Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Dwie kobiety, różne czasy, jeden dom. Trzydzieści lat temu Ewa postanowiła poświęcić całe swoje życie w imię miłości do Maćka. Romantyczna postawa uczyniła z niej nieszczęśliwą ofiarę przemocy. Do willi związanej z tamtą tragedią wprowadzają się współcześnie Marzena i Artur. Nowa właścicielka odczuwa dziwne oddziaływanie budynku. Stresem związanym z przeprowadzką zaczyna także usprawiedliwiać coraz bardziej niepokojące zachowania swojego męża...Trzymająca w napięciu powieść uzyskała nominację do nagrody Srebrny Kałamarz, a także wyróżnienie jury w konkursie Najlepsza Książka na Jesień portalu granice.pl.Książka w sam raz dla czytelniczek mrocznych powieści Agnieszki Olejnik czy Klaudii Muniak.-
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 397
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Magdalena Zimniak
Saga
Willa
Zdjęcie na okładce: Shutterstock
Copyright © 2010, 2022 Magdalena Zimniak i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788728492796
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Pawłowi
Zatrzymali się przed wielką willą.
– I jak ci się podoba? – spytał Artur, wysiadając z samochodu.
Rzuciła tylko okiem, ale miała wrażenie, że okazałość budynku ją przytłacza. Do cholery z domem, dlaczego Artur pyta ją dopiero teraz?
– Już go kupiłeś, prawda? – powiedziała chłodno. Własny ton ją przeraził. Zdarzyło jej się parę razy zbuntować przeciw decyzjom męża, ale nigdy do tej pory nie uzewnętrzniała tego buntu.
Wytrzymała jego spojrzenie, chociaż już zaczynała odczuwać wyrzuty sumienia.
– Marzenko – ton męża był łagodny, jakby zwracał się do nierozgarniętego dziecka – przecież przywiozłem cię teraz, a wprowadzimy się dopiero za tydzień. Jeśli dom ci się nie podoba, wycofam się z tej transakcji.
Miał rację. Jak zwykle. Był wspaniały, czuły, dobry i kochający, a ona szalała za nim dokładnie tak samo jak w momencie poznania. Chociaż... Nieprawda. Z każdym dniem kochała go mocniej, przywiązywała się silniej. Nie potrafiłaby już żyć bez niego.
– Wiem – szepnęła. – Przepraszam.
Przytuliła się, lecz Artur nie oddał uścisku. Doskonale zdawała sobie sprawę, że jest mu przykro przez nią, i nienawidziła się za to.
– Wejdźmy do środka – powiedziała, usiłując ukryć drżenie głosu.
Artur poprowadził ją przez ogród, ale Marzena nie zwracała uwagi na zadbane kwietniki i dorodne drzewka owocowe. Wyrzuty sumienia spowodowane idiotycznym i egoistycznym zachowaniem minęły i zastąpiło je zupełnie nowe wrażenie. Dom zdawał się wciągać ją jak wir, a ona szła, zdezorientowana, niepewna, czy chce bronić się przed tą magiczną siłą. Artur otworzył drzwi.
Marzena rozglądała się po ogromnych pustych pomieszczeniach, nie dostrzegając ich wspaniałości, ogarnięta lękiem pomieszanym z fascynacją. Niespodziewanie powróciło wspomnienie wyprawy na dziedziniec uniwersytecki sprzed lat. Wtedy czuła się podobnie. Miała wrażenie, że istniał jakiś związek między tymi dwoma miejscami. Zostanie tu i uniesie zasłonę. Tak. To pomoże, czuła to, i wiedziała, że odpowiedzi na wszelkie pytania tkwią w niej, chociaż nie rozumiała, w jaki sposób. Nie miała nawet pojęcia, o jakie pytania chodzi i czy wytrzyma poznanie odpowiedzi.
Spojrzała niepewnie na Artura. Jego oczy błyszczały niezrozumiałym podnieceniem. Chyba nie był już na nią zły. Wyciągnął ramiona, a ona przylgnęła całym ciałem do ukochanego mężczyzny. Będzie dobrze, pomyślała.
1998
Odłożyła notatki. Świdrujący ból głowy nie pozwalał na dalsze czytanie, literki migały przed oczyma. Uczyła się już tak długo, nawet więc jej to nie zdziwiło. Wstała i przeszła się po pokoju. Nauka nie ma z tym nic wspólnego, pomyślała z nagłą wściekłością. Miała wrażenie, że wie o wiele więcej na temat wydarzeń marca 68 roku, niż zdołałaby dowiedzieć się z jakiegokolwiek wykładu, wyczytać w jakiejkolwiek książce. Bzdurne wrażenie, bo przecież urodziła się dziewięć lat po nich. Jednak jakiś głos powtarzał, że wystarczy unieść zasłonę, a zrozumie wszystko. Jaką zasłonę? Co zrozumie? Prędzej czy później to nastąpi, odpowiadał głos, ignorując pytania. To tkwi w tobie, w tobie, w tobie. Fajnie. Może zacznie się ogłaszać jako żeński odpowiednik Nostradamusa. Taki na odwyrtkę: „Panie i panowie, jeśli chcecie poznać sekrety przeszłości, za drobną opłatą uchylę rąbka tajemnicy”. Tyle że to chyba niezbyt dobry pomysł, ludzie raczej marzą o odkrywaniu przyszłości, Nostradamus nie zaciekawiłby nikogo, gdyby babrał się w zamierzchłych czasach. Ha, może w takim razie zrobi karierę jako wróżka historyczna, nawet dobre studia wybrała. Ironia nie była jednak w stanie zagłuszyć głosu uparcie każącego jej coś odkrywać. Czas przestawał istnieć, a raczej istniał, ale w zupełnie inny sposób. Przeszłość wyjaśniała przyszłość, albo może było odwrotnie. Zdawało jej się, że zatraca poczucie własnej tożsamości, ale z drugiej strony nie była pewna, o jaką tożsamość chodzi.
Zza zamkniętych drzwi salonu dochodził przytłumiony dźwięk telewizora. Zawahała się chwilę, nim nacisnęła klamkę. Rodzice siedzieli na kanapie, oglądając wiadomości. Matka odwróciła głowę w stronę córki, ojciec nie oderwał wzroku od ekranu. Wszystko wracało na swoje miejsce. Jak mogła myśleć, że zatraca tożsamość, jak mogła przypuścić, że czas jej nie dotyczy?
– Muszę wyjść – powiedziała. – Od tej ciągłej nauki zrobiło mi się duszno.
Mama skinęła głową i uśmiechnęła się nieznacznie.
– Kiedy wrócisz? – spytała, chyba bardziej z przyzwyczajenia niż z prawdziwej potrzeby.
– Za jakieś dwie godziny – odpowiedziała Marzena potulnie, tłumiąc nieodparte wrażenie, że tak naprawdę nikogo to nie obchodzi. Obchodzi, obchodzi – zaprzeczała samej sobie z rozpaczą. Tyle razy, miliony razy pragnęła wykrztusić stojące w gardle pytanie: Uważasz mnie za córkę? Bez żadnych zastrzeżeń? Nigdy nie przeszło. Tym razem też nie.
Matka ponownie skinęła głową i zapatrzyła się w telewizor. Marzena połknęła łzy i wysunęła się z pokoju, delikatnie zamykając za sobą drzwi. Stała już w płaszczu, gotowa do wyjścia, kiedy mama ukazała się w progu.
– Do zobaczenia – powiedziała miękko.
Marzena stłumiła chęć wtulenia się w matczyne ramiona. Była kochana bez względu na wszystko, ale nie mogła zapytać. Gdyby tylko wyczuła najlżejsze zawahanie, nie potrafiłaby z tym żyć.
– Do zobaczenia – odpowiedziała.
Czuła się już lepiej.
Usłyszała, że ojciec wyłączył telewizor. Wszedł do przedpokoju.
– Na razie. – On też ją kochał.
– Na razie – odpowiedziała i nawet lekko się uśmiechnęła.
Mama podeszła i pocałowała córkę w policzek.
Kiedy Marzena schodziła po schodach, czuła się niemal szczęśliwa. Ból głowy zelżał, łomotanie w czaszce się wyciszyło. Oboje ją kochali. Byli dumni, że tak dobrze idzie jej na studiach, chociaż nigdy nie rozpieszczali jej pochwałami. Taki po prostu mieli styl. Będzie starać się jeszcze mocniej, żeby ich zadowolić.
Na dworze owionęło ją chłodne powietrze i zapomniała o sytuacji rodzinnej. Przypomniała sobie, dlaczego wyszła: jakiś impuls kazał jej iść na uniwersytet. To głupie, przecież chodziła tam codziennie, nie odczuwając nic niezwykłego, a teraz przepełniało ją niewytłumaczalne podniecenie. Miała wrażenie, że balansuje na granicy strachu i euforii, nie rozumiejąc niczego.
Biegła ulicami Warszawy, z trudem łapiąc oddech. Wpadła przez bramę i zatrzymała się na dziedzińcu, ogarniając go wzrokiem. Coś było, coś, czego wcześniej nie dostrzegała, a teraz nie potrafiła sprecyzować. Dlatego serce waliło jak oszalałe. Jasne, to, że przebiegła jak wariatka przez pół miasta, nie miało znaczenia, drwiła w myślach, momentalnie zapominając o wszelkim szyderstwie. To miejsce... to tutaj w pewnym sensie się zaczęło i tutaj w pewnym sensie się skończy. Jakiś obraz próbował przebić się do świadomości. Tłum studentów wsłuchanych w płomienną mowę chłopaka o czarnych, płonących gorączką oczach. Kim był? Musiała widzieć taką fotografię w jakiejś książce. Kiedy wróci do domu, poszuka.
Obraz zniknął, lecz coś wciąż namawiało ją do podniesienia zasłony. Za jakiś czas... kiedyś... zrozumie.
Zamyślona ruszyła w stronę bramy. Nie zauważyła, że weszła na świeży lód, poślizgnęła się i upadła; poczuła ostry ból w lewym biodrze. Cholera!
– Nic ci nie jest? – zapytał z troską jakiś chłopak i wyciągnął rękę, aby pomóc jej wstać.
Spojrzała w jego twarz. Był przystojny, ale nie obchodzili jej przystojni chłopcy. Wstała sama, starając się nie krzywić z bólu. Chłopak powoli cofnął dłoń.
– Nie – odpowiedziała, kręcąc głową.
Widocznie jej głos zabrzmiał zniechęcająco, bo młody człowiek zmył się szybko. Marzena powoli, lekko utykając, wyszła przez bramę uniwersytetu. Musiała wrócić do domu i przysiąść do nauki. Chciała dobrze zdać ostatni egzamin w sesji zimowej.
*
Po wprowadzeniu się do domu nie doświadczała już ani lęku, ani fascynacji związanej z tym miejscem i nie rozumiała, dlaczego teraz powróciło wspomnienie pierwszego razu, kiedy tu była. Może dlatego, że rozpaczliwie chciała odwrócić uwagę od chwili obecnej.
Majowa noc, pogodna i ciepła, roztaczała wokół delikatny zapach kwitnących bzów. Marzena drgnęła, wracając do rzeczywistości. Zdała sobie sprawę, że z przyklejonym do twarzy uśmiechem stoi przed otwartą furtką, żegnając ostatnich gości. Głos nie drżał, zachowanie do końca pozostało swobodne.
– Dzięki, było fantastycznie.
Uścisnęła kobietę wypowiadającą te słowa, nie wiedząc nawet, z kim się żegna, i zrobiło jej się duszno, kiedy wciągnęła zapach drogich perfum, pomieszany z wonią równie drogiego alkoholu.
– Bardzo się cieszę, że przyszliście.
Jeszcze uścisk z mężczyzną i Marzena cofnęła się, ponownie oddychając świeżym powietrzem ciepłej nocy, ale uczucie duszności nie ustępowało.
Kobieta i mężczyzna znajdowali się już za bramą. Artur podniósł rękę w geście pożegnania, uśmiechając się szeroko. Jej wspaniały, przystojny mąż. Poszła za jego przykładem. Goście wsiedli do samochodu, po chwili rozległ się warkot i auto ruszyło. Więc już.
– Chodź do domu.
Podniosła na męża oczy, usiłując wyczytać, jak bardzo jest zły. Po raz kolejny zrobiła z siebie idiotkę w gronie jego znajomych, myląc Flauberta z Proustem. Dlaczego nie ugryzła się w język?
Stali już w salonie. Marzena miała spuszczone oczy i minę małej dziewczynki, która zawiniła i wie, że będzie musiała wysłuchać kolejnego wykładu.
– Wstyd mi za ciebie.
Skinęła głową, połykając łzy. Artur był doktorem literatury francuskiej i napisał kilka książek, cenionych przez znawców. Ostatnio jednak postanowił spróbować sił w beletrystyce i wydał powieść o młodym pracowniku uniwersyteckim, bezskutecznie poszukującym sensu życia. Książka nie była łatwa, zawierała wiele odniesień do literatury, głównie dwudziestowiecznej literatury francuskiej, ale stała się nieoczekiwanie bestsellerem. Potwierdziła się teoria Artura, że ludzie nie muszą rozumieć wszystkiego. Zwykły człowiek dostawał to, czego chciał: psychologiczny thriller z rozbudowanymi elementami komediowymi, a krytycy unosili się nad stylem i mnogością symboli. Rok dwa tysiące dziewiąty okazał się rokiem sukcesu, przynajmniej do tej pory, a zanosiło się, że będzie coraz lepiej. Dlatego przeprowadzili się tydzień temu do tego pięknego domu i ż tej okazji dzisiejszego wieczoru jej mąż zaprosił znajomych z uniwersytetu. A tu taka gafa.
– Dlaczego w ogóle zabierasz głos na temat, o którym nie masz pojęcia?
– Ostatnio powiedziałeś, że zachowuję się jak gęś i nic nie mówię – wyjąkała.
Artur westchnął głęboko.
– Naprawdę chcesz, żebym uwierzył, że jesteś gęsią?
Podniosła na moment wzrok. W błękitnych oczach Artura nie było złości, raczej irytacja i zmęczenie. Wstydził się za nią; o Boże, co ona zrobiła? Niecierpliwym gestem wsunął dłoń w swoje gęste blond włosy.
– Wciąż uważam, że nie jesteś gęsią, a ty?
Nie mogła już opanować łez. Otarła je szybko wierzchem dłoni.
– Przepraszam... – szepnęła.
– Uważasz, że to wystarczy? Oni teraz z pewnością się ze mnie śmieją, że z taką idiotką się ożeniłem.
W głowie tętniło, łkanie narastało w piersi, wypełniało ją uczucie żalu nad sobą. Nie płakać na głos, nie płakać na głos...
– Wiesz, jak bardzo żona-gęś może zaszkodzić w karierze?
– Zawsze możesz się rozwieść – wysyczała.
Artur utkwił w niej piękne błękitne oczy.
– Co powiedziałaś? – zapytał lodowato.
Spuściła wzrok, nie była w stanie wytrzymać jego spojrzenia, marzyła o cofnięciu tych okropnych słów.
– Naprawdę chciałabyś, żebyśmy się rozwiedli?
Nie potrafiła już stłumić szlochu. Dźwięki brzydkie, głośne i zupełnie niecywilizowane wyrwały się z jej ust.
– Nie histeryzuj – usłyszała podniesiony, lecz wciąż spokojny głos.
Chciała zamilknąć, ale zupełnie straciła panowanie nad sobą. Podszedł i ujął ją pod brodę.
– Spójrz na mnie i odpowiedz – usłyszała.
Na moment uniosła oczy i pokręciła przecząco głową. Dlaczego powiedziała taką bzdurę i sprawiła ból ukochanemu mężczyźnie?
– Więc dlaczego tak powiedziałaś?
– Prze... przep... przepraszam. – Łkanie niemal nie pozwalało jej mówić.
– To nie wystarczy. Musisz brać odpowiedzialność za swoje słowa. Wiesz, jak bardzo mnie zraniłaś?
Wiedziała, i to było najgorsze. Nie, najgorsze było to, że chyba chciała go zranić.
– Przepraszam – powtórzyła.
Potrząsnął głową.
– Potrzebujesz chwili samotności. Pomyślisz o tym w piwnicy.
– Co?!
– W piwnicy, kochanie – powtórzył z pewnym znudzeniem.
– Ale... ale... – jąkała się, wciąż szlochając głośno, w sposób niegodny jej pozycji. Jakiej pozycji? Sama z siebie nie miała żadnej pozycji, ale to, że była żoną doktora Artura Rościckiego, do czegoś zobowiązywało.
– Cicho, cicho, głowa mi pęknie – powtarzał, prowadząc ją po schodach.
Nie używał siły, nigdy tego nie robił, zresztą nie było takiej potrzeby, szła potulnie, nie opierając się. W pokoju bilardowym stanęła. Jeszcze tliła się w niej nadzieja, że to właśnie rozumiał pod słowem „piwnica”.
– Niżej – powiedział, otwierając klapę w podłodze.
Sam zszedł pierwszy i podał jej rękę.
– Chodź. Tu trzeba uważać, żeby nie skręcić nogi.
Znaleźli się w obszernym pomieszczeniu, gdzie urządzili pralnię. Może zostanie tutaj. Artur jednak otworzył kolejne drzwi.
– Wejdź – powiedział łagodnie.
– Nie! – krzyknęła, jednak posłusznie weszła do wilgotnego pomieszczenia.
Zgrzyt klucza przekręcanego w zamku, odgłos oddalających się kroków, a później już nic, jakby świat przestał istnieć. Łkania powoli cichły, absolutna, gęsta, namacalna ciemność wchodziła w nią i wypełniała po brzegi. Idiotko – głos rozsądku, należący do zupełnie innej rzeczywistości, odezwał się w odległym zakamarku mózgu – tu jest światło, zapal je. Opadła na szorstką podłogę i ignorując ból kolan, przesuwała się na czworakach do ściany. Tu gdzieś powinien być kontakt, ktoś zamontował go w dziwnym miejscu, zupełnie na dole. W końcu dłoń natrafiła na przełącznik i wnętrze zalało ostre, zimne światło ordynarnej żarówki. To nie była piwnica pasująca do ich eleganckiej willi. Przestronne pomieszczenie, gdzie Artur zamierzał grywać z przyjaciółmi w bilard, a ona miała schodzić, żeby się pięknie do nich uśmiechać, to zupełnie inna sprawa. Pralnia, chociaż znajdowała się poziom niżej od pokoju bilardowego i żeby dojść do niej należało podnieść klapę w podłodze, też mieściła się w normie. To jednak miejsce należało do zupełnie innego świata. Odniosła wrażenie, że ktoś na nią patrzy. Ogarnęła wzrokiem puste pomieszczenie. Co za cholerna bzdura! Usłyszała ciche westchnienie, a na skórze poczuła jakby delikatne dotknięcie. Wszystkie włoski stanęły jej na rękach. Nie było nikogo, nikt na nią nie patrzył, nikt jej nie dotknął. Nikogo tu nie ma, nic nie słychać, to tylko serce tłucze się w piersi.
– Boję się – powiedziała na głos.
1967
Ewa rzuciła spojrzenie w lustro i uśmiechnęła się, zadowolona. Czarna wąska spódnica do kolan, biała bluzka, cieliste rajstopy i buty na pięciocentymetrowym obcasie – przepisowy studniówkowy strój, a przecież czuła się wyjątkowo piękna i elegancka. Może to kwestia kroju? Babcia, świetna krawcowa, sprawiła, że ubranie podkreślało smukłą talię, długie nogi i kobiece zaokrąglenia. Wszystko w przyzwoitych granicach naturalnie. A może to fryzura tak ją odmieniła? Mama upięła jej długie, jasne, gęste włosy do góry, parę loczków pozostawiając, aby wiły się wokół twarzy. Prawdopodobnie też dyskretny makijaż, którego regulamin szkolny zabraniał na co dzień, podkreślił atuty: długie rzęsy i zmysłowe usta.
W drzwiach salonu pojawił się tata i obrzucił ją rozbawionym spojrzeniem.
– Podziwiasz się, kochanie?
– A nie wyglądam dobrze? – odpowiedziała przekornym pytaniem.
– Wyglądasz prześlicznie – odrzekł, przyciągając córkę do siebie. – Gwiazda studniówki tysiąc dziewięćset sześćdziesiąt siedem Liceum imienia Batorego.
– Zawsze będę twoją prześliczną córeczką, tatusiu – szepnęła, zarzucając mu ramiona na szyję.
Roześmieli się oboje. Ewa niedługo zdawała maturę, miała sto siedemdziesiąt cztery centymetry wzrostu, a mimo to dla Roberta wciąż była jego malutką, prześliczną córeczką. Rozległ się dzwonek.
– Ha – powiedział Robert. – Inni mężczyźni nadchodzą, aby wykraść moją prześliczną córeczkę.
– Czyżbyś był zazdrosny, tatusiu? – spytała Ewa, kładąc rękę na klamce.
Pokręcił głową, wciąż się uśmiechając. Ewa otworzyła drzwi. W progu stał młody człowiek w granatowym garniturze. Był dość wysoki i bardzo szczupły. Włosy, raczej długie, w stylu Beatlesów, miał niemal tak jasne jak Ewa, oczy ciemne, płonące, jakby trawiła go bezustanna gorączka. Maciek był kolegą z klasy i najlepszym przyjacielem Ewy. Przez niego też roznosiła ulotki, czym doprowadzała matkę do palpitacji serca. Teraz błyszczące gorączkowo oczy wpatrywały się intensywnie w dziewczynę.
– No i? – spytała niespokojnie.
– Pozwól mu chociaż wejść – wtrącił ojciec. – Dobry wieczór, Maćku.
– Dobry wieczór. – Chłopak przekroczył próg, nie spuszczając z Ewy wzroku. – Jesteś piękna.
Powiedział to z taką prostotą i szczerością, że dziewczyna poczuła łzy pod powiekami.
– Napijesz się z nami herbaty? – spytał Robert.
Ewa z wdzięcznością spojrzała na ojca. Na tego silnego mężczyznę o dużych dłoniach i chłopięcym uśmiechu zawsze mogła liczyć. Ludzie twierdzili, że jest do niego podobna. Odziedziczyła po nim jasne kręcone włosy, niebieskie oczy i wysoki wzrost.
– Chętnie – odpowiedział Maciek.
W tym momencie mama wyszła z salonu i uśmiechnęła się promiennie na widok Maćka.
– Świetnie wyglądacie – powiedziała, po czym zwróciła się do męża: – Herbata? Dobry pomysł, tym bardziej że ja też zaraz wychodzę na dyżur.
Pracowała na zmiany jako pielęgniarką. Była bardzo drobna, dużo niższa od Ewy, co sprawiało, że z daleka wyglądała jak dziewczynka. Miała ciemne włosy i ciemne oczy; przekazała córce duże zmysłowe usta i równiutkie białe zęby.
Kiedy tylko usiedli przy stoliku, zmaterializował się przy nich brat Ewy, dwunastoletni Kuba.
– Nie połam sobie nóg na tych obcasach! – krzyknął, chwytając ciastko.
Siostra zmierzyła go wyniosłym spojrzeniem i postanowiła darować sobie odpowiedź.
– Już muszę iść – powiedziała mama, wstając.
Ewa również się podniosła.
– My też.
– Nałóż kozaki, buty zmienisz w szkole.
Ewa skinęła głową. Wprawdzie szkoła znajdowała się po drugiej stronie ulicy, ale trzaskający mróz nie zachęcał do spacerów w pantofelkach.
Dyrektor wygłosił mowę, z której nie dotarło do niej ani jedno słowo. Koncentrowała się na ramieniu Maćka, dotykającym jej ramienia, i przepełniało ją uczucie niespodziewanego szczęścia. Dotąd uważała go jedynie za przyjaciela, ale tego wieczoru kręciło jej się w głowie od samego jego spojrzenia.
Polonez się skończył, rozpoczęła się część mniej oficjalna. Ewa wirowała na parkiecie w ramionach wielu tancerzy, ale wydawało jej się, że żyje tylko dla momentów, kiedy czuje przy sobie Maćka i patrzy w jego oczy. Życie było darem, miłość jego treścią. Nie bała się definicji, nie unikała wielkich słów, na razie w myślach, ale była gotowa wygłosić je przed całym światem. Po studniówce przenieśli się do Kasi. Impreza trwała, niektóre parki obściskiwały się po kątach, a oni tańczyli, ciasno objęci, patrząc sobie w oczy i milcząc. Świat wokół przestał istnieć.
Rano odprowadził ją pod drzwi mieszkania.
– Dziękuję – powiedziała z uśmiechem i pocałowała go w policzek.
Przyciągnął ją do siebie, wysunął spinki z włosów i wplótł palce w złociste fale. Powtarzał jej imię, a ona słuchała w niemym zachwycie, jakby śpiewał najpiękniejszą serenadę miłosną.
*
Siedziała na szorstkiej podłodze, nie wiedząc, jak długo to trwa, ale zarazem miała wrażenie, że znajduje się zupełnie gdzie indziej. Studniówka w Batorym 1967, głosił napis na ścianie. Na której ścianie? Wciąż przecież wpatrywała się w odrapaną ścianę malutkiego piwnicznego pomieszczenia. Do diabła, czy to ważne? Czy nie lepiej dać się porwać tej wizji i nie myśleć o strachu? Ale o jakim strachu, czego niby miałaby się bać? Przecież nie jest dzieckiem.
Wsłuchała się w muzykę z końca lat sześćdziesiątych i powiodła wzrokiem po sali. Studniówka w starym stylu. Dziewczyny w granatowych lub czarnych spódnicach i białych bluzkach, chłopcy jak z dawnych filmów. Ach, zresztą nie obchodziła jej muzyka, nie obchodził jej tłum, tylko ta jedna para, tańcząca blisko, tak blisko, tak cudownie blisko. Wysoka dziewczyna o blond włosach i niebieskich, pełnych życia oczach, wpatrzona w płonące gorączką oczy partnera.
Marzena przetarła skronie.
– Zasnęłam – szepnęła.
Zamknęła oczy, chciała spać, chciała być na tej sali, przeżywać pierwsze zauroczenie. Nie swoje. Nie swoje?
Artur obudził się zlany zimnym potem. Nie pamiętał snu, tyle tylko, że był nieprzyjemny, ale wcale o tym nie myślał, bo dotarła do niego świadomość, że w świecie realnym też coś jest nie tak. Wyciągnął rękę, aby dotknąć ciała żony i poczuć jego miłe ciepło, lecz miejsce obok było puste.
– Marzena – szepnął i pamięć o tym, co się stało, wróciła, budząc wściekłość. – Głupia dziwka – powiedział na głos i w tym momencie cała złość się ulotniła.
Marzena, jego Marzena była w piwnicy, bezbronna i zamknięta.
Podniósł się, aby pójść po żonę, lecz niemal natychmiast z powrotem opadł na łóżko. Coś, jakieś wydarzenie z przeszłości, wracało, dobijało się do jego myśli. Siedział przez chwilę z głową w dłoniach, usiłując zrozumieć. Nie, nie. Nie teraz. Będzie miał jeszcze czas, żeby się w tym babrać. Teraz najważniejsza jest Marzena.
Kiedy schodził po schodach, był już zupełnie spokojny. Miał nadzieję, że to krótkie zamknięcie nauczyło żonę odpowiedzialności za własne słowa.
*
Stali pod drzwiami, całując się, jakby zaraz miał się skończyć świat. To miłość, pierwsza i ostatnia, jedyna. Szczęście.
– Ewa – szepnął chłopak, wsuwając palce w rozpuszczone włosy dziewczyny, wtulając w nie twarz.
– Maciek.
Tylko to. Wszystko.
*
Marzena drgnęła.
Siedziała na piwnicznym betonie, zamknięta przez męża w ciasnym, wilgotnym pomieszczeniu. Co to za wizje, co za przywidzenia? Te tkliwe miłosne sceny. I dlaczego z sześćdziesiątego siódmego? Dziesięć lat przed jej narodzeniem. Ten chłopak o gorączkowo błyszczących oczach. Skądś go znała.
Ktoś westchnął. Nie, nie, nic nie słyszała, to tylko szumiało jej w głowie.
Czym był tamten obraz? Zamglony, lecz taki realistyczny. Sen? Sen kieruje się własną logiką. Tym razem podświadomość podsunęła jej coś kiczowatego jak najgorsza komedia romantyczna, aby odwrócić myśli od strachu.
Następne westchnienie.
Marzena zacisnęła dłonie w pięści. Nie, strach daje się znieść. Chciała zapomnieć o upokorzeniu, o tym, kim się stała. Nieprawda, nie stała się – zawsze taka była. Odkąd pamięta, bezustannie chciała zadowalać innych, a kiedy się nie udawało, pogrążała się w rozpaczliwym poczuciu winy. Kolejny dźwięk. Tym razem to nie było westchnienie. Ktoś coś szepnął.
– Nie boję się ciebie – powiedziała na głos, zdając sobie sprawę z absurdalności własnych słów.
Usłyszała szczęk klucza obracanego w zamku. Powtarzała sobie, że to mąż przyszedł ją uwolnić, ale jakaś cząstka krzyczała, że to nieprawda, a serce wystukiwało zimną melodię strachu. Wieczne upokorzenie, poniżenie, żal, wszystko zbladło. Lęk okazał się silniejszy od wszelkich innych uczuć. Wstrzymała oddech i zamknęła oczy w dziecięcej wierze, że w ten sposób pozostanie niezauważona.
– Chodź już, Marzenko – usłyszała głos Artura. Łagodny i czuły.
Wyciągnął ramiona, a ona wtuliła się w niego. Tęskniła za nim tej nocy. Kochała go. Pragnęła.
– Chodź do łóżka – powiedział, całując przelotnie jej usta.
Strach znikał, upokorzenie rozwiewało się, świadomość, kim jest, przestawała mieć znaczenie. Marzena stawała się samą miłością, płomiennym pragnieniem.
Położył ją na łóżku i rozebrał. Całował jej usta, szyję, piersi, brzuch, ciemny trójkąt łona. Rozchylił szczupłe nogi i pieścił najczulsze punkty, a później wszedł w nią i patrzył w szeroko otwarte, przepełnione oddaniem oczy. Poruszała biodrami, pragnąc poczuć go jak najgłębiej.
– Kocham cię – szeptała, całując duże męskie dłonie.
Była jego kobietą, żoną, kochanką, niewolnicą, rzeczą. Miał prawo zrobić z nią wszystko. Tak było dobrze.
– Kocham cię! – krzyknęła w paroksyzmie rozkoszy.
On też już doszedł i opadł na nią bezwładnie.
– Najdroższy – szepnęła, zaciskając ramiona na jego szyi.
Trwali jakiś czas złączeni uściskiem, po czym Artur podniósł się.
– Już późno. Przygotuj śniadanie, a ja wezmę prysznic – powiedział.
Wstała bez słowa i narzuciła szlafrok. Weszła do kuchni i znieruchomiała, porażona nagłym pragnieniem, aby nic nie robić, żadnego śniadania, po prostu uciec, wybiec z tego domu tak jak stała, w szlafroku. Za chwilę pragnienie znikło i jeszcze nieco oszołomiona Marzena zajęła się przygotowaniem jajecznicy.
– Hmm, świetnie pachnie – powiedział Artur, wchodząc do kuchni.
Świeżo wykąpany, przystojny i pięknie pachnący. Jej wspaniały mąż. Uśmiechnęła się z dumą i czułością.
– Siadaj, bo wystygnie – poprosiła.
Nałożyła całą jajecznicę na jego talerz. Sama nie jadła tego rodzaju rzeczy, odkąd Artur zauważył, że zbyt dużo tłuszczu odłożyło się jej na biodrach. Zdecydowała się wtedy na radykalną dietę, a mąż załatwił jej członkostwo modnej siłowni. To połączenie zapewniło doskonałą figurę, sama lubiła teraz patrzeć na siebie w lustrze.
Artur jadł z apetytem, jednocześnie przeglądając notatki. Siedziała po drugiej stronie, sącząc poranną kawę i obserwując go w skupieniu. Po paru minutach podniósł się.
– Było pyszne. Moja dziewczynka świetnie się spisała.
Stanął nad nią i wsunął dłonie pod szlafrok, bawiąc się jej piersiami. Za każdym razem jego dotyk działał tak samo: oddech przyśpieszał, a ciało omdlewało.
– Muszę już iść – powiedział. – Znalazłem ci świetną stronę o „W poszukiwaniu straconego czasu” i zapisałem w ulubionych na twoim komputerze. Poczytaj sobie.
Skinęła głową. Doskonale wiedział, że skończyła już ostatni tom, a wczorajsza pomyłka była zwykłym przejęzyczeniem. Czuła wdzięczność dla męża za podsunięcie jej tego cyklu powieściowego, sama nigdy by się nie zdecydowała. Nie były to książki do czytania jednym tchem, wymagały nieustannego skupienia, ale miała wrażenie, że w jakiś sposób ją oczyszczały, przynajmniej podczas lektury.
Artur poszedł się przebrać, a ona włożyła talerz i kubki do zmywarki. Usiadła, czekając, aż mąż wyjdzie z domu. Coś ją niepokoiło, ale wolała nie zastanawiać się nad tym w jego obecności. Wstała, słysząc, że opuszcza sypialnię.
– Pa, kochanie – powiedział, całując ją w usta. – Kup sobie dzisiaj parę ładnych sukienek i przygotuj coś dobrego na obiad.
Skinęła głową. A więc dzień miała już dokładnie zaplanowany: czytanie o arcydziele Prousta, zakupy, gotowanie. Patrzyła przez okno, jak Artur wychodzi. Pomachała mu, zanim wszedł do garażu, a później obserwowała, jak wyprowadza samochód. Za bramą wysiadł, aby ją zamknąć, i podniósł dłoń, patrząc na żonę. Z promiennym uśmiechem odpowiedziała takim samym gestem. Kiedy samochód zniknął z pola widzenia, stała jeszcze chwilę przy oknie. W końcu jednak odwróciła się i poszła pod prysznic. Nie cieszyła się długo gorącą wodą, miała przecież sporo do załatwienia tego dnia. Wyszła z kąpieli i tym razem postanowiła nie tracić czasu na podziwianie własnych kształtów. Narzuciła krótką letnią spódniczkę w czerwone kwiaty i białą bluzkę z odkrytymi ramionami. Przechodząc przez przedpokój, mimo woli zerknęła w lustro. Wyglądała naprawdę nieźle, gdyby była nieco młodsza, spokojnie mogłaby ubiegać się o pracę modelki. Wpatrzyła się dokładniej w swe odbicie. Świeże wspomnienie poprzedniej nocy, niepokojące i bolesne, powróciło, nie przywołując jednak wrażenia strachu czy upokorzenia. Dziewczyna ze snu była podobna do niej. Nie łudząco, chodziło raczej o ogólne wrażenie: tak jak ona była wysoka i szczupła, miała gęste falujące blond włosy i błękitne duże oczy. Tylko... Tylko w twarzy tamtej malowała się radość życia i pewność siebie, a wzrok Marzeny mąciła wieczna obawa, że zrobi coś nie tak, bo z nią samą jest coś nie tak. Obawa, którą nauczyła się ukrywać przed otoczeniem. Nie przed wszystkimi jednak. Zawsze mniej lub bardziej świadomie chciała być kimś takim jak tamta dziewczyna. „Ewa” – usłyszała głos chłopaka ze snu, chłopaka o gorączkowo płonących oczach. Od początku wydawał się jej dziwnie znajomy, teraz zrozumiała dlaczego. Widziała go, choć „widziała” to może nie najlepsze określenie, kiedy gnana niewytłumaczalnym impulsem, poszła na uniwersytet. Już wtedy przypuszczała, że to wspomnienie jakiejś fotografii. Podbiegła do półek z książkami i kartkowała je, wyciągając na chybił trafił. Nie znalazła nic i teraz, podobnie jak nie znalazła wtedy. Zrezygnowana usiadła w fotelu i ukryła twarz w dłoniach, po chwili jednak zdecydowanie przeszła do salonu i rozłożyła laptop. Trzeba przejrzeć stronę polecaną przez męża, z pewnością po powrocie ją odpyta. Z przyzwyczajenia sprawdziła najpierw pocztę. Parę podziękowań za wczorajszy wieczór. Ścisnęła dłońmi skronie, jakby to mogło zminimalizować nagły ból głowy. Całe szczęście, że znajomi męża nie mieli w zwyczaju dzwonić. Może zresztą dzwonili. Do niego. Marzena nie miała własnych znajomych. Artur od czasu do czasu sprawdzał jej e-maile, połączenia telefoniczne i historię odwiedzanych stron internetowych. Dla jej dobra, naturalnie, nie chciał po prostu, żeby robiła z siebie idiotkę. Mimo to wczoraj zrobiła. Skuliła się, jakby otrzymała cios w brzuch. Chyba trzeba wziąć proszek. Ból głowy nie przechodził.
Podniosła się i przeszła do kuchni. Drżącymi palcami przeszukiwała apteczkę. Jest ibuprom. Połknęła dwie tabletki i popiła obficie wodą. Dopiero teraz zorientowała się, jak bardzo wyschnięte ma usta.
Czas uciekał. Powinna wrócić do laptopa. Nie zdąży ze wszystkim, jeśli będzie rozczulać się nad sobą. Dlaczego właściwie miałaby się rozczulać? Miała piękny dom, śliczne stroje, męża, którego kochała. Nie musiała nic robić oprócz dbania o własną urodę i rozwój intelektualny oraz o przyjemności ciężko pracującego Artura. Sprzątanie nie liczyło się, raz w tygodniu przychodziła Ukrainka i robiła gruntowne porządki. Naprawdę powinna iść już do komputera, ale... Osunęła się na podłogę i ukryła twarz w dłoniach. Nie da rady czytać, trzeba poczekać, aż tabletki zaczną działać.
Co by było, jeśliby miała własnych znajomych? Czy mąż sprawdzałby jej maile i słuchał rozmów? Nie, to przecież bzdura. Gdyby miała własnych znajomych, nie byłaby tą Marzeną, z którą Artur się ożenił. Zapewne nie zwróciłby nawet na nią uwagi.
No dobrze, pomyślała, otrząsając się lekko, a gdybym teraz znalazła przyjaciół?
Sama myśl wydawała się absurdalna. A jednak... gdyby... Mogłaby dzwonić pod nieobecność Artura, a potem kasować połączenia. Oczywiście pytałby, dlaczego płaci tak duże rachunki. To mogłaby wysyłać maile z kawiarenki internetowej, tylko wcześniej musiałaby założyć konto, o którym mąż nie miałby pojęcia. Przypuszczalnie nie zajęłoby to jej aż tyle czasu, żeby musiała się z niego rozliczać.
No tak, może sobie pofantazjować. Była, kim była i nie widziała możliwości zmiany. Dlaczego stała się taką a nie inną osobą? Co zdeterminowało jej życie? Najsurowszy sędzia nie doszukałby się jej winy. Od początku nikt jej nie chciał, ale przecież nie mogła obarczać odpowiedzialnością losu czy innych ludzi. Człowiek ponoć ma wolną wolę.
Kiedy te proszki zaczną działać, do jasnej cholery? Przecież wzięła dwa, a ból zdawał się coraz silniejszy.
Rodzice oddali ją do adopcji tuż po urodzeniu. Kim byli? Czasem lubiła sobie wyobrażać, że matka była szesnastoletnią uczennicą liceum, a ojciec kolegą z klasy, oboje piękni i inteligentni, pragnęli zatrzymać dziecko, ale otoczenie zmusiło ich do rezygnacji. Albo może była owocem związku wspaniałej zamężnej kobiety i niezwykłego zakochanego w niej mężczyzny. Okrutny mąż dowiedział się o wszystkim i oddał dziecko do sierocińca, grożąc żonie, że zabije kochanka, jeśli spróbuje przeciwstawić się jego woli. Te historie wydawały się piękne i romantyczne, ale Marzena wiedziała, że najprawdopodobniej jej rodzicami byli alkoholicy z jakiejś meliny, gdzie kopulował każdy z każdym, jak popadnie. Matka pewnie nawet nie wiedziała, kto jej zrobił bachora.
Marzena powoli podniosła się i przeszła do otwartego laptopa. Trzeba poczytać tę stronę. Artur będzie bardzo zły, jeśli nie wykona polecenia. Niewidzącym wzrokiem wpatrywała się w ekran, nawet nie usiłując sklejać sensu z rozmazanych znaków.
Wszystkie zdrowe niemowlęta szybko znajdują rodzinę zastępczą. Tak też było z nią. Pierwsze cztery lata spędziła w tamtym domu. Nie miała pewności, czy obrazy kłębiące się w głowie są wspomnieniami czy tylko imaginacją zrodzoną z późniejszych opowieści. Pamiętała, słyszała czy jedynie wyobrażała sobie, że matka, Sylwia, była śliczną brunetką o piwnych oczach i prostocie Madonny. Przemawiała najczulszymi słowami i obdarzała najcudowniejszymi pieszczotami. Ojciec, Grzegorz, śmiał się i podrzucał dziecko w powietrze. A może tak nie było? Może tylko wmówiła sobie, bo uważała, że tak powinno się traktować małe dzieci? Może wcale nie było tak pięknie, nawet zanim...
Dlaczego wciąż bolała ją głowa? To pewnie od komputera. Złe promieniowanie. Nie przeczyta dzisiaj o Prouście, trudno. Artur będzie musiał zrozumieć. A jeśli nie zrozumie i znów sprowadzi ją do piwnicy? Jak to możliwe, żeby jednocześnie kochać i nienawidzić jednego człowieka? Nigdy wcześniej nie myślała, że nienawidzi własnego męża, ale też nigdy wcześniej nie postępował z nią w ten sposób. Czyżby? Sprowadzenie do piwnicy to zachowanie ekstremalne, ale przecież od początku uzależnił ją od siebie, całkowicie krępując wolę. Tak jakby miała wolę. Woli pozbawili ją naturalni rodzice jeszcze przed urodzeniem. Nie, to nie tak. W rodzinie, do której trafiła i która zdawała się jej oczywistością, było pięknie, przynajmniej we wspomnieniach, dopóki śliczna ciemnowłosa kobieta o prostocie Madonny nie zaszła w ciążę. Jakieś reminiscencje z tamtego okresu kołatały się w głowie, ale znów Marzena nie umiałaby powiedzieć, co jest prawdą, a co zasłyszała czy wręcz wymyśliła. Chyba rodzice mówili o dziecku – prawdziwym, takiego określenia używali, a może wcale nie – dla którego trzeba być dobrym i opiekować się nim. Marzena kiwała głową, obiecując, że będzie dobra. Możliwe jednak, że niczego nie obiecywała, może reagowała agresją i dlatego się przestraszyli. Może wcale nie chodziło o to, że jest blondynką. „Kiedy ludzie będą na ciebie patrzeć, od razu zrozumieją, że nie jesteś naszym dzieckiem”; czy właśnie te słowa wtedy padły? Może tak, ale może też nie. Z całą pewnością natomiast wiedziała, że zaczęła moczyć się w nocy, a nawet w dzień. Jeszcze przed porodem ślicznej kobiety, do której mówiła „mamo”, została z powrotem oddana do domu dziecka i tam przylgnęło do niej przezwisko „Szczula”. Wiele dzieci w placówce miało ten problem, ale właśnie ją tak nazywano. Zapadła wtedy na jakąś chorobę, lekarz stwierdził, że jest autystyczna, chociaż z tego, co przestudiowała wiele lat później, wynikało, że to nie mógł być autyzm. W każdym razie, mimo że była dziewczynką o jasnych włosach i niebieskich oczach – towarem, który najlepiej schodzi – przez dwa lata brakowało chętnych do adopcji. Pewnego dnia obudziła się i zrozumiała, że musi się starać. Nagle zaczęła się uśmiechać, reagować tak, jak od niej oczekiwano, odpowiadać na pytania. To ostatnie przychodziło najtrudniej i dlatego wciąż miała opinię dziewczynki opóźnionej w rozwoju. Nieznacznie, ale wystarczająco, aby odstraszyć potencjalnych rodziców. W końcu jednak znalazła rodzinę.
Ból głowy nieco minął, ale Marzena czuła się potwornie zmęczona. Ze studiowania strony o Prouście zrezygnowała ostatecznie, ale powinna pójść na zakupy. Wybranie odpowiednich sukienek z pewnością zajmie sporo czasu. Bezwiednie skierowała się jednak nie do wyjścia, ale do sypialni. Zrzuciła ubranie i nawet nie nakładając koszulki nocnej, wtuliła się w pościel. Potrzebowała wypoczynku w łóżku. Ostatnią noc spędziła na twardej piwnicznej podłodze. Jakieś głosy, jakieś sny, których nie chciała zapomnieć. Dlaczego przyśniła jej się cudza studniówka? I dlaczego akurat z sześćdziesiątego siódmego? Może dlatego, że sama nigdy nie przeżyła niczego podobnego. Nie brała udziału w studniówce, ale teraz nie chciała tego rozważać. Była zmęczona i musiała zasnąć. Może znów przyśni jej się Ewa i jej chłopak.
Jeśli śniło jej się cokolwiek, nie pamiętała. Zerwała się z łóżka i nerwowo zaczęła szukać komórki. O Boże, już wpół do czwartej. Przespała cały dzień. Artur wróci za półtorej godziny. O zakupach nie mogło być mowy, o studiowaniu Prousta tym bardziej.
Obiad. Trzeba przynajmniej zrobić obiad.
W pośpiechu zasłała łóżko i narzuciła ubranie. Wybiegła do najbliższego sklepu. Co dobrego można zrobić przez tak krótki czas? Ogarniała ją niemal panika. Zdecydowała się w końcu na smażonego kurczaka z ryżem i warzywami. Miała nadzieję, że Artur uzna potrawę za znośną. Wino białe. Wprawdzie mąż narzekał na alkohol kupowany w najbliższym sklepie, ale jakoś się wytłumaczy. Teraz najważniejsza była szybkość. Biegiem pognała do sklepu, biegiem wracała.
– Dzień dobry – usłyszała i podniosła spojrzenie. Kobieta z sąsiedniego domu, miła szatynka, na oko czterdziestoletnia.
Marzena nie rozumiała, dlaczego się zatrzymała; przecież nie była zbyt towarzyska, a teraz czas uciekał nieubłaganie.
– Dzień dobry – odpowiedziała, uśmiechając się szeroko. – Piękny dzień dzisiaj, prawda?
Czy naprawdę zamierzała rozmawiać o pogodzie, podczas gdy obiad był nieprzygotowany? Może jeszcze powie: „Mam nadzieję, że jutro nie będzie padać”?
– O tak – zgodziła się sąsiadka. – Aż chce się żyć.
Marzena pokiwała głową.
– Mam nadzieję, że jutro nie przyjdzie jakiś front i nie zacznie padać.
O Boże, czy można być większą idiotką? Może zmieni temat i zapyta sąsiadkę, jak przygotować obiad w pięć minut? Na pewno podałaby mi jakiś przepis, gdybym poprosiła, przemknęło Marzenie przez głowę.
– Ja też mam nadzieję. – Kobieta uśmiechnęła się życzliwie. – Cieszę się, że to państwo wprowadzili się do tego domu. Poprzedni właściciel był strasznym mrukiem.
– Poprzedni właściciel... – powtórzyła wolno Marzena, zapominając nagle, że się śpieszy i przestając wymyślać sobie od idiotek. – Kim był poprzedni właściciel?
– Starszy facet, nigdy z nikim nie rozmawiał. Zmarł w zeszłym roku. Podobno kiedyś był ważnym działaczem partyjnym i majątku dorobił się w czasach komunizmu. Tak przynajmniej słyszałam.
– Działaczem partyjnym... – Marzena zdała sobie nagle sprawę, że sąsiadka patrzy na nią z pewnym zdziwieniem. Nawet jeśli wciąż uważała ją za sympatyczną, z pewnością nie miała zbyt wysokiego mniemania o jej inteligencji. Kobieta, która potrafi mówić tylko o pogodzie albo powtarzać słowa rozmówcy. – Muszę już iść – powiedziała szybko. – Mąż zaraz wraca. Do widzenia.
Biegiem ruszyła w stronę domu.
– Do widzenia! – zawołała za nią sąsiadka.
Marzena odgoniła myśl, że sympatyczna kobieta uważała ją za gęś, której jedynym zajęciem jest umilanie życia mężowi. Zresztą taka opinia niespecjalnie mijała się z prawdą.
„Działaczem partyjnym”. Słowa miłej sąsiadki powróciły dokładnie w momencie, kiedy otwierała drzwi i niewytłumaczalnie zmroziły ją, ale tylko na moment. Za chwilę zapomniała o rozmowie i zajęła się ekspresowym przygotowaniem obiadu. Prawie obrała warzywa, kiedy przypomniała sobie o rękawiczkach. Nie mogła niszczyć rąk. Artura bardzo denerwowały kobiety z zaniedbanymi dłońmi czy niewypielęgnowanymi paznokciami. Dobrze, ją też. Jeżeli miała możliwość wyglądać pięknie, powinna tak wyglądać.
Udało się. Kiedy samochód parkował, stół był gotowy. Pośrodku paliły się świece, otulając pokój łagodnym blaskiem. Artur z uśmiechem przytulił żonę.
– Pięknie – pochwalił i pocałował rozchylone wargi.
Radośnie zarzuciła mu ramiona na szyję, przylegając do silnego męskiego ciała. Kochała go. Jego dotyk nieodmiennie działał elektryzująco.
– Usiądź, kochany – szepnęła. – Napij się wina, a ja podam obiad.
– Obiad poczeka. Napij się ze mną – powiedział, sadzając ją na sofie i rozlewając wino do kieliszków. – Za moją piękną żonę – dodał, wychylając zawartość do dna. Nawet nie skomentował jakości wina.
Marzena umoczyła usta i odstawiła kieliszek.
– Zaraz przyniosę obiad – powiedziała, wstając.
Pociągnął ją z powrotem i pocałował.
– No dobrze. – Uśmiechnął się do niej. – Przynieśmy razem.
Był czuły i dobry. Zawsze, kiedy mógł, pomagał jej. To w niej tkwiła wina, to ona nie potrafiła sprostać oczekiwaniom. Jak dzisiaj.
Przeszli do kuchni. Artur kazał jej usiąść, sam mieszał warzywa i rozkładał posiłek na talerze. Dobry, czuły mąż. A co było wczoraj? Czy to możliwe, żeby ten człowiek, wcielenie delikatności, zamykał żonę w wilgotnej piwnicy tylko dlatego, że zdarzyło jej się pomylić Prousta z Flaubertem? Nie, nie dlatego. Żona zraniła go bezmyślnymi słowami o rozwodzie.
– Chodźmy – powiedział, obdarzając ją jeszcze jednym promiennym uśmiechem.
Usiedli przy stole. Artur wydawał się zadowolony z posiłku. Marzena manewrowała sztućcami, ale połykanie sprawiało trudności. Gardło było ściśnięte.
– Świetne – powiedział Artur, odsuwając pusty talerz. – Wolno jesz. Źle się czujesz?
W głosie wyczuwała wyraźną troskę. Poczuła się podle. To, co zdarzyło się wczoraj, było najzupełniej odosobnionym wypadkiem, a poza tym zasłużyła.
– Trochę – wykrztusiła.
– Biedactwo – szepnął, całując ją w głowę. – Kupiłaś sobie coś?
Mimo że wciąż odczuwała wyrzuty sumienia, wiedziała, że musi wykorzystać okazję. Z pewnością nie będzie miał pretensji. Pokręciła głową.
– Cały dzień trochę źle się czułam i wyszłam tylko po jedzenie.
Zaległa cisza. Jeszcze jedną rzecz należało wyznać.
– Nie byłam nawet w stanie przeczytać tej strony o Prouście.
Wciąż cisza. Może się pomyliła. Może jednak rozwścieczyła go, zrzucając wszystko na wyimaginowane niedomagania?
– Kochanie – rzekł wolno. – Mam nadzieję, że nie będziesz chora.
Przytulił ją mocno i wszystko stało się nieważne. Pragnęła już tylko jego dotyku. Całowali się zachłannie, jakby to była pierwsza randka. Wziął ją na ręce i zaniósł do sypialni. Gorączkowo zaciskała ręce na jego szyi. Jak mogła? Jak mogła?
– Kocham cię – szepnęła, wiedząc, że wyznanie nie zmaże jej winy.
– Nie zaszkodzi ci? – spytał, kładąc ją na łóżku.
– Nie – szepnęła, wtulając się w niego jeszcze silniej.
– Odpocznij teraz – powiedział, kiedy było już po wszystkim. Wstał i przykrył ją dokładnie kołdrą. – Ja jeszcze trochę popracuję.
Skinęła głową. Kiedy opuścił pokój, oczy zamknęły się same. Wiedziała, że za chwilę zaśnie, co, biorąc pod uwagę parę przespanych godzin w ciągu dnia, było bardzo dziwne. Może rzeczywiście zaczynała się choroba?
Znów nie pamiętała snów. W środku nocy Artur obudził ją pieszczotami. Kochali się z równym entuzjazmem jak wieczorem. Po akcie zasnął niemal natychmiast. Marzena jednak leżała z otwartymi oczyma, a sen nie nadchodził. No tak, wyspała się przecież za wszystkie czasy.
Wiedziona nagłym impulsem wstała i narzuciła koszulkę nocną. Nie mogła być naga. Nie teraz, kiedy...
Jakaś magnetyczna siła ciągnęła ją na dół. Zdjęła z haczyka kluczyk i zeszła do pokoju bilardowego. Nie wahała się, otwierając klapę. Na samym dole przekręciła klucz i weszła w wilgotną czerń. Drżała z przerażenia, ale nawet nie pomyślała, żeby zapalić światło. Ktoś ją widział i tak, wiedziała. Znów rozległo się westchnienie czy szept, nie była w stanie określić. Co za bzdura. Serce waliło ciężko. Poczuła dotyk chłodnych palców na skórze. Po to tu przyszła. Dlaczego wymyśla takie rzeczy, dlaczego bawi się w duchy? Co właściwie robi w pomieszczeniu, które budzi w niej paniczny lęk? Dlaczego nie zapaliła światła? Za chwilę nie da rady się podnieść, zostanie tu na zawsze. Ostatnim wysiłkiem woli, powłócząc nogami, opuściła wilgotny pokój. Głośno zamknęła drzwi i oparła się o nie, oddychając głęboko. Chyba oszalała. Przetarła skronie i jakby budząc się ze snu, pobiegła na górę. Wsunęła się bezszelestnie do łóżka i przylgnęła do męża. Ciepło drugiego ciała działało uspakajająco, ale i tak nie zasnęła do rana.
Nowi rodzice byli parą tuż przed pięćdziesiątką. Mieli dwie dorosłe córki, które opuściły dom, a oni zapragnęli ponownego rodzicielstwa. Wybrali Marzenę nie dlatego, że miała błękitne oczy i złote włosy, ale, jak często powtarzali, z powodu jej problemów, zarówno emocjonalnych, jak i intelektualnych. Była wyzwaniem, któremu postanowili stawić czoło. Rzeczywiście okazali się dobrzy w tej roli, udowodnili, że się nadają. Jeszcze przed rozpoczęciem szkoły nauczyli Marzenę literek i ich składania. Dom zamienił się w ośrodek naukowy, gdzie odbywały się regularne lekcje. Rodzice nie kończyli, jeśli nie przerobili zaplanowanej partii materiału, czasami więc nauka przeciągała się do jedenastej w nocy. Dziewczynka dukała, ledwie żywa ze zmęczenia, ale nie wydała słowa skargi. Od kiedy trafiła do tego domu, czuła jeszcze wyraźniej niż w domu dziecka, że musi się starać. Każde wrażenie, że zawodzi pokładane nadzieje, sprawiało, że drżała, połykając łzy. Przybrani rodzice nigdy nie podnieśli głosu ani jej nie uderzyli. Powtarzali, że chcą dla niej jak najlepiej, ale do sukcesu potrzeba wysiłku obu stron. „Musisz pracować bardziej” – to zdanie padało najczęściej.
Za oknem robiło się już szaro. Marzena wstała i skierowała się do łazienki. Wzięła długą, gorącą kąpiel, starając się nie myśleć o czymkolwiek.
Kiedy wyszła z wanny, było dopiero wpół do szóstej. Wczoraj zawiodła nadzieje pokładane w niej przez Artura, dzisiaj powinna to nadrobić. Laptop został w salonie, zeszła więc na parter. Przez chwilę stała, patrząc na schody prowadzące do sali bilardowej. Co jej strzeliło w nocy do głowy, żeby odwiedzić tamto wstrętne pomieszczenie? Wzruszyła ramionami i usiadła przy stole, uruchamiając komputer.
Strona ją wciągnęła, z zapartym tchem czytała, jak autor interpretował ulotne wrażenia bohatera, jego namiętności, słabości i refleksje. Napisał, że pogrążenie się w tej powieści pozwoliło mu na oderwanie się od własnego życia i to nie dla chwili taniej rozrywki, ale dla rzeczy najistotniejszych: myśli, które stanowią o wartości każdego człowieka. Czuła podobnie, choć nigdy nie potrafiłaby wyrazić tego w ten sposób. Nie mogła jednak zgodzić się, że książka pozwala na nabranie dystansu do życia, pomaga w określeniu własnej drogi. „W poszukiwaniu straconego czasu” określało jedynie drogę Marcela. Zauważyła, że można wysłać mail do autora strony i przez chwilę rozważała nawet, czy tego nie zrobić, ale zrezygnowała. Jakie znaczenie mogło mieć jej zdanie dla kogokolwiek?
Skierowała kursor na dół ekranu, aby sprawdzić czas. Zbliżała się siódma.
Złożyła laptop i przeszła do kuchni, aby bez pośpiechu zająć się śniadaniem. Dla Artura zdrowe odżywianie było równie ważne jak wrażenia estetyczne. Zrobiła więc misterną kolorową sałatkę warzywną, która spełniała oba wymagania. Jeszcze tylko tosty i trzeba budzić męża. Niespodziewana myśl, że każdy kolejny dzień będzie taki sam, ukłuła boleśnie. Zmarszczyła lekko brwi. Właściwie dlaczego miałoby ją to boleć? Była szczęśliwa, miała wszystko, czego kobieta może pragnąć. Może oprócz jednej rzeczy.
Wstała i skierowała się w stronę schodów. Stanęła nieruchomo, trzymając się poręczy. Znów naszła ją przeraźliwa ochota zejścia w wilgotną ciemność ciasnego pomieszczenia. Otrząsnęła się i wróciła na górę, do sypialni.
– Kochany – szepnęła, pochylając się nad mężem – musisz wstać, już piętnaście po siódmej.
– Yhm – mruknął leniwie, nie podnosząc powiek i wyciągając ramiona.
Przylgnęła do niego.
– Połóż się koło mnie na chwilę – poprosił.
Zrobiła to. Czego jeszcze może pragnąć zakochana kobieta? A jednak leżała sztywno, tym razem nie potrafiąc sycić się słodyczą mężowskiego objęcia.
– No dobrze, wstaję – powiedział i pocałował ją delikatnie w usta.
Niemal wydała westchnienie ulgi. Przerażona własną reakcją, zeszła w pośpiechu do kuchni i rozlała kawę.
Kiedy pojawił się mąż, patrzyła na niego szeroko rozwartymi oczyma. Ideał męskiej urody, nie ulegało wątpliwości.
– Bardzo ładnie – pochwalił, siadając.
Dlaczego tym razem się nie cieszyła? Co się z nią działo? Uśmiechnęła się z lekkim wysiłkiem.
– Dziękuję – powiedziała i podniosła filiżankę z kawą do ust.
Chyba nadeszła odpowiednia chwila, aby poprosić o tę jedną rzecz, której brakowało do pełni szczęścia.
– Jak myślisz, czy moglibyśmy już mieć dzieci?
Byli małżeństwem od pięciu lat. Po trzech nieśmiało zapytała o potomka, ale Artur, zajęty pracą na uniwersytecie i pisaniem książki, orzekł stanowczo, że na to za wcześnie. „Finansowo nie stoimy jeszcze zupełnie pewnie – mówił. – Poza tym mam tak mało czasu, a chciałbym być prawdziwym ojcem”. Od tamtej chwili nie wracali do tematu. Artur skończył książkę, zaczął następną. Czasu może nie miał więcej, ale sytuacja finansowa zdawała się ustabilizowana. Kupili ten piękny dom na starym Żoliborzu, nie musieli martwić się o kredyty.
Mąż milczał jakiś czas, a Marzena zaczynała już żałować, że zadała pytanie.
– Chyba masz rację – powiedział w końcu wolno. – Chyba nadszedł czas.
Dlaczego nie czuła szalonej radości? Dlaczego nagle wypełnił ją lodowaty strach? Znów uśmiechnęła się promiennie.
– Odstaw pigułki – polecił. – Zaczniemy starać się dziś wieczorem.
O nie, z pewnością nie odstawi pigułek. Jak to dobrze, że coś takiego jak pigułki w ogóle istnieje. Trzeba je dobrze ukryć na wypadek, gdyby Arturowi przyszło do głowy skontrolować jej torebkę. Nie sądziła jednak, żeby szukał w niej akurat tabletek antykoncepcyjnych.
– To świetnie – powiedziała, wkładając w głos całą radość, jaką potrafiła z siebie wydobyć. Nie mogła wypaść z roli.
Ręce jej drżały, ale to normalne. Kobieta, która tak długo oczekiwała na macierzyństwo, wzruszyła się.
– Wychodzę, kochanie, pa. – Pocałował ją w czoło, a Marzena zastanowiła się, gdzie uciekł czas, kiedy mąż ubierał się i mył zęby.
– Pa – odpowiedziała, przytulając się z czułością.
– Pamiętaj o tej stronie i o sukienkach – rzucił jeszcze i wyszedł.
Nie stanęła w oknie. Do diabła z tym!
Usiadła w fotelu, ukrywając twarz w dłoniach. Co się z nią dzieje? Jest podła. Podła. Powtarzała to słowo tak długo, że zatraciło jakiekolwiek znaczenie.
Kiedy podniosła głowę, na twarzy błąkał się dziwny uśmiech. Dlaczego miałaby nie napisać? Włączyła komputer i weszła na stronę o Prouście. Tym razem przejrzała ją dokładniej. To nie była tylko strona o genialnym francuskim pisarzu, to była strona pasjonata literatury, który dzielił się wrażeniami z ulubionych lektur. Kliknęła na „O mnie” i przeczytała, że autor nie jest wcale krytykiem literackim, lecz informatykiem. Wiedzę zawdzięczał wieloletnim samotnym studiom. Nie pisał o żonie, ale chwalił się dwójką nastoletnich dzieci. Zapewne rozwodnik. Zastanawiające, że Artur polecił jej prywatną stronę i to osoby zupełnie zawodowo niezwiązanej z literaturą. Może po prostu uznał, że nie warto przejmować się amatorem? A może w ogóle nie zwrócił uwagi na autora? Mniejsza z tym. Co powie Arturowi, kiedy zapyta, dlaczego wysłała list? Wzruszyła ramionami. Z pewnością potraktuje to jak dziecinną zabawę. Pisała wolno, usiłując znaleźć odpowiednie słowa.
Panie Robercie,
Pana stronę polecił mi mąż, historyk literatury francuskiej.
Oderwała palce od klawiatury. Czy Artur byłby zadowolony, gdyby się dowiedział, że powoływała się na niego? Może uznałby, że facetowi przewróci się w głowie? Ale dlaczego właściwie miałaby się nad tym zastanawiać? To, co napisała, było zgodne z prawdą.
Muszę przyznać, że stronka mnie zauroczyła. Podziwiam lekkość pióra, niestereotypowe podejście do bohaterów i spojrzenie z zupełnie nowej strony.
Chyba wystarczy komplementów na wypadek, gdyby Artur jednak przeczytał ten mail.
Dziękuję więc za cudownie spędzony czas. Chciałabym jednak nie zgodzić się z twierdzeniem, że rozważania nad „ W poszukiwaniu straconego czasu” mogą pomóc w ustawieniu własnych wartości. Życie, które ukształtowaliśmy, czy też, jak wolą inni, zostało ukształtowane, nie zmieni się tylko dlatego, że poświęciliśmy czas na Proustowskie refleksje. One nie dotykają istoty naszej egzystencji. Nie potrafię wyrazić tego jaśniej, nie mam takiej łatwości wysławiania się jak Pan, ale to właśnie czuję. Powieść pozostaje powieścią.
Pozdrawiam Pana bardzo serdecznie Marzena Rościcka
Wysłała wiadomość. Niesamowite, zrobiła to! Opanowało ją gorączkowe podniecenie, serce biło szybciej, na policzki wystąpiły purpurowe wypieki. Przeczesała włosy, poprawiła makijaż i wyszła do garażu. Musiała przecież kupić te sukienki.
Niespodziewanie dla siebie pojechała na Myśliwiecką. Wyszła z samochodu i nie zastanawiając się, co robi, przeszła przez dziedziniec, pewnym krokiem wkroczyła do budynku i odnalazła sekretariat. Dopiero gdy podnosiła dłoń, aby zapukać, przyszło opamiętanie. Co właściwie tu robiła, jaki cel chciała osiągnąć? Zamarła z ręką w górze, mając zamiar odwrócić się na pięcie i odejść, kiedy nagle drzwi się otworzyły. Przed Marzeną stała młodziutka kobieta średniego wzrostu, o wesołych brązowych oczach i krótko obciętych ciemnych włosach.
– Pani do mnie? – spytała miłym głosem.
– Ja... – Marzena zająknęła się. Powinna teraz powiedzieć, że się pomyliła, ale niespodziewanie dla siebie dokończyła zupełnie inaczej: – Ja do sekretariatu.
– To do mnie. – Ciemnowłosa dziewczyna uśmiechnęła się. – Proszę bardzo.
Weszła z powrotem do pokoju, a Marzena, niemal jak robot, wkroczyła za nią.
– Proszę usiąść. – Sekretarka wskazała krzesło naprzeciwko siebie: – W czym mogłabym pomóc?
„Mogłaby mi pani pomóc sprawdzić, czy mój sen ma coś wspólnego z rzeczywistością”.
– Zastanawiam się, czy... mogłabym zobaczyć listę absolwentów z tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego siódmego roku? – Ton Marzeny brzmiał grzecznie, lecz pewnie, chociaż niepokoiła ją nieco myśl, czy jej prośba nie narusza ustawy o ochronie danych osobowych.
Sekretarka jednak nie miała obiekcji; albo była zbyt niedoświadczona, aby zastanawiać się nad takimi sprawami, albo też nazwiska byłych wychowanków nie były objęte tajemnicą. Nie zadając więcej pytań, skierowała się do szafki z segregatorami. Wyciągnęła jeden, przez chwilę przewracała kartki, po czym położyła przed Marzeną.
– Proszę bardzo, tu jest lista – powiedziała.
Marzena przebiegła oczyma nazwiska. Cholera! Cztery Ewy, trzech Maciejów. W zasadzie czego innego się spodziewała? Sięgnęła do torebki, aby wyciągnąć długopis, kiedy drzwi się otworzyły.
Sekretarka zerwała się z miejsca.
– Dzień dobry, pani dyrektor.
– Dzień dobry.
Marzena podniosła głowę i zobaczyła około sześćdziesięcioletnią kobietę z siwymi, starannie ułożonymi włosami. Dyrektorka nie zwracała uwagi na sekretarkę, patrzyła prosto na Marzenę, która poczuła się jak uczennica przyłapana na ściąganiu.
– Ja – zaczęła tonem usprawiedliwienia – prosiłam o listę absolwentów z sześćdziesiątego siódmego, bo wydaje mi się, że ktoś z mojej rodziny skończył wtedy tę szkołę.
Dyrektorka uśmiechnęła się życzliwie.
– Ja też skończyłam Batorego w sześćdziesiątym siódmym – powiedziała. – Pani jest krewną Ewy Krasowskiej?
No proszę.
– Tak – odparła Marzena bez zająknięcia.
– Od razu, jak tylko weszłam, wiedziałam, że kogoś mi pani przypomina. Chodziłam z Ewą do klasy. Pani jest córką Kuby?
Jakiego Kuby, do cholery?
– Nie. – Marzena łgała jak z nut, dziwiąc się, że przychodzi jej to tak łatwo. – Jestem córką siostry ciotecznej Ewy. Mieszkamy we Francji... – Marzena zrobiła ledwo dostrzegalna przerwę, myśląc, że chyba nikomu nie przyjdzie do głowy sprawdzić jej znajomości francuskiego – a ja teraz przyjechałam służbowo. Urwał nam się kompletnie kontakt z rodziną i mama prosiła, żebym się czegoś dowiedziała.
Dyrektorka pokiwała głową, wciąż się uśmiechając.
– Mamy stare zdjęcia. Chce pani zobaczyć?
– Bardzo – szepnęła Marzena, odganiając myśl, że nie ma pewności, czy nawet teraz nie kłamie.
Dyrektorka podeszła do szafki przy oknie i wyciągnęła album. Pokazywała pozowane zdjęcia klasowe z różnych lat. Na każdym Marzena rozpoznawała dziewczynę ze snu i chłopaka o płonących oczach.
– Jest też parę ze studniówki – mówiła starsza kobieta, przewracając kartki. – O, tu ja z Markiem! – Roześmiała się jak młoda dziewczyna. – A tu ma pani Ewę z Maćkiem.
To właśnie zdjęcie z jej snu. Marzenie kompletnie zaschło w gardle.
– Z Maćkiem? – spytała słabo.
– Z Maćkiem Antolakiem. Po studniówce zaczęli chodzić ze sobą.
– A potem? Chciałabym odszukać Ewę, to dla mamy ważne.
Dyrektorka pokręciła głową.
– Nie mam pojęcia. Wydaje mi się, że zdawała na polonistykę. Po maturze wyjechałam z rodzicami na placówkę i straciłam z nią kontakt. Była moją koleżanką, ale nie przyjaciółką. Ktoś chyba mi mówił, że Ewa... – urwała.
Marzena patrzyła wyczekująco.
– Tak?
– Nie, nie jestem pewna. – Dyrektorka złożyła album. – Nie pamiętam.
Marzena nie naciskała. I tak czuła się skołowana i zmęczona. Wstała.
– Bardzo pani dziękuję. – Usiłowała wykrzesać z głosu nieco entuzjazmu. – Teraz przynajmniej wiem na pewno, że Ewa skończyła tę szkołę.
– Mieszkała w kamienicy po drugiej stronie Myśliwieckiej, wie pani? Pod osiemnastką. Byłam u niej parę razy. Zawsze przeszkadzał nam jej młodszy brat, Kuba. Żeby chociaż miała starszego... – Dyrektorka uśmiechnęła się marząco.
– Dziękuję – powtórzyła Marzena i odwzajemniła uśmiech. Wstała i pożegnała się automatycznie.
Nawet nie przyszło jej na myśl, żeby pójść pod numer osiemnasty. Wsiadła do samochodu i ruszyła, nie zastanawiając się nad odbytą rozmową. Musiała się śpieszyć.
Wybrała sukienki szybko, nie mierząc. Nie myślała o Ewie, ciągnęło ją do domu. Wpadła do willi, rzuciła paczki, ściągnęła buty i pognała do laptopa. Ciekawe, czy odpisał. Teraz pewnie był w pracy i nie miał czasu zajmować się korespondencją z głupią kobieciną. Najprawdopodobniej uzna jej list za szczyt głupoty i nie będzie kłopotał się odpowiedzią. Ściągnęła pocztę. A jednak! Jest!
Pani Marzeno,
Pani list niezmiernie mnie ucieszył. Zawsze, ilekroć uda mi się dotrzeć do kogoś i pobudzić do dyskusji, czuję, że to, co robię, jest w jakiś sposób potrzebne.
Co do możliwości oddziaływania Prousta na naszą egzystencję uważam, że jest to kwestia bardzo indywidualna. Ma Pani wiele racji, powieść pozostaje powieścią, ale ja, zastanawiając się nad nią, naprawdę uporządkowałem własne życie, które w pewnym momencie było totalnym śmietnikiem. Nie twierdzę, że teraz już wszystko jest poukładane, Proust, a nawet refleksje nad nim, nie zrobią tego za mnie, ale duży krok został uczyniony.
Pani mąż to doktor Artur Rościcki? Czytałem jego książki, zarówno powieść, jak i opracowania literackie, i jestem pod wrażeniem. Tym bardziej dumny jestem, że to on polecił moją stronkę.
Pani Marzeno, Pani wie o mnie niemal wszystko, a ja o Pani nic – to niesprawiedliwe. Czym Pani się zajmuje? Jak spędza Pani czas wolny? Ma Pani dzieci? Mam nadzieję, że zdecyduje się Pani jeszcze napisać.
Pozdrawiam serdecznie Robert
Zamknęła klapę komputera.
Czym Pani się zajmuje? Jak spędza Pani czas wolny? Ma Pani dzieci?
Straszne pytania. Pytania, które przypominały, kim jest.
Rodzice biegali z nią po psychologach, którzy stwierdzili, że moczenie jest wynikiem sieroctwa i jeśli nie będzie się zwracać uwagi, przejdzie. Nie reagowano więc. Matka zaciskała tylko zęby i prała pościel. Na materacu położyła folię. Trochę trwało, ale faktycznie przeszło.
Nadszedł pierwszy września, uroczyste rozpoczęcie szkoły. Marzena trzymała mamę za rękę, a klasa, do której zabrała ich wychowawczyni, wirowała. Dziewczynka nie była w stanie wyłonić sensu z wypowiadanych słów, nie miała pojęcia, jak wyglądają pozostałe dzieci. Bała się. „Musisz się starać – słyszała słowa mamy. – Nie chcemy się za ciebie wstydzić”. Co będzie, jeśli się nie uda? Co będzie, jeśli narazi rodziców na wstyd? Ceglaste wypieki pokrywały policzki, ręce drżały.
W drodze do domu przewróciła się.
– Nie możesz być taka niezgrabna, Marzenko. Trzeba patrzeć pod nogi – upomniała mama, podając jej rękę.
Skinęła głową. Nawet wracając do domu, trzeba się starać. Starać, starać, starać.
– Musisz się starać – powiedział tata wieczorem. – Nie przynieś nam wstydu.
Starać się, starać, starać. Jakoś się udawało, chociaż każdy dzień okupiony był potwornym strachem. Nie była najlepsza w klasie, ale zawsze znajdowała się w czołówce. Towarzysko stała znacznie gorzej, przynajmniej przez pierwsze trzy lata. Nie potrafiła rozmawiać z dziećmi, czerwieniła się i odpowiadała monosylabami. Wkrótce wszyscy ją potrącali i przezywali. Burak, kujon – te dwa wyrażenia stały się najpopularniejsze. Reagowała spuszczeniem oczu i jeszcze silniejszymi rumieńcami, co pobudzało do wybuchów niekontrolowanego śmiechu. Nienawidziła innych dzieci, nienawidziła szkoły, ale starała się.
W czwartej klasie chłopcy uznali, że jest ładna i przestali jej dokuczać. Dziewczynki prawdopodobnie nadal prawiłyby jej złośliwości, ale właśnie wtedy dołączyła do ich klasy czarnowłosa Ola z Poznania i wzięła Marzenę pod opiekuńcze skrzydła. Mieszkała w bloku naprzeciwko, wracały razem do domu. Dzwoniły do siebie, wkrótce zaczęły się odwiedzać, a niekiedy nawet noce spędzały razem. Marzena powoli zapominała o strachu. Zaczynała wierzyć, że między nią a innymi dziećmi nie ma specjalnej różnicy. Nauczyła się odgryzać, chociaż to przychodziło jej najciężej, ale Ola, jakby powzięła postanowienie, czuwała też nad tym.
Pewnej nocy, którą spędzały razem, podniecone oglądanym w sekrecie przed rodzicami horrorem, leżały z otwartymi oczyma, nie mogąc zasnąć. Wtedy Marzena opowiedziała Oli swoją historię. Nie chciała mieć przed nią sekretów, nawet jednego.
– Przecież to nie ma znaczenia, kto cię urodził – powiedziała Ola i ścisnęła jej rękę.
Ostatni ciężar spadł z serca Marzeny. Była normalna.
Po paru dniach okazało się jednak, że nie do końca.
– Uważaj, gdzie stawiasz plecak – powiedziała Gośka z wściekłością, kiedy potknęła się w szatni. Rzeczywiście plecak Marzeny stał na drodze.
Dziewczynka bez słowa przyciągnęła go do siebie. Gośka jednak nie odpuszczała.
– Mogłabyś chociaż powiedzieć przepraszam – rzuciła napastliwie.
Marzena wzruszyła ramionami.
– Nic ci się przecież nie stało.
Parę osób zaczęło przysłuchiwać się z zainteresowaniem. Gośka miała cięty język, a wyglądało na to, że jest wściekła i nie ma zamiaru odpuścić.
– Nawet przeprosić nie umiesz? Nic dziwnego, czego można spodziewać się po dziewczynie, która miała rodziców meliniarzy?
Marzena zesztywniała, zanim dotarł do niej sens słów.
– Nikt nie mógł z tobą wytrzymać, nie? Ci, którzy wzięli cię pierwsi, oddali z powrotem do domu dziecka, bo szczałaś w majtki? Szczasz jeszcze?
Świat runął. Marzena skuliła się i odwróciła. Szła, powłócząc nogami, nie mając pojęcia dokąd.
– Marzena! – usłyszała głos Oli.
Nie odwróciła się, ale i nie przyśpieszyła kroku. Przyjaciółka zrównała się z nią.
– Posłuchaj, to nie tak. Powiedziałam Małgosi, wiem, że nie powinnam, ale przysięgała, że nikomu więcej tego nie powtórzy.
Marzena nie podnosiła głowy.
– Marzena! – W głosie Oli zadźwięczały ból i rozpacz. – Przepraszam! Przebacz mi.
Marzena stanęła i wreszcie podniosła oczy na czarnowłosą przyjaciółkę. Przyjaciółkę?
– Nienawidzę cię – powiedziała cicho.
– Marzena...
Marzena nie odrywała wzroku od twarzy Oli, ale nie zwróciła uwagi na potworną bladość i zsiniałe usta, które z trudem chwytały powietrze.
– Nienawidzę cię – powtórzyła. – Chciałabym, żebyś zgniła.
Po tych słowach odwróciła się, ale zanim zrobiła krok, usłyszała głuchy dźwięk ciężkiego, bezwładnego przedmiotu padającego na ziemię. Spojrzała. Ciałem Oli wstrząsały drgawki, głowa obijała się o chodnik, na usta wystąpiła piana. Marzena stała jak skamieniała. Jakiś przechodzień ukląkł przy leżącej, podłożył sweter, aby chronić czaszkę, wokół gromadził się tłumek. Marzena nie byłaby w stanie powiedzieć, po jakim czasie przyjechało pogotowie.
Dowiedziała się później, że to był atak padaczki, na tyle silny, że dziewczynka została umieszczona w szpitalu. Marzena chciała ją tam odwiedzić, ale niepełnoletnich nie wpuszczano na oddział. Za dwa tygodnie zaczynały się wakacje. Po raz pierwszy w życiu marzyła, aby minęły. Odliczała dni do końca. Pragnęła zobaczyć przyjaciółkę i wytłumaczyć, że to ona błaga o przebaczenie. Okazało się jednak, że tata Oli dostał pracę w Londynie i przeniósł się tam z rodziną. Taką informację przekazała wychowawczyni, nikt nie znał szczegółów. Marzena nigdy nie miała wieści od przyjaciółki, nigdy potem o niej nie słyszała. Nie starała się wystarczająco, żeby zachować przyjaźń i straciła ją.
Marzena ocknęła się i otarła łzy z policzków. Do diabła z tym! Przecież padaczka nie była jej winą! Trzeba wreszcie skończyć z wyrzutami sumienia. Nawet jeśli sprowokowała atak, z pewnością nastąpiłby i tak, wcześniej czy później. Wtedy zareagowała najzupełniej normalnie i prawidłowo.
– Do diabła z tym! – powiedziała na głos i z całej siły kopnęła drzwi.
Poczuła przeszywający, gorący ból w dużym palcu u nogi, ale uśmiechnęła się. Na drzwiach zrobił się odprysk. Artur z pewnością zauważy, jeśli nie dzisiaj, to za parę dni. Spojrzała na laptop. Nie, na razie nie będzie odpowiadać. Z tamtym facetem chciała być szczera, a żeby być szczerą, potrzebowała czasu na zastanowienie się, kim naprawdę jest.
Ewa istniała, pomyślała bez związku i podeszła do komputera. Weszła na stronę Batorego. Poszperała chwilę i znalazła zdjęcia z tamtej studniówki. Jeśli były tutaj, bardzo możliwe, że zostały zamieszczone też w innych miejscach w internecie i prawdopodobnie kiedyś się z nimi zetknęła. Jeżeli nawet, to nie wyjaśnia, dlaczego utkwiły tak głęboko w jej świadomości i dlaczego wracała do nich w snach.
Zorientowała się, że pozostało pół godziny do powrotu męża. Dzisiaj nie będzie obiadu. Usiadła w ogrodzie z „Wichrowymi wzgórzami” w dłoni. Artur nie cierpiał Emily Brontë. Oskarżał ją o tani sentymentalizm i patetyczne chwyty.
Jego problem.
Kiedy jednak usłyszała dźwięk nadjeżdżającego audi, butny nastrój gdzieś się ulotnił. Serce biło ciężko. To nie był strach. Mąż wstawił samochód do garażu i pochylił się nad nią.
– Cześć, kochanie. – Pocałował ją w usta. – Jak się czujesz?
Kochała go. Zarzuciła mu ramiona na szyję i przyciągnęła do siebie.
– Nieźle – odpowiedziała. – Ale nie zrobiłam obiadu, przepraszam.
– Nie będzie obiadu? – Cofnął ramiona i wyprostował się.
W jego spojrzeniu nie było wściekłości, raczej chłód. Zrozumiała, że po raz kolejny zawiodła.
– Przepraszam – powtórzyła, połykając łzy. Znów była małą dziewczynką, która nie starała się wystarczająco. – Może... może pójdziemy do restauracji?
– Dobrze – odpowiedział po chwili milczenia. – Wezmę tylko prysznic, a ty ubierz się ładnie. Mam nadzieję, że zakupy zrobiłaś? – Jego ton nadal był nieco chłodny.
Nie patrząc już na nią, wszedł do domu. Odłożyła książkę i podążyła za nim. Zawiodła po raz kolejny i nie miała już siły usprawiedliwiać się nawet przed sobą.
Otworzyła torbę z zakupami i wyciągnęła pierwszą sukienkę, która wpadła jej w rękę. Zrzuciła ubranie i wciągnęła ją na siebie. Była wąska, do kolan, z krótkimi rękawami i niewielkim dekoltem, leżała dobrze, podkreślając kobiece kształty, a jednocześnie sprawiając wrażenie skromnej. Błękitny kolor ładnie komponował się z jej oczami i podkreślał złotawy kolor opalenizny. Ekspedientka wiedziała, co podać. Sklep był drogi, ale obsługa z pewnością profesjonalna. Marzena odeszła od lustra, zamierzając zanieść do szafy zrzucone ubranie i pozostałe sukienki, ale zamiast po te rzeczy, sięgnęła po kluczyk i zeszła do piwnicy, kierowana niewytłumaczalnym impulsem. Otworzyła wilgotne pomieszczenie i przekroczyła próg. Stanęła przy ścianie, czekając na szept lub choćby westchnienie. Cisza. Nie słyszała nic oprócz nierównego bicia własnego serca.
Drzwi otworzyły się gwałtownie.
– Co ty tu robisz? – zawołał Artur i szarpnął ją za rękę.