. Żal mi się zrobiło psiska: zbliżyłem się, by mu rzucić gleń czerstwego chleba, ale w tejże chwili strach dziki odepchnął mię w tył: z zaczerwienionych gorączką ślepiów bestyi ziała wściekłość. Odszedłem na bok.
Popędził dalej każąc drogę krwawą pianą.
— Wściekły pies — mruknąłem przez zęby, odruchowo chwytając za pierwszy spotkany kamień.
— Głupcze — zasyczało coś w odpowiedź — głupcze, wszakże to twój kum — brat serdeczny.
Zziąbłem teraz tak, że z trudnością podnosiłem zgrabiałe stopy. Mijając małą dąbrowę zauważyłem pomiędzy odartymi z kory pniami na polanie gromadkę ludzi przy jarzącem się ognisku. Mleczny, ciężki dym wysuwał białe ssawki z poza pęków chruściaków, uschłych gałęzi i liści składających watrę i pełzając miękkiem ciałem lizał ziemię; omotywał wężowym splotem dębczaki, kłębił się w wykrotach, pieścił drapieżny wdzięk tarniny i ostów.
Poprosiłem ludzi grzejących się o miejsce przy ogniu. Byli obdarci nie gorzej odemnie i wyglądali podejrzanie. Zaczepieni spojrzeli na mnie ciekawie z niedobrym błyskiem w zuchwałych oczach, ale spostrzegłszy nędzarza, uśmiechnęli się drwiąco i z lekceważeniem. Starszy mężczyzna o wyrazie ponurym wycedził z grymasem:
— Niema miejsca. Poszedł won do biesa!
Zawróciłem na drogę. Przeciągły śmiech szyderstwa, urągliwy, kłujący szedł mi w tropy i długo jeszcze, długo towarzyszył zjadliwym chichotem.
Tymczasem zrobiło się jeszcze zimniej. Deszcz zlewał całe upusty na grząską od wilgoci ziemię; długie, łzawe struny rozpięły się między zasępionym sklepem niebios a spłakanemi polami; wiatr rwał je co chwila, rozpylając w drobne krople i siekł mokrymi warkoczami dżdżu przydrożne drzewa. Pociemniało gwałtownie: ponury zmierzch jesienny kroczył szybko z przesłonionem potworną dłonią licem po rozszlochanym świecie. Tylko tam daleko, tuż przy poziomie krwawił się zachód; ale i ten zakryły mi wrychle zsiniałe kotary chmur, zesuwając się szczelnie nad purpurowem misteryum słońca.
Z uczuciem ulgi zawróciłem z gościńca na boczną ścieżynę, by dotrzeć do wpół rozdartego kleciska, jakie się ukazało na uboczu. Zrazu czerniały mi tylko niewyraźne zarysy czegoś nikłego i zgarbionego. Zwolna kontur uwydatnił się silniej, kształty wyodrębniły i z mroków nocy wychynęła stara, na poły rozwalona cegielnia. Starucha pochyliła się niziutko, niziutko — tak, że mocno nadniszczony okap z gontów niemal dosięgał spróchniałem skrzydłem ziemi. — Naokół grunt był udeptany i twardy. Obchodząc cegielnię ze wszech stron szukałem dogodnego miejsca na nocleg.
Narazie był przynajmniej dach nad głową — ale co za dach!: raczej przetak; znać długoletnie ulewy nadgryzły gonty i tarcice, które podziurawione w rozpaczliwy sposób przepuszczały deszczówkę. Na ziemi wałęsały się miejscami odmioty cegły, szczerzyły potłuczone czerepy, szczerbiły porowate żużle, odłamki szkła i pordzewiałego żelaziwa. W środku niewielka hałda pryszczyła się rudym tonem cegły zmieszanej z innymi odpadkami.
Postanowiłem urządzić się możliwie najwygodniej. Parę przegniłych dylów poprzecznych grożących obsunięciem za lada silniejszym tchem wiatru wyrwałem z dziurawej posowy, padając roztrzaskiwały się w drobne szczapy. Miałem tedy wyborne paliwo, przyczem zbyteczną okazała się hubka. Należało jeszcze zabezpieczyć się od coraz natarczywszej wichury. Tu i owdzie pozostałe odpryski cegieł i opodal nieznaną ręką nagromadzone kamienie posłużyły mi na wybudowanie ścianki ochronnej, opartej o jeden ze słupców, które podpierały szatro. Podobnież udało mi się utworzyć małe palenisko, czy raczej dół wyłożony po krajach cegłą i szutrem. Przy pomocy nieodstępnego krzemienia zarzegłem ognisko. Zakryty jako tako przed srożącą się szarugą, skurczony, zasuty w łachmany grzałem się. Gdzieś odgrzebana lecha suchego chleba złożyła się na wieczerzę. Żując z trudnością wpiłem oczy w drgający, niespokojny płomień... Dziwne jak ogień umie przykuwać do siebie! Można tak patrzeć godzinami bez myśli, bez ruchu. Podobny czar wywiera woda w żywiołowej postaci wielkich mas. Pamiętam jak raz siedząc nad większą rzeką nie mogłem oczu oderwać od cicho kocących się fal; wzrok wlókł się po nurtach i płynął razem. Uczuwałem gwałtowną chęć oddania się wodzie: słodkiego odpoczynku w łożu rodzimem.
Innym razem zasnąłem ukołysany zdradliwie chybotem zmierzwionych srebrną posoką bałwanów. Wtedy dziwne sny miałem — marzenia, których podobno zwykły sen nie użycza. Miałem wrażenie czegoś nieokreślonego, ogromnie wiotkiego, co przenikało wszechświat, przepływało całą mą istotę, łącząc ją ściśle z olbrzymiem środowiskiem ziemi. Gibkie, prężne fale ciekły przez ciało, a w nich jakieś ruchy subtelne jak myśl, elastyczne jak piłka mrzały.... Odczuwałem je lecz nie zmysłami — te spały snem żelaznym, nieprzepartym — odczuwałem całym sobą, najdrobniejszymi włóknami nerwów, ich splotem tysiącwęzłowym rozpiętym w ciele.
Widziałem rzeczy dziwne, niepojęte: najskrytsze drgnienia świata nie uszły mej śledczej uwagi, przepotężna jasność rozświetlała przedemną kryjówki natury, ostępy niezbadane, do których może nigdy współbracia moi nie dotrą; widziałem z bystrością ostrowidza fatalny łańcuch przyczyn wstecz: ostrożnie, z nieubłaganą wynikliwością wyciągałem wnioski potworne a jednak — niestety! — prawdziwe!
I rozumiałem! ja — człowiek — wiedziałem!
A wszystko mi było obecnem: i przeszłość i obłędna przyszłość — jedna wielka ciągłość bez końca — zawrotne, błędne, groźne koło... I byłem i jestem i będę!...
A ciche fale biły wciąż miękko o zachwycone ciało, drgały, krzyżowały się, przenikały... A zmysły spały, a rozum — he! he! intellekt, ta mądra bestya — drzemał spity, bezsilny kat!...
W takich to chwilach wychylało też ohydną głowę z pomroki przyszłości i ono — to przeklęte, nienasycone... nieszczęście... i wbijało mi swe szpony niezatartym śladem — gdzie? — nie wiem: przepajało całe jestestwo. I tylko ono, tylko jego świadomość i pamięć pozostawała po przebudzeniu ze snu, czy z zapamiętania. Lecz wtedy nie dawało mi spokoju, dusiło zmorą, dopóki nie spełniło się w upatrzonej ofierze. A mnie przypadła rola pośrednika: uświadamiałem... Klątwa i dopust na mnie!... Skąd i czemu!? — Ot tam drzewa gwarzą szumnie, tam wicher skowycze — spytam, może wiedzą...
Ogień trzeszczał i syczał, wyciskając pienisty sok z śliniącego się drzewa. Spopielałe drewienka obsuwały się z szelestem na obie strony, wirował perz unosząc się ze zgliszczy. Dziwaczne cienie majaczyły po dylach, rozsiadały się po cegłach; długie, kosmate łapy sięgały drapieżnie po coś, wyciągały chwytne kłykcie, coraz chudsze, nerwowe — dalej... wyżej.... cofnęły się. Jakiś stwór poruszał sennie potwornych rozmiarów łbem tam i napowrót, nudnie, jednostajnie.... przeszedł w rodzaj koła rozpędowego: szalony obieg raz! drugi!... pękły dzwona.... Wiotkie, wrażliwe macki rozstawiły zdradliwą siatkę cieniów: czyhają... jest! Zamroczyło coś, zamrzyło, znikło... ...Tam, tam nad wodą, nad zieloną... brr... co za cudna główka... rozplecionych włosów czar — sine, mokre oczy... uśmiech skrasił ust korale... dziecię u łona... Co?!... Boże mój!.. w topiel!... oboje!!...
Oprzytomniałem. — Tuż nademną pochylony mężczyzna wpatrywał się uporczywie w rysy mej twarzy; niespokojne oczy nieznajomego wrzynały się we mnie z niepojętą natarczywością.
— Przepraszam — szepnął uchylając nieco podróżnego kaszkietu, z którego ściekała woda na płaszcz gumowy — zdaje mi się, że przerwałem sen.
Narazie nie zdołałem skupić należycie myśli na odpowiedź.
— Widzi Pan — ciągnął niezrażony tem dalej — urządziłem się dyablo niepraktycznie. Zawezwany do komisyi sądowej jako rzeczoznawca wyjechałem razem z wszystkimi na miejsce zbrodni. Uważa Pan — pobito śmiertelnie chłopa zwyczajnie w karczmie przy niedzieli. Ot bydło! Czaszka przez pół na potylicy... kołem z płotu.
Otóż po załatwieniu tej arcymiłej czynności, zostało mi trochę czasu przed powrotem. Podobno sędzia miał przeprowadzić pewne formalności ze sołtysem. Poszedłem tedy w las. Znasz Pan te strony — piękne bory, nieprawdaż? No i nie uwierzy mi Pan, zabłąkałem się najzupełniej, bez wyjścia. Tutejsi ludzie mówią, że w lasach oman chwyta... cha, cha! To też i mnie licho jakieś zapędziło w głębie. Było już ciemno i deszcz siekł porządnie, gdy wkońcu wydostałem się krętymi manowcami na gościniec. Naturalnie zapóźno już było i za tęga zlewa, żebym spostrzegłszy Pańskie światełko nie miał Mu złożyć mego uszanowania... ...wszak nie wyrzucisz mnie Pan z przedziału?...
— Ależ samo przez się zrozumiałe, proszę bardzo — odparłem z widocznym wysiłkiem. — Zresztą przyznam się Panu doktorze, że Go tu oczekiwałem.
Spojrzał mi w oczy z wyrazem ździwienia. Po chwili uśmiechając się pobłażliwie zauważył: