Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Pokrętne historie zbrodni i śledztwa pełne gracji. Klasyka kryminału w najlepszym wydaniu! Losy Sherlocka Holmesa i doktora Watsona splatają się przypadkiem - obaj "z przeszłością", obaj szukają mieszkania na wynajem. Właśnie w lokum przy Baker Street rozpoczyna się historia jednego z najsłynniejszych duetów w historii literatury. Genialny detektyw i piekielnie zdolny lekarz rozwiązują arcytrudne zagadki kryminalne oraz... wspierają się w osobistych perypetiach. Pasjonująca czytelnicza podróż po zaułkach malowniczego i pełnego występków XIX-wiecznego Londynu, w asyście nieco ekscentrycznych dżentelmenów. Utwory, na bazie których powstał serial "Sherlock" z Benedictem Cumberbatchem w roli głównej. W skład kolekcji wchodzą następujące powieści: "Studium w szkarłacie", "Znak Czterech", "Pies Baskerville'ów", "Tajemnicze morderstwo nad jeziorem", "Dolina strachu", "Pożegnalny ukłon".
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 861
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Arthur Conan Doyle
Tłumaczenie Anonim, Ewa Łozińska-Małkiewicz, Bronisława Neufeld/Eugenia Żmijewska
Saga
Sherlock Holmes: najsłynniejsze śledztwa
Tłumaczenie Anonim, Ewa Łozińska-Małkiewicz, Bronisława Neufeld/Eugenia Żmijewska
Tytuł oryginału Sherlock Holmes: najsłynniejsze śledztwa
Język oryginału angielski
Zdjęcia na okładce: Shutterstock, Midjourney
Copyright © 2024 SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788727217284
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Żadna część niniejszej publikacji nie może być powielana, przechowywana w systemie wyszukiwania danych lub przekazywana w jakiejkolwiek formie lub w jakikolwiek sposób bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy, ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie oprawy lub z okładką inną niż ta, z którą została opublikowana i bez nałożenia podobnego warunku na kolejnego nabywcę. Zabrania się eksploracji tekstu i danych (TDM) niniejszej publikacji, w tym eksploracji w celu szkolenia technologii AI, bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
PRZEDRUK Z PAMIĘTNIKA DOKTORA JOHNA WATSONA, Z ODDZIAŁU MEDYCZNEGO ARMII BRYTYJSKIEJ
W roku 1878 uzyskałem dyplom lekarza medycyny Uniwersytetu Londyńskiego, a następnie udałem się do Netley, aby przejść kurs przewidziany dla chirurgów wojskowych. Po skończeniu tych studiów zostałem wcielony do Piątego Pułku Strzelców jako pomocnik chirurga. Regiment stacjonował w tym czasie w Indiach, lecz zanim zdołałem do niego dotrzeć, rozpoczęła się druga wojna afgańska. Po przyjeździe do Bombaju, dowiedziałem się, że moja armia przekroczyła już granice i znajdowała się głęboko w kraju wroga. Udałem się w ślad za nią, wraz z wieloma innymi oficerami, którzy znaleźli się w podobnej sytuacji. Zdołałem dotrzeć w sposób bezpieczny do Kandahar, gdzie odnalazłem mój regiment i natychmiast przejąłem nowe obowiązki.
Kampania zakończyła się odznaczeniami i promocją wielu oficerów, ale dla mnie niestety oznaczała jedynie pasmo nieszczęść. Oddelegowano mnie z mojej brygady do strzelców z Berkshires, z którymi służyłem podczas fatalnej bitwy pod Maiwand. Tam kula z muszkietu afgańskiego raniła mnie w ramię i roztrzaskała kość oraz drasnęła arterię podobojczykową. Wpadłbym niechybnie w ręce bezlitosnych wrogów, gdyby nie poświęcenie i odwaga, jaką wykazał się Murray - mój ordynans, który wrzucił mnie na grzbiet konia i zdołał przewieźć bezpiecznie za linię wojska brytyjskiego.
Byłem wyniszczony bólem i słaby od długotrwałych wyrzeczeń. Przewieziono mnie długim pociągiem, wraz z innymi rannymi, do szpitala w Peshawar. Tutaj odzyskałem siły i stan mój uległ na tyle poprawie, że byłem w stanie spacerować między oddziałami szpitala, a nawet nieco odpoczywać na werandzie. W szpitalu zaraziłem się żółtą febrą, tym przekleństwem Indii imperialnych. Przez wiele miesięcy moje życie wisiało na włosku, a kiedy wreszcie wróciłem do formy i zacząłem okres rekonwalescencji, byłem tak słaby i wychudzony, że komisja lekarska zdecydowała, że muszę zostać bezzwłocznie odesłany z powrotem do Anglii. Zostałem więc przewieziony na statek Orontes i miesiąc później wysiadłem na nabrzeżu Portsmouth: ze zrujnowanym zdrowiem, ale pozwoleniem od angielskiego rządu na spędzenie następnych dziewięciu miesięcy rekonwalescencji na ojczystej ziemi.
Nie miałem żadnych przyjaciół ani krewnych w Anglii i dlatego byłem wolny jak ptak - lub raczej na tyle wolny, na ile pozwolić na to może dochód w kwocie jedenastu szylingów i sześciu pensów dziennie. W tych okolicznościach w sposób naturalny grawitowałem w kierunku Londynu, tego wielkiego ośrodka, do którego nieodmiennie przybywają wszelkie nieroby i pasożyty z całego Imperium. Przebywałem przez pewien czas w prywatnym hotelu na Strandzie, prowadząc życie mało wygodne i pozbawione większego sensu i wydając takie kwoty pieniędzy, na które zdecydowanie nie mogłem sobie pozwolić. Moja sytuacja finansowa stała się na tyle alarmująca, że wkrótce zrozumiałem, że muszę albo opuścić metropolię i zaszyć się gdzieś na wsi, albo też całkowicie zmienić swój styl życia. Wybrałem tę drugą alternatywę i bliski byłem podjęcia decyzji o opuszczeniu hotelu i zamieszkaniu w jakimś skromniejszym i tańszym miejscu.
Właśnie w dniu, w którym doszedłem do takiego wniosku, stałem przy barze Criterion, kiedy ktoś poklepał mnie po ramieniu. Odwróciłem się i rozpoznałem młodego Stamforda, który odbywał ze mną staż z chirurgii w Akademii Medycznej w Barts. Widok znajomej twarzy w wielkim Londynie to rzecz przyjemna dla samotnego człowieka. Co prawda w dawniejszych czasach Stamford nie był nigdy moim bliskim kolegą, ale teraz powitałem go z entuzjazmem, a on także zdawał się być zadowolony z mojego widoku. Z wielkiej radości zaprosiłem go na lunch w Holborn, dokąd udaliśmy się razem dorożką.
– Co porabiałeś przez te wszystkie lata, Watson? – zapytał z nieukrywanym zdziwieniem, kiedy turkotaliśmy przez zatłoczone ulice Londynu. – Jesteś chudy jak patyk i dziwnie poczerniałeś.
Opisałem mu pokrótce me przygody i ledwo udało mi się zakończyć ich opis, kiedy dotarliśmy do miejsca naszego przeznaczenia.
– Biedaku! – powiedział współczująco po wysłuchaniu opisu moich pechowych przygód. – A co teraz porabiasz?
– Szukam zakwaterowania – odpowiedziałem. – Staram się znaleźć wygodne mieszkanie za rozsądną cenę.
– To dziwne – zauważył mój towarzysz – jesteś dzisiaj drugą osobą, która w rozmowie ze mną użyła tego samego wyrażenia.
– A kto był pierwszą? – spytałem.
– Osobnik, który pracuje w laboratorium chemicznym w szpitalu. Martwił się dziś rano, ponieważ nie udało mu się znaleźć nikogo, kto zechciałby zamieszkać wspólnie z nim w znalezionym przez niego mieszkaniu, nieco za drogim na jego kieszeń.
– Na Jowisza! – wykrzyknąłem. – Jeżeli naprawdę chce znaleźć kogoś, z kim wspólnie pokryje koszty czynszu, nie ma nikogo lepszego ode mnie. A ja wolę dzielić z nim mieszkanie niż być sam.
Młody Stamford popatrzył na mnie dosyć dziwnie znad kieliszka wina. – Nie znasz jeszcze Sherlocka Holmesa – powiedział – być może wcale nie przypadłby ci do gustu jako towarzysz na co dzień.
– Dlaczego? Co masz przeciwko niemu?
– Hm, nie powiedziałem, że mam coś przeciwko niemu. Oryginał z niego, ma nietuzinkowe poglądy, jest entuzjastą niektórych dziedzin nauki; o ile jednak wiem, przyzwoity z niego człowiek.
– Zapewne jest studentem medycyny – powiedziałem.
– O nie – chociaż nie mam pojęcia, jaką zajmuje się dziedziną. Mam wrażenie, że jest całkiem niezły z anatomii i jest chemikiem pierwszej klasy, ale o ile wiem, nigdy nie ukończył żadnych systematycznych studiów medycznych. Jego studia były bardzo pobieżne i chaotyczne, ale udało mu się zgromadzić olbrzymią wiedzę, która zadziwiłaby niejednego profesora.
– Nigdy go nie pytałeś, w czym się specjalizuje? – spytałem.
– Nie, niełatwo z niego wyciągnąć jakiekolwiek informacje, chociaż potrafi być bardzo komunikatywny, kiedy ma na to ochotę.
– Chciałbym go poznać – powiedziałem. – Jeżeli mam z kimś zamieszkać, wybrałbym człowieka o poważnych i spokojnych skłonnościach naukowych. Nie mam dość sił, żeby znosić hałaśliwych ludzi, żyjących w nieuporządkowany sposób. Mam za sobą zbyt wiele przeżyć w Afganistanie, których wspomnienie wystarczy mi do końca życia. Czy mógłbyś zaaranżować mi spotkanie ze swoim przyjacielem?
– Z pewnością jest w tej chwili w laboratorium – odparł mój towarzysz. – Najpierw tygodniami unika tego miejsca, a znów potem pracuje w nim od rana do nocy. Jeżeli masz ochotę, możemy tam zajechać zaraz po lunchu.
– Oczywiście – odpowiedziałem i rozmowa przeszła na inne tory.
Po wyjściu z Holborn udaliśmy się do szpitala, a w czasie podróży Stamford przekazywał mi dalsze informacje na temat dżentelmena, z którym zamierzałem zamieszkać.
– Tylko nie obwiniaj mnie, jeżeli nie zdołasz z nim wytrzymać – powiedział. – Więcej niczego o nim nie wiem, nasza znajomość ogranicza się do przypadkowych spotkań w laboratorium. To ty zaproponowałeś ten układ, więc sam będziesz ponosił konsekwencje.
– Jeżeli nie będę mógł z nim wytrzymać, z łatwością się wyprowadzę – odpowiedziałem. – Mam wrażenie, Stamford – dodałem, patrząc surowo na mojego towarzysza, że masz jakieś powody, żeby umyć ręce w tej sprawie. Czy humory tego faceta są aż tak nieznośne? Proszę, nie ukrywaj niczego przede mną.
– Trudno wyrazić coś, czego nie można ująć w słowa – odpowiedział ze śmiechem. – To zacięcie naukowe Holmesa jest nieco przesadne jak na mój gust. Przejawia przy tym lodowatą bezuczuciowość. Mógłbym wyobrazić go sobie podającego przyjacielowi szczyptę najnowszej trucizny roślinnej, nie ze złej woli, o ile go rozumiem, ale po prostu po to, żeby przetestować na nim efekty i ustalić dokładnie jej działanie. Muszę mu jednak oddać sprawiedliwość: myślę, że z równą gorliwością wziąłby sam tę truciznę. Przejawia niesamowitą pasję poznawczą.
– Bardzo mi to odpowiada.
– Tak, ale wszystko ma swoje granice. Na przykład, kiedy tłucze kijem zwłoki poddawane autopsji, przybiera to naprawdę potworną formę.
– Tłucze zwłoki poddawane autopsji?!
– Tak, aby sprawdzić, jak wyglądają obrażenia doznane po zgonie. Widziałem go w takiej akcji na własne oczy.
– I mimo to twierdzisz, że nie jest studentem medycyny?
– Nie. Bóg jedyny wie, co jest przedmiotem jego studiów. Oto jesteśmy. Teraz będziesz mógł sam wyrobić sobie zdanie na jego temat. – Kiedy to powiedział, skręcaliśmy właśnie w wąską dróżkę, przejeżdżając małą boczną bramką, która zawiodła nas przed boczne skrzydło wielkiego szpitala. Dla mnie był to znajomy grunt i nie potrzebowałem już żadnego przewodnika, gdy schodziliśmy po wyblakłych kamiennych schodach, kierując się w dół długim korytarzem z widocznymi wybielonymi ścianami i drzwiami ciemnobrązowego koloru. Na końcu boczne przejście wykończone stosunkowo niskim łukiem oddalało się od korytarza, prowadząc do laboratorium chemicznego.
Był to wysoki pokój, obstawiony - czy może raczej zaśmiecony - niezliczoną liczbą szklanych naczyń. Szerokie, niskie stoły były poustawiane bez ładu i składu, a na nich połyskiwały retorty, szklane próbówki i małe palniki błyskające niebieskimi płomieniami. W pokoju był tylko jeden student, pochylony nad odległym stołem i całkowicie pochłonięty swoją pracą. Na dźwięk naszych kroków rozejrzał się i skoczył na równe nogi z okrzykiem radości.
– Znalazłem! Znalazłem! – wykrzyknął do mego towarzysza, biegnąc ku nam ze szklaną próbówką w ręce. – Znalazłem odczynnik, który wytrącany jest wyłącznie przez hemoglobinę, nic innego nie daje takiego efektu! – Myślę, że gdyby odkrył żyłę złota, jego twarz nie mogłaby ukazać większej radości.
– Doktor Watson, pan Sherlock Holmes – powiedział Stamford, przedstawiając nas sobie.
– Witam – powiedział serdecznie, ściskając moją rękę z siłą, o którą nigdy bym go nie podejrzewał. – Był pan w Afganistanie, jak widzę.
– Skąd na nieba pan się tego domyśla? – spytałem ze zdziwieniem.
– Aa, nieważne – powiedział, mrucząc do siebie. – Teraz najważniejszą sprawą jest hemoglobina. Nie wątpię, że dostrzegacie wagę mego odkrycia?
– Jest to interesujące z chemicznego punktu widzenia, bez wątpienia – odparłem – lecz praktycznie ....
– Ależ, człowieku, to jest najbardziej praktyczne odkrycie z dziedziny medycyny sądowej na przestrzeni wielu lat. Niechże pan zauważy, że daje ono niezawodny sprawdzian, czy plamy pochodzą z krwi. Chodźcie tutaj!
Chwycił mnie za rękaw kurtki z wielką gorliwością i przyciągnął do stołu, przy którym właśnie pracował. – Zróbmy próbę na świeżej krwi – powiedział, wkłuwając długą igłę w palec i wciągając jej kroplę laboratoryjną pipetą. – Teraz dodam tę małą ilość krwi do litra wody. Jak widzicie, powstała stąd mieszanka sprawia wrażenie czystej wody. Proporcja krwi nie może być większa niż jedna cząsteczka na milion. Nie mam jednakże wątpliwości, że uzyskamy charakterystyczną reakcję. – Mówiąc to, wrzucił do naczynia kilka białych kryształków, a następnie dodał kilka kropli przezroczystego płynu. W ciągu jednej sekundy zawartość nabrała opalizującego mahoniowego koloru, a na dnie szklanego dzbanka wytrąciły się brązowe cząsteczki.
– Ha! Ha! – wykrzyknął, klaszcząc w dłonie, a wyglądał przy tym jak dziecko zachwycone nową zabawką. – No i co powiecie?
– Wydaje mi się, że to bardzo subtelny test – zauważyłem.
– Pięknie! pięknie! Stary test gwajakolowy był bardzo nieporęczny i nie dawał żadnej pewności. Podobnie z mikroskopowym badaniem krwinek. To ostatnie jest bez wartości, jeżeli plamy pochodzą sprzed kilku godzin. Teraz można przypuścić, że ten test będzie działał niezależnie od tego, czy próbka krwi jest świeża, czy stara. Gdyby ten test wymyślono wcześniej, to setki drani cieszących się niezasłużoną wolnością już dawno temu siedziałyby w więzieniu za popełnione zbrodnie.
– Oczywiście! – zamruczałem.
– Przypadki kryminalne zazwyczaj opierają się na tym jednym punkcie. Najczęściej zatrzymujemy podejrzanego o morderstwo dopiero wiele miesięcy po jego popełnieniu. Jego bielizna lub odzież zostają poddane badaniu i odkrywamy na nich brązowe plamy. Czy to plamy z krwi, błota, rdzy czy owoców? Co to jest? To pytanie, które zadręcza wielu ekspertów, a dlaczego? Ponieważ nie było do tej pory żadnego spolegliwego testu. Teraz będziemy mieli test Sherlocka Holmesa i wszelkie trudności przestaną istnieć!
Oczy mu błyszczały, kiedy mówił, trzymał rękę na sercu i kłaniał się, jak gdyby do oklaskującego go tłumu, który otaczał go w wyobraźni.
– Należą się panu gratulacje – zauważyłem bardzo zdziwiony jego wybuchem entuzjazmu.
– W zeszłym roku był taki przypadek von Bischoffa we Frankfurcie. Z pewnością zostałby powieszony, gdyby ten test wówczas istniał. Potem był Mason z Bradford i recydywista Muller, a także Lefevre z Montpellier i Samson z Nowego Orleanu. Mógłbym wymienić kilka tuzinów przypadków, w których ten test byłby decydujący.
– Wydaje się pan być chodzącym kalendarzem zbrodni – powiedział Stamford, śmiejąc się.
– Mógłby pan zacząć wydawać gazetę na ten temat i nazwać ją Wiadomości policyjne z przeszłości.
– Byłaby to bardzo interesująca lektura – zauważył Sherlock Holmes, naklejając mały kawałek plastra na przekłuty palec.
– Muszę być ostrożny – kontynuował, zwracając się do mnie z uśmiechem – ponieważ ustawicznie zajmuję się truciznami.
Mówiąc te słowa, wyciągnął do nas rękę. Zauważyłem, że była usiana podobnymi kawałkami plastra i odbarwiona pod wpływem działania mocnych kwasów.
– Przybyliśmy tutaj z interesem – powiedział Stamford, siadając na wysokim trójnożnym stołku i popychając nogą taki sam stołek w moim kierunku. – Mój przyjaciel, z którym pana odwiedzam, potrzebuje zakwaterowania, a ponieważ narzekał pan na brak towarzystwa do wspólnego pokrywania kosztów czynszu, pomyślałem, że najlepiej będzie, gdy doprowadzę do waszego spotkania.
Sherlock Holmes zdawał się zachwycony na myśl, że zostanę jego współlokatorem.
– Wypatrzyłem mieszkanie na Baker Street. – powiedział – Byłoby dla nas doskonałe. Mam nadzieję, że nie przeszkadza panu dym z fajki?
– Ja też palę – odpowiedziałem.
– Świetnie. Ponadto zazwyczaj mam wokół siebie mnóstwo chemikaliów, a od czasu do czasu robię eksperymenty. Czy to nie będzie panu przeszkadzać?
– W żadnym przypadku.
– Pomyślmy – jakie mam inne wady? Od czasu do czasu popadam w chandrę i potrafię całymi dniami nie odzywać się, ale niechże pan wtedy nie myśli, że na pana się gniewam. Po prostu niech mnie pan zostawi samego, a wkrótce mi to minie. A pan, jakie ma przywary do wyznania? Najlepiej jak dwaj faceci poznają swoje najgorsze wady, zanim razem zamieszkają.
Zaśmiałem się z tego przesłuchania.
– Hoduję szczeniaka rasy buldog – powiedziałem – i absolutnie nie zgadzam się na sprzeczki, ponieważ mam zszargane nerwy. A poza tym wstaję o nieprawdopodobnych porach dnia i jestem przeraźliwie leniwy. Mam jeszcze inne wady, które ujawniają się zwłaszcza kiedy cieszę się dobrym samopoczuciem, ale jak na razie podałem panu najważniejsze.
– Czy gra na skrzypcach może dla pana stanowić powód do sprzeczki? – zapytał z niepokojem w głosie.
– To zależy od artysty – odpowiedziałem. – Dobrze grający artysta to rozkosz bogów, natomiast knocący to ...
– No, dobrze, dobrze! – wykrzyknął z radosnym śmiechem. – Myślę, że możemy uznać tę sprawę za uzgodnioną – to znaczy, jeżeli pokoje okażą się dla pana odpowiednie.
– Kiedy je zobaczymy?
– Niech pan odwiedzi mnie tutaj jutro w południe, a wtedy udamy się razem na miejsce celem załatwienia tej sprawy – odpowiedział.
– W porządku a więc jutro w południe – powiedziałem, ściskając jego dłoń na pożegnanie.
Zostawiliśmy go przy pracy wśród chemikaliów i poszliśmy do hotelu.
– Przy okazji – spytałem nagle, zatrzymując się i odwracając do Stamforda – skąd u licha wiedział, że wracam z Afganistanu?
Mój towarzysz uśmiechnął się tajemniczo. – To właśnie to jego dziwactwo – powiedział – Wiele osób chciałoby wiedzieć, w jaki sposób Holmes ustala te wszystkie okoliczności.
– Oh! To jakaś tajemnica? – wykrzyknąłem, zacierając dłonie. – To niesamowite. Bardzo jestem ci zobowiązany za umożliwienie mi poznania go. Historię ludzkości można poznać jedynie na podstawie studiów nad człowiekiem, o czym zapewne wiesz.
– A więc studiuj go – powiedział Stamford, żegnając się ze mną. – Ale to może okazać się dla ciebie bardzo skomplikowanym problemem. I założę się, że on pozna ciebie dużo lepiej niż ty jego. Do widzenia.
– Do widzenia – odpowiedziałem i ruszyłem w dalszą drogę do hotelu, bardzo zafrapowany moją nową znajomością.
Spotkaliśmy się następnego dnia, zgodnie z umową i obejrzeliśmy pokoje pod numerem 221 B Baker Street, o których mówił Holmes na naszym spotkaniu. Składały się one z dwóch wygodnych sypialni i umeblowanego obszernego salonu oświetlonego dwoma szerokimi oknami. Kwatera ta wydała się tak bardzo pożądana pod każdym względem, a warunki najmu tak niewygórowane, gdy zostaną podzielone na nas dwóch, że natychmiast zawarliśmy umowę i przejęliśmy mieszkanie w posiadanie. Tego samego wieczoru wyprowadziłem się z hotelu i wprowadziłem do mieszkania, a następnego ranka Sherlock Holmes poszedł moim śladem, wnosząc kilka skrzyń i waliz. Dwa następne dni poświęciliśmy na rozpakowywanie i układanie naszego majątku, starając się znaleźć najlepsze rozwiązania. Potem, stopniowo zaczęliśmy osiedlać się i przyzwyczajać do nowego otoczenia.
Okazało się, że wspólne życie z Holmesem nie jest trudne. Poruszał się cicho, a jego obyczaje miały pewną dozę regularności. Rzadko kiedy kładł się po dziesiątej wieczór, rano niezmiennie zjadał śniadanie i wychodził, zanim ja wstałem. Czasami spędzał dzień w laboratorium chemicznym, czasami w prosektorium, a czasami odbywał długie spacery, zapędzając się w odległe i niebezpieczne rewiry miasta.
Nic nie zdawało się wyczerpywać jego zapasów energii, kiedy działał pod wpływem napadu pracowitości. Od czasu do czasu następowała reakcja i przez całe dni leżał w salonie na kanapie, z trudem wypowiadając pojedyncze słowa czy poruszając choćby jednym mięśniem przez całą dobę. Przy takich okazjach zauważałem rozmarzony, nieobecny wyraz jego oczu, który mógłby nasunąć mi podejrzenie o używaniu przez niego narkotyków, gdyby nie wstrzemięźliwość i prostota całego jego życia. W miarę upływu tygodni moje zainteresowanie Sherlockiem Holmesem i ciekawość jego celów życiowych stopniowo pogłębiały się i rosły. Już sama jego osoba i wygląd uderzały najbardziej obojętnego obserwatora. Wzrostu miał ponad metr osiemdziesiąt, a był przy tym tak straszliwie chudy, że przez to sprawiał wrażenie dużo wyższego. Miał też bardzo przenikliwy wzrok, z wyjątkiem tych momentów bezruchu, o których wspomniałem, a jego chudy, zakrzywiony nos sugerował cechę stałej gotowości do działania i zdecydowanie. Także jego podbródek, odstający, kwadratowego kształtu, podkreślał determinację tego człowieka. Ręce miał niezmiennie poplamione atramentem i różnymi chemikaliami, a przy tym posiadał niezwykłą delikatność dotyku, co często miałem okazję zauważyć, przyglądając się jego pracy z przyrządami wymagającymi delikatnej obsługi. Czytelnik może uznać mnie za beznadziejnie wścibskiego faceta, jednakże zanim wydacie werdykt, proszę weźcie pod uwagę fakt, że moje ówczesne życie było pozbawione jakiegokolwiek celu i istniało niewiele spraw, którym mogłem poświęcić uwagę. Zdrowie mi nie pozwalało na podejmowanie żadnych poważniejszych przedsięwzięć, z wyjątkiem dni z nadzwyczaj piękną pogodą. Poza tym nie miałem przyjaciół, którzy mogliby składać mi wizyty, wprowadzając urozmaicenie do monotonii mego codziennego bytu. W tych okolicznościach chętnie zwróciłem uwagę na tajemnicę, która spowijała mojego towarzysza i spędzałem wiele czasu, starając się odsłonić jej rąbek. Nie studiował medycyny. Sam, odpowiadając na pytanie, potwierdził opinię Stamforda dotyczącą tej kwestii. Nadto, nie wydawało się, że ukończył jakiekolwiek studia, które mogłyby dać mu stopień naukowy w przedmiotach ścisłych lub w jakiejkolwiek innej dziedzinie, co zapewniłoby mu wejście do świata nauki. Z drugiej jednak strony, jego gorliwość w zgłębianiu pewnych zagadnień nauki była niezwykła, a jego wiedza, mimo pewnych ekscentrycznych ograniczeń, była tak nadzwyczajnie obszerna i szczegółowa, że nie wyobrażam sobie człowieka, który mógłby tak pilnie pracować i zdobywać tak dokładne informacje bez jakiegoś określonego celu na horyzoncie. Czytelnicy sięgający po przypadkowe lektury rzadko wykazują się taką dogłębną wiedzą. Nikt nie obciąża swojego umysłu drobnymi szczegółami, chyba że ma po temu jakieś poważne przyczyny. Jednak z drugiej strony jego ignorancja była równie szokująca jak jego wiedza. Na temat współczesnej literatury, filozofii, polityki wydawał się nie posiadać żadnych informacji. Gdy zacytowałem Thomasa Carlyle`a, zapytał naiwnie. – Cóż to za osobnik i co takiego osiągnął? – Moje zdziwienie sięgnęło szczytu, gdy dodatkowo zorientowałem się, że nie ma pojęcia o teorii Kopernika i budowie układu słonecznego. Z trudem uwierzyłem, że w dziewiętnastym wieku może istnieć cywilizowany człowiek nieświadom tego, że ziemia obraca się dookoła słońca. Wydało mi się to rzeczą nieprawdopodobną.
– Wydajesz się być zdziwiony – powiedział, śmiejąc się na widok mojego zdumienia. – Teraz, kiedy posiadłem o tym wiadomości, postaram się je jak najszybciej zapomnieć.
– Zapomnieć?
– Zrozum – wyjaśnił. – Uważam, że mózg człowieka to małe, puste pomieszczenie, które powinieneś umeblować przedmiotami według swojego wyboru. Tylko głupiec mebluje je wszelkimi sprzętami, które wpadną mu pod rękę, w wyniku czego wiedza, która mogłaby być dla niego przydatna, jest przytłoczona lub w najlepszym przypadku zmieszana z mnóstwem innych rzeczy. Przez to ma problem, gdy chce z niej skorzystać. Człowiek wprawny jest bardzo staranny w doborze umeblowania swojego mózgu. Skorzysta jedynie z narzędzi, które mogą pomóc mu w wykonywaniu pracy, będzie miał ich wielki asortyment i wszystkie będą w doskonałym stanie. Błędem jest myśleć, że to niewielkie pomieszczenie ma elastyczne ściany, które mogą rozszerzać się do każdego rozmiaru. Pamiętaj, że nadchodzi taki moment, kiedy po to by wprowadzić jakąś dodatkową wiedzę, musisz zapomnieć coś, co wiedziałeś przedtem. Dlatego sprawą najwyższej wagi jest, aby nie przechowywać w mózgu żadnych zbędnych wiadomości, które wypychają inne przydatne fakty.
– Ale układ słoneczny! – zaprotestowałem.
– A jakie do licha ma on dla mnie znaczenie? – przerwał niecierpliwie. Mówisz, że krążymy dookoła słońca. Gdybyśmy krążyli dookoła księżyca, nie miałoby to także najmniejszej wagi dla mnie i dla mojej pracy.
Korciło mnie, żeby zapytać na czym polega ta praca, ale coś w jego zachowaniu wyraźnie mi wskazało, że takie pytanie nie byłoby mile widziane. Zastanawiałem się nad naszą rozmową, starając się wyciągnąć z niej wnioski. Powiedział, że odmawia przyjmowania jakiejkolwiek wiedzy, która nie dotyczy ściśle jego zainteresowań. W związku z tym wszystkie wiadomości, jakie posiada są przeznaczone do realizacji wybranych celów. Próbowałem poukładać sobie w głowie rozmaite punkty, w których wykazał się niezwykłą wiedzą. Wziąłem nawet ołówek i zanotowałem je. Kiedy skończyłem ten dokument, nie mogłem powstrzymać uśmiechu. Wyglądał on następująco:
Sherlock Holmes – jego ograniczenia 1. Wiedza z zakresu literatury – zero. 2. Filozofia – zero. 3. Astronomia – zero. 4. Polityka – słaba. 5. Botanika – zróżnicowana, dobry z belladonny, opium i ogólnie zna się na truciznach. Nic nie wie o praktycznym ogrodnictwie. 6. Wiedza z zakresu geologii – praktyczna, lecz ograniczona. Na pierwszy rzut oka rozróżnia gleby. Po spacerze pokazał brud na moich spodniach i z jego koloru i składu potrafił powiedzieć, w jakiej części Londynu przebywałem. 7. Wiedza z zakresu chemii – głęboka. 8. Anatomia – dokładna, ale nieusystematyzowana. 9. Literatura sensacyjna – bardzo szeroka znajomość. Wydaje się znać każdy szczegół każdego okropieństwa popełnionego w tym stuleciu. 10. Gra dobrze na skrzypcach. 11. Jest wyśmienity w szermierce na kije, w boksie i świetnie się fechtuje. 12. Posiada dobrą praktyczną znajomość prawa brytyjskiego.
Dotarłem do końca wykazu, lecz w końcu wyrzuciłem go w rozpaczy do ognia.
– Gdyby tylko udało mi się rozwikłać zagadkę i ustalić, dokąd ten facet zmierza, łącząc wszystkie te osiągnięcia i odkrywając powołanie, do którego ich potrzebuje – powiedziałem do siebie. – Lepiej jednak od razu z tego zrezygnuję.
Widzę, że w moich notatkach powyżej napisałem o jego umiejętności gry na skrzypcach. Jest ona naprawdę doskonała, ale równie ekscentryczna jak wszystkie pozostałe osiągnięcia. Wiedziałem dobrze, że potrafi grać różne utwory, w tym niektóre bardzo trudne, ponieważ na moją prośbę grał drobne utwory Mendelssohna i inne moje ulubione melodie. Jednakże kiedy pozostawał sam, rzadko odtwarzał muzykę lub starał się grać znane nuty. Wbity plecami w fotel zamykał oczy i brzdąkał niedbale na skrzypcach rzuconych na kolana. Czasami wydawały dźwięczne i melancholijne nuty. Czasami były fantastyczne i radosne. Niewątpliwie odzwierciedlały myśli, które opanowały jego duszę, ale czy muzyka pomagała mu w rozmyślaniach, czy też była po prostu przejawem kaprysu czy fantazji, tego nie potrafiłem ustalić. Mógłbym buntować się przeciwko tym męczącym solówkom, gdyby nie to, że zazwyczaj kończył je, odgrywając szybką serię moich ulubionych melodii, jak gdyby rewanżując się za moją cierpliwość.
W ciągu pierwszych siedmiu dni nikt nas nie odwiedzał i zacząłem myśleć, że mój towarzysz jest równie pozbawiony przyjaciół jak ja sam. Z czasem jednak zauważyłem, że ma wielu znajomych i to pochodzących z różnych warstw społecznych. Odwiedzał go na przykład niewysoki facet o twarzy podobnej do szczura, ziemistej cerze i ciemnych oczach, którego przedstawiono mi jako pana Lestrade, a który pofatygował się tutaj trzy lub cztery razy w ciągu jednego zaledwie tygodnia. Pewnego ranka odwiedziła go modnie ubrana młoda dziewczyna i pozostała u niego przez pół godziny albo nawet i dłużej. Tego samego popołudnia miały miejsce odwiedziny siwego gościa, który wyglądał jak Żyd domokrążca i wydawał się szalenie zdenerwowany. Krótko po nim wizytę złożyła mu zaniedbana starsza kobieta.
Innym znów razem starszy, siwowłosy dżentelmen odbył rozmowę z moim towarzyszem, a potem przyszedł tragarz kolejowy w mundurze z flauszu. Kiedy pojawiała się któraś z tych mało wyrazistych osób, Sherlock Holmes prosił mnie zazwyczaj o udostępnienie mu salonu, w związku z czym wracałem do sypialni. Zawsze przepraszał mnie za tę niedogodność.
– Muszę wykorzystywać salon jako pomieszczenie do rozmów służbowych – powiedział – bo ci wszyscy ludzie to moi klienci.
I znów wydarzyła się okazja, abym zadał mu proste pytanie, ale ponownie moja delikatność nie pozwoliła mi wymusić zwierzeń od Sherlocka Holmesa. W tym czasie doszedłem do wniosku, że musi mieć jakiś poważny powód, dla którego unika wyjaśnień, ale wkrótce rozwiał te wątpliwości, powracając do tematu z własnej inicjatywy.
Było to około czwartego marca, o ile dobrze pamiętam. Tego dnia wstałem nieco wcześniej niż zwykle i okazało się, że Sherlock Holmes jeszcze nie skończył śniadania. Gospodyni tak była przyzwyczajona do moich późnych poranków, że nie nakryła jeszcze do mego posiłku, ani też nie przygotowała mi kawy. Z nieuzasadnionym rozdrażnieniem zadzwoniłem i przypomniałem jej, że czekam na śniadanie. Następnie chwyciłem jakiś miesięcznik ze stołu i zacząłem go czytać dla zabicia czasu. Tymczasem mój towarzysz spokojnie gryzł grzankę. Nagłówek jednego z artykułów był obwiedziony ołówkiem i oczywiście zacząłem go przeglądać. Miał on nieco ambitny tytuł Księga życia i zadaniem jego było wykazanie, jak spostrzegawczy człowiek może uzyskać dokładne i systematyczne informacje na podstawie wszystkiego, co jest w stanie dostrzec. Była to szokująca dla mnie mieszanka przemyślności i absurdu. Rozumowanie było ścisłe i perfekcyjne, ale wnioski wydały mi się zbyt daleko idące i przesadne. Autor twierdził, że z chwilowego wyrazu twarzy, skurczu mięśni lub spojrzenia można odkryć najgłębsze myśli człowieka. Według niego osoba przeszkolona w dziedzinie spostrzegawczości i analizy nie mogłaby zostać oszukana. Jego wnioski były tak nieodwołalne jak prawa Euklidesa. Jego wyniki wydawały się tak zdumiewające laikowi, że przed opanowaniem sposobu myślenia, który zawiódł go do tych wniosków można było uważać go za nekromantę.
– Z kropli wody – pisał autor – logik mógłby wydedukować możliwość istnienia Atlantyku lub Niagary, chociaż ani nigdy ich nie widział, ani nawet o nich nie słyszał. Tak więc całe życie to wielki łańcuch, którego naturę można poznać za każdym razem, gdy ujawni się nam jego pojedyncze ogniwo. Jak wszystkie inne dziedziny wiedzy, nauka wnioskowania i analizy jest sztuką, którą można opanować jedynie w drodze długich i cierpliwych studiów, a życie nie jest wystarczająco długie, aby zwykły śmiertelnik był w stanie osiągnąć perfekcję. Przed przejściem do aspektów moralnych i psychicznych kwestii, które stanowią największe trudności, pozwólmy badaczowi zacząć od opanowania bardziej podstawowych problemów. Spotykając innego śmiertelnika nauczy się za pomocą jednego spojrzenia dostrzec historię tego człowieka i działalność, którą się on zajmuje. Aczkolwiek takie ćwiczenie może wydawać się mało istotne, jednakże wyostrza zdolność obserwacji i uczy, gdzie patrzeć i czego szukać. Na podstawie wyglądu paznokci, rękawów żakietu, butów, części kolanowej spodni, zrogowacenia skóry między palcem wskazującym a kciukiem, wyrazu twarzy, mankietów koszuli, łatwo ujawnia się cała postać odwiedzającego nas człowieka. Niemożliwe jest, aby po połączeniu wszystkich tych cech, kompetentny badacz nie był w stanie wyciągnąć pełnych wniosków.
– Co za bzdury! – krzyknąłem, rzucając magazynem o stół. – Nigdy w życiu nie czytałem takich idiotyzmów.
– Co to takiego? – spytał Sherlock Holmes.
– Jak to co? Ten artykuł – powiedziałem, wskazując na niego łyżeczką od jajka i sadowiąc się do śniadania. – Widzę, że też go czytałeś, ponieważ zaznaczyłeś jego treść. Nie przeczę, jest napisany inteligentnie, jednakże strasznie mnie rozłościł. Jest to oczywiście teoria jakiegoś wałkonia, który wymyśla wszystkie te paradoksy w kameralnym otoczeniu swego gabinetu. Nie jest to praktyczne. Chciałbym go zobaczyć, jak siedzi w wagonie trzeciej klasy pociągu i opisuje zawody wszystkich swoich współpodróżnych. Postawiłbym tysiąc do jednego, że nie da rady.
– I straciłbyś pieniądze – zauważył spokojnie Holmes. – A co do tego artykułu, to ja go napisałem.
– Ty!
– Tak, mam zarówno zmysł obserwacyjny jak i zdolność dedukowania. Teorie, które wyraziłem w tym artykule, a które wydają się tobie tak chimeryczne, są naprawdę nadzwyczaj praktyczne. Tak praktyczne, że bazuję na nich i dzięki nim zarabiam na wikt i opierunek.
– W jaki sposób? – spytałem bezwiednie.
– Mam swoją własną dziedzinę działalności, myślę, że jestem jedyną osobą na świecie, która wykonuje taki zawód. Jestem detektywem - konsultantem, jeśli domyślasz się, o co chodzi. Tu w Londynie mamy mnóstwo policjantów i wielu detektywów prywatnych. Kiedy nie radzą sobie, przychodzą do mnie, a ja odnajduje dla nich właściwy trop. Przedkładają mi wszystkie dowody, a ja zazwyczaj, wykorzystując moją znajomość historii przestępstw, wyciągam dla nich prawidłowe wnioski. Między poszczególnymi przestępstwami występuje często duże podobieństwo, a ktoś, kto ma wszystkie szczegóły tysiąca przestępstw w małym palcu bez problemu odkryje okoliczności tysiąc pierwszego. Lestrade jest dobrze znanym detektywem, ale pogubił się ostatnio w sprawie pewnego oszustwa i to go przywiodło do mnie.
– A te pozostałe osoby?
– Najczęściej przysyłają ich do mnie prywatne firmy śledcze. Wszyscy ci ludzie mają problemy w jakiejś sprawie i chcą ich wyjaśnienia. Słucham ich opowieści, oni słuchają moich komentarzy, a następnie inkasuję należność.
– Ale czy chcesz przez to powiedzieć – zauważyłem – że nie wychodząc z pokoju możesz rozwiązać jakieś tajemnice, których nie rozumieją inni, chociaż widzieli osobiście każdy dowód?
– Właśnie tak. Mam przy tym swego rodzaju intuicję. Czasami zdarzy się przypadek, który jest nieco bardziej skomplikowany. Wówczas muszę tam się wybrać, żeby zobaczyć wszystko na własne oczy. Jak wiesz, mam wiele specjalistycznej wiedzy, którą stosuję do tych spraw i która w cudowny sposób ułatwia moją pracę. Te zasady dedukowania wyłożone w artykule, które spowodowały twoją wzgardę, są dla mnie nieocenione w pracy. Obserwacja to moja druga natura. Zdziwiłeś się, kiedy przy naszym pierwszym spotkaniu powiedziałem, że wracasz z Afganistanu.
– Ktoś ci o tym powiedział, bez wątpienia.
– Nic z tych rzeczy. Zorientowałem się, że wracasz z Afganistanu na podstawie starego nawyku. Sposób myślenia przebiegł tak szybko, że doszedłem do tego wniosku, nie będąc świadom poszczególnych etapów. Ale takie etapy istnieją. Tryb rozumowania był następujący: oto dżentelmen, lekarz, jednocześnie sprawiający wrażenie oficera, z pewnością lekarz wojskowy. Właśnie wrócił z tropików, ponieważ ma ciemną twarz, która nie jest naturalnym odcieniem jego skóry, gdyż jego nadgarstki są jasne. Przeszedł ciężki okres i przebył chorobę, co wyraźnie widać z jego wybiedzonej twarzy. Miał obrażenia lewego ramienia, trzyma je w sztywny i nienaturalny sposób. A gdzie w tropikach angielski lekarz wojskowy mógł przeżyć wojenne niedole i odnieść rany ramienia? Oczywiście w Afganistanie. Cały ciąg myślenia zajął zaledwie sekundy. Potem powiedziałem, że wracasz z Afganistanu, co cię zdumiało.
– Wyjaśniasz to całkiem prosto – powiedziałem, uśmiechając się. – Przypominasz mi Dupina z książki Alana Edgara Poe. Nie miałem pojęcia, że tacy ludzie istnieją poza kartami opowiadań.– Sherlock Holmes wstał i zapalił fajkę.
– Niewątpliwie uważasz, że prawisz mi komplement, porównując mnie do Dupina – zauważył. – Jednakże, moim zdaniem Dupin był całkiem przeciętnym człowiekiem. Jego sztuczka polegająca na przerywaniu myśli przyjaciół uwagą à propos po kwadransie ciszy jest spektakularna i powierzchowna. Posiadał pewien geniusz analityczny, bez wątpienia, ale na pewno nie był fenomenem, jak zdawał się wyobrażać sobie Poe.
– Czy przeczytałeś dzieła Gaboriau? – spytałem. – Czy Lecoq spełnia twoje wyobrażenie o tym, jak ma postępować detektyw?
Sherlock Holmes prychnął sardonicznie. – Lecoq był nędznym partaczem – powiedział rozłoszczony. – Jedynie jedna jego cecha zasługuje na pochwałę. Jego energia. Ta książka doprowadziła mnie do choroby. Zadanie, jak zidentyfikować nieznanego więźnia. Zdołałbym to zrobić w ciągu doby. Lecoq potrzebował na to około sześciu miesięcy. Z tego można by zrobić podręcznik dla detektywów, aby nauczyć ich, czego powinni unikać.
Prawdę mówiąc, byłem oburzony, że moje dwie ulubione postacie zostały potraktowane w tak nonszalancki sposób. Podszedłem do okna i stałem, patrząc na ruchliwą ulicę.
– Ten facet może być bardzo inteligentny – powiedziałem do siebie. – Ale jest z pewnością potwornie zarozumiały.
– W naszych czasach nie ma przestępstw i kryminalistów – powiedział Holmes z rozdrażnieniem. Do czego przydaje się mózg w naszym zawodzie? Wiem dobrze, że mogę zyskać sławę jedynie dzięki temu, co zdobyłem. Nie ma drugiego takiego człowieka, który poświęcił studiom tyle czasu co ja, wykorzystując swoje naturalne talenty dla wykrycia przestępstw. I jaki jest wynik? Brak przestępstw nadających się dla mnie. Co najwyżej spotkać można jakiegoś przestępcę - nieudacznika o tak oczywistym motywie, że nawet oficer Scotland Yardu potrafiłby go wykryć.
Byłem nadal rozgniewany jego buńczucznym stylem prowadzenia rozmowy. Uznałem, że najlepiej będzie zmienić temat.
– Zastanawiam się, czego szuka ten facet – powiedziałem, wskazując na ubranego po cywilnemu faceta, który szedł powoli po drugiej stronie ulicy, patrząc uważnie na numery domów. W ręku trzymał dużą, niebieską kopertę i niewątpliwie pełnił funkcję posłańca.
– Chodzi ci o tego emerytowanego sierżanta marynarki? – spytał Sherlock Holmes. – A niech to! – pomyślałem. – Wie, że nie mogę zweryfikować jego sztuczki.
Zaledwie ta myśl przeszła mi przez głowę, kiedy mężczyzna, któremu się przypatrywałem, zauważył numer na naszych drzwiach i przebiegł szybko przez jezdnię. Usłyszeliśmy głośne pukanie, głęboki tubalny głos i ciężkie kroki wspinające się po schodach.
– Dla pana Sherlocka Holmesa – powiedział, wchodząc do pokoju i podając mojemu przyjacielowi list. I oto przytrafiła mi się okazja, żeby podważyć pewność siebie Holmesa. Strzelił bez zastanowienia! Ja mu pokażę!
– Czy mogę zapytać, dobry człowieku – zapytałem uprzejmym głosem – jaki jest pana zawód? – Jestem komisarzem, proszę pana – powiedział nieprzyjemnym tonem. – Mundur mam w naprawie.
– A przedtem jaką pan pełnił funkcję? – spytałem, kierując ku memu przyjacielowi nieco złośliwe spojrzenie.
– Sierżantem, sir. Lekka Piechota Marynarki Królewskiej, sir. Nie będzie odpowiedzi? Dobrze, sir.
Stuknął obcasami, zasalutował i wyszedł.
Przyznaję, że zdumiał mnie kolejny dowód praktycznego charakteru teorii mojego towarzysza. Znacznie wzmogło to mój szacunek dla jego zdolności analitycznych. Co prawda, gdzieś na dnie mojej duszy czaił się jeszcze ślad podejrzenia, że cała ta sprawa została ukartowana, a jej celem było zaimponowanie mi. Jednakże z drugiej strony, nie byłem w stanie wymyślić powodu, dla którego miałby mnie tak oszukiwać. Kiedy spojrzałem na Sherlocka, skończył właśnie czytanie liściku, a jego oczy znów nabrały pustego wyrazu, który sugerował wyłączenie się umysłu.
– Jakże u licha to wydedukowałeś? – spytałem.
– Co wydedukowałem? – powiedział.
– No to, że on jest emerytowanym sierżantem marynarki.
– Nie mam czasu na bzdury! – odpowiedział grubiańsko, a potem się uśmiechnął. – Wybacz mój ton, ale przerwałeś tok moich myśli. No dobrze. Więc twierdzisz, że nie udało ci się zauważyć, że ten człowiek był sierżantem w marynarce?
– Absolutnie nie!
– Łatwiej się tego domyślić niż wyjaśnić, skąd to wiem. Gdyby ktoś zażądał od ciebie dowodu, że dwa i dwa to cztery, mogłoby to się okazać dla ciebie trudne, a mimo to nie masz żadnych wątpliwości, że tak jest. Patrząc na drugą stronę ulicy, dostrzegłem na jego dłoni wielki niebieski tatuaż w kształcie kotwicy. To oczywiście sugerowało morze. Poza tym nosi się po wojskowemu, ma bokobrody i tu pojawia się marynarka. Widać, że był marynarzem, co dawało mu poczucie własnego znaczenia i pozostawiło skłonność do wydawania rozkazów. Na pewno zauważyłeś, w jaki sposób trzyma głowę i opiera się na lasce. Zrównoważony, godny szacunku mężczyzna w średnim wieku, a na twarzy wszystkie fakty, które pozwoliły mi wydedukować, że był sierżantem.
– Cudowne! – wykrzyknąłem.
– Zwyczajne – powiedział Holmes, chociaż przysiągłbym, że z trudem skrywa zadowolenie na widok mojego zaskoczenia i podziwu. – Dopiero co powiedziałem, że nie ma kryminalistów, a oto okazuje się, że się pomyliłem. Spójrz na to! – Podał mi liścik, który przyniósł mu komisarz.
– To straszne! – powiedziałem, przebiegając wzrokiem po kartce.
– Wydaje się to nieco odstawać od zwykłej codzienności – zauważył spokojnie. – Czy zechciałbyś przeczytać mi ten liścik na głos?
Oto liścik, który mu przeczytałem:
– „MÓJ DROGI PANIE SHERLOCKU HOLMESIE! Pod numerem 3 Lauriston Gardens, przy Brixton Road stało się coś strasznego. Nasz stójkowy zobaczył tam zapalone światło około drugiej w nocy, a ponieważ dom stał od pewnego czasu pusty, wydało mu się to podejrzane. Zauważył otwarte drzwi, a w pokoju z przodu domu pozbawionym jakichkolwiek mebli, odkrył ciało mężczyzny, dobrze ubranego, z dokumentami na nazwisko Enoch J. Drebber, Cleveland, Ohio, U.S.A. Nie było śladów rabunku ani też nie ma dowodu na to, w jaki sposób mężczyzna stracił życie. W pokoju są ślady krwi, ale nie widać żadnych ran na tym osobniku. Nie mamy pojęcia, w jaki sposób dostał się do pustego domu. Cała ta sprawa jest bardzo zagadkowa. Gdyby mógł pan przyjść do tego domu przed dwunastą, to mnie pan tu zastanie. Zostawiłem wszystko w niezmienionej postaci, czekając na wiadomość od pana. Jeżeli nie może pan przyjść, podam Panu dalsze szczegóły i będę zobowiązany, jeśli zechce pan wyrazić swoją opinię.
Z wyrazami szacunku, Tobias Gregson”.
– Gregson to najbłyskotliwszy z pracowników Scotland Yardu – zauważył mój przyjaciel. – On i Lestrade wybijają się wśród beznadziejnej reszty. Obaj są szybcy i energiczni, ale niestety bardzo konwencjonalni, co jest szokujące. Ponadto toczą ze sobą ciągłe spory. Są tak zazdrośni jak para profesjonalnych modelek. To może być zabawne, jeśli razem będą prowadzić tę sprawę. – Zdumiał mnie spokój, z jakim kontynuował swoją wypowiedź.
– Z pewnością nie ma chwili do stracenia – powiedziałem. – Czy mam wezwać dorożkę?
– Nie jestem pewien, czy tam pojadę. Jestem bardzo leniwym człowiekiem, kiedy mi to pasuje, ale mogę też być bardzo pracowity, jeśli coś mnie wciągnie.
– Ale ta sprawa jest dla ciebie szansą, za którą tęskniłeś!
– Mój kochany, co to ma za znaczenie? Przypuśćmy, że wykryję wszystkie okoliczności sprawy. Możesz być pewien, że wówczas Gregson, Lestrade i cała reszta zostaną uznani za autorów tego sukcesu. Taki jest efekt nieoficjalnego działania.
– Ale on błaga cię o pomoc!
– Tak. Wie, że jestem lepszy od niego i przyznaje to wobec mnie, ale dałby sobie prędzej obciąć język, zanim wyjawiłby ten fakt jakiejkolwiek innej osobie. Jednak możemy pójść i przyjrzeć się tej sprawie. Zbadamy ją na własną rękę. Jeśli nic nie znajdę, to chociaż się z nich pośmieję. Chodźmy więc!
Zarzucił płaszcz i wypadł z mieszkania w sposób, który wskazywał, że przypływ energii do działania zastąpił jego niedawną apatię.
– Weź kapelusz – powiedział na odchodnym.
– Chcesz, żebym poszedł z tobą?
– Oczywiście! Jeżeli nie masz nic lepszego do roboty.
Minutę później byliśmy w dorożce pędzącej na Brixton Road.
Był mglisty, pochmurny poranek. Szczyty domów spowijała brązowa mgła, która stanowiła lustrzane odbicie zabarwionych błotem ulic. Mój towarzysz był w doskonałym nastroju. Gawędził o skrzypcach z Cremony, różnicach pomiędzy Stradivariusem, a Amatim. Ja natomiast milczałem, przygnębiony pogodą i smutną sprawą, którą się zajęliśmy.
– Wydaje się, że nie bardzo interesuje cię ta sprawa – powiedziałem, przerywając muzyczne wywody Holmesa.
– Brak danych! – odpowiedział. – Błędem jest teoretyzowanie, zanim uzyskasz wszystkie dowody. To powoduje uprzedzenia.
– Wkrótce będziesz miał swoje dane – zauważyłem, wskazując palcem. – To jest Brixton Road, a tam jest ten dom, jeśli się nie mylę.
– Tak, masz rację. Proszę się zatrzymać!
Byliśmy jeszcze kilkaset metrów od celu naszej podróży, ale Sherlock nalegał, by wysiąść. Dalej poszliśmy pieszo.
Dom pod numerem 3 Lauriston Gardens wyglądał ponuro. Był jednym z czterech budynków cofniętych od ulicy. Dwa z nich były zamieszkane, a pozostałe puste. Spoglądał trzema rzędami melancholijnie pustych okien, nadających budynkowi ponury wygląd. Do tego niektóre z nich były zasłonięte tablicą z napisem „Do wynajęcia”, która przesłaniała brudne szyby jak katarakta chore oczy. Mały ogród z bujną roślinnością rosnącą bez kontroli oddzielał każdy z tych domów od ulicy. Ogród przecinała żółtawa dróżka z mieszanki gliny i żwiru. Całe miejsce wyglądało bardzo niechlujnie z powodu deszczu, który padał całą noc. Ogród był otoczony ceglaną ścianą metrowej wysokości, zakończoną drewnianą balustradką. O tę balustradę opierał się policjant, którego otaczał tłumek wyciągający szyje i wytężający wzrok w próżnej nadziei dowiedzenia się czegokolwiek o tym, co się stało.
Wyobrażałem sobie, że Sherlock Holmes natychmiast pospieszy do środka domu i poświęci się badaniu tajemnicy. Jednak nic takiego nie nastąpiło. Z nonszalancją, która wydała mi się w tych okolicznościach udawana, schylał się nad chodnikiem i wyprostowywał, patrzył w niebo i na otaczające domy po przeciwnej stronie ulicy, na linie balustrad. Po zakończeniu tego dokładnego badania zaczął powoli przesuwać się dróżką lub raczej wzdłuż jej trawiastego sąsiedztwa z wzrokiem utkwionym w ziemi. Zatrzymał się dwukrotnie: raz na jego ustach pojawił się uśmiech i raz wykrzyknął z zadowoleniem. Na mokrej glinie widać było wiele śladów obuwia. Jednakże wiedząc o licznych policjantach, którzy rozdeptali dokładnie grunt, nie rozumiałem, czego mój towarzysz może tam jeszcze szukać. Ale z drugiej strony ujawnił już przede mną szybkość i sprawność swoich zdolności percepcyjnych, więc pozwalało mi to przypuszczać, że niewątpliwie dostrzeże jakieś dla mnie ukryte ślady.
W drzwiach wejściowych rzeczonego domu spotkał nas wysoki, blady mężczyzna o jasnych włosach, z notatnikiem w rękach, który z entuzjazmem i wyciągniętą dłonią ruszył ku memu towarzyszowi.
– Jakże to uprzejmie z pana strony! – powiedział. – Zostawiłem wszystko w stanie nienaruszonym.
– Oprócz tego! – odpowiedział mój przyjaciel, wskazując na dróżkę. – Gdyby przegalopowało nią stado bizonów, nie spowodowałoby to większej szkody. Bez wątpienia jednakże wyciągnął już pan swoje wnioski, Panie Gregson, zanim pan na to pozwolił.
– Ach, miałem tak dużo do zrobienia w domu – powiedział wykrętnie detektyw. – Jest tutaj mój kolega, pan Lestrade. Zaufałem mu, licząc, że dopilnuje tej dróżki.
Holmes spojrzał na mnie i podniósł brwi z sardonicznym uśmiechem.
– Przy dwóch takich wspaniałych oficerach jak pan i Lestrade na miejscu zbrodni pozostaje niewiele do zrobienia dla trzeciej osoby – powiedział.
Gregson zatarł ręce, ukazując tym swoje zadowolenie.
– Moim zdaniem zrobiliśmy wszystko, co się dało – odpowiedział. – To dziwna sprawa, jednakże znam pana zamiłowanie do takich przypadków.
– Nie przyjechał pan tu dorożką? – spytał Sherlock Holmes.
– Nie, sir.
– Ani też nie zrobił tego Lestrade?
– Nie, sir.
– W takim razie zajrzyjmy do pokoju. – Z tymi słowy udał się do domu, a Gregson poszedł za nim z wyrazem zdziwienia na twarzy.
Krótki korytarz z drewnianych zakurzonych desek prowadził do kuchni i pomieszczeń gospodarczych. Z korytarza jedne drzwi prowadziły na lewo, a drugie na prawo. Jedne z nich były wyraźnie zamknięte od wielu tygodni, drugie zaś wiodły do jadalni, w której dokonano tajemniczej zbrodni. Holmes wszedł do środka, a ja za nim z uczuciem pokory, którym zawsze napawa mnie śmierć.
Był to obszerny, kwadratowy pokój, który z powodu braku mebli sprawiał wrażenie jeszcze większego niż w rzeczywistości. Ściany pokrywała tapeta w złym guście, z widocznymi plamami wilgoci, a w kilku miejscach zerwana zwisała w nieładzie, ukazując pod spodem żółty tynk. Naprzeciwko drzwi wejściowych znajdował się okazały kominek, a na nim gzyms z imitacji białego marmuru. W rogu gzymsu znajdowała się resztka wypalonej świecy z czerwonego wosku. Jedyne okno było tak brudne, że przepuszczało tylko odrobinę mglistego światła. Zabarwiało ono mdłym, szarym kolorem wnętrze pomieszczenia, w całości pokrytego grubą warstwą kurzu.
Wszystkie te szczegóły zauważyłem później. Na początku moja uwaga skoncentrowała się na postaci leżącej w bezruchu na deskach podłogi, z niewidzącym spojrzeniem utkwionym w odbarwionym suficie. Był to mężczyzna w wieku około czterdziestu trzech lub czterdziestu czterech lat, średniego wzrostu, z kędzierzawymi, czarnymi włosami i krótką, gęstą brodą. Ubrany był w surdut, kamizelkę, jasne spodnie. Miał nieskazitelnie czysty kołnierzyk i mankiety. Cylinder, dobrze wyszczotkowany i w idealnym stanie, umieszczono na podłodze obok niego. Dłonie miał zaciśnięte, ręce odrzucone na bok, zaś dolne kończyny spętlone jedna z drugą, jak gdyby toczył konwulsyjną walkę o życie. Na jego zesztywniałej twarzy zamarło przerażenie, a także - jak zdawało mi się - nienawiść i to taka, jakiej nigdy nie widziałem na twarzy żadnego człowieka. To złośliwe i okropne zniekształcenie twarzy w połączeniu z niskim czołem, zadartym nosem i odstającą szczęką powodowało, że zmarły zdawał się być nie człowiekiem a jedynie istotą człekokształtną, a to jego podobieństwo do małpy zwiększała jeszcze wykrzywiona, nienaturalna pozycja. Widziałem śmierć wielokrotnie, ale nigdy nie wzbudziła we mnie takiego przerażenia, jak ten widok w ciemnym, ponurym mieszkaniu, którego okna wychodziły na jedną z głównych arterii przedmieścia londyńskiego.
Lestrade, chudy i fretko-podobny jak zwykle, stał w drzwiach witając nas obu.
– Ta sprawa spowoduje duże poruszenie – zauważył. – Bije na głowę wszystko, co do tej pory widziałem, a nie jestem początkującym.
– Nie ma żadnych tropów – rzekł Gregson.
– Absolutnie żadnych – zawtórował mu Lestrade.
Sherlock Holmes zbliżył się do zwłok i, ukląkłszy intensywnie je badał. – Jest pan pewien, że nie doznał żadnych obrażeń? – spytał, wskazując na liczne plamy i rozbryzgi krwi dookoła.
– Absolutnie! – wykrzyknęli obaj detektywi.
– W takim razie ta krew należy do innej osoby, prawdopodobnie mordercy, jeżeli popełniono tu morderstwo. To przypomina mi o okolicznościach zgonu Van Jansena w Utrechcie w roku tysiąc osiemset trzydziestym czwartym. Czy pamięta pan tę sprawę, Gregson?
– Absolutnie nie.
– Niech pan sobie poczyta – naprawdę jest to konieczne. Nie zdarza się nic nowego pod słońcem. Wszystko to już kiedyś się przytrafiło.
Mówiąc to, sprawdzał palcami tu i tam, wszędzie coś obmacując, przyciskając, odpinając, badając. Jego oczy cały czas miały ten nieobecny wyraz, który nieraz zauważałem na jego twarzy. Badanie przeprowadzał tak szybko, że z trudem można było dostrzec skrupulatność, z jaką to robił. Wreszcie obwąchał usta zmarłego, a następnie spojrzał na podeszwy jego skórzanych butów.
– Czy czasem ktoś go nie przesuwał? – zapytał.
– Jedynie tyle, na ile to było potrzebne dla przeprowadzenia badania.
– Teraz możecie go zabrać do kostnicy – powiedział. – Niczego więcej tu nie znajdę.
Gregson trzymał w pogotowiu nosze i czterech ludzi. Na wezwanie weszli do pokoju, podnieśli ciało i wynieśli je z pomieszczenia. Kiedy go podnoszono, jakaś obrączka spadła i potoczyła się po podłodze. Lestrade chwycił ją i przyjrzał się jej z zadziwieniem w oczach.
– Musiała tu być jakaś kobieta! – wykrzyknął. – To obrączka damska.
Pokazał ją na wyciągniętej dłoni. Wszyscy zebraliśmy się wokół niego i patrzyliśmy. Bez wątpienia był to przedmiot z czystego złota, który zapewne zdobił palec panny młodej.
– To komplikuje sprawy – powiedział Gregson. – A Bóg jeden raczy wiedzieć, jak bardzo były już powikłane.
– Jest pan pewien, że to nie upraszcza spraw? – zapytał Holmes. – A poza tym, patrzeniem na tę obrączkę niczego nowego nie ustalimy. Co znaleźliście w jego kieszeniach?
– Wszystko jest tutaj – powiedział Gregson, wskazując na stertę przedmiotów złożonych na dolnych schodkach. – Złoty zegarek numer 97163 wyprodukowany przez Barraud w Londynie, złoty łańcuch, bardzo ciężki i solidny, złoty pierścień z rysunkiem masońskim, takaż zapinka z głową buldoga, którego oczy stanowią rubiny, rosyjskie skórzane etui na karty wizytowe z kartami Enoch J. Drebber z Cleveland, czemu odpowiadają inicjały E.J.D. na bieliźnie. Brak portfela, ale są pieniądze trzymane luźno w kieszeniach w kwocie siedmiu funtów trzynastu. Wydanie kieszonkowe „Dekamerona” Boccaccia, z nazwiskiem Joseph Stangerson na okładce. Dwa listy – jeden zaadresowany do E. J. Drebber’a, a drugi do Josepha Stangersona.
– Na jaki adres?
– Giełda Amerykańska, Strand, pozostawić do odbioru. Oba są z Guion Steamship Company
i dotyczą rejsu ich statku z Liverpoolu. Wynika stąd jasno, że ten nieszczęsny człowiek miał wracać do Nowego Jorku.
– Czy dokonali panowie jakichś ustaleń dotyczących Stangersona?
– Oczywiście, natychmiast – powiedział Gregson. – Rozesłałem do wszystkich gazet ogłoszenia, a jeden z moich detektywów udał się na Giełdę Amerykańską, ale jeszcze nie powrócił.
– Czy wysłali panowie wiadomość do Cleveland?
– Wysłaliśmy telegram dziś rano.
– Jak określili panowie śledztwo?
– Po prostu podaliśmy szczegóły i okoliczności i poinformowaliśmy, że z wdzięcznością przyjmiemy wszelkie pomocne nam informacje.
– Nie prosiliście o szczegóły dotyczące jakichkolwiek punktów, które wydawały się istotne?
– Spytałem o Stangersona.
– I to wszystko? Czy nie ma żadnych okoliczności, na których wydaje się opierać cała sprawa? Czy nie wyślecie ponownie telegramu?
– Powiedziałem wszystko, co mam do powiedzenia – powiedział Gregson urażonym tonem.
Sherlock Holmes zaśmiał się i miał już zrobić jakąś uwagę, kiedy Lestrade, który znajdował się w pokoju z przodu, gdy my rozmawialiśmy w korytarzu, ponownie pojawił się, zacierając ręce w napuszony i pewny siebie sposób.
– Panie Gregson – powiedział. – Właśnie dokonałem odkrycia największej wagi. Czegoś, co zostałoby przegapione, gdybym nie poświęcił swej osobistej uwagi badaniu ścian.
Oczy mu błyszczały, kiedy mówił i z trudem pohamowywał satysfakcję, jaką dała mu przewaga nad kolegą.
– Chodźcie tutaj – powiedział, cofając się do pokoju, którego atmosfera zdawała się przyjemniejsza po usunięciu straszliwego lokatora. – Stańcie no tutaj!
Zapalił zapałkę o podeszwę swego buta i uniósł ją ku ścianie.
– Spójrzcie no na to! – powiedział z triumfem.
Zauważyłem, że tapeta oderwała się w kilku miejscach. W tym konkretnie rogu pokoju oderwany był duży arkusz, a pod nim widniał żółty kwadrat chropawego gipsu. Na tej pustej przestrzeni napisano krwią pojedyncze słowo – RACHE.
– I co myślicie? – wykrzyknął detektyw, zachowując się przy tym jak aktor na przedstawieniu. – Przegapiono te ślady, ponieważ znalazły się w najciemniejszym kącie pokoju i nikomu nie przyszło do głowy, żeby tu zajrzeć. Morderca napisał to słowo swoją własną krwią. I spójrzcie na ślady, gdzie krew ściekała po ścianie! To na pewno wyklucza koncepcję samobójstwa. A dlaczego wybrano ten kąt, żeby napisać to słowo? Powiem wam. Spójrzcie na tę świeczkę na gzymsie. W tym czasie paliła się i ten kąt był najjaśniejszym, a nie najciemniejszym miejscem na ścianie.
– A teraz, kiedy odnalazł pan ten trop, czy potrafi pan wyjaśnić, co to znaczy? – zapytał Gregson deprecjonującym tonem.
– Co to znaczy? To znaczy, że autor zamierzał napisać imię żeńskie Rachel, ale przeszkodzono mu, zanim zdołał dokończyć. Zapamiętajcie moje słowa kiedy ta sprawa zostanie wyjaśniona, odkryjecie, że kobieta o imieniu Rachel ma z tym coś wspólnego. Łatwo Panu się śmiać, panie Sherlocku Holmesie. Może jest pan bardzo inteligentny i mądry, ale stary pies gończy jest najlepszy, kiedy wszystko już powiedziano i zrobiono.
– Bardzo pana przepraszam! – powiedział mój towarzysz, który wybuchając niepohamowanym śmiechem, spowodował atak wściekłości detektywa. – Oczywiście, należy się panu uznanie za to, że jako pierwszy odkrył to słowo i - jak pan mówi - można przypuszczać, że napisała to druga osoba, która uczestniczyła w tajemniczej zbrodni ubiegłej nocy. Nie miałem jeszcze czasu na zbadanie tego pokoju, ale za pańskim pozwoleniem zrobię to teraz.
Mówiąc to, wyciągnął z kieszeni miarę centymetrową i duże szkło powiększające. Z tymi dwoma narzędziami dreptał bezgłośnie dookoła pokoju, czasami zatrzymując się, czasami klękając, a raz nawet kładąc się płasko na brzuchu. Tak był zajęty swoim zadaniem, że zapomniał o naszej obecności. Mruczał cały czas do siebie, od czasu do czasu wykrzykując, postękując, pogwizdując, wydając z siebie okrzyki sugerujące nadzieję. Jego widok kojarzył mi się z rasowym, dobrze przeszkolonym psem polującym na lisy, który przemieszcza się tam i z powrotem w poszukiwaniu tropu, ujadając tak długo, aż odnajdzie zgubiony ślad. Ciągnął to przez dwadzieścia albo nawet więcej minut, mierząc z wielką dokładnością odległości pomiędzy śladami, które dla mnie były całkowicie niewidoczne i od czasu do czasu przykładając centymetr do ściany w równie niezrozumiały dla mnie sposób. W jednym miejscu bardzo starannie zebrał szary kurz z podłogi i włożył do koperty. Wreszcie zbadał szkłem powiększającym słowo napisane na ścianie, analizując każdą literę z największą starannością. Następnie, bardzo zadowolony, umieścił z powrotem miarę i szkło w kieszeni.
– Mówi się, że geniusz to nieskończony dar podejmowania starań – zauważył ze śmiechem. – To zła definicja, ale nieźle stosuje się do pracy detektywa.
Gregson i Lestrade obserwowali manewry swego nieprofesjonalnego kolegi ze znacznym zaciekawieniem zabarwionym pewną dozą pogardy. Oczywiście nie rozumieli tego, co ja już zacząłem pojmować: najtrudniejsze czynności Sherlocka Holmesa zmierzają zawsze ku określonemu i praktycznemu celowi.
– I cóż pan o tym myśli? – spytali obaj.
– Gdybym usiłował pomóc panom, obrabowałbym was z uznania należnego za wykrycie sprawcy – zauważył mój przyjaciel. – Radzicie sobie tak świetnie, że błędem byłoby, gdyby ktoś próbował się wtrącić. – Oczywiście w jego głosie można było usłyszeć całą gamę sarkazmu. – Jeżeli zechcecie poinformować mnie, w jakim kierunku prowadzicie śledztwo – kontynuował. – Z radością udzielę wam wszelkiej możliwej pomocy. Tymczasem chciałbym porozmawiać ze stójkowym, który znalazł ciało. Czy podacie mi jego nazwisko i adres?
Lestrade spojrzał do swojego notesu – John Rance. – powiedział. – Ma teraz wolne. Znajdzie go pan pod adresem 46 Audley Court, Kennington Park Gate.
Holmes zanotował adres.
– Chodź, doktorku – powiedział – pójdziemy z nim porozmawiać. – Powiem wam jedną rzecz, która może pomóc w tej sprawie – ciągnął, odwracając się do obu detektywów .
– Popełniono tu morderstwo, a mordercą był mężczyzna. Miał ponad jeden metr osiemdziesiąt wzrostu. Był to młody człowiek o wyjątkowo małych stopach jak na swój wzrost, miał na sobie buty nie najlepszej jakości o kwadratowo wykończonych czubkach i palił indyjskie cygaro. Przyjechał tutaj wraz ze swoją ofiarą w dorożce czterokołowej, do której zaprzężony był koń z trzema zużytymi podkowami i jedną nową na przednim zewnętrznym kopycie. Według wszelkiego prawdopodobieństwa morderca miał rumianą twarz i stosunkowo długie paznokcie prawej dłoni. Dałem wam jedynie kilka wskazówek, które mogą być pomocne.
Lestrade i Gregson spojrzeli po sobie z uśmiechem pełnym niedowierzania.
– Jeżeli ten mężczyzna został zamordowany, to jak tego dokonano? – spytał pierwszy z nich.
– Trucizna – powiedział Sherlock Holmes krótko i wyszedł. – A, jeszcze coś, Lestrade – dodał, odwracając się od drzwi. – Rache to niemieckie słowo, które oznacza „zemstę”, więc niechże pan nie marnuje czasu, szukając panny Rachel.
I po oddaniu tego celnego strzału wyszedł, pozostawiając obu rywali z ustami szeroko otwartymi ze zdziwienia.
Była pierwsza, kiedy wychodziliśmy z domu pod numerem 3 przy ulicy Lauriston Gardens. Sherlock Holmes zaprowadził mnie do najbliższego urzędu telegraficznego, skąd wysłał długi telegram. Następnie wezwał dorożkę i kazał zawieźć nas na adres podany przez Lestrade’a.
– Najlepsze są dowody z pierwszej ręki – zauważył. – Co do zasady mam już wyrobiony pogląd na temat tej sprawy, ale możemy dowiedzieć się jeszcze paru szczegółów.
– Zadziwiasz mnie, Holmes – powiedziałem. – Nie możesz być aż tak przekonany co do tych wszystkich szczegółów, które podałeś z taką pewną siebie miną.
– Nie ma tu nigdzie miejsca na błąd – odpowiedział. – Pierwszą rzeczą, jaką dostrzegłem przybywszy tutaj, były dwa wyżłobienia po kołach dorożki blisko chodnika. Teraz pamiętajmy, że do ubiegłej nocy nie było deszczu przez tydzień, a więc to te koła zostawiły takie głębokie zagłębienie w ciągu ubiegłej nocy. Zauważyłem także ślady kopyt końskich, a zarys jednego z nich był dużo wyraźniejszy niż trzech pozostałych, co dowodzi, że koń miał jedną nową podkowę. Ponieważ dorożka przyjechała w to miejsce już w czasie deszczu, a nikt jej nie widział tutaj rano, co potwierdziły słowa Gregsona, wynika stąd, że dorożka przybyła na tę ulicę dziś w nocy i w związku z tym należy uznać, że to ona przywiozła do tego domu te dwie osoby.
– Wydaje się to dosyć proste – powiedziałem. – Ale skąd znasz wzrost tego drugiego mężczyzny?
– No cóż, wysokość mężczyzny w dziewięciu przypadkach na dziesięć można ustalić z długości kroków. Jest to dosyć proste obliczenie, chociaż nie mam zamiaru zanudzać ciebie szczegółami. Długość kroku tego człowieka ustaliłem zarówno w glinie na zewnątrz, jak i w kurzu wewnątrz, następnie w pewien sposób sprawdziłem moje obliczenie: kiedy człowiek pisze na ścianie instynktownie stara się umieścić napis na poziomie oczu, a to słowo zostało napisane ponad metr osiemdziesiąt od podłogi. To dziecinna zabawa.
– A jego wiek? – spytałem.
– No cóż, jeżeli człowiek potrafi przeskoczyć metr pięćdziesiąt bez najmniejszego wysiłku, oznacza to, że jest młody. Taką szerokość miała kałuża na ścieżce w ogrodzie, którą wyraźnie przeskoczył. Buty skórzane ominęły kałużę, a buty z kwadratowymi czubkami przeskoczyły ją i nie ma w tym żadnej tajemnicy. W codziennym życiu stosuję po prostu kilka zasad obserwacji i dedukcji, za którymi wstawiałem się w znanym ci artykule. Czy jeszcze coś wzbudziło twoje zdziwienie?
– Paznokcie u rąk i cygara – odparłem.
– Napis na ścianie wykonany został palcem mężczyzny zanurzonym we krwi, moje szkło powiększające pozwoliło mi zauważyć, że w trakcie realizacji tej czynności lekko zadrapano tynk, co jest oczywiste w przypadku, gdy paznokcie piszącego nie były dawno obcinane. Zebrałem trochę rozrzuconego popiołu z podłogi: był ciemny i wiórkowaty - taki popiół powstaje jedynie z cygar indyjskich. Swego czasu przeprowadziłem specjalne badania popiołu z cygar, a nawet napisałem monografię na ten temat. Jestem dumny, że potrafię rozróżnić na pierwszy rzut oka popiół dowolnego gatunku cygara lub tytoniu. Właśnie w takich szczegółach doświadczony detektyw różni się od facetów w rodzaju Gregsona i Lestrada.
– A rumiana twarz? – spytałem.
– To był śmielszy strzał, chociaż nie mam wątpliwości, że mam rację, ale nie zadawaj mi tego pytania na aktualnym etapie sprawy.
Potarłem dłonią czoło. – Kręci mi się w głowie – zauważyłem. – Im bardziej myślę o tej sprawie, tym bardziej wydaje mi się tajemnicza. W jaki sposób tych dwóch mężczyzn, jeżeli to byli mężczyźni, weszło do pustego domu? Co stało się z dorożkarzem, który ich tu przywiózł? Jak człowiek może zmusić drugiego człowieka, żeby połknął truciznę? Skąd pochodziła krew? Jaki był cel morderstwa? Nie chodziło przecież o rabunek. Skąd wzięła się tutaj obrączka kobiety? A przede wszystkim dlaczego ten drugi mężczyzna napisał niemieckie słowo RACHE, zanim stąd odszedł? Przyznaję, że nie widzę żadnego sposobu na ułożenie tych wszystkich faktów w logiczną całość.
Mój towarzysz uśmiechnął się i skinął potwierdzająco głową.
– Podsumowujesz problemy całkiem wyczerpująco i dobrze – powiedział. – Jeszcze wiele rzeczy pozostaje niejasnych, chociaż już wyrobiłem sobie zdanie na temat głównych faktów. Co do odkrycia biednego Lestrada, chodzi tu o zwykłą zmyłkę, której celem było wskazanie fałszywego tropu policji, sugerując socjalizm i tajne stowarzyszenia. Nie napisał tego Niemiec, aczkolwiek jeżeli się dobrze przyjrzeć, słowo wydrukowane było nieco według mody niemieckiej. Jednakże prawdziwy Niemiec niezmiennie drukuje słowa literami łacińskimi. Tak więc możemy powiedzieć, że nie napisał tego Niemiec, ale niezręczny imitator, który przesadził. Był to po prostu wybieg, żeby skierować śledztwo na niewłaściwe tory. Nie mam zamiaru mówić niczego więcej na temat tej sprawy, doktorku. Wiesz, że prestidigitator traci zainteresowanie publiczności, kiedy objaśni jak robi swoje numery i ujawni metody swojej pracy. Biorąc to wszystko pod uwagę mógłbyś dojść do wniosku, że jestem najzwyklejszym człowiekiem pod słońcem.
– Ach, do takiego wniosku nigdy nie dojdę – odpowiedziałem. – Uczyniłeś wykrywanie przestępstw tak perfekcyjną dziedziną, że nikt inny czegoś takiego nigdy nie osiągnie.
Mój towarzysz zarumienił się z radości na te słowa, a szczególnie z powodu zapału brzmiącego w moim głosie. Zauważyłem, że jest wrażliwy na pochlebstwa dotyczące jego umiejętności i reaguje na nie jak dziewczyna komplementowana na temat swej urody.
– Powiem ci coś jeszcze – powiedział. – Buty skórzane i buty z czubkami kwadratowymi przyjechały w tej samej dorożce, a potem przeszły dróżką razem w przyjazny sposób, ramię przy ramieniu - według wszelkiego prawdopodobieństwa. Kiedy obaj dostali się do środka, chodzili tam i z powrotem po pokoju lub raczej buty skórzane stały spokojnie, podczas gdy kwadratowe czubki spacerowały tam i z powrotem. Wszystko to dało się odczytać z kurzu; dostrzegłem także, że w miarę jak ich właściciel spacerował, stawał się coraz bardziej podirytowany. Widać to ze zwiększonej długości kroków. Cały czas mówił i wprowadzał się w stan coraz większego podniecenia, aż do furii. I w efekcie zdarzyła się tragedia. Powiedziałem ci wszystko, co sam wiem, a jeżeli chodzi o resztę, to są to czcze domysły i przypuszczenia. Mamy jednakże dobrą podstawę do pracy i mamy od czego zacząć. Musimy się pośpieszyć, gdyż chcę iść na koncert, aby posłuchać Normany Nerudy.
Ta rozmowa miała miejsce, gdy nasza dorożka przejeżdżała długą trasą obskurnych ulic i ponurych przecznic. Dorożkarz zatrzymał się w najbardziej zaniedbanej i posępnej z nich wszystkich.
– To tutaj jest Audley Court – powiedział, wskazując na wąskie przejście w szarych murach. – Będę tutaj czekał na panów.
Audley Court nie było atrakcyjnym miejscem. Wąskie przejście zaprowadziło nas do kwadratu wyłożonego płytami, dookoła którego stały nędzne budynki. Minęliśmy grupę brudnych dzieci, sznurki z suszącą się bielizną i dotarliśmy pod numer 46, którego drzwi zdobiła mała, metalowa tabliczka z wygrawerowanym nazwiskiem „Rance”. Dowiedzieliśmy się, że stójkowy jest już w łóżku. Weszliśmy do małego saloniku, żeby na niego poczekać. Wkrótce pojawił się i wyglądał na nieco rozgniewanego naszym wtargnięciem w jego sny.
– Złożyłem sprawozdanie na posterunku – powiedział.
Holmes wyjął pół suwerena z kieszeni i bawił się nim w zadumie.
– Przyszło nam do głowy, że najlepiej będzie usłyszeć to wszystko bezpośrednio z pańskich ust – powiedział.
– Z największą radością wszystko panom opowiem – odpowiedział stójkowy, a oczy jego spoczęły na małym złotym krążku.
– Chętnie posłuchamy, jak własnymi słowami opowie pan nam, co się zdarzyło.
Rance usiadł na sofie i zmarszczył brwi, jak gdyby decydując się nie pominąć niczego w swoim opowiadaniu.
– Opowiem panom wszystko od początku – powiedział. – Mój obchód trwa od dziesiątej wieczór do szóstej rano. O jedenastej zgłoszono bójkę w White Hart, ale gdy tam dotarłem podczas mojego obchodu, w barze było już spokojnie. O pierwszej zaczął padać deszcz. Spotkałem Harry’ego Murchera, który jest stójkowym na Holland Grove. Staliśmy razem na rogu ulicy Henrietta, rozmawiając. Potem, może była to druga lub nieco później, przyszło mi do głowy, że dobrze byłoby rozejrzeć się i zobaczyć, czy nie ma jakichś problemów na Brixton Road. Ulica ta zazwyczaj jest brudna i opuszczona. Nie spotkałem po drodze nawet żywej duszy, chociaż wyminęło mnie kilka dorożek. Spacerowałem ulicą, myśląc jak dobrze by mi zrobiła szklaneczka ginu, kiedy nagle zauważyłem światło w oknie tego właśnie domu. Wiedziałem, że dwa domy w Lauriston Gardens są puste, ponieważ ich właściciel uchylał się od płacenia za czyszczenie ścieków, a ostatni najemca, który mieszkał w jednym z nich, zmarł na tyfus. Tak więc bardzo zdziwiłem się, gdy zobaczyłem światło w oknie i od razu zacząłem podejrzewać, że coś jest nie tak. Kiedy podszedłem do drzwi.......
– Zatrzymał się pan, a potem przeszedł do furtki prowadzącej do ogrodu – przerwał mój przyjaciel. – Dlaczego pan to zrobił?
Rance gwałtownie podskoczył i popatrzył na Sherlocka Holmesa z niewymownym zdumieniem na twarzy.
– Ależ to prawda, sir – powiedział – chociaż Bóg jedyny wie, jak pan to wywnioskował. Więc kiedy dotarłem do drzwi, dom był taki cichy i samotny, że pożałowałem, że nie ma przy mnie nikogo. Zazwyczaj niczego się nie boję, ale pomyślałem, że to może ten człowiek, który zmarł na tyfus sprawdza ścieki, które go zabiły. Ta myśl zniechęciła mnie do dalszego zbliżania się do domu i cofnąłem się do furtki, żeby zobaczyć, czy widać latarkę Murchera, ale niestety nie było widać ani jego, ani nikogo innego.
– Nie było nikogo na ulicy?
– Ani żywej duszy, proszę pana, ani nawet psa. Wziąłem się więc w garść, poszedłem tam z powrotem i pchnąłem drzwi. W środku panował spokój, więc wszedłem do pokoju, gdzie paliło się światło. Na gzymsie paliła się świeca z czerwonego wosku i przy jej świetle zobaczyłem.......
– Tak, wiem, co pan zobaczył. Przeszedł pan dookoła pokoju kilka razy i ukląkł obok ciała, a potem przeszedł przez pokój i próbował otworzyć drzwi kuchenne i wtedy......
John Rance skoczył na równe nogi z przerażeniem na twarzy i podejrzeniem w oczach.
– Gdzie był pan ukryty, że to wszystko widział? – wykrzyknął. – Zdaje się, że wie pan dużo więcej niż powinien.
Holmes zaśmiał się i rzucił swoją kartę na stół w kierunku stójkowego.
– Niech pan nie próbuje aresztować mnie za morderstwo – powiedział. – Jestem jednym z psów gończych, a nie wilkiem. Pan Gregson lub pan Lestrade to potwierdzą. Proszę, niech pan kontynuuje. Co zrobił pan następnie?
Rance siadł ponownie, acz z jego twarzy nie znikał wyraz zdziwienia.
– Wróciłem do furtki i zagwizdałem, wtedy Murcher z dwoma innymi stójkowymi zjawili się na miejscu.
– Czy ulica była wtedy pusta?
– Tak, nie było na niej nikogo, kto mógłby się do czegoś przydać.
– Co chce pan przez to powiedzieć?
Rysy stójkowego złagodził szeroki uśmiech. – W swoim życiu widziałem wielu pijanych facetów – powiedział – ale nigdy kogoś tak zalanego jak ten typ. Stał przy furtce, kiedy wyszedłem, opierał się na barierce i wyśpiewywał z całej siły o Colombinie i inne nowomodne teksty. Nie był w stanie utrzymać się na nogach, a co dopiero pomóc.
– Jak wyglądał ten facet? – spytał Sherlock Holmes.
John Rance nieco zirytował się tym pytaniem. – Ot, taki zwykły typ pijaka – powiedział. – Zaciągnęlibyśmy go na posterunek, gdybyśmy nie byli tak zajęci.
– A jego twarz, odzież, czy niczego pan nie zauważył? – przerwał niecierpliwie Holmes.
– Oczywiście, że wszystko zauważyłem, zważywszy, że to ja musiałem go ustawić w pionie, ja i Murcher postawiliśmy go między sobą. Był to wysoki facet z czerwoną gębą, której dolna partia była owinięta szalem....
– Wystarczy! – krzyknął Holmes. – Co się z nim stało?
– Mieliśmy dosyć roboty, trudno żebyśmy się jeszcze nim opiekowali – powiedział policjant znużonym głosem. Ale założę się, że na pewno trafił do domu.
– Jak był ubrany?
– W brązowy płaszcz.
– Czy miał bicz w ręce?
– Bicz......nie.
– A więc na pewno go zostawił – zamruczał mój towarzysz. – Czy czasem nie zobaczył pan dorożki? Czy nie usłyszał pan później jakiegoś powozu?
– Nie.
– Oto pół suwerena dla pana – powiedział mój towarzysz, wstając i sięgając po kapelusz. – Obawiam się Rance, że nigdy nie awansuje pan w policji. Powinien pan wykorzystywać swoją głowę, a nie nosić ją jedynie do ozdoby. A mógł pan uzyskać paski sierżanta tej właśnie nocy. Mężczyzna, którego trzymał pan w rękach to człowiek, który posiada wszystkie tropy tej tajemnicy. To jego szukamy. Nie ma co dyskutować na ten temat, zapewniam pana, że tak jest. Chodź, doktorku.
Poszliśmy razem do dorożki, zostawiając naszego informatora z niedowierzającym spojrzeniem i rosnącym zaniepokojeniem.
– Błądzący głupiec! – powiedział gorzko Holmes, kiedy jechaliśmy z powrotem do naszej kwatery. – Pomyśl tylko, że miał tak niesamowite szczęście i go nie wykorzystał.
– Sam błądzę w ciemności. Prawdą jest, że opis tego mężczyzny odpowiada twojej koncepcji drugiego osobnika w tym tajemniczym morderstwie. Ale po co miałby wracać do tego domu ponownie? Przestępcy tak nie działają.
– Obrączka, mój drogi, przyszedł po obrączkę. Jeżeli nie ustalimy innej metody znalezienia tego człowieka, możemy zawsze zarzucić przynętę za pomocą tej obrączki. Złapię go, doktorku. Stawiam dwa do jednego, że go złapię. Muszę ci za to wszystko podziękować. Może bym nie pojechał, gdyby nie ty i straciłbym najlepsze studium, jakie mi się przytrafiło: studium w szkarłacie, nieprawdaż? Dobrze jest czasami skorzystać z artystycznego żargonu. Szkarłatna nić morderstwa przebiega przez bezbarwny schemat życia, a naszym obowiązkiem jest odsłonić ją, wykryć i ujawnić każdy jej cal. A teraz jedźmy na lunch, a potem na występ Normany Nerudy. Dokonuje cudów na skrzypcach. Jak brzmi ta śliczna melodia Chopina, którą ona tak wspaniale odtwarza? – spytał, nucąc. Rozparłszy się wygodnie w dorożce, amator, pies gończy śpiewał jak skowronek, a ja medytowałem nad wszechstronnością umysłu niektórych ludzi.
Nasze poranne wysiłki wyczerpały moje niewielkie zasoby sił i zmęczony chorobą, po wyjściu Holmesa na koncert, położyłem się na kanapie z zamiarem odzyskania sił we śnie. Niestety sen nie przychodził. Byłem zbyt podniecony wszystkim tym, czego byłem świadkiem i nie odstępowały mnie nie zawsze miłe wspomnienia i przywidzenia. Kiedy zamykałem oczy, natychmiast pojawiał się widok zniekształconych, nadzwyczaj brzydkich rysów zamordowanego człowieka. Ta twarz wywoływała we mnie tak negatywne wrażenie, że zacząłem już czuć wdzięczność dla Pana za to, że zabrał tego osobnika z tego świata. Jeżeli rysy człowieka mogą ukazywać zło w nim drzemiące, był to na pewno przypadek Enocha J. Drebbera z Cleveland. Z drugiej jednak strony, byłem zdania, że sprawiedliwości musi stać się zadość, bo mimo zdeprawowania, w oczach prawa był on ofiarą.
Im dłużej o tym rozmyślałem, tym bardziej nadzwyczajna zdawała mi się hipoteza mojego towarzysza, że tego człowieka otruto. Przypomniałem sobie jak obwąchiwał jego usta i nie miałem żadnych wątpliwości, że wykrył coś, co nasunęło mu takie przypuszczenie, a ponadto, jeżeli nie byłaby to trucizna, co mogłoby spowodować jego śmierć, gdy nie było żadnych ran czy śladów po uduszeniu? Lecz z drugiej strony, czyja krew znajdowała się na podłodze? Nie stwierdziliśmy żadnych śladów walki ani też ofiara nie miała jakiejkolwiek broni, którą mogła zranić swego przeciwnika. Wiedziałem, że i Holmes i ja będziemy mieli trudności z zasypianiem do chwili rozstrzygnięcia tych wątpliwości. Jego spokój i pewność siebie przekonały mnie, że zdołał już sformułować teorię wyjaśniającą wszystkie fakty, aczkolwiek sam nie miałem o niej pojęcia.
Sherlock wrócił bardzo późno, tak późno, że zdałem sobie sprawę, iż koncert tak długo na pewno go nie zatrzymał. Zanim wrócił do domu, na stole już czekała na niego kolacja.
– Koncert był wspaniały – powiedział, siadając. – Czy pamiętasz, co mówi Darwin na temat muzyki? Twierdzi, że rasa ludzka posiadała zdolność muzykowania i doceniania dźwięków, zanim nauczyła się posługiwać mową. Może dlatego dźwięki mają na nas tak cudowny wpływ? Mamy atawistyczne wspomnienia tych okrytych mgiełką czasów, kiedy świat dopiero raczkował.
– To bardzo daleko idąca koncepcja – zauważyłem.
– Nasze koncepcje muszą iść tak daleko jak Natura, jeżeli chcemy ją interpretować –odpowiedział. – O co chodzi? Okropnie wyglądasz. To morderstwo z Brixton Road bardzo cię przygnębiło.
– Prawdę mówiąc, tak – odpowiedziałem. – Powinienem być bardziej uodporniony po moich doświadczeniach afgańskich. Widziałem wszak moich towarzyszy broni posiekanych na kawałki w bitwie pod Maiwand, a mimo to umiałem zachować spokój.
– Rozumiem. W tej sprawie jest tajemnica, która pobudza wyobraźnię, a w niej rozwija się przeczucie makabry. Czy widziałeś wieczorną gazetę?
– Nie.
– Opisuje całkiem nieźle całe morderstwo. Nie wspomina o tym, że w chwili, gdy zabierano zwłoki, na podłogę wypadła skądś damska obrączka. I bardzo dobrze!
– Dlaczego?
– Spójrz na to ogłoszenie – odpowiedział. – Wysłałem je do każdej gazety rano zaraz po ujawnieniu morderstwa. – Rzucił mi gazetę, a ja przeczytałem wskazane ogłoszenie. Było to pierwsze ogłoszenie w kolumnie „Znalezione”: Na Brixton Road dziś rano zwykła złota obrączka znaleziona na drodze między White Hart a Tavern Holland Grove. Zgłosić się do doktora Watsona przy 221 B Baker Street między ósmą a dziewiątą dziś wieczorem.
– Wybacz, że wykorzystałem twoje nazwisko – powiedział. – Gdybym użył mojego własnego, ktoś mógłby rozpoznać je i pokrzyżować moje szyki.
– Nie mam pretensji – odpowiedziałem. – Ale przypuśćmy, że ktoś stawi się dzisiaj wieczorem, a ja nie mam przecież obrączki.
– O tak, masz – powiedział, podając mi obrączkę. – Ta może ci doskonale służyć. Jest prawie wierną kopią.
– A jak sądzisz, kto stawi się na to ogłoszenie?
– Oczywiście facet w brązowym płaszczu, nasz rumiany przyjaciel z kwadratowymi czubkami butów. Jeżeli nie przyjdzie osobiście, to wyśle wspólnika.
– Czy nie uzna tego za zbyt niebezpieczne?
– Absolutnie nie. Jeżeli się nie mylę, a mam wszelkie podstawy, żeby być o tym przekonany, ten człowiek zaryzykuje wszystko, aby odzyskać tę obrączkę. Uważam, że upuścił ją, pochylając się nad zwłokami Drebbera i w tym momencie nie zauważył straty. Po wyjściu z domu odkrył, co zgubił. Pośpieszył więc z powrotem, ale znalazł już na miejscu policję zaalarmowaną pozostawioną świeczką, tak nierozważnie zapaloną. Musiał udawać przypadkowego pijaka, aby rozwiać podejrzenia, jakie mógłby wzbudzić jego widok przy furtce. A teraz spróbuj postawić się na miejscu tego człowieka. Zastanawiając się nad tą kwestią mógł dojść do wniosku, że być może zgubił tę obrączkę na drodze, po wyjściu z domu. A więc co zrobi? Będzie starał się przeszukać wieczorne gazety z nadzieją, że znajdzie tę obrączkę wśród rzeczy znalezionych. Oczywiście na widok tego ogłoszenia jego oczy zapłoną blaskiem. Uraduje się. Na jakiej podstawie miałby obawiać się pułapki? Dojdzie do wniosku, że nie ma żadnego powiązania między obrączką a morderstwem. Przyjdzie. Przyjdzie. Zobaczysz go tutaj w ciągu godziny.
– A wtedy? – spytałem.
– Och, możesz zdać się na mnie, ja będę z nim rozmawiał. Czy masz jakąś broń?
– Mam mój stary rewolwer służbowy i kilka naboi.
– A więc oczyść go i załaduj. On będzie gotów na wszystko. Wykorzystam jego zaskoczenie, ale lepiej, żebyśmy byli przygotowani na wszelką ewentualność.
Udałem się do sypialni i zastosowałem do jego rady. Kiedy powróciłem z pistoletem, ze stołu już zebrano, a Holmes zajmował się swoją bronią.
– Intryga się rozwija – powiedział, kiedy wszedłem. – Właśnie otrzymałem odpowiedź na mój telegram wysłany do Ameryki. Moja opinia w tej sprawie okazuje się prawidłowa.
– To znaczy? – spytałem w nadziei otrzymania odpowiedzi.
– Moje skrzypki będą lepiej grać, jak wymienię w nich struny – zauważył. – Włóż pistolet do kieszeni. Kiedy ten facet tu wejdzie, rozmawiaj z nim w zwykły sposób, a resztę zostaw mnie i nie przestrasz go zbyt uporczywym przypatrywaniem się.
– Jest teraz dwudziesta – powiedziałem, patrząc na zegarek.
– Tak, prawdopodobnie będzie tu za kilka minut. Uchyl lekko drzwi. O, tak wystarczy. Teraz włóż klucz do dziurki. Dzięki! Mam tu taką dziwną, starą książkę, którą wczoraj kupiłem u antykwariusza De Jure inter Gentes, opublikowaną po łacinie w Liegew Niderlandach w tysiąc sześćset czterdziestym drugim roku. Ten mały tom w brązowej oprawie wydano przed ścięciem króla Karola.
– A kto ją wydrukował?
– Philippe de Croy, nieznana mi osoba. Na okładce napisano wypłowiałym atramentem „Exlibris Gulielmi Whyte .” Zastanawiam się, kim był ten William Whyte. Może jakiś pragmatyczny siedemnastowieczny prawnik – powiedział. Jego charakter pisma ma typowe dla prawnika zakrętasy. A oto nadchodzi nasz człowiek, jak mi się wydaje.
Jednocześnie z jego słowami zabrzmiał dzwonek. Sherlock Holmes wstał cichutko i przesunął krzesło w kierunku drzwi. Usłyszeliśmy służącą przechodzącą przez hall i dźwięk zamka, gdy otwierała drzwi.
– Czy mieszka tutaj pan doktor Watson? – spytał wyrazisty, ale raczej szorstki głos. Nie usłyszeliśmy odpowiedzi służącej, ale drzwi zamknęły się i ktoś zaczął wchodzić po schodach. Chód był niepewny, jakby jego właściciel pociągał nogą. Zdziwienie pojawiło się na twarzy mego towarzysza, kiedy nasłuchiwał. Kroki zbliżały się korytarzem, po czym usłyszeliśmy ciche pukanie do drzwi.
– Proszę – krzyknąłem.
Na moje wezwanie zamiast mordercy, którego oczekiwaliśmy, do mieszkania weszła bardzo stara i pomarszczona kobieta. Zdawała się oślepiona nagłym blaskiem światła i ukłoniwszy się stała, mrugając wyblakłymi oczyma i grzebiąc w kieszeni nerwowymi, trzęsącymi się palcami. Spojrzałem na mojego towarzysza, a jego twarz nabrała takiego niepocieszonego wyrazu, że z trudem utrzymałem powagę. Staruszka wyciągnęła wieczorną gazetę i wskazała na ogłoszenie.
– To ogłoszenie sprowadza mnie do panów – powiedziała, wykonując następnie ukłon. – „Złota obrączka w Brixton Road” należy do mojej córki Sally, która wzięła ślub dwanaście miesięcy temu, a której mąż jest stewardem na statku Union i cóż by powiedział, gdyby wrócił do domu i stwierdził brak obrączki. A on jest w gorącej wodzie kąpany, szczególnie kiedy się napije. Błagam panów, poszła do cyrku wieczorem z .....
– Czy to jej obrączka? – spytałem.
– Dzięki Bogu! – krzyknęła stara kobieta. – Sally będzie szczęśliwa. To właśnie ta obrączka.
– Jaki jest pani adres? – spytałem, biorąc do ręki ołówek.
– 13 Duncan Street, Houndsditch. Daleko stąd.
– Pomiędzy Brixton Road a Houndsditch nie ma żadnego cyrku – powiedział ostro Sherlock Holmes.
Kobieta odwróciła się i spojrzała na niego niechętnie swoimi małymi, zaczerwionymi oczami.
– Jaśnie pan spytał o mój adres – powiedziała. – Sally mieszka pod numerem 3 Mayfield Place Peckham.
– A pani jak się nazywa?
– Ja nazywam się Sawyer, a ona Dennis, bo poślubiła Toma Dennisa. Z niego jest taki elegancki, schludny młodzian, dopóki jest na morzu i nie ma od niego lepszego stewarda. Kiedy jednak wyjdzie na brzeg, to szaleje z kobietami po tawernach, nadużywając alkoholu.
– Oto pani obrączka, pani Sawyer – przerwałem, posłuszny znakowi danemu przez mego towarzysza. – Wyraźnie należy do pani córki więc cieszę się, że jestem w stanie zwrócić ją prawowitej właścicielce.
Wyrazom wdzięczności nie było końca, kobieta włożyła obrączkę do kieszeni i po chwili była już za drzwiami. Sherlock Holmes skoczył na równe nogi w momencie, kiedy wyszła i wybiegł z pokoju. Wrócił do salonu kilka sekund później ubrany w surdut i krawat.
– Będę ją śledził – powiedział pośpiesznie. – Z pewnością jest wspólniczką i zaprowadzi mnie do niego. Czekaj tutaj na mnie.
Ledwo drzwi wejściowe zatrzasnęły się za naszym gościem, Holmes zbiegł ze schodów. Patrząc przez okno, zobaczyłem kobietę po drugiej stronie ulicy, a za nią w pewnej odległości śledzącego ją Holmesa. – Albo jego cała teoria jest nieprawidłowa – pomyślałem – albo teraz zostanie doprowadzony po nitce do kłębka całej tajemnicy.
Nie musiał prosić mnie, żebym na niego poczekał, gdyż nie mógłbym zasnąć, dopóki nie usłyszę jak zakończyła się jego przygoda.
Była prawie dziewiąta, kiedy wyruszył. Nie miałem pojęcia ile czasu to będzie trwało, ale siedziałem spokojnie, paląc fajkę i przerzucając kartki z Życia cyganerii Henryka Murgera. Po dziesiątej usłyszałem kroki służącej, która udawała się na spoczynek. Jedenasta - i obok moich drzwi usłyszałem bardziej dostojny chód gospodyni, która także poszła już do swego pokoju. Około dwunastej dobiegł mnie dźwięk jego klucza. Kiedy wszedł, od razu zauważyłem po jego minie, że spotkała go porażka. Na jego twarzy walczyły ze sobą rozbawienie i smutek. Wreszcie nie wytrzymał i wybuchnął śmiechem.
– Nigdy w życiu nie powiem o tym oficerom Scotland Yardu – wykrzyknął, opadając na fotel. – Tyle z nich się naśmiewałem, że skorzystaliby z tej okazji, żeby mnie wykpić. Stać mnie na to, żeby z tego się śmiać, ponieważ wiem, że jeszcze sobie to na nich odbiję.
– O co chodzi? – spytałem.