Pokój Marty - Magdalena Zimniak - E-Book

Pokój Marty E-Book

Magdalena Zimniak

0,0

Beschreibung

Trudno zaczynać wszystko od nowa, gdy tak naprawdę jeszcze nie zaczęło się żyć. Karol, Joasia i Marta - ta trójka miała przed sobą piękną, harmonijną przyszłość. Wszystko pokrzyżował wypadek samochodowy, po którym ojciec i córka muszą nauczyć się żyć bez żony i matki. By odciąć się od bolesnych wspomnień, zmieniają miejsce zamieszkania. Trafiają do domu, który był sceną tragicznych wydarzeń wojennych. Nieświadomi niczego ojciec i córka dostają niepokojące sygnały od swoich nieżyjących już poprzedników. Na dodatek dziewczyna nawiązuje w nowej szkole zakazaną relację. Autorka specjalizuje się w chwytających za gardło historiach z pogranicza realizmu i metafizyki, za co była wielokrotnie nagradzana. Na Festiwalu Literatury Kobiecej "Pióro i Pazur" jej książka zwyciężyła w kategorii "Pióro" - dla najbardziej poruszającej powieści. Pozycja z pewnością zainteresuje miłośniczki powieści Agnieszki Olejnik czy Klaudii Muniak.-

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 368

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Magdalena Zimniak

Pokój Marty

 

Saga

Pokój Marty

 

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright © 2012, 2022 Magdalena Zimniak i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728492789 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Pamięci mojego ojca,

Bogdana Stępniewskiego.

Nadal mi Cię brak, Tato

Część pierwsza

Drzwi garażu zamknęły się i Karol spojrzał z uśmiechem na córkę.

– Wreszcie – powiedział. Wciągnął głęboko powietrze i oparł głowę na siedzeniu fotela. Marta też nie ruszała się z miejsca, patrząc na twarz siedzącego obok mężczyzny, przejęta cichą radością. W końcu nigdzie się nie spieszyła. – Nie miałaś wrażenia, że ta przeprowadzka trwa wieki?

Marta roześmiała się.

– To tylko tydzień, tatusiu – powiedziała słodko. – Poza tym chciałam ci przypomnieć, że nie napracowałeś się aż tak ciężko. Ekipa zajmowała się wynoszeniem i ustawianiem rzeczy bardzo sprawnie.

Ojciec westchnął.

– Marta, ile razy mogę ci tłumaczyć, że najcięższą pracą jest organizacja?

– Przecież to ja za każdym razem z nimi rozmawiałam – przypomniała dziewczyna.

– Ale to ja wybrałem ekipę. – Karol upierał się przy własnych zasługach.

– O tak, dopiero kiedy przedstawiłam ci trzy najlepsze. A później widziałeś ich chyba tylko za pierwszym razem i za ostatnim, żeby zapłacić. Mówiłam, gdzie co wstawić...

– No dobrze, dobrze, wyrodna córko – przerwał ojciec ze śmiechem. – Gadane to ty masz.

W tym momencie rozległo się szczekanie Groma. Pies wyraźnie się niecierpliwił. Karol westchnął.

– Widzisz, nawet pies nie może wytrzymać – powiedział, otwierając drzwi i wypuszczając owczarkopodobnego mieszańca. – Chodź wreszcie do domu.

Marta uśmiechnęła się szeroko i podążyła za ojcem. Dom, ich dom, pierwszy. Nie będą już tułać się po blokowiskach. To takie miłe uczucie: mieć dom z ogrodem. Nawet posiłki można jeść na powietrzu.

– Zjemy na werandzie? – spytał ojciec, jakby odgadywał jej myśli.

– A co będziemy jeść? – odpowiedziała przytomnie.

– Zadzwonię po pizzę.

– Dobry pomysł.

Wystawili krzesła i nakryli stolik. Lekki wiatr rozwiewał jasne włosy Marty. Powiodła wzrokiem po ogrodzie. Równo skoszona trawa i parę drzewek owocowych. Żadnych kwietników, widocznie ogrodnik zaglądał tu rzadko. Teraz będą robić wszystko sami. Wprawdzie pieniędzy było dosyć, ale umówili się, że nie będą ich trwonić.

– Nasz dom – powiedziała, siadając.

Ojciec przystawił krzesło, aby usiąść obok, i ścisnął jej rękę.

– Tak – potwierdził. – Gdyby... – urwał.

– Powiedz to – zażądała Marta stanowczo.

– Chciałem powiedzieć, że gdyby mama była z nami, byłaby bardzo szczęśliwa. Zawsze marzyła, żebyśmy zamieszkali w domu z ogrodem.

– Yhm – przytaknęła Marta. Wspomnienie o mamie już dawno przestało boleć. – Myślę, że w pewien sposób jest z nami i jest szczęśliwa.

– Tak – potwierdził szybko Karol. – Dzwonię po pizzę – dodał, wyciągając komórkę.

Ojciec rozmawiał, Marta ponownie patrzyła na ogród. Drzewa owocowe wyglądały na stare. Wiedziała, że dom był wiekowy, został pobudowany kilkanaście lat przed drugą wojną. Ciekawe, czy te dostojne jabłonie i grusze pamiętały pierwszych właścicieli? Wiatr szumiał w koronach, a Marta uśmiechnęła się z rozmarzeniem. Jakie tajemnice skrywał ten ogród? Jakie historie mógłby opowiedzieć dom?

– Hej, córeczko, obudź się. – Ojciec szturchnął ją delikatnie i roześmiał się. – Pizza zaraz będzie.

Zwróciła na niego wzrok.

– Zastanawiałam się, kto tu kiedyś mieszkał.

– Teraz mieszkamy my.

Tak, teraz mieszkali oni i to było piękne.

 

Pizza przyjechała po piętnastu minutach. Siedzieli teraz nad ostatnimi dwoma kawałkami.

– Nie mogę już, tato – stwierdziła Marta, odstawiając talerz... – Chciałabym... – zawahała się. – Chciałabym coś ci pokazać.

Nie patrząc na ojca, przeszła do domu po torebkę. Otworzyła ją nieco drżącymi dłońmi i wyjęła kilka kartek złożonych na cztery. Przez chwilę trzymała je, nie mogąc zdecydować się na wręczenie ich ojcu. Karol nie poganiał.

– Co to jest? – spytał w końcu łagodnie.

– Moje wiersze. – Marta szybko wyciągnęła rękę, nadal nie patrząc na niego. – Wydrukowałam parę z komputera. Przeczytaj, tylko po cichu. – Wreszcie na niego spojrzała i już nie potrafiła oderwać wzroku.

Karol rozłożył kartki i pogrążył się w lekturze. Przez długą chwilę siedział skupiony i milczący, wpatrzony w wydruk.

– No i? – spytała Marta, kiedy w końcu podniósł na nią oczy.

– Marto, słabo znam się na poezji, ale te wierszę... – urwał, jakby szukając słów, a Marta wstrzymała oddech, myśląc, że za chwilę oszaleje z niecierpliwości – one mnie po prostu urzekły.

Dziewczyna głośno wypuściła powietrze.

– Naprawdę ci się podobają?

– Tak, są niezwykle emocjonalne. Szczególnie ten do mnie przemawia. Zachód słońca nad morzem. – Zaczął czytać z uczuciem, a Marta pomyślała, że chyba rzeczywiście coś w tym jest.

Pełnia złota w malowanej potędze

Ponad nieba zwierciadłem szepczącym

Kolejny dzień przekreśla w czasu księdze

Porywa znów duszę kolejnym końcem

 

Tonie. Nie szuka pomocy u planet

Bo ludzie znów na ten kryształ wołają

Tam przynosi spokój, tutaj sieje zamęt

Przez mózg wczorajsze widma przemykają

 

Ostatni błysk ognia, łza chmur rozmytych

Z wyrazem tęsknoty na ustach barw wielu

Pozwala zaświecić gwiazdom ukrytym

Przemierza odwieczny krąg nowych celów 1 

– Tato – powiedziała cicho, kiedy skończył. – Czy myślisz, że kiedyś... może... ktoś wydrukuje mój tomik?

– Kiedyś... może... – przedrzeźniał córkę Karol. – Nie zapominaj, że jesteś moją córką, więc masz talent.

– Dzięki twoim genom? – powiedziała ironicznie.

– No, nie tylko moim.

Oczy ojca stały się dalekie, nieobecne, ale już po chwili się roześmiał.

– Pogadam ze swoim wydawcą. On nie drukuje poezji, ale z pewnością wskaże kogoś zainteresowanego. To jest zbyt dobre – pomachał kartką – żeby leżało w szufladzie.

– Albo na twardym dysku – dodała Marta.

– Ależ ja mam trzeźwo myślącą córkę. I pomyśleć, że taka osoba jest poetką – mruknął Karol.

– Czy twoim zdaniem poeci powinni zawsze z płonącymi oczyma wygłaszać wzniosłe monologi na Mont Blanc?

– I na dodatek wygadaną – westchnął Karol. – Lepiej sprzątnij ze stołu, kobieto.

– O, czyżby odzywał się w tobie seksizm, tatusiu? – Marta wstała, składając talerze. – Ty mi nie pomożesz, mężczyzno?

– Pomogę, pomogę – mruknął. – Przypominam, że powinnaś czcić ojca swego. Chodzisz przecież na religię.

Marta roześmiała się. Było jej tak dobrze i lekko, że miała ochotę śmiać się cały czas. Życie było piękne, świat wspaniały, możliwości nieograniczone. Przepełniała ją euforia.

Kiedy sprzątnęli, było już po dziesiątej.

– Popracuję jeszcze, dobrze? – powiedział Karol.

Marta pokiwała głową. Pocałowała ojca na dobranoc i poszła do swojego pokoju. Przez jakiś czas rozkoszowała się prysznicem w ślicznej błękitnej łazience, po czym nałożyła piżamę i zanurzyła się w miękkiej pościeli. Wzięła w rękę książkę, ale za chwilę odłożyła ją na szafkę. Nie chciała czytać, wolała skoncentrować się na radości, którą miała w sobie. Ujęła zdjęcie ślicznej, brązowowłosej kobiety i spojrzała w jej roześmiane oczy.

– Mamo – szepnęła. – Ty też się cieszysz, prawda?

Oczywiście, że mama się cieszyła.

Cztery lata wcześniej Karol i Marta wspólnie przygotowywali obiad na przyjazd Joasi, która tego dnia wracała z konferencji. Kiedy zadzwonił telefon, on obierał ziemniaki, Marta mieszała warzywa na patelni.

– Odbierz, kochanie – mruknął. – Mam brudne ręce.

– Nie mogę, bo się przypali – odpowiedziała dziewczynka.

Z westchnieniem opłukał dłonie, przetarł je ścierką i przeszedł do dzwoniącego aparatu w salonie.

– Halo? Tak, tak, tak.

To „tak” było jedynym słowem, które wypowiadał. Marta nie zauważyła, kiedy wrócił do kuchni.

– Mama nie żyje. – Jego głos był wyprany z wszelkich emocji.

– Co?

– Był wypadek. Zderzenie czołowe. Zadzwonię do ciotki Aliny i muszę wyjechać.

Już nic więcej nie powiedział do Marty tamtego wieczoru. Poczekał na przyjazd szwagierki, a później wyszedł. Ciotka Alina mówiła chyba, że musiał zidentyfikować ciało, czy je odebrać, czy... Marta nie słuchała. Nie zastanawiała się nad niczym, czuła pustkę. Rozpaczy nie było. Ciotka została u nich do pogrzebu. Zdaje się, że tak umówiła się z ojcem. Później musiała wrócić do domu, miała swoje dzieci. Marcie w gruncie rzeczy było wszystko jedno.

Kiedy spuszczano trumnę do grobu, Marta płakała. Łzy przychodziły łatwo i równie łatwo wysychały. Może dlatego, że świeciło piękne słońce? Ojciec płakał, ciotka, jej mąż, dzieci. W zasadzie wszyscy wokół. Tylko tyle zapamiętała z pogrzebu: łzy i słońce. I jeszcze to, że było dużo ludzi. Oprócz rodziny i znajomych mamy przyszła cała klasa Marty, nauczyciele ze szkoły, dyrektorka...

W szkole wszyscy traktowali ją w szczególny sposób, więc ona próbowała w szczególny sposób się zachowywać. Któregoś dnia została do późna, bo pomagała przygotować dekoracje. Wracała podniecona. Tomek patrzył na nią cały czas i to jak patrzył! Otwierała drzwi, zamierzając opowiedzieć mamie, ale salon i kuchnia były puste. Pomimo późnej pory mama nie wróciła. Wtedy dopiero Marta zrozumiała. Mamy nie było. Nigdy już nie będzie. Nigdy nie spojrzy na nią wszystko rozumiejącym spojrzeniem, nigdy nie pośmieje się z nią, nigdy jej nie przytuli... Cała zdrętwiała, weszła do sypialni ojca. Porozmawianie z kimś, kto czuł podobnie jak ona, wydawało się ratunkiem. Kiedy tylko otworzyła drzwi, uderzył ją silny zapach alkoholu. Karol siedział nad butelką wódki i patrzył szklanym wzrokiem w ścianę.

– Tato – powiedziała cicho.

Mężczyzna przeniósł spojrzenie na córkę, ale Marcie wydawało się, że równie dobrze mogłaby być przezroczysta.

– Tato – powtórzyła głośniej.

– Martuniu, w lodówce jest chleb i szynka. Zrób sobie kanapkę, dobrze? – powiedział bełkotliwie, po czym chwycił butelkę i pociągnął z gwinta.

– Dobrze – odpowiedziała, ale była niemal pewna, że jej słowa już do niego nie dotarły.

Wyszła, trzaskając drzwiami, lecz reakcji nie było. Wsunęła się do swojego pokoju.

– Mamo – szepnęła.

Żadnej odpowiedzi. Mamy nie było. Nigdy nie będzie.

– Mamo...

Nic. Nigdy.

Poddała się ciężkiej, obezwładniającej rozpaczy. Parę następnych dni spędziła w pokoju, nie licząc przerw na wyjście do łazienki. Nawet nie pomyślała, żeby pójść do szkoły. Mijała się czasem z ojcem, ale z wyrazu jego twarzy wnioskowała, że jej nie dostrzega. Dwa razy zawołał ją na odgrzany w mikrofalówce obiad. Szła, myśląc: „Jeszcze mu jednak na mnie zależy”, ale gdy tylko pojawiała się w kuchni, on mówił: „Zjedz, kochanie” i wychodził. Siadała i tylko grzebała widelcem po talerzu. Chciało jej się krzyczeć, ale nie mogła sobie na to pozwolić. Bała się, że ojciec usłyszy i ulituje się nad nią. Nie chciała jego litości; chciała, żeby ją kochał jak dawniej, a przede wszystkim chciała porozmawiać z matką. Leżała godzinami na łóżku, powtarzając: „Mamo, mamo, mamo, mamo”, aż w końcu zatracał się sens słowa i zasypiała dręczona przez koszmary.

Któregoś dnia zabrzmiał dzwonek. Marta nie miała zamiaru otwierać, ale ktoś był bardzo uparty. W końcu podniosła się tylko po to, żeby przerwać ten metaliczny, świdrujący czaszkę dźwięk. Rzuciła okiem na pokój ojca. Nie dochodziły stamtąd żadne odgłosy. Widocznie jego czaszka była na to brzęczenie niewrażliwa. Otworzyła drzwi frontowe i pożałowała, że nie zatkała uszu i nie poczekała, choćby do północy. W progu stała pani Beata, wychowawczyni.

– Dobry wieczór, Martusiu.

– Dobry wieczór. – Ton Marty zabrzmiał jak wcześniej, jak ton dobrze wychowanej panienki.

– Wpuścisz mnie?

Dziewczynka miała ochotę zapytać: „Po co?”, ale tylko skinęła głową i wpuściła nauczycielkę do przedpokoju.

– Nie przychodzisz do szkoły.

Nie brzmiało to jak pytanie, ale Marta potwierdziła:

– Nie przychodzę.

– Czy mogłabym porozmawiać przez chwilę z twoim tatą?

– Mój tata chyba... – Marta szukała jakiejś wymówki, ale w tym momencie drzwi sypialni ojca otworzyły się.

– Dobry wieczór.

Ojciec był brudny, nieogolony i roztaczał wokół siebie odór alkoholu. Marta zauważyła wyraz niesmaku, jaki odmalował się na twarzy młodej kobiety, ale niespecjalnie ją to obeszło.

– Czy moglibyśmy przez chwilę porozmawiać? – Ton nauczycielki brzmiał przesadnie grzecznie.

– Oczywiście. – Ojciec wskazał drzwi salonu, który wprawdzie był mocno zakurzony, ale – ponieważ nikt tam od dawna nie wchodził – jego stan nie wydawał się tak tragiczny jak pozostałych pomieszczeń. Kogo to zresztą mogło obchodzić?

Marta wycofała się do swojej sypialni i momentalnie zapomniała o obecności wychowawczyni.

– Mamo – szepnęła.

Jak zwykle nie było odpowiedzi.

Znów powtarzała to słowo w kółko, aż stało się pustym dźwiękiem. Nie miała pojęcia, po jakim czasie usłyszała pukanie do drzwi. Czas wtedy dla niej nie istniał. Gwałtownie usiadła na łóżku.

– Proszę.

Ojciec wszedł, a wraz z nim pojawił się nieodłączny zapach gorzały. Mimo to Marta była pewna, że coś się zmieniło. Usiadł obok niej. Jego twarz nadal była zmęczona, ale oczy przytomne.

– Przepraszam, córeczko – powiedział.

Przylgnęła do niego, szlochając. Smród wódki przestał jej przeszkadzać. Długo rozmawiali, chociaż żadne z nich nie mogło potem przypomnieć sobie szczegółów. O mamie na pewno, ale również o szkole Marty, o pisaniu ojca, o przyszłości.

Od tego czasu Karol nigdy więcej nie wziął do ust alkoholu. Stał się najbliższym przyjacielem Marty, ostoją i powiernikiem. Ona też robiła wszystko, aby jego życie nabrało sensu. Twierdził, że to dzięki niej znowu zaczął pisać. W ciągu trzech lat napisał cztery dobrze przyjęte przez krytykę i nieźle sprzedające się książki. Natomiast ostatnia jego powieść, pisana przez dwa lata, okazała się absolutnym bestsellerem. Posypały się pieniądze, o jakich do tej pory nie śnili. Teraz przeprowadzili się tutaj, do tego pięknego, wielkiego starego domu.

Karol został w salonie. Jego gabinet wprawdzie był urządzony na piętrze, ale nie zainstalował tam jeszcze komputera. Rozłożył więc po prostu laptop. Trzymał teraz palce na klawiaturze, ale był bardzo daleko od pisanej książki. Czuł obecność Joasi. Ona naprawdę się cieszyła. Odganiał natrętną myśl, że znowu coś sobie wmawia. Twarz mu stężała. Musiał po raz kolejny przeżyć śmierć żony, ale najpierw jak zwykle przychodziło wspomnienie ostatniego poranku przed jej wyjazdem. Pokłócili się, z pewnością o jakąś bzdurę, później już nie potrafił przypomnieć sobie powodu. Atmosfera była nerwowa, bo Joasia panikowała, że się spóźni i najprawdopodobniej miała do niego pretensje, że jej nie pomaga. Hamulce puściły, kiedy Marta wyszła do szkoły. Zaczęli krzyczeć. Ile czasu można jednak wrzeszczeć? Karol ostentacyjnie usiadł przy biurku i włączył komputer. Wstukiwał jakieś pozbawione sensu wyrazy, bo myśli nie układały się logicznie. Joasia stanęła w drzwiach zupełne spokojna. Najwidoczniej ją też zmęczyła zbyt głośna wymiana zdań.

– Wyjeżdżam – powiedziała smutno.

Karol nawet się nie odwrócił, udając, że pisze.

– Yhmm – mruknął. – To cześć.

Był wściekły, może nawet bardziej niż przed chwilą. Oto cała ona: najpierw prowokuje awanturę, a potem oczekuje czułego pożegnania. Pamięć podsuwała wszystkie momenty, kiedy jej ustępował, kiedy przepraszał, nie znajdując w sobie winy. Dlaczego cały czas miało być tak samo?

– Kocham cię. – Jej głos zrobił się jeszcze smutniejszy.

Oho, stosowała swoje sztuczki, żeby zmusić go do padnięcia przed nią na kolana. Wyjeżdżała w końcu tylko na jeden dzień, z pewnością nie zaszkodzi, jak przemyśli swoje zachowanie.

– To dobrze – odpowiedział, pochylony nad klawiaturą. – Miłej konferencji.

Przez chwilę jeszcze stała niezdecydowana, po czym położyła dłoń na klamce i wyszła. Nie podszedł do okna, ale wstał. Nie potrafił powstrzymać się przed patrzeniem z daleka, jak wsiada do samochodu i rusza. Kiedy ponownie siadał przy biurku, złość minęła. Przypomniał sobie jej smutny głos i wahanie przy drzwiach. Czekała na jego wyznanie czy choćby czuły gest. Co za idiota z niego.

– Kocham cię – szepnął i nagle przejął go lodowaty strach. To nie było poczucie winy. Zapragnął zamknąć żonę w uścisku lub przynajmniej z nią porozmawiać. Dlaczego nie zdecydował się kupić telefonów komórkowych? Jestem cholernym dupkiem, pomyślał, próbując zagłuszyć jakąś inną myśl, nie dać jej się zwerbalizować. Chodził w tę i z powrotem po mieszkaniu i nie mógł na niczym się skupić.

Coś trzeba było zrobić. Postanowił urządzić uroczysty obiad na przyjazd Joasi. Wyszedł z domu i zapomniał o strachu. Kupił produkty i świece. Marta wróciła i wspólnie przygotowywali posiłek. Był palantem, cholernym egoistą, ale wiedział, że Joasia mu wybaczy. Istniała między nimi niemal metafizyczna więź, która sprawiała, że tego rodzaju zachowania szybko odchodziły w zapomnienie. Nie widział jej zaledwie parę godzin i już tęsknił. To nic, że w pierwszym momencie najprawdopodobniej zobaczy w jej oczach chłód.

Nigdy już nie zobaczył jej oczu, chłodnych czy ciepłych, rozjaśnionych radością czy przyciemnionych gniewem. Wiele tysięcy razy powtarzał, że ją kocha, ale wcale nie miał pewności, czy ona to słyszy. Nieodmiennie za to wracała pamięć o poranku, kiedy nie chciał tego powiedzieć.

Odebrał telefon zawiadamiający o śmierci żony, zadzwonił do szwagierki, żeby przyjechała zająć się Martą, a potem do siostry, żeby zawiozła go na miejsce wypadku, gdzie mieli zidentyfikować ciało. Wtedy ostatni raz widział twarz żony. Wyglądała jak pogrążona we śnie. Dotknął lekko jej policzka, jakby mając nadzieję, że się obudzi. Była już gdzieś, gdzie nie miał dostępu. Podpisał dokument, upoważniając firmę pogrzebową do transportu zwłok, po czym siostra odwiozła go do domu. Proponowała, że wejdzie, ale podziękował. Przytuliła go, coś jeszcze mówiła, lecz nie słuchał. Chciał, żeby poszła sobie jak najszybciej. Wszedł na klatkę i poczekał, aż odjedzie, po czym ponownie wyszedł w ciemną noc. „Zwłok” – wyszeptał, przypominając sobie treść upoważnienia. Nie byłby w stanie powiedzieć, w jaki sposób trafił później do jakiejś speluny. Pił, zadowolony, że otaczają go menele, sami ledwie przytomni. Spojrzał na towarzysza przy stoliku.

– Nie powiedziałem żonie, że ją kocham.

Tamten beknął.

– E, koleś, jeszcze to zrobisz – powiedział pobłażliwie. – Bab nie należy rozpuszczać.

– Ona wyjechała – wyszlochał Karol na ramieniu tamtego.

Towarzysz poklepał go po plecach.

– Wróci – uspakajał. – One zawsze wracają.

Karol łkał jeszcze chwilę, po czym podniósł się i wyszedł, zataczając się na wszystkie strony. Nie potrafił wyjaśnić, że jego żona nie wróci, bo stamtąd, dokąd wyjechała, nie ma powrotu. To, co wróci do Warszawy, nazywa się zwłokami.

Opadł na ławkę w parku.

– Kocham cię! – zawołał.

Może to głośne wyznanie dotrze tam, gdzie ona jest. Jeśli jest.

– Cicho – dobiegł głos zza krzaków. – Tu się nie drze mordy, tu jest miejsce publiczne.

Ignorując coraz silniejsze zawroty głowy, przeniósł się do drugiego parku.

– Kocham cię – powtarzał szeptem całą noc. Nic się nie zmieniało.

Rano zwymiotował, a zaraz potem poszedł do monopolowego. Wrócił do parku i znalazł ławkę na uboczu. Nie zamierzał jeszcze iść do domu i rozmawiać z kimkolwiek. Pił, częstując spragnionych parkowiczów. Każdy dzień był podobny. Czasem dzwonił do siostry, żeby poinformować, że wciąż ma mnóstwo spraw do załatwienia.

Dopiero wieczorem przed pogrzebem wypił mniej, żeby móc dojść na ceremonię. Wrócił na noc do domu, nawet się wykąpał i pokiwał głową, kiedy siostra wskazała wyjęty z szafy garnitur.

Z pogrzebu nie pamiętał nic oprócz ostrego bólu, kiedy patrzył na trumnę spuszczaną do grobu. No nie, nie tylko to. Przypominał sobie jeszcze mdły, duszący zapach własnego ciała. Dzień był upalny, jego elegancki garnitur zbyt gruby, dezodorant nie dawał rady. Kondolencje jakoś przetrwał, ale później podziękował rodzinie za troskę i powiedział, że doskonale dadzą sobie z Martą radę. Nie był pewien, w jaki sposób wrócili do domu, chyba taksówką. Weszli do mieszkania. Odór własnego ciała nie wydawał się już tak dokuczliwy. Zapytał córkę, czy nie jest głodna, a kiedy pokręciła głową, zniknął w swoim pokoju. Sypialnię opuszczał od czasu do czasu, kiedy przypomniało mu się, że trzeba odgrzać Marcie coś do jedzenia. To z pewnością nie tak. Musiał przecież korzystać z toalety, może nawet umył się parę razy, ale robił to bezwiednie.

Oprzytomniał dopiero po rozmowie z wychowawczynią Marty. Rzucił alkohol i chociaż powrót do normalnych zajęć niekiedy wydawał się ponad siły, udało się. Nie pamiętał jednak żadnego wieczoru, żeby nie powiedział żonie: „Kocham cię”.

– Kocham cię – powtórzył teraz.

Dzisiaj to, że Joasia go słyszy, wydało się bardziej prawdopodobne. Wyciągnął z portfela jej zdjęcie.

– Kocham cię – powiedział jeszcze raz.

Pamięć o niej wciąż bolała, ale w jakiś nowy, słodki sposób.

– Słyszysz – szepnął.

Uśmiechnął się, jakby poczuł dotknięcie palców Joasi. Ponownie zabrał się do pisania. Był niemal szczęśliwy. W pewnym momencie, kierowany niewytłumaczalnym impulsem, odwrócił się i spojrzał na psa. Grom uniósł łeb i nastawił uszu, jakby nasłuchiwał. Karol zmarszczył brwi.

– Grom! – zawołał cicho. – Co jest, piesku?

Pies podbiegł do pana i ułożył się u jego nóg. Wyglądał na bardzo zadowolonego.

 

Marta wciąż wpatrywała się w zdjęcie matki, kiedy drzwi się otworzyły. Niespiesznie odłożyła fotografię na biurko i podniosła wzrok. Wszedł ojciec. Wyglądał zupełnie inaczej niż pół godziny temu, kiedy mówiła mu „dobranoc”. Miał twarz bladą, zmęczoną, a oczy... Marta aż stłumiła okrzyk. Było w nich nieludzkie cierpienie, równe temu, jakie widziała po wypadku, a zarazem szaleństwo, zapowiedź katastrofy.

– Tato, co się stało? – szepnęła z trudem. Serce biło ciężko, bała się. Pierwszy raz bała się własnego ojca.

Karol jakby jej nie słyszał. Patrzył na nią, ale Marta miała wrażenie, że widzi coś innego.

– Przepraszam – powiedział w końcu jakimś nieswoim, złamanym głosem i wyszedł.

Marta leżała jeszcze chwilę oniemiała, przerażona, po czym przemogła się, wstała i zbiegła na dół.

Ojciec siedział przy komputerze i pisał. Podniósł na nią oczy i uśmiechnął się. To był jego normalny uśmiech. Dziewczyna jednak nie odetchnęła z ulgą. Musiała wyjaśnić sytuację sprzed chwili.

– Co, kochanie? – zapytał.

– Dlaczego wyglądałeś tak dziwnie, kiedy byłeś u mnie przed chwilą?

– Słucham? Nie byłem u ciebie, piszę cały czas.

Marta stała, nic nie rozumiejąc.

– Nie było cię u mnie? – powiedziała wolno.

– Nie, kotku, chyba coś ci się przyśniło.

Przyśniło jej się? Była pewna, że nie spała. Z drugiej strony, jak mogła to wytłumaczyć?

Karol patrzył na nią ze zdziwieniem i wyrazem niepokoju w oczach.

– Dobranoc, tato. – Pocałowała go w czoło i wróciła do swojego pokoju.

 

Karol nie mógł już skoncentrować się na pisaniu. Przed chwilą rozmawiał z Martą lekko, ale bał się. Córka wyglądała na przerażoną, a jej oczy obudziły wspomnienie dawno zagrzebane w niepamięci, wspomnienie oczu babci. Otrząsnął się, żeby o tym nie myśleć. Po co miałby babrać się w przeszłości? Choroby umysłowe być może rzeczywiście są dziedziczne, ale przecież minęło już tyle czasu. Żadne najlżejsze oznaki nie ujawniły się u jego matki czy jej rodzeństwa, on sam ani jego siostra nigdy nie mieli problemów ze zdrowiem psychicznym, a Marta to przecież czwarte pokolenie. Nic specjalnego się nie stało. Co wywołało aż taki niepokój? Marta zmęczyła się przeprowadzką, była podniecona rozmową o własnych wierszach, zasnęła i miała jakiś realistyczny sen. Co w tym dziwnego? Nieodróżnianie jawy od snu nie jest dziwne? Wstał gwałtownie, potrącając myszkę. Każdemu może się zdarzyć. Żaden objaw. Przeszedł na werandę. Rześkie powietrze przywróciło spokój, ale Karol miał wrażenie, że to Joasia ponownie położyła rękę na jego ramieniu, wyciszając lęk. Pies wybiegł za nim i teraz szturchał go nosem, przypominając o swojej obecności.

– Dobry piesek. Dobry Grom – powtarzał Karol. – Tu nam będzie jeszcze lepiej, zobaczysz.

Grom był psem po tak zwanych przejściach, chociaż obecnie wyglądał na bardzo szczęśliwego.

Około pół roku po śmierci Joasi Karol wracał z Martą do Warszawy po kilkudniowym pobycie na Mazurach.

– Zatrzymajmy się, tato – poprosiła gdzieś w połowie drogi.

Westchnął. Miał nadzieję, że nie będą się zatrzymywać i chociaż raz dojadą o przyzwoitej godzinie.

– Mówiłem, żebyś zrobiła siusiu przed wyjazdem – rzekł z pretensją.

– Zrobiłam. Nie chce mi się siusiu – oznajmiła nieco urażonym tonem.

W pierwszym miejscu, gdzie było to możliwe, zaparkował.

– Źle się czujesz? – zapytał z troską.

Dziewczynka wzruszyła ramionami.

– Nie. Tak po prostu – powiedziała. – Przejdźmy się.

Karol popatrzył z dezaprobatą, ale powstrzymał się od uwag. Poszli na krótki spacer. Kiedy wracali, zauważyli dość wolno jadące granatowe BMW. Zanim dotarli do własnego samochodu, tamto auto zatrzymało się około stu metrów przed nimi. Wyskoczył z niego brązowawy pies, a wtedy samochód ruszył gwałtownie. Zwierzę goniło, ale nie miało szans. Karol zmiął w ustach przekleństwo i spojrzał na Martę. Była bardzo blada. Że też musiała być świadkiem ludzkiego okrucieństwa w najczystszej postaci!

– Tato – powiedziała.

– Siadaj – nakazał. – Widziałaś numer tamtego samochodu? – zapytał, kiedy ruszyli.

Potrząsnęła głową. Szybko zrównali się z psem. Jedno było pewne, nie mogli go tak zostawić. Zwierzę wyglądało na oszalałe z rozpaczy, ale udało im się wciągnąć je do samochodu. Kiedy jechali, pies nieco się uspokoił.

– Zatrzymamy go, prawda? – Marta zwróciła się do ojca.

Nie uważał tego za najlepszy pomysł.

– Mamy małe mieszkanie – powiedział wolno. – Może popytam wśród znajomych.

– Tato, proszę.

Marta od samego początku chciała mieć psa. Joasia też. Pochodziła z rodziny, gdzie zawsze było jakieś zwierzę i uważała, że rodzina bez czworonoga jest niepełna. Kiedy twierdził, że nie mają warunków, ustępowała, ale zawsze dodawała: „Pracujesz w domu”. Zaciskał tylko usta. No dobra, pracował w domu i co z tego? Czy ona uważała, że mógłby w związku z tym zajmować się psem dwadzieścia cztery godziny na dobę?

– Pracujesz w domu – powiedziała Marta.

Niemal stracił kontrolę nad pojazdem. Głos córki zabrzmiał dokładnie jak głos Joasi. Z trudem przełknął ślinę.

– Dobrze – powiedział. – Zatrzymamy go.

– Och, tatusiu, dziękuję! – zawołała Marta entuzjastycznie. Weterynarz stwierdził, że pies ma niecały rok i jest zdrowy.

Rozpoczął się sezon wakacyjny, a wypadki takie, jak opisał Karol, zdarzają się dosyć często.

– Ludzie od zawsze pozbywali się zwierząt przed urlopem – powiedział lekarz beznamiętnie.

Nazwali psa Grom. Marta czytała właśnie książkę, gdzie występował wilk o takim imieniu. Przez parę tygodni nowy mieszkaniec wydawał się osowiały i nieufny, ale potem pokochał ich, szczególnie Karola, szaleńczą, bezwarunkową, psią miłością.

– Widzisz, tatusiu – tłumaczyła Marta, gładząc psią sierść. – Wtedy widocznie miałam przeczucie. – Gdybyśmy się nie zatrzymali, nie mielibyśmy Groma.

– Nie mielibyśmy, tak? My? A kto wstaje rano, żeby iść z nim na spacer? – zrzędził Karol, po czym śmiał się z Marty i jej przeczuć, ale w duchu przyznawał jej rację. Nie wyobrażał już sobie życia bez tego owczarkopodobnego psa.

Marta nastawiła budzik. Wprawdzie wciąż były wakacje, ale następnego dnia mieli umówione spotkanie w jej nowej szkole. Liceum w pobliskim miasteczku miało bardzo dobrą opinię, podobno przyjeżdżali do niego uczniowie nawet z centrum Warszawy. Położyła się, ale uczucie euforii nie wracało. Serce miała ściśnięte, przed oczyma udręczoną twarz ojca, sen nie nadchodził. Nie umiałaby powiedzieć, jak długo leżała, usiłując znaleźć wytłumaczenie tego, co się przed chwilą wydarzyło. W końcu zmęczenie wzięło górę i zamknęła oczy. Po chwili jednak obudził ją cichy śmiech. Zdumiona usiadła na łóżku. Zobaczyła dziewczynę w swoim wieku, szatynkę średniego wzrostu, ubraną w dziwaczną sukienkę (ach, tak, takie sukienki nosiło się przed drugą wojną). Dziewczyna tańczyła pośrodku pokoju i śmiała się do siebie, tak jak czasami Marta, kiedy bywała bardzo szczęśliwa i kiedy nikt na nią nie patrzył. Nieznajoma spostrzegła Martę, przestała tańczyć i podeszła do niej. Miała duże, brązowe, pełne życia oczy. Wyglądała na sympatyczną.

– Jestem Marta – powiedziała, ściskając jej rękę. – Cieszę się, że teraz ty mieszkasz w moim pokoju.

Zanim Marta zdążyła odpowiedzieć, zadzwonił budzik. Otworzyła oczy, ale sen wydawał jej się dziwnie realistyczny, wciąż czuła uścisk dłoni tamtej dziewczyny.

– Marta – uśmiechnęła się do siebie. To naprawdę byłoby ciekawe, gdyby okazało się, że kiedyś w jej pokoju mieszkała jakaś inna Marta.

Za chwilę jednak stanęła jej przed oczami udręczona twarz ojca i znowu lodowaty, irracjonalny strach ścisnął serce.

 

Śniadanie zjedli szybko, w milczeniu, i pojechali do szkoły. Dyrektorka była wysoką kobietą około czterdziestki, o krótkich, ciemnych, gładko zaczesanych włosach i bystrych, bardzo niebieskich oczach. Wyglądała jak wcielenie bezdusznego profesjonalizmu. Powiedziała parę formułek, że miło jej powitać Martę i że dziewczyna z pewnością dobrze będzie się czuła w tak wspaniałej szkole.

– Miałam nadzieję, że poznasz wychowawcę. Obiecał, że będzie, ale widocznie coś mu wypadło.

W tym momencie rozległo się pukanie i w progu stanął wysoki mężczyzna o ciemnych włosach leciutko przyprószonych siwizną.

– Przepraszam – powiedział zdyszany. – Na drodze był wypadek i stałem czterdzieści minut w korku.

Dyrektorka skinęła głową.

– To właśnie jest pan Eryk Lipiński, wychowawca Marty. Uczy fizyki. Panie Eryku, to pan Karol Kępiński i jego córka, która będzie pana uczennicą.

Mężczyzna uścisnął ich dłonie. Marta momentalnie poczuła do niego sympatię. W zielonych szczerych oczach było jakieś światło, które sprawiło, że wspomnienie niespodziewanej wizyty ojca i jego udręczonej twarzy rozmyło się całkowicie.

– Oprócz lekcji fizyki prowadzę kółko filmowe – powiedział. Jego głos brzmiał spokojnie i naturalnie. Marta pomyślała, że to najpiękniejszy męski głos, jaki słyszała. – Interesujesz się filmem?

– Trochę – odpowiedziała, czując, że teraz z pewnością zainteresuje się bardziej.

– W tym roku zaczniemy od Tarkowskiego.

Dziewczyna skinęła głowa, obiecując sobie, że jak najszybciej wyszuka informacje na temat tego reżysera. Rozmawiali jeszcze chwilę, po czym ojciec stwierdził, że muszą wracać. Jak to dobrze, że rok szkolny zaczyna się już za tydzień.

Wsiedli do samochodu.

– Odwiozę cię teraz do domu, bo później muszę pojechać załatwić parę spraw.

Ojciec wyglądał trochę tajemniczo, ale Marta nie zwróciła na to uwagi. Cały tydzień to jednak długo. Gdyby parę godzin temu ktoś powiedział jej, że nie będzie mogła doczekać się początku roku szkolnego, wyśmiałaby go.

Gdy wysiadała z samochodu, zupełnie nie pamiętała dziwacznego, budzącego lęk zachowania ojca. W sąsiednim ogrodzie starszy pan kosił trawę.

– Dzień dobry! – zawołała Marta.

Staruszek wyłączył kosiarkę i podszedł do ogrodzenia.

– Dzień dobry – odpowiedział. – Cieszę się, że w końcu mam sąsiadów. – Nazywam się Antoni Rymanowski.

– A ja Marta Kępińska. – Marta wyciągnęła rękę. – Może wpadłby pan na herbatę? – spytała niespodziewanie.

– Chętnie, jak tylko z tym skończę. – Mężczyzna wskazał na swój piękny trawnik.

Przyszedł piętnaście minut później i wręczył jej ogromną czekoladę.

– Dziękuję. – Marta uśmiechnęła się przyjaźnie. – Chce mnie pan utuczyć?

– Dziecko – odparł pobłażliwie. – Jesteś taka szczuplutka, z pewnością ci nie zaszkodzi.

Siedzieli przy herbacie, gawędząc jak starzy znajomi.

– Dawno pan tu mieszka? – zapytała Marta.

– Od urodzenia – odpowiedział miękko. – A urodziłem się w dwudziestym trzecim roku, siedemdziesiąt siedem lat temu. Strasznie jestem stary – dodał z westchnieniem.

– Wcale nie – odpowiedziała Marta mechanicznie. – A na dodatek nie wygląda pan na swoje lata. A więc mieszka pan tu całe życie? – dodała po chwili.

Pan Antoni pokręcił głową ze smutnym uśmiechem.

– Niestety nie. Jak przyszli Niemcy, gestapo urządziło tu swoją kwaterę. Musieliśmy wynieść się do rodziny do Warszawy. Po tak zwanym wyzwoleniu mieszkali tu latem bonzowie komunistyczni. Na początku lat dziewięćdziesiątych odzyskałem prawo własności, więc sprowadziłem się z żoną, dokładnie w dziewięćdziesiątym trzecim. Odtąd znów tu mieszkam. A żona umarła trzy lata temu. Chorowała na serce.

– Przykro mi – szepnęła Marta.

– Była cudowną kobietą. Bardzo mi jej brakuje. Często wpadają synowie, wnuki, ale to już nie to samo.

Zapadła cisza, a Marta pomyślała, że pan Antoni kochał swoją żonę podobnie jak jej ojciec mamę. „To już nie to samo” – najprawdopodobniej tak właśnie myślał ojciec. Marta poczuła bolesne ukłucie w sercu.

– Ale – sąsiad otrząsnął się i Marta wydała bezwiedne westchnienie ulgi – opowiedz mi teraz o sobie. Będziesz chodzić do naszej szkoły?

– Tak. – Dziewczyna uśmiechnęła się.

– Kiedyś zostałem tam zaproszony jako uczestnik powstania. Byłem w paru klasach. Bardzo miła młodzież.

– Moim wychowawcą będzie pan Eryk Lipiński. Zna go pan może?

Pan Antoni zmarszczył brwi.

– Wydaje mi się – powiedział – że go poznałem. Taki wysoki?

– Tak – potwierdziła Marta. – Bardzo sympatyczny – dodała.

– Ciemne włosy? Lekka siwizna? – upewniał się sąsiad.

Marta kiwała głową.

– Uczy fizyki – uściśliła.

– Tak – potwierdził pan Antoni. – Byłem w jego klasie. Potem bardzo długo z nim rozmawiałem. Uwielbia poezję. Ja też.

Uwielbia poezję. Ciekawe, czy...

– Pan uwielbia poezję? Ja troszkę piszę.

... chciałby kiedyś przeczytać jej wiersze.

– Naprawdę? Twój tata to ten pisarz, Karol Kępiński?

– zainteresował się pan Antoni.

Marta skinęła głową.

– Wiedziałem, że nazwisko jest mi znane, jak tylko się przedstawiłaś. Mam dwie książki twojego ojca, ale...

– Tacie z pewnością będzie bardzo miło – wtrąciła Marta.

– Tak, tak, ale właśnie mówiłem, że najbardziej lubię poezję. Pozwolisz mi kiedyś coś przeczytać?

– Tak – uśmiechnęła się Marta.

Nigdy, aż do poprzedniego wieczoru, nikomu nawet nie wspomniała o swojej poezji, nie mówiąc już o pokazywaniu wierszy, ale starszy pan budził w niej wyjątkową sympatię. Ciekawe, pomyślała znowu, czy Eryk... niezwykłe imię... będzie chciał zapoznać się z jej poezją. Serce biło szybko. O ile w ogóle ośmieli się mu o niej powiedzieć. Pan Antoni patrzył na nią wyczekująco. Uświadomiła sobie, że zadał jakieś pytanie, a ona po prostu odpłynęła.

– Przepraszam – powiedziała. – Nie dosłyszałam.

Pan Antoni roześmiał się.

– Myślałem, że problemy ze słuchem są typowe raczej dla mojego wieku. Pytałem, czy dawno piszesz.

Uśmiechnęła się.

– Mniej więcej od czterech lat.

Pierwszy wiersz napisała niedługo po tym, jak na powrót odnalazła ojca po śmierci mamy. I nie mogła już przestać.

– To coś w rodzaju obsesji – dodała.

– Ja tam obsesyjnie tylko grałem w nogę. No i czytałem poezję. Razem czytaliśmy. Ja i moja żona.

Oczy pana Antoniego stały się nieobecne. Marta zdała sobie sprawę, że tak właśnie wyglądają oczy jej ojca, kiedy zatapia się w myślach o mamie, i ponownie poczuła bolesne ukłucie w sercu.

– Bardzo ją pan kocha, prawda? – powiedziała, zupełnie nieświadomie używając czasu teraźniejszego.

Pan Antoni milczał dłuższą chwilę, po czym spojrzał na Martę bardziej przytomnie. Znów uderzyło ją podobieństwo sąsiada do jej ojca. W identyczny sposób wraca do tego świata, czy też do niej.

– Tak, dziecino. Dobrze to ujęłaś. Bardzo ją kocham, najbardziej na świecie. Nadal razem czytamy. Jak dasz mi swoje wiersze, też przeczytamy je razem.

– Dam je panu niedługo, muszę się zastanowić które. – Marta uśmiechnęła się do mężczyzny.

– Teraz już pójdę, kochanie. Czas na moją południową gimnastykę. – Mrugnął do niej łobuzersko. – Muszę dbać o swoje mięśnie.

Zademonstrował bicepsy jak na pokazie kulturystycznym.

Marta roześmiała się.

– Jest pan niesamowitym człowiekiem.

Ponownie puścił do niej oko.

– Jasne – powiedział. – Dzisiaj wypada dzień dobroci dla starych ludzi? Dobra, dobra, bez dalszych komplementów – powstrzymał ją, widząc, że dziewczyna zamierza zaprotestować. – Wystarczy, że dasz mi następnym razem parę swoich wierszy.

– Oczywiście – obiecała Marta. – Zaraz wybiorę.

Kiedy sąsiad wyszedł, Marta postanowiła przygotować obiad. Tata się ucieszy. Znowu wspomniała dziwaczne zachowanie ojca z poprzedniego wieczoru. „Przepraszam” – zabrzmiało jej w uszach. Jego głos był wypełniony bezdenną rozpaczą, a w oczach widziała tylko nienawiść i przerażenie. Znów ogarnął ją niemal paraliżujący strach. Nie! Odgoniła świeże wspomnienie i nastawiła zupę, chociaż wciąż jeszcze trzęsły jej się ręce.

Chciała spojrzeć w oczy matki, więc przeszła do swojego pokoju. Wzięła do ręki fotografię.

– Co było wczoraj, mamo? – szepnęła.

– Marta.

Wiedziała, że głos zabrzmiał tylko w jej głowie, ale nigdy do tej pory nie był tak wyraźny. Nagle ogarnęła ją pewność, że mama chce jej coś powiedzieć.

– Mamo? – powtórzyła.

– Marta.

Znów ten głos w jej głowie, głos matki. Tylko to, nic więcej. Jej imię. Ale... Marta gwałtownie odstawiła fotografię i podniosła się. Przeszła parę razy po pokoju, po czym znów usiadła na łóżku, patrząc w roześmiane oczy. Marta to nie tylko jej imię. To również imię dziewczyny ze snu. Czy o to chodzi? Czy to, co stało się wczoraj, miało jakikolwiek związek z tamtą Martą? Czy ona naprawdę istniała i mieszkała kiedyś w jej pokoju? To jakaś bzdura. Nie. No dobrze, jeśli nawet nie, jeśli sen był czymś w rodzaju... wizji... wspomnienia przeszłości... rozmowy z duchem... co za beznadziejne określenia... to jaki związek mogła mieć tamta dziewczyna z dziwacznym zachowaniem ojca?

Usłyszała dźwięk parkującego samochodu. Dosyć rozpamiętywania nie wiadomo czego, które na dodatek prowadzi donikąd. Zbiegła, żeby się przywitać.

– Cześć, kochanie – powiedział Karol wesoło.

Pocałował ją z czułością i Marta poczuła, że się odpręża.

– Cześć, tatusiu. Dobrze, że jesteś, bo zupa prawie gotowa.

– Właśnie czuję te smakowite zapachy. Cieszę się, że przejęłaś się rolą kobiety.

– Hej! – Marta udała oburzenie. – Nie chcę więcej słyszeć tych szowinistycznych gadek.

– Dobrze, córeczko, dobrze – odrzekł Karol z teatralną pobłażliwością. – Podaj tylko tę zupę. Umieram z głodu.

– Idź umyć ręce, wyrodny ojcze – odpowiedziała Marta z godnością.

– Nazwij mnie jeszcze raz wyrodnym, a nic ci nie powiem.

– Karol uśmiechnął się tajemniczo, odchodząc do łazienki. Serce Marty biło szybko.

– Co mi masz powiedzieć? – spytała, kiedy siedzieli już przy stole, bo nie wyglądało na to, żeby ojciec miał zacząć.

– Jestem wyrodnym ojcem? – droczył się.

Marta westchnęła.

– Nie.

Karol nabrał łyżkę zupy.

– Bardzo dobra – pochwalił. – Masz zdolności kulinarne, muszę przy...

– Tatusiu! – przerwała Marta niecierpliwie.

– Co? – Karol nabrał kolejną łyżkę zupy, po czym dodał: – Aha, chciałabyś wiedzieć.

– Ja z tym człowiekiem nie wytrzymam – szepnęła Marta.

– No dobrze, już dobrze. Powiedz mi tylko, kim jestem.

– Tato. – Marta zmarszczyła brwi. Naprawdę niecierpliwość już ją rozsadzała.

– Jestem najlepszym ojcem na świecie? – droczył się dalej.

– Tak – westchnęła Marta zrezygnowana.

– Powiedz to.

– Jesteś najlepszym ojcem na świecie.

– Nie wyczuwam szczerości w twoim głosie, ale powiedzmy, że uwierzyłem. A więc byłem u mojego wydawcy. Poprosiłem go, żeby przy rozmowie był obecny jego przyjaciel, facet, który wydaje poezję i... – Karol zawiesił dramatycznie głos, patrząc przekornie na córkę.

Marta milczała. Nie była w stanie wykrztusić słowa.

– ...i on przeczytał twoje wiersze i... – znowu przerwa, tym razem krótsza – i powiedział, że wyda ci tomik – zakończył triumfalnie.

Marta poczuła łzy wzbierające pod powiekami.

– Naprawdę? – spytała, nie mogąc jeszcze uwierzyć w to, co usłyszała.

– Naprawdę. Facet stwierdził, że widać w tobie wielki potencjał.

Marta zerwała się z krzesła i podbiegła do ojca. Usiadła mu na kolanach i zarzuciła ręce na szyję.

– No, no – jęknął Karol. – Nie jesteś już taka leciutka.

Marta ściskała ojca z całej siły.

– Kocham cię, tatusiu.

– Teraz to mnie kochasz? – przekomarzał się. Widać było, że jest w równym stopniu szczęśliwy jak Marta. – Książka ma wyjść już pod koniec października – dodał.

Marta wstała i skoczyła.

– Tak! – zawołała. – Tak!

– Cieszysz się zupełnie jak dziecko – powiedział z teatralną przyganą w głosie – a nie jak dojrzała poetka, której tomik ukaże się niedługo.

– Mam ochotę skakać i śpiewać, i tańczyć – powiedziała beztrosko Marta, wykonała parę tanecznych kroków, po czym nagle zamarła bez ruchu.

Tańczyć. Tak tańczyła tamta Marta. Dziewczyna ze snu. „Marta” – znów usłyszała w głowie głos. Wyraźny głos matki.

– Marta? Marta!

Tym razem ojciec powtarzał jej imię. Imię dziewczyny ze snu.

– Martusiu, co ci jest?

Spojrzała w jego twarz. Był potwornie blady, a w oczach widziała niepokój. Zebrała całą siłę woli i uśmiechnęła się.

– Nic, tato – powiedziała słabo. – Tak dużo się dzieje, a wszystko takie piękne.

Ojciec nadal był bardzo blady, ale niepokój zaczynał już znikać. Oby. Oby wszystko naprawdę było piękne.

– Myślę, że to przeprowadzka tak cię przemęczyła.

Gdyby wszystko można było zrzucić na przeprowadzkę.

– No widzisz, a mówiłeś, że to ty wszystko zorganizowałeś – powiedziała z wysiłkiem, siląc się na dowcip.

Karol roześmiał się. Jego śmiech brzmiał naturalnie i znajomo, a w oczach było już tylko zwykle ciepło. Żadne wspomnienie ubiegłej nocy nie mogło tego zniszczyć.

– No przyznaję, trochę mi pomogłaś.

– Trochę?

– No trochę bardzo. Połóż się teraz, a ja przygotuję drugie danie, żebyś już nie narzekała, że jestem męskim szowinistą.

Uścisnęła go i poszła na górę. Usiadła na łóżku i spojrzała w oczy matki. Czy ojciec naprawdę wszedł tutaj wczoraj i powiedział „przepraszam”? Nie była pewna. Może faktycznie coś jej się przyśniło. Matka uśmiechała się.

– Moje wiersze będą wydrukowane, mamo – powiedziała Marta i na powrót ogarnął ją zachwyt i duma.

Roześmiała się i zaczęła tańczyć po pokoju. Tamta Marta też była szczęśliwa i też wyrażała to tańcem. Jeśli mieszkała w tym pokoju, tym lepiej. Pokój Marty. Pokój wypełniony szczęściem. Zatrzymała się wciąż z uśmiechem na ustach. Pokój Marty. Ładny tytuł. Może kiedyś napisze taki wiersz.

 

Następne dni mijały wypełnione pisaniem wierszy, czytaniem książek i zbieraniem informacji o Tarkowskim. Dała panu Antoniemu próbkę swojej poezji i z dumą oznajmiła, że niedługo będzie miała własny tomik. Sympatyczny sąsiad przeczytał i powiedział, że wiersze są śliczne i poruszające.

– Jak tomik już wyjdzie, kupię go i koniecznie poproszę o twoją dedykację – oznajmił.

Marta pokręciła głową.

– Dostanie pan egzemplarz autorski, to już postanowione – powiedziała stanowczo.

– No dobrze – ustąpił łatwo. – W takim razie będę kupował twoje wiersze na wszelkiego rodzaju prezenty.

Dziewczyna uśmiechnęła się z wdzięcznością.

Dwa dni przed rozpoczęciem roku spotkała się w Warszawie z grupą znajomych z byłej klasy, a następnego dnia oni ją odwiedzili. Im też powiedziała o tomiku, co przyjęli entuzjastycznie i zadeklarowali chęć kupienia, gdy tylko się ukaże. Tym razem nie obiecywała egzemplarzy autorskich, musiała przecież zostawić jakieś dla... na przykład dla osób z nowej szkoły... na przykład dla Eryka. Przecież on uwielbia poezję, tak powiedział pan Antoni.

 

Wieczorami rozmawiała z ojcem na wszelkie możliwe tematy. Wspomnienie pierwszej nocy i dziwnego zachowania zatarło się całkowicie.

 

W końcu rok szkolny się zaczął. Pierwszego dnia przed wyjściem z domu Marta długo stała przed lustrem, przyglądając się własnemu odbiciu. Doszła do wniosku, że figurę ma raczej niezłą. Nogi w tej czarnej dopasowanej spódnicy, która kończyła się tuż przed kolanami, wyglądały na długie i nawet zgrabne. Talia w porządku, szeroki pasek ładnie ją podkreślał. Biodra... hmmm... może powinny być węższe? W każdym razie w tej spódnicy nie było tak źle. Biust pewnie nieco za mały. Idiotka. A twarz? Niby nic specjalnego, ale oczy raczej ładne, duże, niebieskie. Usta chyba za małe. Pomyślała z pogardą, że zachowuje się jak te beznadziejne panienki, którym marzyły się wydatne hollywoodzkie wargi, i prychnęła. Zastanowiła się, co zrobić z włosami. To duży atut; jasne, gęste, kręcone. Zostawić luźno? Upiąć do góry? W końcu zdecydowała się na wysoki kucyk.

Zeszła do ojca.

– Jak wyglądam, tato? – zapytała niespokojnie.

Oderwał wzrok od ekranu komputera.

– Bardzo elegancko – odpowiedział, uśmiechając się szeroko.

Marta jednak nie zadowoliła się tym.

– Uważasz, że jestem ładna? Powiedz szczerze.

Uśmiech nagle zniknął z twarzy Karola.

– Martusiu – powiedział bardzo poważnie. – Jesteś prześliczna... – zrobił krótką przerwę – jak twoja matka.

Jego oczy zaczynały już robić się nieobecne. Marta nie chciała, jeszcze bardziej niż zwykle, żeby zatopił się we wspomnieniach.

– Mama była prześliczna – powiedziała dość głośno, aby wiedział, że wciąż tu jest – ale chyba nie jestem podobna. Ona miała brązowe włosy i ciemniejsze oczy.

Karol podszedł do córki.

– Jesteś podobna – powiedział, patrząc w jej twarz. – Bardzo podobna.

Jego oczy, niepodobne do oczu córki, wciąż były przytomne i Marta wiedziała, że mówi szczerze.

– Jesteś śliczna – powiedział jeszcze raz, przytulając ją.

 

Marta wyszła już dawno, ale Karol siedział bez ruchu. W końcu, nie bardzo wiedząc, po co to robi, podniósł się, wszedł do łazienki i stanął naprzeciwko lustra. Spojrzał we własne oczy. Brązowe, mówili ludzie. W barwie starego złota, powiedziała kiedyś jego żona. Był wtedy taki szczęśliwy.

– Poleciałaś na moje oczy? – zapytał żartobliwie.

– Mhm – przytaknęła leniwie.

Ogarnął ją ramionami i poszukał ust.

– Będziesz się zawsze w nie wpatrywać? – szepnął, odsuwając się w końcu od jej twarzy.

Była poważna, nie odrywała wzroku od jego źrenic.

– Nawet kiedy oboje będziemy starzy i niedołężni – odpowiedziała bez uśmiechu.

 

Miał ochotę roztrzaskać pięścią głupie zwierciadło. Zamiast tego sięgnął po środek do czyszczenia szkła, spryskał nim powierzchnię, a potem przetarł kawałkiem papieru toaletowego. Oczy w kolorze starego złota. Kiedy oboje będziemy starzy i niedołężni. Bolało tak, że miał ochotę wyć, ale wściekłości już nie było.

Na części oficjalnej z dyrektorką Marta siedziała koło sympatycznej szatynki. Ponieważ było dość nudno, przeszeptały niemal całą uroczystość. Dziewczyna miała na imię Julia i okazało się, że jest w klasie Marty. Powiedziała, że ich wychowawca jest najlepszy w szkole, często organizuje wycieczki w góry i zaraził tą pasją przynajmniej połowę klasy. Pozostali się wloką i czasami narzekają, ale nikomu nie przyjdzie do głowy rezygnować z wyjazdów. Na kółko filmowe przychodzą niemal wszyscy, chociaż niektórzy spędzają je w korytarzu, a część przysypia w trakcie seansów.

– Pod koniec roku przeszliśmy z nim na ty – szepnęła Julia, kiedy dyrektorka życzyła wychowankom jeszcze lepszych wyników.

 

Kiedy były już w klasie, siedziała koło Julii. Wychowawca, Eryk – naprawdę rzadkie imię; kiedyś będzie musiała go spytać, czy wie coś na temat jego pochodzenia – opowiadał o planach na ten rok: mieli zaliczyć co najmniej trzy sztuki teatralne i co najmniej cztery wypady weekendowe. „Zieloną” szkołę planowano na początek października. Cztery możliwości zostały poddane pod głosowanie: Gdańsk, Kraków, Zakopane i Berlin. Przytłaczająca większość była za Zakopanem, co Marty, już po rozmowie z Julią, nie zdziwiło. Zwyciężona mniejszość podniosła w górę brwi. Dwie dziewczyny głosujące za Berlinem uśmiechały się kwaśno, mrucząc:

– Znowu to głupie chodzenie.

Wysoki, chudy blondyn puścił oko:

– Będziecie mogły wieczorem przejść się w szpilkach po Krupówkach.

– Ja mogę nawet dotrzymać wam towarzystwa – zaoferował się nieco niższy, lecz również chudy szatyn.

– Mięśniaki, których jedynym celem jest ćwiczenie mięśni – odgryzła się jedna z dziewczyn. – Żeby te wasze mięśnie chociaż było widać.

Druga pokiwała z politowaniem głową, mierząc mizerne, nie dało się ukryć, mięśnie chłopaków.

– Wątłe mięśnie natężasz – zacytowała.

– Ale nie będziesz miała mnie za męża – odparował blondyn.

Wyglądało na to, że wszyscy czują się świetnie i nikt nie miał zamiaru się obrażać. Martę traktowano jakby była z nimi od zawsze, chociaż parę osób rzucało w jej kierunku zaciekawione spojrzenia. Marta zazwyczaj nie narzekała na nieśmiałość, teraz jednak nie odzywała się, gdy inni głośno wyrażali swoje zdanie, gdzie jechać i co robić. Nikt jej nie zagadywał i dziewczynie to odpowiadało; wolała po prostu przyglądać się i słuchać. Później został rozdany wstępny plan i Eryk – jak naturalnie to brzmiało, chociaż facet z pewnością dobiegał czterdziestki – żartobliwie podkreślił konieczność uczenia się w ogólności, a fizyki w szczególności.

– Nuda – mruknęła Julia.

Eryk uśmiechnął się przelotnie do Marty, a potem skierował spojrzenie na jej sąsiadkę.

– Co jest nudą?

– Fizyka – odpowiedziała. – Nie wiem, dlaczego właśnie ty wybrałeś sobie coś takiego.

Eryk roześmiał się, znów zerkając na Martę.

– Zdanie innych na temat fizyki już znam. Ciekaw jestem, co ty uważasz, Marto.

Marta zawahała się. Fizyka nigdy nie należała do jej ulubionych przedmiotów, ale teraz nabrała ochoty zgłębiać jej tajniki.

– Nigdy się nie zastanawiałam – odpowiedziała wolno. – Nie uczyłam się specjalnie, ale myślę, że może być fascynująca. Chciałabym zrozumieć, na przykład, dlaczego czas płynie inaczej przy różnej prędkości.

– Tratatata – mruknęła Julia.

Eryk nadal się uśmiechał, nie spuszczając z Marty wzroku.

– Obawiam się, że program liceum na to pytanie nie odpowie, ale z pewnością przygotuje cię do poznania odpowiedzi.

– E tam – znów mruknęła Julia.

– A tobie, koleżanko, podziękuję za komplement. Z tego, co powiedziałaś wcześniej, wynika, że nie do końca uważasz mnie za nudziarza.

– Nie do końca – przyznała Julia – i myślę, że dużo bardziej pasujesz na przykład do filmu.

– à propos, chciałem przypomnieć, że pierwsze kółko już w piątek i grzecznie cię proszę, żebyś przygotowała plakaty. Zaczynamy od Zwierciadła Tarkowskiego. Dobra, nie zatrzymuję was dłużej. Zróbmy sobie teraz ostatni dzień wakacji.

Rozległo się głośne szuranie krzeseł. Wszyscy wstawali z miejsc i ruszali do wyjścia, rzucając nauczycielowi „cześć”, na co odpowiadał tym samym bądź tylko kiwał głową. Marta czuła się lekko oszołomiona, ale ogólnym wrażeniem był zachwyt. Kiedy znalazła się koło Eryka, utkwił w niej spojrzenie zielonych oczu.

– Przyjdziesz na kółko? – spytał z uśmiechem.

Skinęła głową, nie wiedząc, dlaczego nagle nie potrafi wypowiedzieć słowa.

– Julio, jakby się opierała, doprowadź ją siłą. – Wychowawca powoli przeniósł wzrok na nową znajomą Marty i zmarszczył brwi.

Julia wybuchła śmiechem.

– Doprowadzę – obiecała. – Najwyżej zaśnie, jak to się zdarza niektórym.

Marcie nie udało się od razu wrócić do domu, zresztą specjalnie się o to nie starała. Julia i dwaj koledzy, ci od wątłych mięśni i dowcipu o Krupówkach, namówili ją na wyjście do pizzerii. Marta czuła się dobrze w ich towarzystwie, brała udział w konwersacji, ale wciąż nieco oszołomiona, nie do końca zdawała sobie sprawę, czego dotyczy rozmowa.

Okazało się, że Andrzej mieszka niedaleko niej, więc odprowadził ją pod sam dom. Rozmawiało jej się dobrze i lekko, śmiała się z jego dowcipów, chociaż wciąż nie nadążała za sensem. Równolegle rozbrzmiewał jej w uszach inny głos: „Przyjdziesz na kółko?”.

Zatrzymali się przed jej domem.

– Fajnie, że się tu przeprowadziliśmy. Klasa wydaje się super. – powiedziała Marta szczerze. – Póki co – dodała po chwili przekornie.

– Klasa jest debeściak – odpowiedział Andrzej stanowczo.

Zaskoczyła ją nieco jego powaga.

– Wierzę ci. Muszę lecieć, ojciec na mnie czeka. Cześć.

– Cześć. – Już kiedy biegła przez ogród, usłyszała: – Do jutra.

Odwróciła się i z uśmiechem pomachała na pożegnanie.

Czas mijał niepostrzeżenie, a Marta żyła w obłoku zielonej mgły. Napisała nawet wiersz o takim tytule. Nie była z niego zadowolona, trącił potworną grafomanią, poza tym zdawała sobie sprawę, że przekaz był jakby zaszyfrowany, niejasny. Tak czy inaczej nie miała zamiaru nigdy nikomu pokazać tego, pożal się Boże, utworu, którego sama do końca nie rozumiała. Wiedziała, że dzieje się z nią coś istotnego, ale póki co, nie analizowała. Była szczęśliwą nastolatką, w nowej klasie funkcjonowała bardzo dobrze, z ojcem porozumiewała się świetnie, wciąż byli najlepszymi kumplami i Marta mówiła mu o wszystkim oprócz... oprócz czego właściwie? Obłok zielonej mgły – przypominał jej się tytuł wiersza i dziewczyna uśmiechała się.

Pierwszy piątek. Pierwsze kółko filmowe i Zwierciadło. Faktycznie, pewna grupka osób spędziła czas na korytarzu, ale Marta siedziała jak zaczarowana. Głęboki, poruszający film. Czuła się wstrząśnięta, a przy tym odczuwała niesłychaną wdzięczność do człowieka, który umożliwił jej obejrzenie tego obrazu. Po seansie większość uczniów wyszła, ale ona, Julia, Andrzej i Piotrek zostali, dyskutując, zadając pytania, próbując znaleźć wyjaśnienie trudniejszych fragmentów. Niepostrzeżenie za oknem zapadła ciemna noc.

– O rany! – Julia zerwała się na równe nogi. – Muszę lecieć. Moi starzy już pewnie wariują.

Marta zerknęła na zegarek.

– O kurka, po północy. – Zupełnie nie rozumiała, jak czas mógł płynąć tak prędko. – Mój tata też pewnie nie wyrabia.

– Porozwożę was – powiedział spokojnie Eryk. – Nie będziecie sami chodzić po nocy.

Porozwoził. Najpierw Julię i Piotrka, bo mieszkali dosyć daleko od szkoły, później Andrzeja. Kiedy zostali sami, Eryk odwrócił się do Marty.

– Nie chcesz przesiąść się do przodu?

Wcześniej siedziała tam Julia. Marta pomyślała, że do jej domu jest tylko kawałek, ale nie powiedziała tego. Chciała się przesiąść. Bez słowa zajęła siedzenie pasażera z przodu. Eryk uśmiechnął się do niej.

– Podaj mi adres – powiedział, zatapiając wzrok w jej oczach. Obłok zielonej mgły.

Marta podała adres i ruszyli. Za moment byli pod jej domem.

– Cieszę się, że podobało ci się Zwierciadło.

– A ja się cieszę, że dowiedziałam się o istnieniu Tarkowskiego – roześmiała się Marta.

– Jesteś bardzo wrażliwa i masz dojrzałe spostrzeżenia – zauważył Eryk. – Piszesz wiersze?

To jakaś telepatia. Myślała przecież, żeby mu powiedzieć, ale zabrakło jej odwagi.

– Tak – odpowiedziała, dziwiąc się swobodzie własnego głosu. – Skąd wiesz?

– Jakoś... wyczułem. – Teraz on się roześmiał. – Julia powiedziałaby, że dziwi się, że ktoś taki może być fizykiem. A ty?

– A ja myślę, że fizyka też jest w pewnym sensie poezją... Ale mi się powiedziało.

– Masz rację, ja też tak czuję. – Ścisnął lekko, po przyjacielsku jej rękę. – Dasz mi do przeczytania jakieś wiersze?

Skinęła głową.

– Pewnie, ale musisz być krytyczny.

Uroczyście uniósł w górę dwa palce.

– Będę tak krytyczny, jak tylko potrafię.

– W takim razie przyniosę w poniedziałek – powiedziała. – Wiesz... w październiku wychodzi mój tomik i...

– To cudownie! – przerwał entuzjastycznie Eryk. – Kupię, jak tylko się ukaże.

– ...i chciałabym ci podarować egzemplarz – dokończyła Marta nieśmiało.

– Czuję się zaszczycony.

Znów przyjacielsko położył rękę na jej dłoni i ścisnął ją leciutko.

– Idź już – powiedział po chwili – bo ojciec więcej nie puści cię na kółko.

Pokiwała głową i otworzyła drzwi.

– Dobranoc – powiedziała, wysiadając.

– Dobranoc – odpowiedział.

Obłok zielonej mgły. Pognała biegiem przez ogród i wpadła do domu. Ojciec powitał ją w progu.

– Ale zabalowałaś – powiedział z uśmiechem. – Już trochę się niepokoiłem.

– Strasznie długo dyskutowaliśmy – wyjaśniła Marta.

– No, rzeczywiście długo – przyznał ojciec. – Sama wracałaś do domu? – badał.

– Nie, nie, Eryk nas porozwoził.

– Eryk? – zmarszczył brwi Karol.

– Nasz wychowawca – wyjaśniła Marta szybko.

– Ach, tak, faktycznie jesteście z nim na ty – ziewnął Karol. – Ja padam ze zmęczenia, przypuszczam, że ty też.

– Tak, tatusiu. Dobranoc. – Pocałowała ojca w policzek i poszła na górę.

Usiadła na łóżku i wzięła w dłoń fotografię mamy.

– Jestem taka szczęśliwa – powiedziała.

Po chwili odłożyła zdjęcie i poszła wziąć długi, gorący prysznic. Leżała potem z szeroko otwartymi oczyma, po raz kolejny przeżywając ostatni wieczór, chłonąc go, nie analizując.

 

W poniedziałek z niepokojem dała Erykowi parę swoich wierszy.

– Proszę – powiedziała z trudem i nie czekając na odpowiedź, uciekła.

Idiotka, skończony matoł! Mogła powiedzieć coś dowcipnego w stylu: „Mam nadzieję, że przeżyjesz moje wypociny” (to miałoby być dowcipne?) albo chociaż oznajmić, że to jej wiersze, a przynajmniej nie zachowywać się jak głupiutka nastolatka z młodzieżowych seriali.

Wieczorem siedziała samotnie w pokoju, czytając wiersze (wiersze – wielkie słowo!) po raz kolejny i zastanawiając się, jak mogła być tak głupia, żeby cokolwiek w nich dostrzegać. Ktoś zgodził się je opublikować, bo był znajomym wydawcy jej ojca i robił mu po prostu przyjacielską przysługę. A ojciec pochwalił, pożal się Boże, twórczość, bo był ojcem i po prostu chciał coś w tej grafomańskiej pisaninie zobaczyć. A jaką idiotką była, żeby dać to Erykowi, przecież on znał się na poezji, lubił wiersze, prawdziwe, a nie jakieś wygłupy zadufanej w sobie smarkuli.

Zadźwięczał sygnał SMS-a. Marta poderwała się jak oparzona i sięgnęła po telefon. Eryk.

Marto, brak mi słów. Te wiersze są piękne, szczególnie ten o wschodzie słońca. Wiesz... Znowu zadźwięczał telefon, wiadomość była uzupełniana. ...chciałbym obejrzeć wschód z Tobą. Życie zyskałoby barw. Jesteś niezwykła. Następny sygnał. Następny SMS. Kazałaś mi być krytycznym, więc powiem, że niespecjalnie dociera do mnie przekaz z „Mozaiki”. Piękne słowa, ale w pozostałych wierszach tak głęboko czuję ich treść, ze to aż boli. I kolejny. Boli w dobry sposób. Nie wiem, dlaczego piszę SMS-y. Pewnie dlatego, żeby mieć pewność, że przeczytasz od razu. Zaraz wyślę maila.

Marta oddychała szybko. Policzki paliły, oczy piekły, ale to było takie przyjemne.

– Jestem szczęśliwa – szepnęła, patrząc w roześmiane oczy kobiety ze zdjęcia.

Jestem szczęśliwa, że tak uważasz. Nie rozpieszczaj mnie za mocno, bo wpadnę w megalomanię. Już idę do komputera.

Obłok zielonej mgły.

Siedziała przy komputerze do trzeciej w nocy, w euforii, kompletnie nie czując zmęczenia.

 

Na „zielonej” szkole rzeczywiście ganiali po górach jak wariaci, natomiast wieczory spędzali wszyscy razem, gadając przez długie godziny. Może zresztą część osób wychodziła, by zajmować się czymś innym, ale Marta nie zwracała na to uwagi. Czasami przypadek zrządzał, że znajdowała się przy Eryku i dochodziła do wniosku, że żyje wtedy najpełniej. Spojrzenie, słowo zwrócone do niej, przelotny, przypadkowy dotyk wydawały się sensem istnienia. Nie uciekała już od definicji. Zakochałam się, pomyślała, chwytając dłonią łańcuch i pokonując ostatni odcinek na Giewont. Eryk, odpowiedzialny opiekun dbający o grupę, był na końcu. Żałowała, że chciała zachować pozory i poszła szybciej. Poczuła potworną tęsknotę, chociaż dzieliło ich zaledwie kilkadziesiąt metrów. Zakochałam się, powtórzyła w myślach, dysząc ciężko i wkraczając na szczyt.

– No, jesteś wreszcie! – zawołał Andrzej. – Stań tam, koło Julii, zrobię wam zdjęcie.

Wiele zdjęć w różnych pozach, zanim w końcu wszyscy dotarli. Napotkała spojrzenie zielonych oczu. Zakochałam się. Miała ochotę wykrzyczeć to na cały głos, chciała, żeby echo poniosło wyznanie wzdłuż i wszerz Tatr. Roześmiała się radośnie i włączyła do ogólnej rozmowy.