Tajemnica Edwina Drooda - Charles Dickens - E-Book

Tajemnica Edwina Drooda E-Book

Charles Dickens.

0,0

  • Herausgeber: SAGA Egmont
  • Kategorie: Krimi
  • Sprache: Polnisch
  • Veröffentlichungsjahr: 2022
Beschreibung

,,Tajemnica Edwina Drooda" to bardzo mroczna, niedokończona powieść kryminalna Dickensa, na przestrzeni wieków pojawiło się wiele spekulacji dotyczących jej związków ze śmiercią pisarza. Głównym bohaterem jest tutaj młody architekt Edwin Drood, który zgodnie z obietnicą daną jeszcze w czasach dzieciństwa ma zostać mężem pięknej Rosie Bud. Para jest do siebie bardzo przywiązana, choć płomienne uczucie między nimi już dawno wygasło. Pewnego dnia Drood znika w tajemniczych okolicznościach i ginie wszelki ślad po nim. Czy ma to związek z jego osobliwą narzeczoną albo pobliską palarnią opium? Powieść doczekała się wielu interpretacji, alternatywnych zakończeń oraz rozwiązań zagadkowego zniknięcia młodego architekta. Jeśli gustujesz w mrocznych historiach z epoki wiktoriańskiej, na pewno będziesz pod wrażeniem tej pełnej teorii spiskowych i dwuznacznego erotyzmu lektury. -

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 436

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Charles Dickens

Tajemnica Edwina Drooda

Tłumaczenie Jan Stanisław Zaus

Saga

Tajemnica Edwina Drooda

 

Tłumaczenie Jan Stanisław Zaus

 

Tytuł oryginału Mystery of Edwin Drood

 

Język oryginału angielskiego

 

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright © 2010, 2023 SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788727043227

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Osoby

Mężczyźni w kolejności alfabetycznej:

sir BAZZARD, kancelista sir Grewgiousa wielebny SEPTIMUS CRISPARKLE, jeden z kanoników mniejszych katedry w Cloisterham; wzorowy duchowny, prawdziwy chrześcijanin i dżentelmen DICK DATCHERY, tajemniczy białowłosy mężczyzna DEPUTY („Łobuziak”), urwis zatrudniony przez Durdlesa EDWIN DROOD, wcześnie osierocony młodzieniec, obecnie studiujący inżynierię DURDLES, kamieniarz, głównie tworzący nagrobki sir HIRAM GREWGIOUS, opiekun panny Róży Bud sir LUKE HONEYTHUNDER, prezes Komitetu Filantropijnego JOHN JASPER, nauczyciel muzyki, również świecki kantor katedry w Cloisterham; wuj Edwina Drooda NEVILLE LANDLESS, uczeń i podopieczny wielebnego Septimusa Crisparkle’a sir TOMASZ SAPSEA, licytator i burmistrz Cloisterham porucznik TARTAR, emerytowany oficer Królewskiej Marynarki Wojennej sir TOPE, główny kościelny katedry w Cloisterham

Kobiety w kolejności alfabetycznej:

pani BILLICKIN, owdowiała kuzynka pana Bazzarda, zajmująca się wynajmowaniem pokoi panna RÓŻA BUD, („Różyczka”), sierota, urocza, pełna wdzięku panienka, podopieczna pana Grewgiousa pani CRISPARKLE, („Pasterka z Chińskiej Porcelany”), bystra starsza dama, matka wielebnego Septimusa Crisparkle’a HELENA LANDLESS, siostra Nevile’a, przyjaciółka Róży Bud pani TOPE, żona głównego kościelnego katedry w Coisterham panna TWINKLETON, przełożona pensji dla panien

ROZDZIAŁ I

ŚWIT

Stare angielskie miasto z katedrą? Skąd się tu wzięło stare miasto z katedrą? Dobrze znany masywny, szary czworobok wieży starej katedry? Jak się tu znalazł? Skądkolwiek by się spojrzało nie ma przecież na niej tego zardzewiałego, żelaznego, sterczącego w niebo ostrza. Co to za ostrze i kto miałby je tam umieścić? Może zatknięto je tam na rozkaz sułtana, aby wbijać na nie hordy tureckich rabusiów, jednego po drugim? I tak oto sułtan, przy dźwiękach czyneli, zmierza w długim pochodzie do swego pałacu. Dziesięć tysięcy lśniących w słońcu bułatów i po trzykroć dziesięć tysięcy tancerek ścielących kwiaty, za nimi niezliczone słonie w mieniących się barwami czaprakach i mrowie służby. A w tle wciąż wznosi się wieża katedry, tam gdzie jej być nie powinno, a na jej złowieszczym ostrzu nie wije się żadna ofiara. Chwileczkę! Czyżby to ostrze miało być czymś tak mizernym jak zardzewiały szpic słupka starego, rozpadającego się zdeformowanego łóżka? Rozważaniu tej możliwości należy poświęcić pewien nieokreślony czas sennego rozbawienia.

Drżący od stóp do głów mężczyzna, którego rozkojarzona świadomość wytworzyła tak fantastyczny obraz, unosi się, wspiera na rękach rozdygotane ciało i rozgląda dokoła. Znajduje się w małym i nad wyraz nędznym pokoju. Przez postrzępione zasłony wpada z obskurnego podwórka światło wczesnego poranka. Mężczyzna leży w ubraniu w poprzek dużego, całkiem nie pasującego do otoczenia łoża, które zdążyło się już załamać pod znajdującym się na nim ciężarem. Leżą bowiem na nim – też w poprzek i również ubrani – Chińczyk, hinduski marynarz i wynędzniała kobieta. Obaj mężczyźni śpią lub ogarnęło ich zamroczenie, kobieta natomiast dmucha w coś na kształt fajki, usiłując ją rozpalić. Dmuchając, osłania ją wychudłą dłonią, w mdłym świetle poranka mężczyzna posługuje się rozniecanym żarem jako słabo świecącą lampką.

– Jeszcze jedną? – Pyta kobieta zniecierpliwionym, ochrypłym szeptem. – Chcesz jeszcze jedną?

Mężczyzna rozgląda się z dłonią przyciśniętą do czoła.

– Od chwili, gdy przywlokłeś się tu o północy, wypaliłeś już pięć – ciągnie kobieta, biadoląc bez przerwy. – O, ja nieszczęsna, ja nieszczęsna, jakże mnie boli głowa! Tamtych dwóch przywlokło się po tobie. O, ja nieszczęsna, interes idzie marnie, och, jak marnie! W dokach mało Chińczyków, jeszcze mniej hinduskich marynarzy. Powiadają, że żadne statki nie zawijają do portu. O tu, jeszcze jedna dla ciebie, miły. Pamiętasz, duszyczko, że cena rynkowa jest teraz piekielnie wysoka? Więcej niż trzy szylingi sześć pensów za naparstek! Pamiętasz też, że nikt inny, poza mną (i tym Jackiem Chińczykiem po drugiej stronie podwórka, chociaż on tego nie robi tak dobrze jak ja) nie zna prawdziwej tajemnicy przyrządzania tego? Zapłacisz ile trzeba, złotko, prawda? – Mówiąc, stale dmuchała w fajkę, czasem z bulgotem zaciągając się dymem. – Ojej, ojej, jakie te moje płuca słabe! Jakie marne! No, już prawie gotowa, złotko. O, ja nieszczęsna, ja nieszczęsna, ręka mi się trzęsie, jakby chciała zaraz odpaść! Jak się tu przywlokłeś, mówię sobie: „Rozpalę mu jeszcze jedną. Zna cenę opium i odpowiednio sypnie groszem”. O, moja biedna głowa! A te moje fajki robię ze starych tanich kałamarzy, widzisz, złotko? Tak, jak ta tutaj. Potem tak oto wciskam cybuch, nabieram małą rogową łyżeczką mieszankę z naparstka i napycham nią fajkę, złotko. O, moje biedne nerwy! Zanim się do tego wzięłam, przez szesnaście lat zalewałam się do nieprzytomności… ale szkoda gadać, to tutaj nic mi nie szkodzi. I zabija głód, tak samo jak głupotę zabija, złotko. – Podaje mu prawie wypaloną fajkę i opada ponownie, przyciskając twarz do łóżka.

Mężczyzna wstaje niepewnie, wtyka fajkę w palenisko kominka, odciąga postrzępione zasłony i spogląda ze wstrętem na trójkę leżącą na łóżku. Dostrzega, że palenie opium jakoś dziwnie upodobniło kobietę do Chińczyka. Kształt jego policzków, oczu, skroni, a także ich barwa powtarzają się w jej twarzy. Tymczasem Chińczyk konwulsyjnie zmaga się z którymś ze swych wielu wrogów, albo może diabłów, charcząc przy tym straszliwie. Marynarz chichocze, śliniąc się. Gospodyni leży spokojnie.

– Jakie ona ma wizje? – zastanawia się rozbudzony mężczyzna, odwracając ku sobie jej twarz i patrząc na nią z góry. – Wizje tanich jatek, barów, wysokich pożyczek? Może widzi napływ obrzydliwych klientów i to, że to przerażające łoże stoi prosto? A może czysto wysprzątane podwórko? I do jakich jeszcze wizji mogłaby się wznieść po każdej kolejnej dawce opium? – Nadstawia ucha, wsłuchując się w jej mamrotanie. – To niezrozumiałe!

I gdy tak obserwuje spazmatyczne skurcze, wstrząsające jej członkami i przebiegające po twarzy niczym nieregularne błyskawice przeszywające ciemne niebo, udzielają mu się one jak jakaś zaraza – do tego stopnia, że musi się odsunąć w kierunku koślawego fotela przy kominku, przygotowanego być może na tego rodzaju okoliczności, po czym siada w nim nieruchomiejąc i czekając, aż uda mu się przezwyciężyć niezdrową pokusę naśladownictwa.

Wreszcie wraca do łóżka, rzuca się na Chińczyka, chwyta go obiema rękami za gardło i gwałtownie potrząsa. Chińczyk odpycha ręce, broni się, rzęzi, walczy.

– Co mówisz? – Przerywa, uważnie słuchając. – To niezrozumiałe!

Powoli rozluźnia uścisk, marszcząc z napięciem brwi i wsłuchując się w bezsensowny bełkot, a potem odwraca się do marynarza i po prostu ściąga go z łóżka na podłogę. Padając, marynarz unosi się, wpatruje się w niego, dziko wymachuje rękoma, jakby chciał wyciągnąć wyimaginowany nóż. Wtedy okazuje się, że kobieta odebrała mu go dla bezpieczeństwa. Ona też podnosi się nagle, zaczyna go powstrzymywać i uspokajać. Kiedy oboje sennie opadają obok siebie, widać, że nóż znajduje się w jej, a nie w jego ubraniu.

Sporo jest przy tym szamotania i bełkotu, ale nic z tego nie da się zrozumieć. Jeśli nawet można w tym pokoju usłyszeć słowa brzmiące nieco wyraźniej, to również są one bezładne i pozbawione sensu. A zatem mężczyzna znowu określa je jako niezrozumiałe, kiwając z powątpiewaniem głową i krzywiąc się ponuro. Potem kładzie na stole srebrną monetę, chwyta kapelusz, zbiega po rozklekotanych schodach, pozdrawia dozorcę leżącego na łóżku w czarnej, zaszczurzonej norze pod schodami, i wychodzi.

* * *

Tego samego dnia po południu masywny, szary czworobok wieży starej katedry wznosi się przed oczami steranego drogą wędrowca. Dzwony wzywają na codzienne nieszpory, a on – sądząc z pośpiechu, z jakim otwiera drzwi katedry – zapewne pragnie wziąć w nich udział. Chórzyści szybko narzucają na siebie przybrudzone, białe szaty, a kiedy mężczyzna dołącza do nich, zakłada podobną i idzie z nimi na nabożeństwo. Wówczas zakrystian zamyka żelazne okratowane wrota, dzielące sanktuarium od prezbiterium, a chór, pochylając głowy, zajmuje swoje miejsca. I wtedy rozlegają się słowa: A jeśli bezbożny…1 unosząc się pod załamania łuków i belek stropu, przetaczając się wśród nich niczym pomruk grzmotu.

ROZDZIAŁ II

DZIEKAN, A TAKŻE KAPITUŁA KATEDRY

Jeżeli ktoś obserwował kiedyś gawrona, tego opanowanego i klerykalnego ptaka, może zauważył, że kiedy kieruje się on o zmroku do domu w poważnym i klerykalnym towarzystwie, wtedy dwa inne gawrony odłączają się nagle od reszty stada, przez jakiś czas podążają za nim, a potem unoszą się wyżej i pozostają w tyle, wzbudzając w zwykłych ludziach przekonanie, iż ma to dla całego stada jakieś tajemne znaczenie, że ta przemyślna para zdaje się zrywać kontakt z resztą ptaków.

W podobny sposób, po zakończeniu nieszporów w starej katedrze o czworobocznej wieży, chórzyści pośpiesznie się rozpraszają; poszczególne szacowne osoby, niczym gawrony, oddalają się, zaś ich kroki dudnią echem wewnątrz zamkniętego podwórca.

Kończy się nie tylko dzień, lecz i cały rok. Słońce, zachodzące za ruiny klasztoru płonie, lecz jest zimne, a z pokrywającego ściany katedry dzikiego wina opadła już na chodnik połowa ciemnoczerwonych liści. Tego popołudnia padało; przez kałuże powstałe na spękanych, nierównych kamiennych płytach chodnika przebiegają drobnymi zmarszczkami lodowate dreszcze, które wstrząsają również olbrzymimi wiązami, ociekającymi strumieniami łez. Ich opadłe liście ścielą się grubą warstwą. Niektóre bojaźliwie szukają schronienia pod niskim lukiem drzwi katedry, ale dwóch wychodzących mężczyzn wykopuje je na zewnątrz butami, a potem jeden z nich zamyka drzwi solidnym kluczem, drugi zaś pyta, machając zeszytem nutowym:

– Czy był pan Jasper, Tope?

– Tak, księże dziekanie.

– Długo?

– Tak, księże dziekanie. Zostałem potem przy nim, wasza wielebność. Ostatnio trochu niedomaga.

– Mówi się „trochę”, Tope, zwracając się do księdza dziekana – cicho przerywa mu młodszy gawron tonem nagany, jakby chciał powiedzieć: „Możesz mówić niegramatycznie do osób świeckich albo do niższych duchownych, ale nie do księdza dziekana”.

Pan Tope, główny kościelny i mistrz ceremonii, przywykły do traktowania grupowych wycieczek z góry i wewnętrznie przekonany o swej wyższości, nie dopuszcza do świadomości faktu, że jakiekolwiek pouczenie może dotyczyć jego osoby.

– A zatem od kiedyż to i jak zaczął pan Jasper trochę... No cóż, lepiej, jak stwierdził pan Crisparkle, mówić „trochę”... – zauważa ksiądz dziekan. – A więc od kiedyż to i jak pan Jasper zaczął trochę...

– Trochę, księże dziekanie – z szacunkiem mruczy Tope.

– …niedomagać, Tope?

– No więc, proszę księdza, pan Jasper tak ciężko dychał...

– Nie powiedziałbym „dychał”, Tope – przerywa pan Crisparkle tym samym tonem co poprzednio. – Nie jest to dobra angielszczyzna w obecności księdza dziekana.

– On oddychał z trudem – ksiądz dziekan (najwyraźniej pochlebiony tym pośrednim objawem szacunku) dorzuca z wyższością – byłoby właściwszym określeniem.

– Oddech pana Jaspera był tak szczególnie krótki – tym razem pan Tope zręcznie omija rafy – kiedy wchodził, że po prostu nie mógł wyciągnąć nut, i to zawsze z tego powodu, wkrótce potem dostał czegoś w rodzaju ataku. Jego umysł uległ zamroczeniu. – Pan Tope, nie spuszczając oczu z wielebnego Crisparkle’a, wyrzuca z siebie to słowo tak, jakby chciał zwrócić uwagę, by go poprawić. – A ten rodzaj zamroczenia i zawrót głowy były tak straszne, że w życiu jeszcze czegoś takiego nie widziałem; chociaż on sam szczególnie się tym nie przejął. Niemniej trochę wody i czasu sprawiło, że zamroczenie minęło. – Pan Tope powtarza to słowo z naciskiem, jakby chciał powiedzieć: „Jak już raz mi się udało, to i drugi raz się uda”.

– A więc przed pójściem do domu pan Jasper zupełnie doszedł do siebie? – pyta dziekan.

– Wasza wielebność, on poszedł do domu zupełnie zdrów. Po deszczu zrobiło się dość chłodno, więc cieszę się, że rozpalił w kominku. Dziś po południu w katedrze czuło się wilgoć, a on się bardzo trząsł.

Cała trójka patrzy w stronę starego kamiennego domu zamykającego podwórzec katedry, w którym znajduje się sklepiona lukiem brama. 2 W oknie z szybkami w drobnej kratownicy ramek widać połyskujące światło ognia, które żwawo przebija się przez gęstniejący mrok. Ogień pogrąża teraz w głębokim cieniu zbitą masę zwisającego bluszczu i pnączy okrywających frontową ścianę budynku. Tych, którzy stoją w oddali, przenika dreszcz. Kiedy głęboki dźwięk dzwonu katedry wybija godzinę, ten dostojny dźwięk niby echo rozlega się w grobowcu i w wieży, przewala się poprzez zniszczone nisze, aby w końcu odbić się o pomnik bez głowy i otaczające dziedziniec budynki.

– Czy u pana Jaspera jest jego siostrzeniec? – pyta dziekan.

– Nie, proszę księdza – odpowiada kościelny – ale spodziewa się jego przybycia. Pomiędzy tymi dwoma oknami widać tylko jeden samotny cień; tam, pomiędzy tym od naszej strony i tym, które wychodzi na High Street. Właśnie zaciąga zasłony.

– No tak, tak – rzuca od niechcenia dziekan, jak intruz wkraczający innym w dyskusję. – Mam nadzieję, że pan Jasper nie przywiązał się za bardzo do swego siostrzeńca. Nasze uczucia, choćby nawet chwalebne, nigdy nie powinny panować nad nami w tym przemijającym świecie; przeciwnie, to my powinniśmy nimi kierować. Słysząc te dzwony, z przyjemnością myślę o zbliżającej się kolacji. Może zechce pan, panie Crisparkle, przed pójściem do domu zajrzeć do Jaspera?

– Oczywiście, księże dziekanie. Czy oznajmić mu, że ksiądz był łaskaw zainteresować się jego stanem zdrowia?

– Tak, tak... zrób pan to, zrób. Oczywiście. Chciałbym wiedzieć, jaki jest stan jego zdrowia. Ze wszech miar życzę sobie wiedzieć, jakże się teraz miewa.

Z wyrazem zadowolenia na twarzy ksiądz dziekan przekrzywia swój osobliwy kapelusz o tyle, o ile to uchodzi dziekanowi, gdy jest w dobrym nastroju, i kieruje swe kroki w stronę promieniującej ciepłem jadalni przytulnego starego domu z czerwonej cegły, obecnie stanowiącego „rezydencję” zarówno dla niego, jak i jego żony i córki.

Pan Crisparkle, kanonik mniejszy, rumiany blondyn, nieustannie rzuca się głową naprzód w wielką, głęboką, bieżącą miejscową wodę. Pan Crisparkle, kanonik mniejszy... to ranny ptaszek – jest muzykalny, klasyczny, wesoły, uprzejmy, pogodnego usposobienia, towarzyski, zadowolony z życia, bardzo chłopięcy; pan Crisparkle, kanonik mniejszy i dobry człowiek, awansowany przez swego mecenasa (z wdzięczności za dobrze wykształconego syna) do obecnie zajmowanego stanowiska na polu działalności chrześcijańskiej, pełni ostatnio funkcję przewodnika na głównych szlakach pogaństwa. W drodze na podwieczorek rusza w stronę domu z bramą.

– Z przykrością usłyszałem, jak Tope mówił, że nie czujesz się dobrze, Jasper.

– Och, to nic takiego, nic takiego!

– Wyglądasz na trochę zmęczonego.

– Ja? O, nie sądzę. A co więcej, wcale tak się nie czuję. Podejrzewam, że Tope mocno przesadza. Jak wiesz, on lubi przesadzać we wszystkim, co dotyczy katedry.

– Mogę zatem przekazać księdzu dziekanowi, przed chwilą z nim się rozstałem, że miewasz się już dobrze?

Odpowiedź nadchodzi z nikłym uśmiechem:

– Czuję się zupełnie normalnie; przekaż też księdzu dziekanowi wyrazy uszanowania i podziękowania.

– Cieszę się, że spodziewasz się młodego Drooda.

– Tak, oczekuję tego drogiego młodzieńca w każdej chwili.

– Ach! On może ci pomóc bardziej, Jasper, niż jakikolwiek lekarz.

– On mi więcej pomoże niż tuzin lekarzy. Szczerze bowiem kocham tego chłopca, a nie lubię lekarzy i tych ich metod leczenia.

Pan Jasper to brunet około czterdziestu sześciu lat, z bujnymi, połyskującymi, dobrze ułożonymi, czarnymi włosami i bokobrodami. Wygląda na starszego niż jest, jak to często bywa u brunetów. Ma głęboki, miły głos, ładną twarz i zgrabną figurę, ale w zachowaniu jest może nazbyt poważny. Jego pokój również odznacza się nadmiarem powagi, a nawet ponurości, i ma to może wpływ na sposób jego zachowania. Większa część tego pokoju pogrążona jest w mroku. Nawet gdy słońce jasno świeci, jego promienie rzadko padają na duże pianino, na nuty na podstawce lub półki z książkami, czy też na wiszący nad kominkiem nie dokończony portret dziewczyny w kwiecie wieku; jej opadające na ramiona kasztanowe włosy opasuje błękitna wstążka, olśniewa urodą z tym dziewczęcym, niemal dziecinnym wyrazem rozkapryszenia na twarzy, oddanym w tak zabawny sposób. (Portret nie ma najmniejszej wartości artystycznej, to zwykły kicz, ale widać wyraźnie, że malarz dał w nim wyraz swemu rozbawieniu – można nawet złośliwie twierdzić, że ukazał styl samej modelki.)

– Będzie nam ciebie dziś wieczorem brakować, Jasper, na naszej Muzycznej Środzie, ale z pewnością lepiej jeśli zostaniesz w domu. Dobranoc! Niech cię Bóg ma w swojej opiece! Powiedzcież mi pasterze, po–o–wiedzcie mi, p–owiedzcie mi–i–i, czy widzieliście (czy widzieliście, czy widzieliście, czy widzieliście) przechodzącą tędy mo–o–o–ją Flo–o–o–orę?!3 – Muzykalny kanonik mniejszy, wielebny Septimus Crisparkle, w ten oto sposób wyraża siebie na zewnątrz poprzez muzyczny rytm; jego miła twarz znika wkrótce za drzwiami, a on sam oddala się po schodach.

U podnóża schodów słychać głos witającego się z kimś wielebnego Septimusa. Pan Jasper nadsłuchuje, zrywa się z krzesła i chwytając w ramiona młodego człowieka, wykrzykuje:

– Drogi Edwinie!

– Drogi Jacku! Jakże się cieszę, że cię widzę!

– Zdejmij płaszcz, kochany chłopcze, i siadaj w swoim ulubionym kącie. Nie przemoczyłeś nóg? Ściągnij buty. No, dalej, ściągaj buty.

– Ależ, drogi Jacku, jestem suchy jak pieprz. Kochany, nie rozczulaj się tak nade mną. Nie znoszę niepotrzebnego rozczulania się.

Kiedy wybuch jego entuzjastycznych uczuć zostaje w ten niezbyt uprzejmy sposób pohamowany, Jasper, nieruchomiejąc, przygląda się z uwagą, jak młodzieniec pozbywa się płaszcza, kapelusza, rękawiczek i tak dalej. Od tej chwili na twarzy Jaspera maluje się wyraz napiętej uwagi. Pochłaniająca go, naznaczona wyczekiwaniem, czujna i zarazem pełna oddania miłość pojawia się na niej zawsze wtedy, gdy Jasper odwraca się w jego stronę. I kiedykolwiek jego twarz zwraca się ku niemu, przy tej i wszystkich innych okazjach, nigdy nie wyraża powątpiewania lub roztargnienia – zawsze jest skupiona.

– No, Jack, teraz już wszystko w porządku, mogę zasiąść w moim kąciku. Będzie jakaś kolacyjka?

Pan Jasper otwiera drzwi po drugiej stronie pokoju, ukazując następny, mniejszy, przyjemnie oświetlony i odpowiednio przygotowany pokój, w którym schludna kobieta właśnie nakrywa do stołu.

– Wspaniały staruszek Jack! – wykrzykuje młodzieniec, klaszcząc w dłonie. – Ale, ale, Jack, powiedz, czyje to dziś mamy urodziny?

– W każdym razie ja wiem, że nie twoje – odpowiada Jasper, zastanawiając się przez chwilę.

– Ty wiesz, że nie moje? No oczywiście, przecież ja też wiem, że nie moje! To urodziny Kici!

Skupione na młodzieńcu uważne spojrzenie ma jakąś dziwną właściwość – potrafi skoncentrować się jednocześnie na szkicu wiszącym nad gzymsem kominka.

– To urodziny Kici, Jack! Musimy wypić jej zdrowie. Chodź, wuju, i prowadź swego posłusznego i zgłodniałego siostrzeńca do stołu.

Kiedy chłopiec (bo przecież jest jeszcze prawie chłopcem) kładzie rękę na ramieniu Jaspera, ten serdecznie i radośnie kładzie swoją na jego ramieniu i marszowym krokiem udają się na kolację.

– O mój Boże! To przecież pani Tope! – woła chłopiec. – Piękniejsza niż zwykle!

– Proszę przestać, paniczu Edwinie – gani go żona kościelnego. – Sama potrafię o siebie zadbać.

– Na pewno nie, jest pani zbyt ładna. Całusek z okazji urodzin Kici.

– Dałabym panu Kicię, młodzieńcze, gdybym była Kicią, jak ją pan nazywa – odpowiada pani Tope, rumieniąc się po takim powitaniu. – Wszystko przez to, że pański wuj zbytnio się panem przejmuje. Tak pana rozpuścił, że według mnie wyobraża pan sobie, iż na skinienie palca zbiegłoby się do pana tuzin takich jak Kicia.

– Zapomina pani, pani Tope – wtrąca Jasper, siadając z uprzejmym uśmiechem przy stole – i ty, Ned, też zapominasz, że słowa „wuj” i „siostrzeniec” są, za ogólną zgodą, zakazane w tym miejscu. Podziękujmy Bogu za Jego dary!

– Jakby to powiedział sam ksiądz dziekan! Świadkiem Edwin Drood! Jack, proszę cię, zacznij kroić pieczeń, bo ja nie potrafię.

Po tym wstępie podano kolację. Podczas jedzenia mówiono niewiele lub wcale. Wkrótce zniknął obrus i na stole pojawiło się naczynie z włoskimi orzechami oraz karafka z ciemną sherry.

– No wiesz, Jack! Powiedz mi – zagaduje młodzieniec – czy naprawdę szczerze uważasz, że może nas dzielić podkreślanie naszego pokrewieństwa? Bo ja tak nie uważam.

– Ned, wujowie z reguły są o tyle starsi od siostrzeńców – brzmi odpowiedź – że czują to instynktownie.

– Z reguły! Ach, być może! Ale co to za różnica – około sześciu lat? Niektórzy wujowie w licznych rodzinach bywają młodsi od siostrzeńców. Do licha, chciałbym, aby tak było w naszym wypadku.

– Dlaczego?

– Bo gdyby tak było, to ja pouczałbym ciebie, Jack, i byłbym tak mądry jak nudna Troska – niech przepadnie! – która sprawia, że młodzieniec siwieje; jak nudna Troska – niech przepadnie! – która sprawia, że starzec zmienia się w proch... 4 Hej, Jack! Nie pij jeszcze.

– Dlaczego?

– I on w dniu urodzin Kici pyta, dlaczego ma nie pić! Przecież jeszcze nie wzniesiono z tej okazji toastu. Kicia, Jacku, niech nam żyje i niech się weseli! – Kładąc rękę na wyciągniętej dłoni chłopca, tak jakby to była jego głowa, w której zaszumiało i jego beztroskie, wesołe serce, pan Jasper w milczeniu spełnia toast. – Hip, hip, hip, dziewięć razy po dziewięć i jeszcze raz na koniec! Hura, hura, hura! A teraz, Jack, porozmawiajmy trochę o Kici. Masz dwa dziadki do orzechów? Daj mi jeden, a sobie weź drugi. – Chrup. – Jak Kicia sobie radzi, Jack?

– Z muzyką? Całkiem nieźle.

– Strasznie z ciebie sumienny koleżka, Jack. Jednak już ja cię znam, niech cię Bóg ma w swojej opiece! Nie uważa, czy tak?

– Jeżeli zechce, wszystkiego potrafi się nauczyć.

– Jeżeli zechce! Zgadza się. A jeżeli nie zechce? – Chrup! – rozlega się od strony pana Jaspera. – Jack, jak ona teraz wygląda?

Kiedy pan Jasper odpowiada, jego skupiony wzrok znowu kieruje się na portret.

– Jest bardzo podobna do twojego szkicu.

– W pewnym sensie. Jestem z niego dumny – odpowiada młodzieniec, spoglądając z zadowoleniem na szkic. Potem mrużąc jedno oko i patrząc na portret z lepszej perspektywy ponad uniesionymi w powietrzu niczym most dwoma dziadkami do orzechów, dodaje: – Jak na szkic z pamięci... jest całkiem niezły. Nic dziwnego, że uchwyciłem właściwy wyraz twarzy, bowiem dość często taki właśnie widuję.

Chrup! – dobiega od strony Edwina Drooda.

Chrup! – rozlega się od strony pana Jaspera.

– Tak naprawdę – podejmuje z wyrazem rozbawienia pierwszy, po milczącym gmeraniu w łupinach orzechów – zawsze go widuję, kiedy się spotykam z Kicią. Jeżeli nie odnajduję na jej twarzy tego wyrazu, to zostawiam go na niej, odchodząc... Wiesz, że tak jest, panno Przemądrzała Śmieszko – macha dziadkiem do orzechów w stronę portretu.

Chrup, chrup, chrup – powoli od strony pana Jaspera.

Chrup! – ostro od strony Edwina Drooda.

Cisza po obu stronach.

– Zapomniałeś języka, Jack?

– A ty odnalazłeś swój, Ned?

– Nie, ale doprawdy... Czy to nie jest, no wiesz, mimo wszystko...

Pan Jasper unosi pytająco ciemne brwi.

– Czy to nie kłopotliwe, gdy w tego rodzaju sprawie jest się pozbawionym możliwości wyboru? Pomyśl, Jack! Mówię ci, że gdybym miał wybierać spośród wszystkich dziewcząt na tym świecie, wybrałbym Kicię.

– Ale nie musisz wybierać.

– Właśnie. Dlatego narzekam. Mój nieboszczyk ojciec i zmarły ojciec Kici nie powinni byli nas swatać. Dlaczego, do diabła – chciałbym zapytać, gdyby nie obrażało to ich pamięci – nie zostawili nas w spokoju?

– No, no, drogi chłopcze – przerywa pan Jasper tonem łagodnej nagany.

– No, no? Ach, Jack, tobie dobrze tak mówić. Ty to wszystko przyjmujesz lekko. Twoje życie nie zostało dokładnie wyznaczone, wytyczone i zaplanowane, niczym jakiś projekt architektoniczny. Ciebie nie dręczy podejrzenie, że się komuś narzucasz, ani nikt nie podejrzewa, że może się narzucać tobie. Ty możesz wybierać. Twoje życie jest jak owoc w naturalnym kolorze, który nie został wytworzony sztucznie, specjalnie dla ciebie...

– Nie przerywaj, drogi chłopcze. Mów dalej.

– Zraniłem twoje uczucia, Jack?

– Dlaczego miałbyś je zranić?

– Wielkie nieba, Jack, wyglądasz jakbyś był bardzo chory! Widzę, jak ci oczy zachodzą mgłą.

Jasper z wymuszonym uśmiechem wyciąga prawą rękę, jakby pragnąc go tym gestem uspokoić, a jednocześnie zyskać na czasie, aby dojść do siebie. Po chwili mówi słabym głosem:

– Brałem opium dla uśmierzenia bólu... 5 Strasznego bólu... który czasem mnie atakuje. Skutki stosowania tego lekarstwa nachodzą mnie jak jakaś mgła lub chmura, a potem mijają. Właśnie jesteś świadkiem, że mijają; to zaraz przejdzie. Przeminą szybciej, jeżeli nie będziesz zwracał na nie uwagi.

Przestraszony młodzieniec spuszcza wzrok, patrząc na popiół w kominku. Starszy mężczyzna nie koi oczu widokiem ognia, ale kurczowo zaciska dłonie na poręczach krzesła, siedzi przez jakiś czas nieruchomo, a potem – z kroplami potu na czole, głęboko zaczerpnąwszy powietrza – wraca do siebie. I kiedy wreszcie opada na oparcie krzesła, siostrzeniec delikatnie i cierpliwie pomaga mu, aż w końcu zupełnie wraca do poprzedniego stanu. Kiedy Jasper odzyskuje pełną przytomność, kładzie łagodnie rękę na ramieniu siostrzeńca i głosem spokojniejszym niż treść wypowiedzianych słów – a nawet w pewnym sensie żartobliwie – zwraca się do niego:

– Powiadają, że w każdym domu gdzieś kryje się szkielet, a ty, mój drogi Nedzie, myślałeś, że w moim nie ma żadnego.

– Jako żywo, Jack, tak myślałem. Jednak kiedy sobie wyobrażę, że nawet w domu Kici... jeżeli ona będzie go miała... I w moim... jeżeli ja będę go miał...

– Chciałeś powiedzieć (mimo woli nie mogłem się opanować, żeby ci nie przerwać), że prowadzę tu w pewien sposób spokojne życie. Wokół mnie nie ma żadnego zamętu ani hałasu. Żadnych interesów, żadnych kalkulacji lub ryzyka, zmian miejsca... Jestem oddany uprawianej sztuce, a praca stanowi dla mnie przyjemność.

– Rzeczywiście, chciałem powiedzieć coś w tym rodzaju, Jack, ale widzisz, ty, jeśli już mówimy o tobie, prawie zawsze opuszczasz wiele z tego, co ja chciałbym powiedzieć. Na przykład podkreśliłbym, że jesteś bardzo poważny jako świecki kantor albo jako świecki członek kapituły, czy jak to zwą, tej katedry; że cieszysz się sławą dokonywania cudów z tutejszym chórem; że sam dobierasz sobie towarzystwo; że dana ci jest niezwykle niezależna pozycja w tym dziwnym starym miejscu... Podkreśliłbym też twój talent nauczyciela (no cóż, nawet Kicia, która nie lubi się uczyć, zawsze mówi, że nigdy jeszcze nie miała takiego nauczyciela!) i twoje koneksje.

– Tak... domyślałem się, że do czego zmierzasz. Ale nie znoszę tego wszystkiego.

– Nie znosisz, Jack? – pyta wielce zdumiony Edwin.

– Tak, nie znoszę tego. Wyczerpuje mnie ta krępująco monotonna egzystencja. A jak według ciebie brzmi nasz chór?

– Pięknie! Wprost niebiańsko!

– Według mnie często brzmi wprost szatańsko. Jestem już tym znużony. Echo mojego własnego głosu pod łukami sklepień zdaje się szydzić z mojej codziennej harówki. Żaden nieszczęsny mnich, który przede mną strawił życie w tym ponurym miejscu, nie był nim bardziej znużony niż ja. On mógł tu znaleźć wytchnienie, co czynił często, rzeźbiąc jakieś demony w stallach, na ławkach i pulpitach. A co ja mam robić? Czy mam rzeźbić demony we własnym sercu?

– A ja byłem pewien, że znalazłeś sobie zaciszną niszę w życiu, Jack – odpowiada Edwin zdumiony, patrząc na niego z niepokojem i pochylając się na krześle, aby współczująco położyć rękę na kolanie Jaspera.

– Wiem, że byłeś o tym przekonany. Wszyscy tak myślą.

– No cóż, chyba tak – mówi Edwin, głośno myśląc. – Kicia też tak uważa.

– Kiedy ci to powiedziała?

– Ostatnim razem, gdy tu byłem. Pamiętasz kiedy. Przed trzema miesiącami.

– Jak to ujęła?

– O, powiedziała tylko, że została twoją uczennicą i że jesteś stworzony do swego powołania.

Młodzieniec rzuca okiem na portret. Nie umyka to uwagi starszego.

– W każdym razie, drogi Nedzie – kontynuuje Jasper, potrząsając głową z uroczystą radością – ja muszę się dostosować do mego powołania, co pozornie sprowadza się do tego samego. Teraz już za późno zmieniać zawód. Ale to tak między nami.

– Będę strzegł tej tajemnicy, Jack.

– Zawierzyłem ci, ponieważ…

– Zapewniam cię, że rozumiem, o co ci chodzi. Ponieważ jesteśmy dobrymi przyjaciółmi i ponieważ kochasz mnie i ufasz tak, jak ja ciebie kocham i tobie ufam. Podaj mi ręce, Jack.

I stoją tak, patrzą sobie w oczy, a wuj, trzymając przez chwile ręce siostrzeńca w swoich dłoniach, odzywa się:

– Teraz chyba już wiesz, że nawet biednego, nudnego chórzystę i zaharowanego muzyka może w jego niszy nękać jakaś dziwaczna ambicja, jakieś aspiracje, niepokoje, niezadowolenia, sam doprawdy nie wiem, jak moglibyśmy to nazwać.

– Tak, wiem, drogi Jacku.

– I będziesz o tym pamiętał?

– Drogi Jacku, mogę cię tylko zapytać, czy potrafiłbym zapomnieć o tym, co mi powiedziałeś z głębi serca?

– Zatem przyjmij to jako ostrzeżenie.

Uwalniając ręce i postępując krok do tyłu, Edwin przez chwilę zastanawia się nad znaczeniem ostatnich słów, po czym mówi wzruszony:

– Obawiam się, że może jestem zbyt powierzchowny, Jack, i że mój umysł nie należy do najbystrzejszych. Jednak nie potrzebuję się tłumaczyć moją młodością i być może w miarę jak będę się starzał, nie stanę się gorszy. W każdym razie mam nadzieję, że w jakimś stopniu wniknęło to we mnie i czuję, głęboko czuję, bezinteresowność twego bolesnego uzewnętrznienia, traktując je jako coś w rodzaju ostrzeżenia. – Twarz i cała postać pana Jaspera są tak cudownie nieruchome, że wydaje się, iż przestał oddychać.

– Jack, nie mógłbym nie dostrzec, ile cię to kosztowało, jak bardzo jesteś poruszony i jak bardzo twój obecny stan różni się od poprzedniego, normalnego stanu. Oczywiście wiedziałem, że bardzo mnie lubisz, ale nie byłem przygotowany na to, że uczynisz dla mnie aż tak osobistą ofiarę, jeśli wolno mi to w ten sposób określić.

Pan Jasper znowu staje się normalnie oddychającym człowiekiem, bez przejściowego stanu pomiędzy dwoma krańcowo różnymi stanami, unosi ramiona, śmieje się i macha prawą ręką.

– Nie, nie, nie zmieniaj nastroju, Jack, nie rób tego, proszę. Ja jestem zupełnie poważny. Nie mam wątpliwości, że temu niezdrowemu stanowi umysłu, który z tak wzruszającą mocą opisałeś, towarzyszy jakieś prawdziwe, trudne do zniesienia cierpienie. Pragnę cię jednak uspokoić, że nie ma szans, aby coś podobnego groziło mnie. Nie sądzę, aby to mogło nastąpić. Jak wiesz, za kilka miesięcy, mniej niż za rok, zabiorę Kicię ze szkoły jako panią Drood. Potem zajmę się inżynierią na Wschodzie, a Kicia będzie tam ze mną. I chociaż zdarzają się obecnie drobne sprzeczki wywołane tą oczywistą nudą towarzyszącą naszemu romansowi, ponieważ finał został już przecież ustalony, to jednak nie mam absolutnie żadnych wątpliwości, że gdy nadejdzie czas, wszystko doskonale się ułoży i nie będzie już można nic zmienić. Krótko mówiąc, Jack, aby powrócić do słów starej piosenki, jaką swawolnie śpiewałem przy kolacji (a któż lepiej od ciebie zna te stare piosenki?) moja żona będzie tańczyć, a ja, wesoło się bawiąc, będę śpiewał. Kicia niewątpliwie jest piękna... A jeżeli do tego będziesz grzeczna, Zuchwała Panienko – znowu zwraca się do portretu – wtedy spalę tę twoją śmieszną podobiznę i namaluję twemu nauczycielowi muzyki inny portret.

Pan Jasper podpiera podbródek z wyrazem dobrotliwego zamyślenia na twarzy i uważnie obserwuje wszystkie towarzyszące tym słowom ruchy i spojrzenia. Słuchając, pozostaje w tej samej pozie, jakby zafascynowany tak bardzo przez siebie ukochanym młodzieńczym entuzjazmem. Potem odzywa się z łagodnym uśmiechem:

– A zatem nie przyjmujesz mojego ostrzeżenia?

– Nie, Jack.

– Nie pozwolisz się ostrzec?

– Nie, Jack, nie przez ciebie. Poza tym nie sądzę, aby groziło mi jakieś niebezpieczeństwo. Nie lubię stawiać siebie w tego rodzaju sytuacji.

– Pójdziemy się przejść po cmentarzu?

– Z chęcią. Nie masz nic przeciwko temu, abym na chwilkę wskoczył do Domu Zakonnic i zostawił tam paczkę? To tylko rękawiczki dla Kici; tyle par, ile dziś kończy lat. Poetyckie, prawda, Jack?

Pan Jasper, nie zmieniając pozy, mruczy:

– Trudno wyobrazić sobie coś bardziej rozczulającego6, Ned.

– O tu, w płaszczu, mam tę paczkę. Muszę ją dostarczyć dzisiaj, inaczej bowiem przepadnie cała poezja. Regulamin nie pozwala, abym o tej porze tam wchodził, ale paczkę mogę zostawić. Jestem gotów, Jack!

Pan Jasper wstaje i wychodzą razem.

ROZDZIAŁ III

DOM ZAKONNIC

Z powodów, które ta opowieść dalej wyjaśni, staremu katedralnemu miastu musimy nadać fikcyjną nazwę. 7 Niechże więc występuje na tych stronach jako Cloisterham. Możliwe, że druidom znane ono było pod inną nazwą. Rzymianie, jak również Saksonowie i Normanowie, zapewne nazywali je jeszcze inaczej, a sama nazwa w ciągu wieków może być tylko krótką chwilą odnotowaną w zakurzonych kronikach.

Starodawne miasto Cloisterham to nieodpowiednie miejsce zamieszkania dla kogoś, kto marzy o szerokim, hałaśliwym świecie. Monotonne, ciche miasto, przesączone zapachem przenikającym z katedralnej krypty i tak bardzo obfitujące w klasztorne groby, że dzieci z Cloisterham hodują sałatę na szczątkach Opatów, ksień i braciszków zakonnych oraz robią babki z prochów sióstr; gdzie każdy oracz z okolicznych pól potężnym niegdyś kanclerzom, arcybiskupom, biskupom i im podobnym poświęca tyle uwagi, co potwór z bajki poświęcał ją nieproszonemu gościowi, a następnie miele ich kości na mąkę, z której wypieka chleb.

Oto senne miasto Cloisterham, którego mieszkańcom wydaje się – z dziwną, choć nierzadką konsekwencją – że wszystko, co miało się zmienić, zmieniło się w przeszłości, a nowe już nie nadejdzie. Jest to dziwaczna lekcja wysnuta z przeszłości, a jednak starsza od jakichkolwiek odkrytych już zabytków. Ulice Cloisterham są tak ciche (lecz wystarczy byle powód, by rozbrzmiewały echem), że w letnie dni, gdy wieje południowy wiatr, w sklepach nie śmią nawet załopotać zasłony. Kiedy zaś opaleni wędrowcy przechodzą w coś zapatrzeni, wkrótce przyspieszają kroku, aby jak najszybciej opuścić granice tego męczącego dostojeństwa. Co zresztą uznać trzeba za nie lada osiągnięcie, zważywszy, że na sieć ulic Cloisterham składa się właściwie tylko jedna wąska ulica, którą wchodzi się i wychodzi z miasta; reszta to w większości nieciekawe, ślepe podwórka z pompami, z wyjątkiem otoczenia katedry i wybrukowanego osiedla kwakrów, przypominającego kolorem i ogólnym wyglądem kwakierski czepek, osiedla, leżącego w zacienionym krańcu miasta.

Krótko mówiąc, Cloisterham jest miastem z innego, minionego już czasu, ze swym ochrypłym dzwonem katedralnym, z ochrypłymi gawronami unoszącymi się nad katedralną wieżą i z ochrypłymi, choć mniej widocznymi, gawronami siedzącymi w ławkach pod wieżą. Fragmenty starego muru, kaplicy, kapitularza, konwentu i klasztoru są wciśnięte między domy i ogrody, podobnie jak różniące się od siebie poglądy i przekonania zostały wchłonięte przez umysły mieszkańców. Tu wszystko wiąże się z przeszłością. Nawet właściciel jedynego lombardu już od dawna nie bierze zastawów, jak również na próżno wystawia niewykupione przedmioty na sprzedaż – wśród najdroższych są zmatowiałe i wyblakłe stare zegarki, wyraźnie zaśniedziałe, zepsute szczypce do cukru, a nadto zbieranina dziwacznych ksiąg. Najokazalszym, a zarazem najmilszym przejawem życia w Cloisterham są dowody istnienia bujnego życia roślinnego w wielu ogrodach; nawet podupadający i żałosny teatrzyk miejski posiada skrawek ogródka i kiedy nikczemny diabeł zeskakuje ze sceny, spadając w potworne czeluście piekielne, zależnie od pory roku ląduje między kwitnącymi fasolami lub salcefią.

W centrum Cloisterham stoi Dom Zakonnic 8 – zacny ceglany gmach, którego nazwa pochodzi od legendy związanej z jego zakonną przeszłością. Na ozdobnej bramie, tkwiącej w murze otaczającym stary dziedziniec, widnieje połyskliwa mosiężna tabliczka z umieszczonym na niej napisem: „Seminarium dla Panien. Panna Twinkleton”. Front domu jest stary i zniszczony, a mosiężna tabliczka tak błyszczy i do tego stopnia rzuca się w oczy, że obcemu obserwatorowi z wyobraźnią przywodzi na myśl podstarzałego eleganta z dużym, nowoczesnym monoklem w ślepym oku.

Bez względu na to, czy mniszki z dawnych czasów, należące raczej do pokornej i nieskażonej wyniosłością generacji, zwykłe były pochylać pogrążone w rozmyślaniach głowy, aby uniknąć kolizji z belkami niskiego sufitu w wielu pomieszczeniach tego budynku; bez względu na to, czy przesiadywały w podłużnych i niskich oknach, odmawiając dla umartwienia różaniec, zamiast zrobić z niego ozdobny naszyjnik; bez względu na to, czy były kiedykolwiek zamurowywane żywcem w dziwnych kątach lub w wyniosłych szczytach budynku (ponieważ zachował się w nich jakiś – nie do wykorzenienia – zaczyn pracowitej matki Natury, który sprawia, że fermentujący świat trwa do tej pory); bez względu na tego rodzaju okoliczności, może to interesować tylko duchy (jeżeli są tu takie), które jednak nie figurują w półrocznych sprawozdaniach panny Twinkleton. Nie należą one do regularnych lub dodatkowych podopiecznych panny Twinkleton. Dama ta, kierująca w tej instytucji wydziałem poezji za kwotę tak wysoką (lub tak niską) jak ćwierć funta, nie ma na liście recytacji utworów, które dotyczyłyby tak niepraktycznych problemów.

Tak jak to niekiedy bywa w wypadkach nietrzeźwości lub zwierzęcego magnetyzmu, kiedy zdarzają się dwa niestykające się ze sobą stany świadomości, biegnące osobno jak gdyby trwały nieprzerwanie (tak więc, jeżeli po pijanemu schowałem gdzieś zegarek, muszę się znowu upić, żeby sobie przypomnieć, gdzie się znajduje), tak również u panny Twinkleton występują odrębne, niezależne od siebie, stany istnienia. Co wieczór, gdy tylko młode damy udadzą się na spoczynek, panna Twinkleton troszeczkę poprawia loczki, nieznacznie podmalowuje oczka i staje się żwawszą panną Twinkleton niż ta, którą zwykle widują młode damy. Co wieczór o tej samej porze powtarza czynności z poprzedniego wieczoru, jakby wnikając w pewien drastyczny skandal Cloisterham, którego za dnia w ogóle nie jest świadoma, i wraca do pewnego okresu w Tunbridge Wells (w tym stanie egzystencji naznaczonej afektacją zwanego przez pannę Twinkleton krótko „Wells”), do owego godnego uwagi okresu, kiedy to pewien zdeklarowany dżentelmen (w tym stanie egzystencji zwany przez pannę Twinkleton ze współczuciem „niemądrym Panem Porterem”) złożył jej swe serce w ofierze, o którym to fakcie panna Twinkleton, w swoim szkolnym stanie egzystencji, ma takie pojęcie jak granitowy słup.

Towarzyszką panny Twinkleton, jednakowo przystosowaną do obu stanów jej egzystencji, jest niejaka pani Tisher; skromna, niedomagająca na kręgosłup wdowa o słabym wzroku i cichym głosie, opiekująca się garderobą młodych panien i dająca im do zrozumienia, że kiedyś wiodła lepszy żywot. Pewnie dlatego wśród służby panuje przekazywane z pokolenia na pokolenie przekonanie, że nieboszczyk Tisher był fryzjerem.

Pupilką wśród uczennic Domu Zakonnic jest panna Róża Bud, nazywana oczywiście Różyczką 9 ; cudownie śliczna, cudownie dziecinna, cudownie kapryśna. Panna Bud wzbudza krępujące (bo romantyczne) zainteresowanie w umysłach młodych panien, jako że powszechnie wiadomo, iż zgodnie z testamentem wyznaczono jej już męża. Kiedy osiągnie pełnoletność, jej opiekun będzie musiał oddać ją temu mężowi. Panna Twinkleton, w seminaryjnym stanie egzystencji, ten romantyczny aspekt przeznaczenia zwalcza w sobie poprzez potrząsanie głową za pulchnymi ramionami panny Bud, a także poprzez zadumanie się nad nieszczęsnym losem tej młodej ofiary. Jednak jedynym efektem – być może jej wysiłki osłabił jakiś nieodczuwalny dotyk niemądrego Pana Portera – jest chóralny okrzyk panienek w sypialni: „Och, kochana, jak ta stara panna Twinkleton potrafi świetnie udawać!”.

Dom Zakonnic nigdy nie był w stanie takiego poruszenia jak wówczas, gdy ów przypisany przyszły małżonek odwiedzał Różyczkę (niemniej wszyscy jednomyślnie uznają, że posiada on ten przywilej i gdyby zakwestionowała go panna Twinkleton, Róża natychmiast zostałaby stąd zabrana i wywieziona). Kiedy oczekuje się dzwonka przy bramie lub gdy już go słychać, każda młoda dama, jak tylko może, pod jakimkolwiek pretekstem wygląda przez okno, a każda młoda dama, która akurat ćwiczy, natychmiast wybija się z rytmu. Lekcja francuskiego dezorganizuje się do tego stopnia, że dwója krąży po klasie z taką szybkością jak butelka wśród członków wesołej kompanii z zeszłego stulecia.

Następnego dnia po wspólnej kolacji pana Jaspera i Edwina Drooda po południu rozlega się w bramie dzwonek, wywołujący zwykłe poruszenie.

– Pan Edwin Drood z wizytą do panny Róży.

Anonsuje główna pokojówka. Panna Twinkleton z pokazowym wyrazem melancholii na twarzy zwraca się do ofiary, mówiąc:

– Możesz zejść, moja droga.

Panna Bud schodzi odprowadzana wzrokiem przez wszystkich.

Pan Edwin Drood czeka w saloniku panny Twinkleton. Ten salonik to gustowny pokój, a jedynymi przedmiotami bezpośrednio związanymi ze szkołą są globusy ziemi i nieba. Przedmioty te wyraźnie sugerują rodzicom i opiekunom, że nawet gdy panna Twinkleton oddala się do świątyni swej prywatności, w każdej chwili może wezwać ją obowiązek, który czyni z niej kogoś w rodzaju Żydówki Wiecznej Tułaczki, przemierzającej Ziemię i Niebiosa w poszukiwaniu wiedzy dla swych uczennic.

Nowo przyjęta młoda pokojówka, która nigdy jeszcze nie widziała młodego dżentelmena zaręczonego z panną Różą, a która właśnie mu się przedstawiła, stanąwszy w otwartych specjalnie w tym celu drzwiach, teraz z wyrzutami sumienia potyka się, schodząc kuchennymi schodami, widzi, jak do saloniku wślizguje się czarująca mała zjawa z twarzą ukrytą w jedwabnym fartuszku zarzuconym na głowę.

– Och! Jakie to zabawne! – mówi ta zjawa, zatrzymując się z drżeniem. – Eddy, nie!

– Co nie, Różo?

– Nie podchodź, proszę, bliżej. To takie niedorzeczne.

– Co jest niedorzeczne, Różo?

– Wszystko. Niedorzeczne być zaręczoną sierotą; niedorzeczne, że dziewczęta i służba biegają dookoła mnie jak jakieś myszki za boazerią; niedorzeczne, że ktoś składa mi tutaj wizyty!

Wydaje się jakby zjawa wygłaszająca te skargi ssała kciuk.

– Nie ma co, nieźle mnie witasz, Kiciu.

– Ależ, Eddy, daj mi trochę czasu. Teraz jeszcze nie. A jak ty się miewasz? (Zostało to powiedziane jednym tchem.)

– Nie mogę powiedzieć, że lepiej, kiedy cię widzę, Kiciu, ponieważ w ogóle cię nie widzę.

Ta druga pretensja powoduje, że zza rogu fartuszka pojawia się ciemne oko, które zaraz znika i zjawa wykrzykuje:

– Och, wielkie nieba! Obciąłeś połowę włosów!

– Myślę, że lepiej bym zrobił, gdybym obciął sobie głowę – odpowiada Edwin, tarmosząc wzmiankowane włosy, gniewnie spoglądając w lustro i niecierpliwie tupiąc nogą. – Mam już odejść?

– Nie, nie musisz jeszcze odchodzić, Eddy. Dziewczęta pytałyby mnie, dlaczego poszedłeś.

– Pytam po raz ostatni, Różo. Czy odsłonisz tę swoją śmieszną główkę i przywitasz mnie?

Fartuszek opada z dziecinnej główki, a jego właścicielka odpowiada:

– Witam cię, Eddy. Jesteś tu mile widziany. No, widzisz! Jestem pewna, że to dla ciebie sympatyczne. Uściśnijmy sobie ręce. Nie, nie mogę cię pocałować, bo w ustach pozostały mi jeszcze niepołknięte krople.

– A ty, Kiciu, czy ty się w ogóle cieszysz na mój widok?

– O tak, bardzo się cieszę... Chodź, siadaj... O, panna Twinkleton.

Ta wspaniała dama ma zwyczaj pojawiać się w czasie tych wizyt co trzy minuty, albo we własnej osobie, albo w osobie pani Tisher, i składać ofiarę na ołtarzu Przyzwoitości, udając, że akurat szuka czegoś niezbędnego. Tym razem panna Twinkleton z wdziękiem przemyka tam i z powrotem, mówiąc w przejściu:

– Jak się pan miewa, panie Drood? Z prawdziwą przyjemnością widzę tu pana. Proszę mi wybaczyć. Szczypczyki. Dziękuję!

– Wczoraj wieczorem otrzymałam rękawiczki, Eddy. Bardzo mi się podobają. Są piękne.

– No, to już coś – trochę markotnie odpowiada narzeczony. – Każdą najmniejszą zachętę przyjmuję z wdzięcznością. A jak minęły urodziny, Kiciu?

– Cudownie! Każdy wręczył mi prezent. I było przyjęcie. A wieczorem zabawa.

– No, no... Przyjęcie i zabawa? Widzę, że tego rodzaju uroczystości upływają bardzo miło beze mnie, Kiciu.

– Było cudownie! – wykrzykuje spontanicznie Róża, niczego nawet nie usiłując ukryć.

– Ha! A co było na przyjęciu?

– Ciastka, pomarańcze, galaretki i krewetki.

– Miałyście jakichś partnerów do tańca?

– Oczywiście tańczyłyśmy ze sobą, szanowny panie. Ale niektóre dziewczęta udawały swoich braci. To dopiero było zabawne!

– Czy ktoś udawał, że jest...

– Tobą? O, Boże, tak! – woła Róża, śmiejąc się wesoło. – Od tego się zaczęło.

– Mam nadzieję, że dobrze jej to wyszło – mówi Edwin z powątpiewaniem.

– Och, to było wspaniałe...! Ale wiesz, potem nie mogłam już z tobą tańczyć.

Edwin zdaje się nie rozumieć w pełni tych słów; prosi, aby mu wyjaśniła dlaczego.

– Ponieważ byłam już tobą zmęczona – odpowiada Róża, ale widząc z jego miny, że sprawiła mu przykrość, szybko dodaje: – Drogi Edwinie, ty też byłeś już mną zmęczony, przecież wiesz.

– Tak ci powiedziałem, Różo?

– Tak mi powiedziałeś! Czy ty kiedykolwiek tak mówisz? Nie, jedynie to okazałeś. Och, ona tak świetnie to naśladowała! – wykrzykuje Róża, nagle zachwycona wspomnieniem imitacji swego narzeczonego.

– Przyszło mi na myśl, że musi być z niej piekielnie odważna dziewczyna – mówi Edwin Drood. – I tak oto, Kiciu, spędziłaś ostatnie urodziny w tym starym domu.

– O, tak! – Róża klaszcze w dłonie, spuszcza oczy i z westchnieniem potrząsa głową.

– Wydajesz się tym zmartwiona, Różo.

– Tak, żal mi tego biednego, starego domu. Czuję, że kiedy odejdę stąd tak daleko i tak młodo i jemu mnie zabraknie.

– Może lepiej to przerwać, Różo?

Róża rzuca mu krótkie, bystre spojrzenie, ale po chwili potrząsa głową, wzdycha i znowu spuszcza wzrok.

– To znaczy, Kiciu, że oboje rezygnujemy?

Róża kiwa głową potakująco i po krótkim milczeniu wybucha:

– Przecież wiesz, że musimy się pobrać i że ślub musi się odbyć tutaj, Eddy, inaczej biedne dziewczęta byłyby strasznie zawiedzione!

W tym momencie na twarzy narzeczonego widać więcej współczucia, dla niej i dla siebie, niż miłości. Ale zmienia wyraz twarzy i pyta:

– Chcesz pójść ze mną na spacer, droga Różo?

Droga Róża nie jest pewna, ale w końcu jej twarz, dotąd komicznie zamyślona, rozjaśnia się.

– O tak, Eddy, chodźmy na spacer! I powiem ci, co zrobimy. Ty będziesz udawał, że jesteś zaręczony z kimś innym, a ja, że nie jestem w ogóle zaręczona... i nie będziemy się kłócić.

– Myślisz, że to zapobiegnie naszym sprzeczkom, Różo?

– Jestem o tym przekonana. Cii! Udawajmy, że wyglądamy przez okno... Pani Tisher!

Dziwnym zbiegiem okoliczności pojawiła się w polu widzenia sylwetka matrony, przynależna do pani Tisher, przemykając w jedwabnej szacie przez pokój jak jakiś legendarny duch wdowy.

– Mam nadzieję, że pan Drood miewa się dobrze, choć nie powinnam o to pytać, sądząc po jego wyglądzie. Ufam, że nikomu nie przeszkadzam... ale był tu gdzieś nóż do papieru... O, tak, dziękuję, już mam! – mówi i znika ze swą zdobyczą.

– Jeszcze coś musisz dla mnie zrobić, Eddy – mówi Różyczka. – Gdy tylko wyjdziemy na ulicę, zostawisz mnie i będziesz się trzymał blisko domu... najbliżej, jak tylko możesz.

– Zrobię tak, jak sobie życzysz, Różo. A mogę wiedzieć dlaczego?

– Och! Ponieważ nie chcę, aby cię widziały dziewczęta.

– Co prawda jest ładna pogoda, ale może otworzyć parasol?

– Nie wygłupiaj się, mój panie; nie założyłeś błyszczących skórkowych butów. – Wydyma usta i unosi ramię.

– Może umknie to uwagi dziewcząt, nawet jeśli mnie zobaczą – stwierdza Edwin, spoglądając z nagłym niesmakiem na swoje buty.

– Nie umknie ich uwagi, szanowny panie. I już wiem, co potem będzie. Niektóre z nich zaczną snuć na mój temat nowe rozważania, mówiąc (bo one są wolne), że nigdy, w żadnym wypadku, nie zaręczyłyby się z kimś, kto nie nosi błyszczących skórkowych butów. Uwaga! Panna Twinkleton. Poproszę ją o pozwolenie na wyjście.

Słychać jak ta dyskretna dama pyta za drzwiami nie wiadomo kogo swobodnym tonem:

– Tak...? Naprawdę? Jesteś pewna, że widziałaś w pokoju na biurku moje pudełko z macicy perłowej, w którym trzymam guziki?

Zostaje natychmiast poproszona o pozwolenie na wyjście i łaskawie się zgadza. Wkrótce młoda para wychodzi z Domu Zakonnic, podejmując wszelkie możliwe starania, aby zapobiec wykryciu czegoś tak istotnego, jak szczególnie niewłaściwe buty Edwina Drooda; starania te – miejmy nadzieję – uspokoją przyszłą panią Drood.

– W którą pójdziemy stronę, Różo?

Róża odpowiada:

– Chcę pójść do sklepu Okruchy Rozkoszy.

– Dokąd...?

– Do sklepu z tureckimi łakociami, mój panie. O Boże, czy ty nic nie rozumiesz? Mienisz się inżynierem, a nawet tego nie wiesz?

– A skąd miałbym wiedzieć, Różo?

– Ponieważ ja bardzo lubię te ich łakocie. Ale... O, zapomniałam, że mamy udawać. Nie, nie musisz nic o tym wiedzieć. Nieważne.

Tak więc Edwin zostaje zaciągnięty do sklepu Okruchy Rozkoszy, gdzie Róża robi zakupy, częstuje go (ale on urażony odmawia) i sama zaczyna łapczywie zajadać – uprzednio ściągnąwszy i złożywszy parę małych różowych rękawiczek podobnych do płatków róży – od czasu do czasu przykładając różowe paluszki do różowych ust, aby oczyścić je z Pyłu Rozkoszy pokrywającego Okruchy Rozkoszy.

– A teraz, Eddy, bądź tak dobry i udawaj. A więc jesteś zaręczony, czy tak?

– Tak więc jestem zaręczony.

– Jest miła?

– Czarująca.

– Wysoka?

– Bardzo wysoka!

Róża jest niska.

– Myślę, że chyba nie jest zgrabna – komentuje ze spokojem Róża...

– Przykro mi, ale się mylisz – wzbiera w nim sprzeciw. – Można ją nazwać przystojną, wspaniałą kobietą.

– Ma niewątpliwie duży nos – znowu spokojny komentarz.

– Istotnie, nie jest mały – pada krótka odpowiedź (nos Róży jest mały).

– Długi, blady nos, z czerwonym garbem pośrodku. Znam ten rodzaj nosów – mówi Róża, kiwając głową z satysfakcją i spokojnie rozkoszując się Okruchami.

– Różo, ty nie znasz tego rodzaju nosów – zaprzecza gorąco – ponieważ ten właśnie nie należy do nich.

– Nie jest blady?

– Nie. – Zdecydowany jest nie przytakiwać.

– A zatem jest czerwony? O! Nie lubię czerwonych nosów. No, ale zawsze można przypudrować.

– Nie zniżyłaby się do pudrowania – odpowiada Edwin ze złością.

– Czyżby? To chyba jakaś głupiutka istotka! Czy we wszystkim jest taka głupia?

– Nie. W niczym.

Po chwili, w której obserwuje go złośliwie skrzywiona twarzyczka, Róża mówi:

– I to tej rozsądnej istocie spodobała się myśl o wyjeździe do Egiptu, czy tak, Eddy?

– Tak, ma dość rozsądku, aby interesować się osiągnięciami w dziedzinie inżynierii, zwłaszcza gdy mogą one wpłynąć na polepszenie warunków życia w tym nierozwiniętym kraju.

– Na Boga! – mówi ze zdumieniem Róża, wzruszając ramionami i śmiejąc się.

– Masz jakieś zastrzeżenia? – pyta Edwin, spoglądając wyniośle na tę bajeczną figurkę. – Masz zastrzeżenia, Różo, co do jej zainteresowań?

– Zastrzeżenia? Och, drogi Eddy! Ale doprawdy, czyżby ona nie pałała nienawiścią do kotłów i tym podobnych przedmiotów?

– Mogę powiedzieć, że nie jest aż taką idiotką, aby nienawidzić kotłów – odpowiada stanowczo, ze złością. – Natomiast nie mogę się wypowiedzieć na temat jej stosunku do „tym podobnych przedmiotów”, ponieważ nie wiem, co masz na myśli.

– Czy ona nie darzy nienawiścią Arabów, Turków, fellachów i tym podobnych ludzi?

– Oczywiście, że nie – ucina bardzo stanowczo.

– Ale przynajmniej nienawidzi piramidy? No jak, Eddy?

– Dlaczego miałaby być taka małą... to znaczy dużą... gęsią, aby nienawidzić piramidy, Różo?

– Ach! Powinieneś słyszeć, jak panna Twinkleton – mówi Róża, kiwając głową i smakując Okruchy Rozkoszy – zanudza nas opowieściami o nich, a wtedy byś nie pytał. Nieznośnie nudne stare cmentarzyska! Te Zisy, Ibisy, Cheopsy i ci faraonowie, kogo to obchodzi. I do tego ten Belzoni 10 , czy kto tam, wywleczony za nogi, na pół uduszony przez nietoperze i kurz. Wszystkie dziewczęta mówiły: „Dobrze mu tak, chyba go bolało, chciałybyśmy, żeby się tam zadusił”.

Dwie młode osoby idące obok siebie, ale nietrzymające się pod rękę, przechadzają się po podwórcu w nieszczególnym nastroju; każde z nich od czasu do czasu przystaje, przydeptując opadłe liście.

– No cóż! – odzywa się Edwin po dłuższym milczeniu. – Jak zwykle. Tak dalej nie możemy, Różo.

Róża kręci głową i zgadza się z nim.

– Wziąwszy wszystko pod uwagę, Różo, to jest bardzo sentymentalne.

– Co wziąwszy pod uwagę?

– Jeżeli powiem, znowu będziesz niezadowolona.

– Chyba t y będziesz niezadowolony, Eddy. Nie bądź niesympatyczny.

– Niesympatyczny! To mi się podoba!

– Ale mnie się nie podoba i mówię ci to wprost! – Róża wydyma wargi.

– Posłuchaj, Różo, wobec tego i ja powiem ci wprost. Kto pogardza moim zawodem, moja przyszłością…

– Mam nadzieję, że nie zostaniesz pogrzebany w piramidach? – przerywa, unosząc delikatnie zarysowane brwi. – Nigdy mi o tym nie mówiłeś. Jeżeli tak, to dlaczego o tym nie wspomniałeś? Nie mogę polegać na intuicji, by wyczuć, jakie masz plany.

– Ależ, Różo, przecież dobrze wiesz, co mam na myśli, moja droga.

– A zatem dlaczego zacząłeś z tą swoją okropną, czerwononosą olbrzymką? A ona pudrowałaby, pudrowałaby, pudrowałaby, pudrowałaby ten swój nochal! – woła Róża w nagłym ataku komicznej przekory.

– Tak czy inaczej, nigdy nie mam racji w tych naszych dyskusjach – stwierdza Edwin, wzdychając z rezygnacją.

– Jak to możliwe, mój panie, żebyś kiedykolwiek miał rację, skoro zawsze się mylisz? A co do Belzoniego, to chyba nie żyje, więc co cię mogą obchodzić jego nogi albo to, że się dusił?

– Chyba już czas, żebyś wróciła, Różo. Nie był to zbyt wesoły spacer, prawda?

– Wesoły spacer? Paskudnie smętny, mój panie. Jeżeli teraz wejdę po schodach, zacznę tak płakać, że nie będę mogła pójść na lekcję tańca, a za wszystko ty jesteś odpowiedzialny!

– Bądźmy przyjaciółmi, Różo.

– Ach! – woła Róża, kręcąc głową i wybuchając płaczem. – Jakże bym chciała, żebyśmy mogli być przyjaciółmi! Właśnie dlatego się męczymy, że nie możemy być przyjaciółmi, Eddy. Jestem jeszcze za młoda, aby bolało mnie serce, a czasem naprawdę, naprawdę tak bywa. Nie gniewaj się. Wiem, że ciebie też boli zbyt często. Dla ciebie i dla mnie byłoby lepiej, gdyby to, co ma się stać, było tym, co jedynie mogłoby się stać. Teraz mówię zupełnie poważnie, nie żartuję. Ale ze względu na nas i na innych, bądźmy jeszcze ten raz cierpliwi!

Rozbrojony tym przebłyskiem kobiecej natury, tkwiącej w rozkapryszonym dziecku, Edwin Drood – mimo iż przez chwilę niechętny podobnemu wybuchowi, ponieważ wiąże się on z problemem narzucania dziewczynie jego osoby – stoi, patrząc, jak Róża z chusteczką przyciśniętą obiema rękami do oczu, płacze i łka niczym dziecko. Kiedy zaś się uspakaja, a nawet z młodzieńczym brakiem konsekwencji zaczyna śmiać się z siebie i swego wzruszenia, prowadzi ją do pobliskiej ławki pod wiązami.

– Jedno słowo wyjaśnienia, droga Kiciu. Nie jestem zbyt bystry w kwestiach związanych z moim zawodem, a teraz, gdy się nad tym zastanawiam, nie wiem nawet, czy jestem bystry w swoim zawodzie. Mam w każdym razie dobre chęci. Chyba nie ma, a może jest? – naprawdę nie mam pojęcia jak to wyrazić, ale muszę to powiedzieć zanim się rozstaniemy – jakiegoś innego młodzieńca, który…

– O nie, Eddy! To szlachetne, że o to pytasz, ale nie, nie, nie!

Znajdują się blisko okien katedry i w tym momencie słyszą, jak odzywa się wzniośle brzmiący chór i wtórują mu organy. Kiedy tak siedzą i słuchają tych uroczystych dźwięków, Edwin Drood wspomina zwierzenia minionego wieczoru i myśli o tym, jak bardzo ta muzyka różni się od ich dysharmonii.

– Wydaje mi się, że słyszę głos Jacka – mówi cicho, podążając za tokiem swych myśli.

– Zabierz mnie stąd, proszę – nalega narzeczona, szybko kładąc lekką rękę na jego dłoni. – Oni wszyscy zaraz będą wychodzić. Chodźmy stąd. Ach, jak pięknie brzmi ten akord! Ale nie zatrzymujmy się, nie słuchajmy dłużej. Chodźmy!

Gdy opuszczają dziedziniec katedralny, jej pośpiech mija. Poważni i dość zdecydowani idą teraz pod rękę wzdłuż High Street w kierunku Domu Zakonnic. Przy bramie, ponieważ ulica wydaje się pusta, Edwin skłania twarz ku Różyczce.

Dziewczyna śmieje się, wzbrania, i znowu staje się dziecinną uczennicą.

– Nie, Eddy! Jestem zbyt lepka, aby mnie całować, ale podaj mi rękę, a prześlę ci na niej całusa.

Podaje rękę. Dmucha w nią lekko i pyta, spoglądając na nią:

– Powiedz, co teraz widzisz?

– Co widzę, Różo?

– Myślałam, że wy, egipscy chłopcy, potraficie widzieć na dłoni różne zwidy i widma. Nie widzisz na niej szczęśliwej przyszłości?

Gdy otwiera i zamyka się brama, kiedy jedno wchodzi, a drugie odchodzi, to żadne z nich w pewnym sensie nie widzi nawet szczęśliwej teraźniejszości.