Zbrodnia w Słonecznym Klubie, czyli morderstwo po szwedzku - Jerzy Siewierski - E-Book

Zbrodnia w Słonecznym Klubie, czyli morderstwo po szwedzku E-Book

Jerzy Siewierski

0,0

Beschreibung

Lata 90-te, prestiżowy klub i tragiczna śmierć. Sprawa dramatycznej strzelaniny w ekskluzywnym klubie naturystów trafia na biurko znudzonego detektywa. Okazuje się, że ofiarą jest niezidentyfikowana kobieta. Śledczy musi spełnić jeden warunek - ma pozostać w pełni dyskretny. Kim była ofiara i co robiła właśnie w tym miejscu? Czy to przypadek, że do tragedii doszło właśnie tutaj? Każdy krok prowadzi do nowych pytań, a atmosfera panująca w klubie staje się coraz mroczniejsza. Idealna dla fanek i fanów Joanny Chmielewskiej.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 69

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Jerzy Siewierski

Zbrodnia w Słonecznym Klubie, czyli morderstwo po szwedzku

 

Saga

Zbrodnia w Słonecznym Klubie, czyli morderstwo po szwedzku

 

Copyright © 1985, 2021 Jerzy Siewierski i SAGA Egmont

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Wszystkie prawa zastrzeżone

Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów, z których pochodzi.

 

ISBN: 9788727206158

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Gabinet wyłożony był dębową boazerią, a na podłodze rozpościerał się puszysty dywan. Ozdobna lampa na solidnym, masywnym biurku rzucała spod cienistego abażuru ciepły krąg światła, a grube, poprzetykane złocistą nitką story, zasunięte na oknach, podkreślały jeszcze nastrój solidnej mieszczańskiej intymności. Förste kriminalassistent Pär Barlsson już od pierwszej chwili, kiedy znalazł się w tym gabinecie, nie mógł oprzeć się wrażeniu jakiejś pomyłki. Absolutna prywatność tego wnętrza zupełnie nie pasowała do faktu, że znajdował się w pomieszczeniu biurowym, a ściślej — w kancelarii ekskluzywnego klubu. Wzrok na próżno szukał przedmiotu związanego z urzędowaniem — maszyny do pisania, segregatorów czy czegoś w tym rodzaju. Nawet czarny, lśniący i nieco staroświecki aparat telefoniczny umieszczony był nie na biurku, ale na maleńkim fornirowanym stoliczku ustawionym obok przykrytej włochatym, złocistym kocem leżanki.

Wzrok förste kriminalassistenta nerwowo błądził po całym wnętrzu, starannie wymijając fotel stojący za biurkiem. Siedziała w nim pani Gullbritt Lundin, sekretarz generalny „Słonecznego. Klubu”, w którego kancelarii oboje się znajdowali. Pani Lundin była dość chudą, starszą panią o ciemnych, wyraźnie ufarbowanych włosach. Uczesana była starannie. Na twarzy miała dyskretny makijaż, w uszach niewątpliwie złote klipsy z autentycznymi perłami i paliła papierosa w długiej, także złotej cygarniczce. Poza tym pani Lundin była naga, zupełnie naga, i to właśnie była przyczyna, dla której Barlsson nie mógł się zmusić do skierowania wzroku na swoją rozmówczynię, co skądinąd można było z pewnością poczytywać za brak dobrego wychowania.

Pär Barlsson miał trzydzieści cztery lata, w toku swej policyjnej służby widział już niejedno i nie miał purytańskich skłonności. Lubił na przykład, gdy jego młodsza o prawie dziesięć lat żona Aja krzątała się przy kolacji w stroju Ewy. Tym razem był jednak mocno zaszokowany. Panią Lundin widział dopiero po raz pierwszy w życiu, a jej sucha, pełna godności twarz i dystyngowane maniery kojarzyły mu się raczej z wytwornym salonem czy posiedzeniami rady kościelnej niż z lokalami strip-teasowymi lub fotkami z Playboya.

Chciało mu się palić, ale nie miał po prostu śmiałości przerwać bystrego potoku wymowy pani Lundin i poprosić o pozwolenie zapalenia. Był tak zażenowany, że nie próbował nawet wydobyć z siebie głosu, a treść przemowy pani Lundin docierała do niego piąte przez dziesiąte.

Pani Lundin właśnie mówiła:

— ...wyobraża sobie pan z pewnością, jak bardzo zależy nam na dyskrecji i uniknięciu skandalu. W naszej sytuacji dyskrecja jest jak najbardziej pożądana. Czy mogę się spodziewać, że policja pójdzie nam na rękę i uszanuje nasze pragnienia?

Zamilkła i oczekiwała na odpowiedź. W tej sytuacji förste kriminalassistent Barlsson zebrał wszystkie siły i próbując bezskutecznie zatrzymać wzrok na swej rozmówczyni, wybełkotał niezbyt składnie:

— Tak, oczywiście... policja, proszę pani, jest dyskretna... zazwyczaj jesteśmy bardzo dyskretni, bardzo...

Mówiąc to przypomniał sobie, że już dziś raz wysłuchał podobnego przemówienia. Jego zwierzchnik polismästare Ljung wysyłając go do „Słonecznego Klubu” także przekonywał długo, że najważniejszym obowiązkiem funkcjonariusza policji jest takt i dyskrecja.

— Drogi chłopcze — mówił wpatrując się w niego z ojcowską troską — sprawa jest cholernie delikatna. Liczę na ciebie. Nie możesz ani przez chwilę zapominać, że ten cholerny „Słoneczny Klub” jest bardzo ekskluzywnym klubem. Należą do niego grube ryby z finansjery, są jakieś powiązania z dworem, a nawet z posłami do parlamentu. Będziesz stąpał po diablo delikatnym gruncie. Pośliźniesz się, a zaraz będziemy mieli na karku interwencje u ministra spraw wewnętrznych i interpelacje w parlamencie w sprawie brutalności policji. Nie daj ci Boże, abyś szepnął choć słówko o tym, co tam usłyszysz lub zobaczysz, jakiemuś pismakowi. Ci brukowi szakale tylko czekają na takie okazje. Potem nigdy nie wydobylibyśmy się z kłopotów...

„Słoneczny Klub” znajdował się piętnaście kilometrów od Ystad, Barlsson miał pewne trudności z jego odszukaniem. Kiedy zatrzymał swój wóz i zapytał o „Klub”, dwie fertyczne dziewczyny spacerujące poboczem szosy zaczęły gwałtownie chichotać i nie sposób było z nich cokolwiek wydobyć. Rozgniewany odjechał i zahamował przed przydrożną kafejką. Wszedł do środka i zapytał o drogę. Ze zdumieniem stwierdził, że wszyscy obecni w lokalu przerwali rozmowy i zaczęli przyglądać się mu z wielkim zainteresowaniem. Łysy barman, który przecierał ściereczką wysokie szklanki do piwa, przerwał swą czynność, wlepił w Barlssona rozweselone spojrzenie i dopiero gdy ten powtórzył swe pytanie, uśmiechając się dwuznacznie, uprzejmie wyjaśnił, że należy jechać szosą jeszcze pięćset metrów w kierunku zachodnim, a potem skręcić w polną drogę wiodącą ku morzu.

Mimo zapadającego mroku Barlsson teraz już łatwo odnalazł drogę. Po kilku minutach jego samochód zatrzymał się przed gęstym, wysokim żywopłotem. W żywopłocie ukryta była mała furtka. Na metalowych prętach wisiała niewielka złota tabliczka z wygrawerowanym napisem: „Słoneczny Klub”. Wstęp tylko dla członków i osób zaproszonych. Furtka była zamknięta, ale znajdował się przy niej dzwonek. Barlsson nacisnął guzik i dość długo czekał na jakąś reakcję. Nacisnął powtórnie, ale minęło kilka minut, zanim za furtką ukazała się dziewczyna otulona w niebieski płaszcz kąpielowy. Nie zdradzała ochoty na to, by go wpuścić. Milczała i przypatrywała mu się uważnie. Zniecierpliwiony powiedział:

— Niech mnie pani wpuści. Jestem förste kriminalassistent z dyrekcji policji w Ystad. Oto moja legitymacja.

Podał ją dziewczynie przez pręty furtki. Obejrzała ją bardzo dokładnie i wtedy dopiero wpuściła go do środka.

— Proszę, niech pan wejdzie, panie oficerze. Pani Lundin czeka na pana — powiedziała i starannie zamknęła furtkę.

Błyszczący klucz, przypominający klucze do kas pancernych, wrzuciła do kieszonki kąpielowego płaszcza. Poprowadziła go wąską, wyżwirowaną ścieżką, korytarzem bujnych, wysokich bzów. Ze zdumieniem zauważył, że była bosa. Po chwili stanęli przed niewielkim płaskim pawilonem, zbudowanym z sosnowych belek. Było w nim dwoje drzwi. Wisiały nad nimi żarówki. Na jednych drzwiach widniał napis „Kancelaria”, na drugich „Szatnia”. Panienka wskazała na te drugie i powiedziała:

— Tu jest szatnia, proszę pana.

Barlsson wzruszył ramionami.

— Przecież nie mam płaszcza, panienko.

— W takim razie, jeżeli pan nie chce skorzystać z szatni — w głosie panienki był cień zdziwienia — proszę wejść do kancelarii. Zaraz powiem pani Lundin, że pan przyszedł.

Wszedł do pustej kancelarii, która nie wyglądała jak kancelaria, i rozglądając się ciekawie po kątach zasiadł wygodnie w fotelu ustawionym naprzeciwko biurka. Potem otworzyły się drzwi i weszła pani Lundin. Uśmięchnęła się do niego przyjaźnie i powiedziała:

— Bardzo przyjemnie mi poznać przedstawiciela naszej wspaniałej policji. Nazywam się Gullbritt Lundin i jestem sekretarzem generalnym „Słonecznego Klubu”. Witam pana w naszych skromnych progach.

Pani Lundin była zupełnie goła i Barlsson w jednym momencie olśnienia zrozumiał, co oznaczał chichot dziewcząt zaczepionych na szosie, zaciekawione spojrzenia gości w kafejce, dwuznaczny uśmieszek barmana udzielającego informacji, zaproszenie do szatni, jakie go spotkało na wstępie pobytu na terenie klubu, i uporczywe przestrogi szefa dotyczące dyskrecji. „Słoneczny Klub” był po prostu ekskluzywnym klubem nudystów.

— Bardzo się cieszę — mówiła pani Lundin — że policja jest, jak pan zapewnia, dyskretna. Bardzo się z tego cieszę...

Głos pani Lundin przywrócił Barlssona do rzeczywistości. Pani Lundin nie była jednak widać w pełni przekonana o dyskrecji policji, gdyż z uporem znowu powróciła do poprzedniego tematu:

— Chciałabym, żeby mnie pan dobrze zrozumiał. Członkami naszego klubu są osoby zazwyczaj bardzo wysoko postawione. Oczywiście wszyscy są od dawna naturystami, ale nie korzystają z obozowisk „Szwedzkiego Stowarzyszenia Naturystów”. Po prostu nie chcą dawać żeru brukowej prasie, która obraźliwie przezywa naturystów nudystami i poluje na dwuznaczne sytuacje. Osoby wysoko postawione wolą odżałować kilkaset koron i wstąpić do „Słonecznego Klubu”. Członkami klubu, proszę pana, są wybitni artyści, trzech posłów do parlamentu, kilka osób z dworu, finansiści, przemysłowcy... Oczywiście większość należy do klubu wraz z rodzinami. Przyjeżdżają tu na weekendy, wpadają w czasie urlopów, niektórzy spędzają tu całe lato, inni goszczą od czasu do czasu w ciągu kilku godzin...

— Żeby pobiegać sobie goło — powiedział Barlsson i zrozumiawszy, że palnął potworną gafę, poczerwieniał na twarzy aż po same koniuszki uszu.

— Ależ tak, proszę pana — roześmiała się serdecznie pani Lundin — właśnie po to. Pan sobie nawet nie wyobraża, jakie ogromne walory rekreacyjne i moralne kryją się w naturyzmie. Naturyzm daje katharsis, oczyszcza ze wszystkich brudnych naleciałości cywilizacji dwudziestego wieku, ze wszystkich pęt stworzonych w ciągu tysiącleci przez fałszywie pojętą kulturę. Daje człowiekowi prawdziwe wyzwolenie, pozwala na nieskrępowany kontakt z naturą i środowiskiem naturalnym, wpływa decydująco na rozwój fizyczny jednostki ludzkiej i uwalnia ją od kompleksów i zahamowań... — głos pani Lundin stał się nagle pełen patosu i natchnienia. Tak przemawiają natchnione prorokinie. Pani Gullbritt Lundin należała do ich rodu.