Sprowadź mi męża, Barlow, czyli morderstwo po amerykańsku - Jerzy Siewierski - E-Book

Sprowadź mi męża, Barlow, czyli morderstwo po amerykańsku E-Book

Jerzy Siewierski

0,0

Beschreibung

Zaginięcie młodego małżonka, kradzież biżuterii i mroczna tajemnica. W tętniącym życiem mieście, zrozpaczona kobieta przychodzi do biura prywatnego detektywa Barlowa. Twierdzi, że jej młodszy o dwadzieścia lat mąż zniknął wraz z drogocennymi perłami, które najpewniej dał swojej kochance. Początkowo sprawa wydaje się prosta, ale szybko okazuje się, że Barlow staje przed serią niespodziewanych odkryć. Czy pomoże kobiecie odzyskać naszyjnik? Czy oskarżany o zdradę mąż na pewno jest winny? Jaka jest prawdziwa historia pereł? Idealna lektura dla fanek i fanów klasycznych kryminałów w stylu Agathy Christie.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 55

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Jerzy Siewierski

Sprowadź mi męża, Barlow, czyli morderstwo po amerykańsku

 

Saga

Sprowadź mi męża, Barlow, czyli morderstwo po amerykańsku

 

Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów, z których pochodzi.

 

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright © 1985, 2021 Jerzy Siewierski i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788727206172

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

SAGA Egmont, spółka wydawnictwa Egmont

Jeszcze raz delikatnie pociągnąłem nosem i tym razem poznałem ten zapach. Nie mogłem się pomylić. To była marihuana. Ktoś w tym pokoju, zupełnie niedawno, musiał sobie nielicho popalić. Mimo klimatyzacji w powietrzu unosił się mdlący zapaszek. Nie wyglądała jakoś zupełnie na taką, która lubi sobie popalić. Nie pasowała.

Była tłusta. Dosyć stara i tłusta. Włosy miała oczywiście ufarbowane. Siedziała w głębokim fotelu i patrzyła na mnie. Przyglądała mi się uważnie, a miała przy tym minę, jakby naprzeciw niej siedział nie facet w średnim wieku, z początkami łysiny, ale zdechły szczur albo coś równie obrzydliwego.

W długich palcach zakończonych jaskrawoczerwonymi szponami obracała moją kartę wizytową.

— A więc to pan jest tym prywatnym łapaczem, którego mi polecono. Muszę przyznać, że nie wygląda pan na spryciarza.

Pomyślałem, że wielu facetów sparzyło się już na moim nijakim wyglądzie, ale nic nie powiedziałem. Uśmiechnąłem się tylko możliwie jak najuprzejmiej.

— Zresztą nie lubię za bardzo sprytnych facetów — dodała — wie pan, o jakich mi chodzi.

Nie bardzo wiedziałem, ale na wszelki wypadek grzecznie przytaknąłem ruchem głowy.

Zapadło milczenie. Nie spieszyła się z wyjaśnieniami, czego chce, a ja nie widziałem najmniejszego powodu, żeby ją poganiać. Miałem mnóstwo czasu.

— Panie Barlow — zdecydowała się w końcu — chcę pana wynająć.

Nie poruszyłem się i nie przestałem się uśmiechać.

— Jaka jest pana taksa?

— Zależy za co, proszę pani — wyjaśniłem grzecznie — nie podejmuję się każdej roboty. Na przykład za chińskiego boga nie chciałbym nigdy choćby o włos przekroczyć zakazów prawa. Nawet za najwyższe honorarium.

Roześmiała się. Przypominało to trochę zapuszczanie silnika w zdezelowanym samochodzie.

— Nie wiedziałam, że ma pan tak delikatne sumienie, Barlow. Ci, którzy mi pana polecali, jakoś mi o tym nie wspominali...

Pomyślałem, że dobrze by było zapytać, kto mnie właściwie jej polecił, ale dałem spokój. Nie było to w końcu najważniejsze.

— Otóż, panie Barlow, nie będę wymagała od pana niczego, co mogłoby zranić pana delikatne sumienie. Ale jednego będę wymagała. Dyskrecji.

— Droga pani — powiedziałem — firma Barlow nie ma zwyczaju zdradzać tajemnic swoich klientów. Może pani mówić spokojnie.

Zmierzyła mnie od stóp do głowy sceptycznym spojrzeniem, a jej obwisłe, wypełnione sadłem podgardle zafalowało nieprzyjemnie.

— Widzi pan — powiedziała — ukradziono mi pewien przedmiot. Ściślej, naszyjnik z pereł. Wiem, kto go ukradł. Po prostu chciałabym mieć ten naszyjnik z powrotem.

— To jest robota akurat dla policji...

Przerwała mi niecierpliwie:

— Niech pan nie zawraca głowy. Policja nie ma nic do tego. Nie chcę żadnych glin wtykających nosy w moje sprawy. Tak samo jak na naszyjniku zależy mi i na dyskrecji...

— To taka rodzinna kradzież? — zapytałem domyślnie. — Syn? Córka?

— Nie mam dzieci — warknęła ponuro. — Skąd panu przyszło do głowy, że mam dzieci?

Wzruszyłem ramionami.

— Po prostu tak sobie pomyślałem. Ludzie najczęściej nie chcą zawiadamiać policji, gdy chodzi o syna lub córkę.

— W moim wypadku — sapnęła gniewnie — nie chodzi o dzieci. Chodzi o męża.

Przerwała i przyjrzała mi się uważnie. Milczałem dyplomatycznie. Przez chwilę jakby zmagała się z sobą, a potem dodała wyjaśniająco:

— Jest młodszy ode mnie. Trochę młodszy i bardzo głupi. Ale ja go kocham...

— I on ukradł pani naszyjnik?

— On podarował go tej zdzirze. Wiem o tym.

— Jest pani pewna, że to mąż zabrał ten naszyjnik? Nikt inny? Może ktoś ze służby?

— On. Nikt inny nie mógł dostać się do szkatułki.

— Czy chce pani wystąpić o rozwód?

— Nie. Powiedziałam, że kocham tego sukinsynka. Chcę, żeby pan odebrał naszyjnik od tej zdziry. I chcę, żeby on się przestraszył, żeby wreszcie zrozumiał, że nie wolno mnie bezkarnie wodzić za nos. Chcę, żeby wrócił do domu.

— To trudna sprawa, proszę pani. To będzie kosztować i za skutki nie bardzo mogę ręczyć.

— To znaczy, że mam wyrzucić pieniądze w błoto?

— Nie ująłbym tego w ten sposób — powiedziałem spokojnie. — Da mi pani trzy setki zadatku. Pokryję z tego niezbędne koszty. Gdyby mi się nie udało, z zadatku odliczy się koszty i moje honorarium w wysokości dwóch dziesiątaków dziennie, a resztę zwrócę pani. To znaczy zwrócę, jeżeli mi się nie uda z tym naszyjnikiem. Jak mi się powiedzie, dorzuci mi pani jeszcze cztery setki, a ja wystawię oddzielny rachunek kosztów własnych. Urządza to panią? Mnie się wydaje, że jednak potrafię rozejrzeć się za tym naszyjnikiem i wszystko będzie w porządku...

— Nie chodzi mi tylko o ten naszyjnik — warknęła — chcę mieć jeszcze i tego sukinsynka w domu. Szlag mnie trafia, gdy pomyślę o tej zdzirze!

— Postaram się, żeby i on wrócił. To się chyba da zrobić, jeżeli rzeczywiście buchnął te perły. Ale czy pani naprawdę tak na nim zależy? Najprawdopodobniej spietra się, że go pani może wsadzić do pierdla za te perełki, i grzecznie wróci do domu. Ale będzie pani cholernie nienawidził i nawieje przy pierwszej okazji wtedy gdy już nie będzie pani miała na niego żadnego haka...

— Nie pana zafajdany interes, co będzie potem. Na razie chcę panu zapłacić za to, żeby teraz wrócił do domu i przyniósł w zębach ten naszyjnik...

— W porządku. Jak sobie pani życzy. Ale jeżeli mam się zabrać do tej sprawy, muszę wiedzieć coś bliższego o pani mężu, o tej zdzirze i o tym naszyjniku.

Opowiedziała mi o mężu, o zdzirze i naszyjniku. Zapisałem sobie to i owo. Potem dała mi zadatek. Ale tylko dwie setki. Podziękowałem, pożegnałem się i wyszedłem. Pod koniec mojej wizyty była już zniecierpliwiona i wyraźnie czekała, kiedy sobie pójdę.

*

Zaparkowałam wóz koło małego baru na jednej z przecznic Sunsetu. Od rana nic nie jadłem, nie piłem i w żołądku kręcił mi się nielichy korkociąg. Jednocześnie zalewałem się potem, bo pogoda była cholernie dobra i na niebie nie widać było ani chmurki. Kilkakrotnie ocierałem chustką czoło i teraz można ją było wyżąć. Ale mimo tego nie wstąpiłem nigdzie po drodze na drinka ani na coca-colę, tylko przebijałem się przez zasmrodzone spalinami ulice aż do tego baru. Lubię solidnie załatwiać sprawy, których się podjąłem, i wiedziałem, że zanim zabiorę się do roboty, powinienem pogadać z Joe Carprightem.

Nie zawiodłem się. Siedział w tym barze kiwając się monotonnie nad pustą szklanką i obojętnym wzrokiem omiatał ściany, ladę, za którą urzędował mały skrzywiony barman, i kąt, w którym ustawiono telewizor.

Usiadłem obok niego i na powitanie pstryknąłem palcami w rondo kapelusza. Nic nie odpowiedział. Zachowywał się tak, jakby mnie nie zauważył. Zamówiłem podwójnego bourbona dla niego i dla siebie, a potem już tylko dla siebie coca-colę i sandwicze.