Świat w letargu - Arthur Conan Doyle - E-Book

Świat w letargu E-Book

Arthur Conan Doyle

0,0

Beschreibung

Ekipa ze "Świata zaginionego" znów w komplecie! Każdy z uczestników dawnej wyprawy dostaje list od profesora Challengera z prośbą o zaopatrzenie się w tlen i niezwłoczne przybycie do jego londyńskiej posiadłości. Naukowiec odkrył, że w najbliższym czasie Ziemię czeka niebezpieczeństwo. Wraz z przybyszami i swoją żoną zamyka się w specjalnie przygotowanym pokoju. Grupa przeczekuje niebezpieczny czas w schronieniu, a jednocześnie obserwuje tragedie, jakie rozgrywają się na zewnątrz. Wydarzenia opisane w książce stanowią wyraz spirytualistycznych zainteresowań autora. Na bazie powieści kanał BBC kilkukrotnie stworzył słuchowisko radiowe, prezentowane jako sequel "Świata zaginionego". Historia wpisuje się w nurt science fiction i może przypaść do gustu miłośnikom twórczości Stanisława Lema. Profesor biologii George Challenger ma analityczne podejście do świata. Stawia śmiałe tezy badawcze, a jego naukowa ciekawość często skutkuje niesamowitymi odkryciami. Jak na ekscentryka przystało, przyciąga do siebie postaci, które tak jak on są żądne wrażeń. Cykl powieści prezentuje trzymające w napięciu przygody tej barwnej gromady.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 91

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Arthur Conan Doyle

Świat w letargu

Tłumaczenie A. Spero

Saga

Świat w letargu

 

Tłumaczenie A. Spero

 

Tytuł oryginału The Poison Belt

 

Język oryginału angielski

 

Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów, z których pochodzi.

W niniejszej publikacji zachowano oryginalną pisownię.

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

 

Copyright © 1913, 2022 SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728482674 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

ROZDZIAŁ I.

Spieszę przelać na papier historję naszych niezwykłych przygód, zanim czas zatrze w mej pamięci ich wszystkie szczegóły; nawet w tej chwili, zastanawiając się nad przeszłością, nie mogę obronić się zdumieniu, że właśnie profesor Challenger, profesor Summerlee, lord Roxton i ja — to jest uczestnicy wyprawy do Zaginionego Świata — byliśmy znów świadkami tak niezwykłych zdarzeń.

Nie przypuszczałem nawet, gdym przed kilku laty nadsyłał „Gazecie Codziennej“ sprawozdania z naszej epokowej wyprawy do Południowej Ameryki, iż przypadnie mi w udziale opisywać przeżycia jeszcze bardziej niezwykłe, fakty jedyne w dziejach ludzkości, górujące nad biegiem codziennych zdarzeń jak niebotyczne wierzchołki nad roztaczającą się u stóp ich równiną. To żeśmy w trakcie tego niezwykłego zdarzenia znaleźli się razem stało się w sposób zupełnie zwykły, a nawet nieunikniony. Fakta poprzedzające to zdarzenie opiszę krótko i jasno, gdyż zdaję sobie sprawę, że opowiadanie moje, im bardziej będzie wyczerpujące, tem cenniejsze stanie się dla czytelników, których ciekawość była i jest nienasyconą.

Otóż w piątek, dnia 27 sierpnia — (pamiętna to data w dziejach ludzkości) udałem się do gabinetu pana Mc Ardle, stałego szefa naszej redakcji, i poprosiłem go o trzydniowy urlop. Poczciwy, stary Szkot, pokiwał głową, podrapał się w rzadkie kępki rudawych włosów i wreszcie wyraził słowy swe zakłopotanie.

— Myślałem, panie Malone, że będzie pan mógł oddać nam wielkie usługi w tych dniach właśnie. Zachodzi tu sprawa, którą pan jeden tylko zdoła pokierować należycie.

— Bardzo mi to nie na rękę — rzekłem, starając się ukryć rozczarowanie — oczywiście skoro jestem potrzebny, to kwestja jest wyczerpana. Ale miałem doprawdy pilne, osobiste sprawy, to też, gdyby pan mógł obejść się bezemnie...

— Nie wyobrażam sobie, jak się obejdę.

Trzeba było pogodzić się z tą przykrością; ostatecznie sam ją sobie zawdzięczałem, gdyż powinienem był wiedzieć, że prawdziwy dziennikarz nie jest nigdy panem swego czasu.

— Nie będziemy już więc poruszali tej sprawy — rzekłem z całą pogodą, na jaką mogłem się zdobyć — cóż za robotę chciał mi pan powierzyć?

— Wywiad z tym piekielnikiem w Rotherfield.

— Czy pan ma na myśli profesora Challengera? — zawołałem.

— Jego właśnie. W zeszłym tygodniu porwał młodego Simpsena, z „Kurjera“, za kołnierz i spodnie i jednym uderzeniem wypchnął go o jaką milę za drzwi swego domu. Prawdopodobnie czytał pan o tym w gazetach; dość, że wszyscy reporterzy woleliby raczej mieć do czynienia z aligatorem, wypuszczonym z zoologicznego ogrodu, niż z tym człowiekiem. Ale z panem rzecz przedstawia się inaczej — jesteście przecież w przyjaźni.

— To rozwiązuje wszystkie trudności — zawołałem ucieszony — prosiłem pana o urlop, panie redaktorze, aby odwiedzić profesora Challengera w Rotherfield; w tych dniach przypada właśnie rocznica naszej słynnej wyprawy z przed trzech lat, i chcąc uczcić ten dzień, profesor Challenger zaprosił nas wszystkich na wieś do siebie.

— Kapitalne! — wykrzyknął Mc Ardle, pocierając ręce, a oczy jego błyszczały zza szkieł okularów — będzie go więc pan mógł wybadać. Oczywiście gdyby chodziło o kogo innego uważałbym całą sprawę za nonsens, ale profesor dowiódł nam już raz, że wie co mówi, i kto zaręczy, czy nie dowiedzie tego powtórnie!

— Ale co do czego mam go wybadać? — spytałem — co on zrobił?

— Nie czytał pan w dzisiejszym „Times“ jego listu o „Możliwościach Naukowych“?

— Nie.

Mc Ardle pochylił się i podniósł dziennik z podłogi.

— Niech pan to przeczyta głośno — rzekł wskazując mi odnośną kolumnę — chciałbym to usłyszeć, gdyż nie jestem pewien, czym dokładnie zrozumiał treść.

Oto list, który przeczytałem redaktorowi naszej „Gazety“.

„O możliwościach naukowych“

 

Szanowny Panie Redaktorze! — Niedorzeczny a zarozumiały list p. James Wilson Mac Phail’a, dotyczący zatarcia się linji Frauenhofera w spectrum planet i gwiazd stałych, umieszczony niedawno na szpaltach Pańskiego pisma — serdecznie mnie ubawił (nie chcę bowiem wyrazić swych uczuć w ostrzejszy a bardziej niepochlebny sposób). Autor uważa wyżej wspomniane zjawisko za rzecz zupełnie bez znaczenia; dla osób o nieco głębszej inteligencji zjawisko to może mieć jednak wielkie znaczenie, — tak wielkie, iż może zagrażać istnieniu ludzkiemu na naszej planecie. Nie łudzę się, abym za pomocą naukowych terminów zdołał myśl moją wyłożyć tym, którzy czerpią swoje wiadomości ze szpalt dzienników, to też postaram się zniżyć się do ich poziomu umysłowego i zobrazować istniejący stan rzeczy drogą analogji, dostępnej zrozumieniu przeciętnego czytelnika“.

— Toż to fenomen — żyjący fenomen! — przerwał Mc Ardle z przejęciem kiwając głowa — ten człowiek zdołałby rozwścieczyć gołębice i pokłócić kwakrów. Nic dziwnego, że jest znienawidzony w całym Londynie; a doprawdy szkoda, szkoda, panie Malone, gdyż jest to umysł niepospolity. No, ale posłuchajmy tej analogji.

— „Przypuśćmy — czytałem dalej — że ktoś rzucił niewielki pęczek korków na fale Atlantyku; z dnia na dzień korki płynąć będą powoli wśród tych samych warunków i gdyby zdolne były do myślenia, uważałyby te warunki za wieczne i niewzruszone. My jednak, dzięki naszej wiedzy, rozumiemy jak wiele przygód zdarzyć się może tym korkom. Mogą zderzyć się ze statkiem lub ze śpiącym krokodylem, lub zaplątać się wśród morskich wodorostów. W każdym jednak wypadku podróż ich skończyłaby się na tem, że fale wyrzuciłyby je na skaliste brzegi Labradoru. Ale nie zdawałyby sobie wcale sprawy z sytuacji płynąc dzień po dniu przez bezbrzeżny w ich mniemaniu, wiecznie niezmienny ocean.

Czytelnicy pańscy zrozumieją zapewne, że w przenośni tej Atlantyk wyobraża niezmierzoną przestrzeń eteru, która nas otacza, a pęczek korków — drobny system planetarny, do którego należymy. Jako trzeciorzędna planeta, ciągnąca za sobą ogon nic nieznaczących satelitów, płyniemy wśród niezmiennych warunków ku jakiemuś nieznanemu celowi, ku jakiejś potwornej katastrofie, która czyha na nas w nieznanych przestrzeniach jako Niagara eteru lub nieznane skały nowego Labradoru. Nie widzę tu nic, coby usprawiedliwiało płytki i prostacki optymizm Mr. James Wilson Mac Phail’a, ale natomiast widzę dużo powodów, przemawiających za pilnem i bacznem śledzeniem wszystkich zmian, które zachodzą w kosmicznych przestworzach, a od których zależy nasz los“.

— Oho, to mi ministerjalna głowa! — zauważył Mc Ardle — jego wywody brzmią przekonywająco, ale dowiedzmyż się co go niepokoi.

„Ogólne zacieranie się i zmiana linji Frauenhofera, wskazuje, zdaniem mojem, na znaczne zaburzenia kosmiczne o dziwnym i skomplikowanym charakterze. Światło planety jest odbiciem się promieni słonecznych, blask gwiazdy jest natomiast światłem samoistnem. Otóż zarówno spectrum gwiazd, jak i spectrum planet zdradza te same zmiany, czyżby więc zmieniły się tak pierwsze jak i drugie? Przypuszczenie podobne uważam za absurd; cóż za jednakowe zmiany mogły w nich zajść jednocześnie? A więc może zmieniło się coś w otaczającej nas atmosferze? Jest to możliwe, lecz w najwyższym stopniu nieprawdopodobne, gdyż nie dało się to ani odczuć, ani wykryć za pomocą analizy chemicznej. Jakaż nam pozostaje jeszcze trzecia możliwość? Otóż zmianom mógł uledz eter, który jest subtelną nicią, łączącą gwiazdy w międzyplanetarnej przestrzeni, powłoką otulającą szczelnie cały wszechświat. Pogrążeni w jego bezmiarach płyniemy wśród nieznanych przestrzeni, i kto wie, czy nie wpadniemy w kręgi jakiegoś nowego eteru, o właściwościach zupełnie nam obcych? Coś się zmieniło. Zaburzenie spectrum jasno nam to wykazuje. Zmiana ta może być dodatnia, może być ujemna, może nie mieć żadnego znaczenia. Nie możemy nic przewidzieć. Powierzchowni obserwatorowie mogą traktować te zjawiska, jak coś niezasługującego na uwagę, ale człowiek obdarzony tak jak ja głęboką inteligencją i prawdziwie filozoficznym umysłem pojmie, że niepodobna przewidzieć przyszłości wszechświata, i że najmędrszym jest ten, który przygotowuje się na wszystko. Aby żywym przykładem poprzeć moje twierdzenie zapytuję, czy niewytłumaczona a nagła epidemja, o której donosi dzisiaj pański dziennik, a która szerzy się na Sumatrze, nie może być w związku z zaburzeniami kosmicznemi, dającemi się silniej odczuć wśród tamtejszej ludności, niż wśród bardziej psychicznie skomplikowanych mieszkańców Europy? Rzucam myśl, uważając, że uznawanie jej lub przeczenie w obecnych warunkach byłoby bezcelowe. Twierdzę jednak, że tylko zupełnie ograniczony umysł może ją uważać za przekraczającą granicę możliwości.

Z poważaniem Jerzy Edward Challenger.

Briars, Rotherfield.“

— Dobrze napisany, ciekawy list — rzekł poważnie Mc Ardle, wpychając papierosa do szklanej rurki, służącej mu za cygarniczkę. — Co pan myśli o tem panie Malone?

Musiałem się przyznać do haniebnej nieznajomości poruszanego przedmiotu. Co to było za linja Frauenhofera? Mc Ardle przy pomocy uczonego, wchodzącego w skład naszej redakcji, przestudiował był właśnie te zagadnienia; to też wziął z biurka dwie kolorowe tablice, przywodzące na myśl kokardy jakiegoś bardzo młodocianego a pełnego wygórowanych nadziei klubu cricketowego, i wskazał mi ciemne linje, krzyżujące się na jaskrawych pasmach, które przechodziły stopniowo od barw pomarańczowych, po przez żółte, zielone, błękitne i indygo, aż do fioletowych i innych.

— Te ciemne pasma — wyjaśnił — są to owe linje Frauenhofera. Kolorowe pasma oznaczają światło. Każdy promień przepuszczony przez pryzmat rozkłada się na te same kolory. Nie mają one w danym wypadku żadnego znaczenia, gdyż rozchodzi się właśnie o owe ciemne linje, które zmieniają się w zależności od tego, co jest przyczyną światła. Otóż te linje, dotychczas tak wyraźne poczęły się zacierać w ciągu ostatniego tygodnia, wywołując wśród astronomów kłótnie co do przyczyn tego zjawiska. Oto fotografja zatartych linji, przygotowana do jutrzejszego numeru. Dotychczas ogół wcale nie interesował się tą kwestią, ale mam wrażenie, że list Challengera podnieci ciekawość.

— A cóż się dzieje na Sumatrze?

— Zdawaćby się mogło, że niema najmniejszego związku miedzy zacieraniem się linji Frauenhofera w spectrum a chorobą, jaka wybuchła na Sumatrze. A jednak ten stary oryginał dowiódł nam już raz, że nie twierdzi niczego bezpodstawnie a epidemja, o której wspomina, nosi istotnie dziwne cechy; otrzymaliśmy też dzisiaj depeszę z Singapore, iż w cieśninie Sunda latarnie morskie są nieczynne i że wskutek tego dwa statki osiadły na mieliźnie. Tak czy owak chciałbym abyś pan wybadał Challengera, i o ile dowie się pan czegoś ciekawego, niech nam pan przygotuje artykuł na poniedziałek.

Wychodziłem z gabinetu redaktora rozmyślając nad powierzoną mi misją, gdy nagle usłyszałem jak w poczekalni na dole wymawiano moje nazwisko. Był to posłaniec z depeszą, którego odesłano z mego mieszkania w Streatham do redakcji; depesza pochodziła właśnie od tego człowieka, o którymśmy mówili i brzmiała jak następuje:

„Malone, 17, Hill Street, Streatham

Proszę przywieźć tlenu — Challenger“.

„Przywieźć tlenu!“ Znałem aż nadto dobrze ciężki dowcip profesora zarówno jak i jego niesamowite koncepty. Czyżby to był jeden z tych ulubionych żartów, wywołujących wybuchy hałaśliwej wesołości, podczas której oczy ginęły w twarzy profesora a on sam, nieczuły na wszystko co go otaczało, zamieniał się w otwarte ze śmiechu usta i olbrzymią trzęsącą się brodę? Odczytałem raz jeszcze depeszę, ale nie było w niej nic dwuznacznego, nic, coby zakrawało na kpiny. Przeciwnie zawierała polecenie aż nadto wyraźne, choć dosyć dziwaczne; ale profesor Challenger nie należał do ludzi, których polecenia pozwoliłbym sobie lekceważyć. Kto wie — rozważałem — czy nie chodzi tu o jakie doświadczenie chemiczne, lub może... Ale zastanowienie się nad przyczyną otrzymanego rozporządzenia nie należało bynajmniej do mnie; miałem go tylko wypełnić. Ponieważ pozostawała mi blisko godzina do odejścia pociągu, więc zawołałem taksometr i kazałem się wieść na Oxford street do Towarzystwa Dostawy Tlenu, którego adres wyszukałem w książce telefonicznej.

Gdy, przybywszy na miejsce, wyskoczyłem z auta, na chodniku ukazało się dwóch służących, dźwigających żelazny cylinder, który nie bez trudu poczęli ładować na stojące w pogotowiu auto. Tuż za nimi szedł starszy jakiś pan, gderając i dając im wskazówki niemiłym, zgryźliwym tonem. Obrócił się ku mnie, i natychmiast z tych ostrych rysów i krótkiej koźlej bródki, poznałem mego dawnego, zawsze jednako uszczypliwego towarzysza, profesora Summerlee.

— Co! — krzyknął — nie przypuszczałem, aby i pan otrzymał równie niedorzeczny telegram o tlen?

Pokazałem mu moją depeszę.

— No, no! I ja otrzymałem taką samą, i jak pan widzi zastosowałem się do niej, aczkolwiek bardzo niechętnie. Nasz przyjaciel jest niemożliwy jak zawsze. Zapotrzebowanie jego na tlen jest tak gwałtowne, że zamiast zamówić go w zwykły sposób, to jest wprost z zakładów, zabiera czas ludziom bardziej od siebie zajętym.

Wyraziłem przypuszczenie, iż Challenger potrzebował tlenu bezzwłocznie.

— Albo raczej zdawało mu się, iż go potrzebuje bezzwłocznie, a to całkiem co innego. Ale wobec zapasu, który ja nabyłem pan już nie potrzebuje kupować.

— Zdaje się jednak, że Challenger dla jakichściś przyczyn życzy sobie abym i ja przyniósł z sobą tlen, i przyznam się panu, że wolę zastosować się do jego życzenia.

I mimo gderliwych uwag Summerlee, kupiłem spory cylinder tlenu, który umieszczono w tym samym co i pierwszy aucie, gdyż Summerlee ofiarował się zabrać mnie z sobą na kolej.

Gdym odszedł do mego auta aby zapłacić za kurs, szofer wdał się ze mną w sprzeczkę co do należnej mu sumy, a gdy wreszcie powróciłem do profesora Summerlee, zastałem żywą kłótnię między nim, a woźnymi, którzy wynosili ze sklepu tlen. Mała, koźla bródka profesora trzęsła się ze złości, jeden z woźnych nazwał go: „starą, głupią papugą“ co tak rozwścieczyło jego szofera, że wyskoczył z samochodu aby się ująć za swym panem, i zaledwie z trudnością udało się nam zażegnać bójkę na ulicy.

Zdawaćby się mogło na pozór, że drobne te wypadki nie zasługują nawet na uwagę, ale dziś gdy spoglądam na nie wstecz, zdaję sobie sprawę, że łączą się z historją, którą chcę opisać.