Wojna w Zatoce Perskiej - Władysław Żernik - E-Book

Wojna w Zatoce Perskiej E-Book

Władysław Żernik

0,0

Beschreibung

Pierwsza wojna w Zatoce Perskiej jest w książce jedynie pretekstem do pokazania zachowań ludzkich hien, tuczących się ochłapami amerykańskiej wizji demokracji na świecie, za pomocą której usiłują podporządkować sobie poszczególne państwa czy kontynenty. Jej treść ukazuje zmagania różnych służb specjalnych, handlarzy ideałami i bronią oraz różnej maści "wojennych" wygów. Głównymi postaciami są handlarz bronią polskiego pochodzenia John Puławski oraz agent KGB o nazwisku Kriuczkow. Przedstawione w książce zmagania tych hien toczone są w barwnej mozaice szlachetnej miłości, porywów zazdrości i wyniszczającej nienawiści, a także w atmosferze podejrzeń i w wyrafinowanej grze intryg.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 396

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



WŁADYSŁAW ŻERNIK

WOJNA W ZATOCE PERSKIEJ

Wrocław 2010

Imprint

Wojna w Zatoce Perskiej

Władysław Żernik

Copyright 2012 Władysław Żernik

published at epubli GmbH, Berlin

www.epubli.de

ISBN 978-3-8442-1781-0

NATALII I PAWŁOWI

I

Przez uchylone okno wpadła do sali mucha. Na moment zawisła w powietrzu, jakby lustrowała miejsce, w którym się znalazła, a potem zatoczyła kilka kół wokół ścian i zawróciła do szyby, szukając drogi ku wolności. Spojrzałem na leżący za oknem śnieg, kręcąc z niedowierzaniem głową. „Fenomen natury? Mucha w środku zimy?” – przeszło mi przez głowę.

Zsunąłem się z łóżka, kierując w stronę telewizora. Po chwili zobaczyłem na ekranie zadowoloną twarz Georga Busha. Wygłaszał przemówienie, wychwalając zwycięzców zakończonej wojny z reżimem Saddama Husajna. Skrzywiłem się z niesmakiem. Raził mnie patos, z jakim mówił o skutecznym niszczeniu celów wroga, całkowicie bagatelizując ofiary wśród irackiej ludności. Wojna dla niego to tylko okazja do zademonstrowania światu nowoczesnej techniki Amerykanów, służącej do szybkiego i masowego uśmiercania ludzi. Chyba starał się udowodnić truizm, że mózgi amerykańskich uczonych zostały wciągnięte w doskonalenie sztuki zabijania nieprzyjaciół na całym świecie. Dzisiaj w Afryce, jutro znowu w Azji, a może kiedyś przyjdzie czas na Amerykę Południową, na Europę lub Australię? Do konfliktu w Zatoce Perskiej miałem stosunek typowy dla większości zjadaczy chleba. Widoczne na szklanym ekranie obrazy udanych nalotów na Bagdad i martwych ciał ludności cywilnej nie odbierały mi apetytu podczas posiłku, ani też nie zmuszały do głębszej refleksji nad ludzką egzystencją czy filozofią zabijania. Zasmucał mnie jedynie entuzjazm syna, z jakim reagował na relacje specjalistów o precyzyjnych lotach samolotów, trafień wystrzeliwanych przez nich rakiet i wyrzucanych bomb.

Taki jest widocznie koszt rozwoju ludzkości, która już dawno i z dużą precyzją zabiła własne sumienie, przez co dobro i zło traktowane jest jedynie jako infantylny wymysł filozofów lub uciążliwe dziedzictwo religii. Kondycję moralną zabezpieczyła zaś zabiegiem natury językowej, w którym słowo „człowiek” zastąpiono słowem „wróg”. Dla wroga zaś żadnego współczucia, żadnej litości, jedynie pogarda i nienawiść. Wroga wskazują wielcy tego świata, a także dupki mniejszego formatu, frustraci i degeneraci, chowający swoje wybujałe żądze za banały w rodzaju zapewnienia ludzkości pokoju i bezpieczeństwa oraz prawa do wolności i demokracji. W cieniu tych napuszonych idei załatwiają brudne interesy, nabijając kieszenie garstki bogaczy.

Te banalne refleksje skłoniły mnie do wyłączenia telewizora i wybrania się na któryś ze stoków narciarskich. Włożyłem narty do samochodu i pomknąłem w stronę Davos. Ośnieżone szczyty gór kusiły jak gołe piersi kobiety. Szybko więc zapomniałem o Zatoce Perskiej i prezydencie Bushu. Przypiąłem narty do butów i ruszyłem w dół stromego stoku. Mijani ludzie wirowali jak pokraczne manekiny. Upadając, poczułem silny ból w prawym kolanie. Starałem się podnieść, ale przy każdym, najmniejszym nawet ruchu, ból stawał się nie do zniesienia. Zacząłem wzywać pomocy. Chwilę później pochyliła się nade mną jakaś kobieta w czerwonej kurtce.

Od tego dnia minęły dwa tygodnie. Usztywniona noga przykuła mnie do łóżka i tylko dwukołowy wózek umożliwiał poruszanie się po szpitalnych korytarzach. Podczas rannej wizyty pozwolono mi na popołudniowy spacer po ośnieżonym parku, dlatego z niecierpliwością czekałem na podanie obiadu. Zjadłem go i natychmiast ruszyłem w stronę windy. Przejeżdżając obok sąsiedniej sali, usłyszałem cichy jęk oraz słabe nawoływanie. Bez namysłu wjechałem do środka. Na jedynym łóżku leżało czyjeś ciało, szczelnie okryte bandażami. Czarny zarost na policzkach pozwalał przypuszczać, że ciało należy do mężczyzny. Zwilżyłem mu kilka razy wargi, a następnie wlałem kilka kropel wody do lekko rozwartych ust.

– Co z moją żoną ?

Usłyszałem, a raczej domyśliłem się tych słów z ruchu jego warg. Wzruszyłem bezradnie ramionami, wtedy ponownie poruszył wargami. Tym razem usłyszałem wyraźnie:

– Co z moją żoną?

Ponownie wzruszyłem ramionami, spoglądając w stronę drzwi, w których stała pielęgniarka, grożąc mi palcem. Po wejściu do sali wskazała na łóżko i szepnęła, poruszając wyraźnie ustami:

– Jemu nie wolno rozmawiać.

– Ale ja...

– Spokój może mu uratować życie – przerwała zdecydowanie.

– On chce wiedzieć, co z jego żoną – nie dawałem za wygraną.

– Wszystko we właściwym czasie.

Zdecydowanymi ruchami wypchnęła mój wózek na korytarz, a kiedy ustawiła go obok windy, wyjaśniła z palcem przyciśniętym do warg:

– Każde wzruszenie jest dla niego wyrokiem śmierci.

– Ale mnie może pani powiedzieć? – rzuciłem bez przekonania.

– Wszystko we właściwym czasie.

Odchodziła szybko, jakby się gdzieś spieszyła, lecz kiedy dochodziła do dyżurki, odwróciła się, mrugnęła porozumiewawczo okiem, zachęcając do skorzystania z windy. Mnie jednak odeszła ochota na wędrówkę po parku. Wróciłem do sali z postanowieniem zaspokojenia ciekawości mego szpitalnego sąsiada. Górę nad dobrymi chęciami wziął jednak rozsądek, który nakazywał uznać racje doświadczonej pielęgniarki. Przez kilka następnych dni spędzałem większość czasu przy drzwiach jego sali. Za nimi panowała jednak niezmącona cisza, zaś lekarze na mój pytający wzrok kręcili głowami lub wzruszali ramionami.

Zegar na ścianie wskazywał dwudziestą drugą. Rozglądnąłem się po pustym korytarzu, zamknąłem książkę, po czym skierowałem wózek w stronę swojej sali. Skrzypienie kół zmieszało się jednak z cichym nawoływaniem, przypominającym miauczenie małego kota. Zawróciłem i bez namysłu wjechałem do sąsiedniej sali. Na łóżku siedział obandażowany mężczyzna, z głową uniesioną ku sufitowi. Ruszyłem w jego stronę.

– Co pan wyrabia? – doszedł od drzwi zagniewany głos pielęgniarki.

Odwróciłem głowę, gdyż nie wiedziałem do kogo kierowała to pytanie. Lecz ona znajdowała się już przy chorym. Chwyciła go za ramiona, usiłując położyć na plecy. Ten bronił się, ale było widać, że z każdą chwilą traci siły.

– Gdzie ja jestem? – zapytał, wskazując głową na sufit.

– W szpitalu – odpowiedziała z zaskakującym spokojem.

– W szpitalu?

Powtórzył te słowa jeszcze dwa razy. Tarł przy tym dłonią czoło, a właściwie bandaże okrywające głowę, szyję i piersi. Jego oczy wyrażały zdziwienie. Niespodziewanie złapał rękę pielęgniarki, po czym rozglądał się gorączkowo po sali, jakby czegoś szukał, wreszcie wyszeptał zbolałym głosem:

– Gdzie jest moja żona?

– Panu nie wolno rozmawiać – zbyła pytanie troską o zdrowie.

– Chcę wiedzieć, co z moją żoną.

Jego twardy ton wprawił ją w zakłopotanie. Otwierała usta jak ryba wyjęta z wody. Wzrok przenosiła z chorego na mnie, a po chwili odwróciła głowę w stronę okna. Milczała, gryząc wargi.

– Chcę wiedzieć co z moją żoną – powtórzył równie twardo.

– Jest w ciężkim stanie, ale... – zastanawiała się nad jakimś kłamstwem, które mogłoby zaspokoić jego ciekawość, nie zdradzając tragicznej prawdy.

– A kierowca?

– Czy to ktoś z rodziny?

– Taksówkarz.

– Zginął na miejscu.

Tym razem odpowiedziała bez żadnego wahania. Widocznie miała nadzieję, że chory nie wróci do pytania o żonę. Ten przypatrywał się jej uważnie, a po chwili opuścił głowę, chowając twarz w dłonie. Ona położyła go na łóżko i zgasiła światło. W drzwiach zatrzymały nas jego słowa:

– Gdzie są nasze rzeczy?

– Na policji – odpowiedziała, nie odwracając głowy.

– Żona miała przy sobie skórzaną teczkę?

– Osobiste rzeczy znajdują się w szpitalnym depozycie.

– Proszę przynieść mi teczkę.

– Niech pan lepiej myśli o zdrowiu – warknęła opryskliwie.

– Proszę mi przynieść teczkę. Natychmiast.

Stanowczość, z jaką wypowiedział te słowa, odebrała pielęgniarce ochotę do dalszej dyskusji. Zamknęła drzwi, nabrała głęboko powietrza, a potem spojrzała na mnie tak wrogo, że po moim ciele przeszły ciarki. Skurczyłem się, jakby w obawie przed uderzeniem, mamrocząc bezwiednie:

– Chętnie pani pomogę.

– Niech pan pilnuje swojego nosa – sapnęła ze złością.

Przez chwilę stała niezdecydowana, spoglądając kątem oka na dyżurkę. Niespodziewanie popchnęła mój wózek w stronę windy. Przechowalnia rzeczy pacjentów znajdowała się w piwnicy. Odebranie teczki okazało się jednak zabiegiem nieco skomplikowanym, wymagającym wypisania stronicowego kwestionariusza i podpisu chorego.

Widok teczki wyraźnie go ożywił. Po sprawdzeniu masywnego zapięcia, podniósł rękę, wskazując wymownie na szafę. Położyłem teczkę na jednej z półek, zamknąłem szafę na klucz, który wcisnąłem mu pod poduszkę. Kiedy zwilżałem mu popękane usta, złapał mnie za rękę, usiłując jednocześnie usiąść na łóżku. Wskazał na szafę, poruszając wargami:

– Gdyby się ze mną coś stało... Pan rozumie?

– Tak – przytaknąłem głową.

– Niech pan odszuka Boba Shortona i odda mu teczkę. Adres znajdzie pan... – kaszel przerwał dalsze słowa.

– Lekarz powiedział, że za kilka tygodni będzie pan zdrowy jak ryba – skłamałem, aby dodać mu otuchy.

– Nazywam się John Puławski.

Nim dotknąłem jego wyciągniętej ręki, zamknął oczy, sprawiając wrażenie spowitego w głębokim śnie. Ponownie zwilżyłem mu wargi i opuściłem salę. Kiedy zasypiałem, dobiegł mnie z korytarza krzyk pielęgniarki. Wiedziony złymi przeczuciami ruszyłem do sali Puławskiego. Jego łóżko stało przed windą, a pielęgniarka i dyżurny lekarz masowali mu na przemian pierś.

– Co się stało? – krzyknąłem do pielęgniarki

– Zapaść.

Szpital opuszczałem ze skórzaną teczką na kolanach. Wózek pchała dwójka dorosłych dzieci, zaś żona powtarzała co chwilę, że popełniam ciężką zbrodnię, zabierając ze szpitala cudzą własność. Wieczorem zadzwoniłem do pielęgniarki, która obwieściła ponuro, że czas odlicza ostatnie godziny życia Puławskiego. Wpadłem w popłoch. „Muszę koniecznie sprowadzić Boba Shortona” – kołatało mi w głowie. Znalezienie jego adresu okazało się jednak dosyć trudne, gdyż teczka Puławskiego była wypchana dokumentami, a przede wszystkim odręcznymi notatkami, sporządzonymi prawdopodobnie jego ręką. Już pierwszy rzut oka na równe rzędy liter wskazywał na mężczyznę o silnej osobowości, o którym kobiety zwykły mawiać: „facet z charakterem i charyzmą”. Z lektury zaś dokumentów, szczególnie odręcznych notatek wyłaniał się obraz fascynujących losów Johna Puławskiego.

II

Z panującego na plaży tumultu wyłowił dwa słowa, podane w kolejnych wiadomościach radiowych: Kuwejt i Saddam Husajn. Założył okulary, wpatrując się przez długie chwile w wiszące nad głową białe chmury. Całą siłą woli starał się nie myśleć o tych słowach. Siadł z podkurczonymi nogami, przesypując piasek między palcami rąk. W pewnym momencie zobaczył, a właściwie poczuł cień padający na twarz. Przed nim stała smukła kobieta. Lekko zaokrąglone biodra oraz długie i proste włosy sugerowały młody wiek. Podniosła z gracją ręce i szybkim ruchem spięła prawie białe włosy w gruby kok. Przyglądał się delikatnej szyi, łagodnym liniom ramion oraz długim nogom.

Odbierał to wszystko mimochodem. Jego myśli wracały uporczywie do małego państwa nad Zatoką Perską, które stawało się kolejną prowincją Iraku. Słowo Saddam Husajn wywoływało zaś na przemian lęk i dziwne podniecenie.

Stojąca przed nim kobieta odwróciła się, ukazując oblicze. Dojrzałe rysy, wyraźne zmarszczki pod oczami i spokojne spojrzenie nie zrobiły na nim żadnego wrażenia, chociaż jej twarz, zakończona lekko szpiczastą brodą, a także grube, zmysłowe usta tworzyły coś odrębnego i niezależnego od reszty dziewczęcego ciała. Rejestrował to wszystko bez emocji, jakby od niechcenia.

– Coś nie tak? – usłyszał jej głos.

– Proszę? – bąknął, nie będąc pewnym, czy te słowa zostały skierowane do niego.

Wzruszyła ramionami, wykrzywiła usta w beztroskim uśmiechu i pobiegła w stronę dryfujących fal. Nie zwalniając tempa, rzuciła się do wody. Niepostrzeżenie dla siebie samego, zaczął się zastanawiać nad jej pytaniem. I dopiero po chwili uświadomił sobie, że mówiąc wskazała kilka razy na swoją twarz. Miała widocznie pełną świadomość kontrastu między dziewczęcą sylwetką a obliczem dojrzałej kobiety. Uśmiechnął się do tego spóźnionego odkrycia.

Jego myśli wróciły mimo woli do radiowej informacji. Zdawał sobie sprawę z tego, co ona oznacza dla świata, a przede wszystkim dla niezliczonego stada ludzkich sępów, zlatujących się już do Zatoki Perskiej. Wszelkie konflikty międzynarodowe, szczególnie zbrojne bywają bowiem wymarzoną okazją do robienia brudnych interesów.

Od tygodnia nękały go telefony, że to już się stało, albo stanie w każdej chwili. Nie miał ochoty ani cierpliwości wsłuchiwać się w słowa swoich rozmówców o świętej wojnie islamskiej i nienawiści świata arabskiego do Amerykanów. Sam wiedział doskonale, że w tej części świata nie chodzi nikomu o uczucia i moralność, lecz wyłącznie o dominację polityczną i militarną, a także, a może przede wszystkim, o ropę naftową. Jej posiadanie pozwala bowiem uzyskać przewagę nad innymi i na stawianie warunków nie do odrzucenia. Saddam Husajn potrzebował ponadto jakiegoś spektakularnego sukcesu, który ugruntowałby jego misję współczesnego mesjasza i twórcę nowego ładu na kuli ziemskiej.

Myśląc o tym wszystkim, poczuł znużenie. Podobnego stanu ducha był po raz pierwszy podczas wojny w Afganistanie. Przypomniał sobie twarz i słowa agenta KGB, który dopadł go w Kabulu i w przypływie bezsilnej złości wysyczał przez zęby: „Tym razem jesteś gnoju górą, ale następna runda będzie należała do nas. I ty wiesz, że my nie rzucamy słów na wiatr”. Miał przeczucie, że radiowa informacja o aneksji Kuwejtu była dla niego zapowiedzią tej rundy.

Od dwóch lat myślał o powrocie do Ameryki. Każda próba kończyła się jednak fiaskiem i spędzenie reszty życia na fermie ojca przy hodowli koni stawało się coraz mniej realne. Na przeszkodzie stały w szczególności bezwzględne i bezduszne reguły gry, którym podporządkował swoje życie na początku wojny w Wietnamie. Tam zrozumiał, że zaprzedał duszę demonowi zła i śmierci. Stał się jednym z sępów żerującym na zgniliźnie moralnej współczesnego świata.

Ponownie poczuł na sobie cień. Podniósł głowę, widząc tą samą kobietę, ścierającą z ciała krople wody. Chwilę machała niebieskim ręcznikiem, jakby usiłowała wzbić się w powietrze, potem przykucnęła na kocu, obserwując ukradkiem jego twarz. Kilka razy pokręciła z zaniepokojeniem głową.

– Mogę panu w czymś pomóc? – usłyszał jej zatroskany głos.

– Dziękuję.

Spojrzał w jej stronę, aby upewnić się, czy pytanie było naprawdę skierowane do niego. Spoglądała spod przymrużonych powiek. Wcisnął jej do ręki ciemne okulary.

– Niech pani założy – poradził z troską.

– Mam swoje – odrzuciła okulary na jego ręcznik. – Źle pan wygląda. Proszę się schować pod parasol.

Wskazała na miejsce obok siebie, pokazując zęby w wymuszonym uśmiechu. Nie miał ochoty na kontynuowanie rozmowy. Podświadomie odezwała się w nim zawodowa nieufność. Żył przecież w świecie, w którym nic nie działo się przypadkowo, a podobne spotkania były precyzyjnie reżyserowane. Na jej twarzy pojawiły się oznaki irytacji. Dla ich ukrycia odwróciła się plecami, wystawiając twarz do słońca. Długi czas siedziała bez ruchu. Wiedział, że jej spokój jest pozorny, że rozgrywała swoją partię szachów, i że czeka na jego ruch.

Postanowił wziąć udział w tej grze. Przez moment starał się przewidzieć jej reakcję na próbę podjęcia przerwanej rozmowy. Nie było to trudne, gdyż w podobnej sytuacji znajdował się już wielokrotnie. Wyciągnął rękę z papierosem, a mówiąc starał się nadać swemu głosowi ciepłe brzmienie:

– Jednak może mi pani pomóc.

Zachowała się dokładnie jak przypuszczał. Nie odwróciła głowy, tylko spojrzała kątem oka w jego stronę, a potem podkurczyła obojętnie nogi, przykrywając twarz słomianym kapeluszem. Czekała na kolejny ruch. Podniósł się, a stając od strony słońca, rzucił na jej głowę głęboki cień. Zareagowała dopiero po dłuższej chwili. Odsłoniła kapelusz, spoglądając w jego stronę. Wskazał na leżącą paczkę z papierosami.

– Zapali pani?

– Nie palę.

– Zgubiłem zapalniczkę – uniósł rękę z papierosem.

Sięgnęła do torebki, bez słowa podała mu metalową zapalniczkę, odwracając niedbale głowę. Sięgając po nią, dotknął delikatnie palców jej ręki, w przekonaniu, że ich nie cofnie. I tak się rzeczywiście stało. Stali tak dłuższą chwilę, potem ona odwróciła głowę, pokazując dwa rzędy równych i białych zębów. „A zatem – pomyślał – nie może być mowy o żadnym przypadku”. Podczas zapalania papierosa obserwował jej twarz. Kiedy to zauważyła, sięgnęła po grzebień, zajmując się rozczesywaniem mokrych jeszcze włosów. Oddając zapalniczkę, uniknął umiejętnie dotyku jej palców, co przyjęła ze zdziwieniem.

– Dziękuję – skłonił przed nią głowę.

– Jeszcze coś? – zapytała z uśmiechem.

– Nie. Dziękuję.

Wrócił na swoje miejsce, a kładąc się na rozgrzanym piasku, podłożył ręce pod głowę. Jego myśli wróciły do radiowego komunikatu. Wyobrażał sobie konsekwencje, jakie wynikną z przyłączenia Kuwejtu do Iraku. Każda dyktatura wymaga nieustannego uzasadniania swego istnienia. Najskuteczniej osiąga to przez wytwarzanie atmosfery stałego zagrożenia z zewnątrz i prowokowanie konfliktów zbrojnych. Świat stanął zatem u progu świętej wojny islamskiej, a głównym jej wrogiem będą Amerykanie. Prezydent Bush od dawna przekonywał świat o moralnym prawie USA do obrony demokracji, sprawiedliwości i pokoju w regionie Zatoki Perskiej. Do tego dojdzie teraz konieczność przeciwstawienia się dyktatorskim zakusom Saddama Husajna. Wojnę poprzedzi wartki i demagogiczny potok słów, który podzieli świat na co najmniej dwie części. I każda będzie powoływała się na te same wartości moralne lub religijne w obronie swoich ideałów. Rację będą mieli jak zwykle tylko zwycięzcy. Przerabiał to już wszystko w Wietnamie, a później w Afganistanie. Tam oglądał prawdziwe sumienie świata, i tam zrozumiał, że te wszystkie humanitarne ideały to jedynie przykrywka dla brudnych interesów światowego establishmentu.

Jego pamięć pracowała przez chwilę jak filmowa taśma na przyspieszonych obrotach. Strzępki obrazów z Wietnamu i Afganistanu nakładały się na siebie, wywołując z głębokich zakamarków wspomnień falę emocji, od szlachetnych wzruszeń do obłędnego strachu. Nagle obraz zatrzymał się w miejscu i przez chwilę widział twarz mrukliwego agenta CIA, w towarzystwie którego odbywał podróż z Wietnamu do Waszyngtonu, a konkretnie do Białego Domu. Wspomnienie pokoju przylegającego do gabinetu prezydenta Nixona wywołało gorzki uśmiech. Spędził w nim osiem godzin w oczekiwaniu na przyjęcie przez prezydenta, który wpadł na pomysł, aby porozmawiać o wojnie wietnamskiej z jakimś bezpośrednim jej uczestnikiem. Nigdy nie dowiedział się, dlaczego to wyróżnienie spadło akurat na niego. Ponownie zobaczył wyszperany z pamięci obraz pokoju i twarzy agenta CIA, który przez całą podróż i kilka godzin spędzonych w Białym Domu nie powiedział ani jednego słowa. Nagle stanął za nim i syknął chrapliwym głosem: „Jesteś jednym z najbardziej nieprzyjemnych gnojków, jakich poznałem. Wydaje ci się, że jesteś plastrem miodu, wokół którego gromadzą się wszystkie niedźwiedzie świata, ale ja sram na ciebie. Wiele razy miałem ochotę wpakować w twój brzuch trochę ołowiu. I ktoś to kiedyś na pewno zrobi. Kiedy nie będziesz już odwalał za nas czarnej roboty, od której śmierdzisz na odległość. I żaden podobny śmierdziel nie zatroszczy się o to, aby cię godnie pochować”. Kilka dobrych lat słowa te brzmiały mu w uchu przed każdym zaśnięciem, a świt podsycał jedynie wewnętrzne emocje. Nie dlatego, że bał się śmierci, ale z powodu potrzeby zrozumienia ich sensu. Niestety, do dzisiaj pozostawały one niewyjaśnioną zagadką. Ostatecznie zaś spotkanie zostało odwołane. Jeden z doradców wyjaśnił wtedy, że powodem są okoliczności, które staną się politycznym skandalem świata. Następnego dnia najczęściej powtarzanym słowem było: „Watergate”. Pod tym określeniem kryła się afera związana z podsłuchem politycznych osobistości, która wysadziła Nixona z prezydenckiego fotela Stanów Zjednoczonych.

Od morza wiało chłodem. Otworzył oczy, widząc prawie wyludnioną plażę. Miejsce, na którym leżała jego nieznajoma, było puste. Spakował rzeczy i ruszył do hotelu. Na ulicy zauważył kątem oka podjeżdżający z tyłu samochód. Aby go przepuścić, zatrzymał się przed sklepową witryną. Samochód zwolnił, stając tuż za jego plecami. Za kierownicą siedział młody mężczyzna o jasnych włosach, zaś w tyle widać było jedynie duży kapelusz i jeszcze większy brzuch. Odwrócił się w stronę samochodu, krzycząc radośnie:

– Brown!

– Gratuluję dobrej pamięci – doleciało z wnętrza samochodu.

– Zje pan z nami kolację? – zagadnął blondyn.

Nie odpowiedział. Przyglądał się mężczyźnie tkwiącemu na tylnym siedzeniu. Znał faceta, który w środku lata nosił podobny kapelusz i uginał się pod ciężarem olbrzymiego brzucha. Ale ten dawno wygramoliłby się z samochodu i rzucił mu na szyję.

– Znam restaurację, w której podają znakomite ryby – dobiegł głos z wnętrza auta.

– A obsługa... – blondyn cmoknął wargami.

– Właśnie zamierzałem coś zjeść, ale... – zawiesił głos.

– Jakaś przeszkoda? – zaniepokoił się blondyn.

Obszedł dookoła samochód, kilka razy poklepał z uznaniem czerwoną karoserię, a potem nachylił się nad blondynem, wyrażając swoje uznanie:

– Piękny samochód. I chyba bardzo szybki?

– Zgadł pan. Szybki jak błyskawica – entuzjazmował się blondyn.

– Mógłbym spróbować?

– Oczywiście – dobiegło z tylnego siedzenia.

Młodzieniec przesiadł się na prawą stronę, zachęcając Johna do zajęcia miejsca za kierownicą. Siadając na wskazanym miejscu, John spojrzał ukradkiem w lusterko, aby zobaczyć twarz siedzącego z tyłu mężczyzny. Kapelusz zakrywał ją jednak bardzo szczelnie, zatem zagadnął:

– Pan Brown dawno już zapytałby o moje interesy, a potem opowiedziałby kilka pikantnych dowcipów o pruderii dziewic.

– Co chce pan przez to powiedzieć? – padło spod kapelusza.

– Że nie jest pan Brownem – poprawił się: – Przynajmniej tym, o którym myślę.

– Ale mój ojciec naprawdę nazywa się Brown – zapewnił młodzieniec.

– Poznaliśmy się w Kabulu – dochodził głos spod kapelusza – a właściwie otarliśmy się tylko o siebie. Pana reakcja na mój widok bardzo mnie zaskoczyła. Przypisałem ją pana znakomitej pamięci.

– Brown, o którym myślałem, chętnie pokazywał twarz.

John rzucił te uszczypliwe słowa w stronę kapelusznika, naciskając na pedał gazu. Musiał przyznać rację młodzieńcowi co do zalet samochodu. Zachowywał się jak kobieta wrażliwa na dotyk męskiej dłoni. Po zatrzymaniu się przed wejściem do hotelu spojrzał ponownie w lusterko. Grubas siedział jak manekin. Wyjął zatem kluczyk ze stacyjki, a kiedy blondyn wyciągnął po niego rękę, powiedział przekornie:

– Za godzinę odbierze go pan w recepcji.

– Czy pan zwariował?

– Samochód jest jak kobieta, a tej nie odstępuje się nieznajomemu mężczyźnie.

Wczesnym popołudniem ulice były zazwyczaj puste. Zaludniały się dopiero późnym wieczorem, kiedy to służyły za miejsce towarzyskich spotkań. Tym razem jednak kręciło się w pobliżu hotelu paru mężczyzn. Na pierwszy rzut oka sprawiali wrażenie znużonych całodziennym upałem. Ale to były jedynie pozory. Wszyscy obserwowali z uwagą wejście do hotelu. Widok Johna wysiadającego z samochodu wyraźnie ich ożywił. Dwóch z nich pobiegło do telefonu, reszta zaś szeptała do mikrofonów ukrytych w gazetach. Johna nie dziwił ich widok i zachowanie. Z reguły byli to pospolici awanturnicy lub amatorzy mocnych przygód na usługach różnej maści bossów od brudnych interesów. Właściwe podchody zaczną się nieco później, kiedy do akcji wkroczą ci drudzy, ze znakomitymi pomysłami zrobienia dużej forsy na wojnie w Zatoce Perskiej. Do tego brakowało im z reguły tylko kogoś, który potrafiłby tym pomysłom nadać realne kształty i wypchać ich kieszenie brudnymi pieniędzmi. Sprowadziła ich tutaj nadzieja, że tego kogoś znajdą w osobie Johna.

Recepcjonista nie reagował na dzwoniący telefon. Ogłupiała twarz i latające gałki oczne wskazywały na głęboką depresję psychiczną. Na widok Johna wybiegł z recepcji, machając na wszystkie strony rękami.

– Ja zgłupieję przez pana – wykrzykiwał płaczliwym głosem – Nieustannie dzwoni telefon i każdy pyta tylko o pana.

– Ja przecież wyjechałem – John zrobił niewinną minę, mrużąc porozumiewawczo oko.

– I pan myśli, że ktoś w to uwierzył? – perorował recepcjonista.

– Niech się pan uspokoi – wcisnął mu do ręki zielony banknot.

– Grozili oberwaniem mi... – recepcjonista wskazał na rozporek.

– To taka pusta gadanina – wcisnął mu jeszcze jeden banknot.

Recepcjonista schował banknoty do kieszeni, kierując się do recepcji. W połowie drogi zatrzymał się, i waląc otwartą dłonią w czoło, zwrócił się do Johna:

– Ale to nie wszystko.

– ?

John czekał w milczeniu na utyskiwania recepcjonisty. Ten wskazał jednak na pusty hak, pod którym widniał numer jego apartamentu.

– Domyśla się pan...

John zaprzeczył ruchem głowy, wtedy recepcjonista wskazał w górę oraz strzelił z lubością palcami.

– Piękna.

– Kto? – John nie ukrywał zdziwienia.

– Pana żona.

– Żona?

Chciał zaprzeczyć, ale górę wzięła zawodowa podejrzliwość i rutyna. Zawsze starał się panować nad emocjami. W jego profesji okazywanie uczuć kończyło się zwykle nieszczęściem. Wieloletnie doświadczenie nauczyło go ponadto nie odrzucać rzeczy z pozoru nieprawdopodobnych czy niemożliwych. Poklepał zatem recepcjonistę po ramieniu oraz zapytał, a raczej stwierdził:

– I dał jej pan klucz od apartamentu?!

– Nie miałem wyboru – przyznał, robiąc zawstydzoną minę.

– A powiedział jej pan o nocnych telefonach?

– Nie.

– A o tym, że wróciłem do palenia?

– Nie.

– Szkoda, bo ona nie znosi dymu papierosowego, a na dźwięk telefonu wpada w furię.

– Co pan proponuje? – zatroskał się recepcjonista.

– Niech pan do niej zadzwoni i powie to wszystko.

– Jaaaaa? – nie potrafił ukryć zdziwienia.

– Żony nie słuchają własnych mężów, a pan ma duży dar perswazji. Proszę jej zaproponować odrębny apartament, a ja tymczasem zamówię kolację.

– Może pan na mnie liczyć.

Usatysfakcjonowany recepcjonista pomaszerował w stronę przemyślnie zdobionej barierki, oddzielającej hol od recepcji. Kiedy podniósł słuchawkę telefonu, John był już w drzwiach hotelowej restauracji. Skręcił w stronę kuchni, skąd wyjściem ewakuacyjnym dostał się na pierwsze piętro. Zatrzymał się pod drzwiami pokoju sąsiadującego z jego apartamentem. Kiedy usłyszał dźwięk telefonu i kobiecy głos, nacisnął klamkę. Drzwi nie ustąpiły. Spojrzał przez dziurkę do środka. W zamku tkwił klucz. Kątem oka dostrzegł niebieski czepek na głowie wychylającej się z sąsiedniego pokoju. Nie znosił wścibskich kobiet. Wyprostował się, przesyłając idącej w jego stronie pokojówce pełne irytacji spojrzenie.

– Przestraszyłam pana? – przekręciła zabawnie głowę.

Chociaż widywał ją od dwóch tygodni, po raz pierwszy przypatrywał się jej z większym zainteresowaniem. Wysoka, szczupła i nieprzeciętnie zgrabna. Na sobie miała fartuszek koloru czepka. Uśmiechała się niewinnie, a ruchy jej rąk zdradzały zmieszanie. John wlepił wzrok w jej twarz, lecz ta dalej uśmiechała się niewinnie i prowokująco. Wskazała w stronę jego apartamentu.

– Jose nie powiedział panu o wizycie żony? – zapytała niezrażona zimnym spojrzeniem Johna.

Głos brzmiał spokojnie, z wyraźnie wyczuwalną ironią. Ironię dostrzegł także w jej dużych oczach. „Niczym nie przypomina pokojówki – przeleciało mu przez głowę. – Ani urodą, a szczególnie zachowaniem”.

– Mogę panu w czymś pomóc?

Pytanie zabrzmiało jak żart. Może dlatego, że to samo słyszał już na plaży. To nie przypadek, że druga kobieta zwracała się do niego z tą samą propozycją. „A trzecia? – zastanawiał się, spoglądając ponad głowę pokojówki. – Co go czeka w apartamencie?”.

– Saddam Husajn narobił niemałego bigosu? – słowa pokojówki zakończył cichy chichot.

Nie miał ochoty wdawać się w rozważania o skutkach aneksji Kuwejtu. Jego zamiarem było wykorzystanie rozmowy recepcjonisty z rzekomą żoną na wślizgnięcie się do apartamentu, obserwowanie jej z ukrycia, a następnie zaskoczenie jej swoim niespodziewanym pojawieniem. Reakcje ludzi, szczególnie kobiet, na niespodzianki stanowiły niewyczerpane możliwości poznawania ich cech osobowych, charakteru, temperamentu, a przede wszystkim inteligencji.

– Chce pan zrobić żonie niespodziankę?

Pokojówka sprawiała wrażenie, jakby odgadywała jego myśli. Na moment opuściła pokój, a kiedy się ponownie ukazała w drzwiach, trzymała w ręce bukiet kwiatów, który wcisnęła mu do ręki.

– Mężatki lubią otrzymywać kwiaty od swoich mężów, przynajmniej Francuzki – zapewniła nie kryjąc ironii.

– Przepraszam. Nie pomyślałem o tym.

Podziękował wymuszonym uśmiechem i skinięciem głowy, ona odpowiedziała tym samym, po czym wzruszyła ramionami.

– Przy takiej niespodziance, trudno się panu dziwić.

Mówiła ze dużą swobodą, a w jej głosie nie było poprzedniej złośliwości, raczej niepokój. To samo zobaczył w oczach. Odnosił wrażenie, że pojawienie się jego rzekomej żony, stanowiło dla niej taką samą niespodziankę, jak dla niego. Wskazała na drzwi do jego apartamentu.

– Jeżeli w dalszym ciągu chce pan zrobić żonie niespodziankę, może się pan dostać do środka od strony balkonu.

– Ale...

– Może pan przejść przez sąsiedni apartament, jest wolny – uprzedziła pytanie o sposób dostania się na balkon.

Drzwi balkonowe były otwarte. Przystanął obok nich, nasłuchując. Z drugiego pokoju dochodził kobiecy głos. Zostawił kwiaty na balkonie, wszedł na palcach do środka, usiadł w fotelu, zapalając papierosa. Niski, lekko chrypliwy głos, o łagodnym i ciepłym tembrze sprawiał miłe wrażenie dla ucha. Wziął leżącą na stoliku książkę, położył na kolanach i czekał.

Kiedy podniósł głowę, zobaczył stojącą przed nim młodą kobietę. „Porusza się jak cień” – pomyślał niejako automatycznie. Miała nie więcej niż dwadzieścia pięć lat, nie za wysoka i nie za szczupła. Ubrana w ciasne, dżinsowe spodnie oraz turkusowy sweterek, szczelnie przylegający do ciała. Brak biustonosza podkreślał krągłość piersi. Ciemne włosy okalające luźno głowę, owalna twarz z lekko zadartym nosem, duże, piwne oczy i wyraźny rysunek ust. Rejestrował to jak fotograficzny obiektyw. Spokojne, a właściwie chłodne i badające spojrzenie oraz drwiący uśmiech znamionowały pewność siebie i opanowanie. Na pierwszy rzut oka jej wygląd budził sympatię i zaufanie.

Udał zdziwienie i zakłopotanie. Teraz jej oczy pracowały jak obiektyw. Prawdopodobnie konfrontowały jego wygląd poznany ze zdjęć lub filmu z oryginałem. Dłużej zatrzymały się na jego papierosie i na moment zapaliło się w nich zdziwienie. Ten ułamek sekundy wystarczył Johnowi do skonstatowania, że informacje o nim pochodzą sprzed trzech miesięcy, kiedy na krótki okres rzucił palenie.

Odłożył książkę, zgasił papierosa, nie spuszczając oczu z jej twarzy. Milczał. Cisza była jego sprzymierzeńcem. Zmuszała stojącą przed nim kobietę do okazania małżeńskiej wylewności, nie wiedząc jak zostanie przyjęta.

– Jesteś wreszcie – wybuchnęła, udając spontaniczność, wyrzucając w jego stronę ramiona i składając usta do pocałunku.

– Kim pani jest?

Uniknął umiejętnie wylewnego powitania, co jej jednak nie odebrało pewności siebie. Uśmiechnęła się, szepcząc zjadliwie:

– Zapewniałeś mnie, że nigdy nie zapomnisz naszej nocy poślubnej.

Podniósł się z fotela, obojętnie minął jej rozwarta ramiona, a stając przed drzwiami do sypialni, zapytał sucho:

– Czy pan Puławski jeszcze odpoczywa?

– Kim pan...

Urwała spłoszona i szybko odwróciła głowę. Miała poczucie porażki. Jedna, niekontrolowana chwila zniweczyła misterny plan. Ale nie zamierzała się poddawać. Usiłowała zachować chłodny umysł i spokój. Tylko oczy zdradzały niepokój. Tymczasem mózg Johna analizował całe wydarzenie jak komputer. „Ich drogi nigdy się nie zetknęły. Zna go tylko ze zdjęć i filmów. Głos? Także nie jest go pewna – myśl ścigała się z myślą. – Jego ciemna opalenizna, silnie wypłowiałe włosy oraz nabrzmiała od słonej wody i słońca twarz odbiegały zapewne od obrazu zakodowanego w jej pamięci”. Uzyskał chwilową przewagę, którą zamierzał wykorzystać. Uśmiechnął się do tych myśli, spoglądając kolejny raz w stronę sypialni. Cofnęła się do drzwi wyjściowych, opuszczając rękę do biodra, gdzie zwykle wisi damska torebka, a ponieważ ręka trafiła w pustkę, rozejrzała się po pokoju. Nagle stało się coś nieoczekiwanego. Wykonała dwa skoki i wylądowała w jego ramionach, a kiedy otwierał usta dla wyartykułowania protestu, przylgnęła do jego warg. Uderzył go zapach delikatnych perfum i ciała.

Dalszy wylew czułości przerwało głośne pukanie. Wymknęła się zręcznie z jego ramion, ruszając do drzwi. Tymczasem jego wzrok zainteresował kobiecy cień na zasłonie. Bez trudności skojarzył go z pokojówką. „To on był z pewnością przyczyną miłosnego uniesienia rzekomej żony?” – pomyślał o jej zaskakującej eksplozji uczuć. Na progu stał Jose. Miał wzburzoną twarz i machał rękami. John przyłożył palec do ust, nakazując mu milczenie.

– Jakiś mężczyzna twierdzi, że pan zabrał mu kluczyk od samochodu – terkotał niezrażony, usiłując jednocześnie zajrzeć do wnętrza pokoju.

– Zgadza się – przyznał John.

Sięgnął do kieszeni i włożył kluczyk do ręki Josego. Ten nachylił się do jego ucha, szepcząc z ręką przyłożoną do ust:

– Pana żona nauczyła się palić, a telefon kazała wyrzucić przez okno – rozłożył ręce, dodając przepraszająco: – I nie chciała słyszeć o drugim apartamencie.

John cofnął się do pokoju, zostawiając na progu zdezorientowanego Josego. Przez szparę w drzwiach do sypialni zobaczył jak jego rzekoma żona przyglądała się zdjęciom stojącym na nocnym stoliku. Odległość i lekki półmrok nie pozwalał mu dokładnie rozpoznać widniejących na nich osób, poza tym, że była to para ślubna, stojąca na schodach jakiegoś kościoła. Ten widok upewnił go, że przypuszczenie o braku ich osobistego kontaktu było słuszne. Wrócił do Josego i wcisnął mu do ręki kolejny banknot, a potem szybkim krokiem przemierzył korytarz, kilkoma skokami pokonał pokój wskazany mu przez pokojówkę i bez trudu znalazł się na balkonie. Zabrał kwiaty i przeszedł z nimi do łazienki. Przez uchylone drzwi słyszał głosy rzekomej żony i Josego. W kwiatach znalazł miniaturowy mikrofon. Zawinął go w ręcznik i wrzucił do plastikowego kubła.

– Jakie piękne kwiaty.

Te pełne zachwytu słowa zatrzymały go w drzwiach łazienki. Rzekoma żona zmierzała w jego kierunku z ręką wyciągniętą ku bukietowi. „Skąd wiedziała, że jest Francuzką, i że lubi kwiaty. I skąd miała je w pokoju? – myślał o niedawnej rozmowie z pokojówką. – Są w zmowie” – odpowiedź nasuwała się sama.

– Piękne – przycisnęła bukiet do piersi. – Pamiętałeś, że bardzo lubię kwiaty?

Wcisnęła mu do ręki papierosa, który przeszkadzał jej we wkładaniu kwiatów do flakonu. W jej zachowaniu nie było już śladu po niedawnym niezdecydowaniu przy rozpoznaniu w nim męża. Sprawiała wrażenie pochłoniętej kwiatami, a wdzięk z jakim to robiła, wzbudzał podziw.

– Proszę coś powiedzieć o sobie – poprosił nieoczekiwanie dla samego siebie.

– Nie wiem, co cię interesuje?

– Wszystko co mąż powinien wiedzieć o żonie.

Odwróciła głowę w stronę balkonu, nasłuchiwała, przykładając palec do ust. Teraz także do jego uszu doszły szmery z balkonu. Podszedł do drzwi i odsłonił zasłonę. Za nią stała, jak przypuszczał, pokojówka. Na jego widok wypuściła z ręki miotłę, mówiąc uniesionym głosem:

– Przestraszył mnie pan.

– Interesują panią małżeńskie rozmowy?

– O czym pan mówi? – burknęła z urażoną miną.

– O drobiazgu, który znajdzie pani w koszu na śmieci.

– Kwiaty były od Josego.

– To znaczy, że pani wie, o jaki drobiazg chodzi?

– Nie – zaprzeczyła bez przekonania.

Wracając do pokoju, zobaczył uchylone drzwi do łazienki. Zbliżył się do nich na palcach. Usłyszał otwierany kubeł na śmieci. Uśmiechnął się, kiwając ze zrozumieniem głową. Przeszedł do sypialni, wykręcił numer telefonu do recepcji, a czekając na połączenie, zajrzał do torebki rzekomej żony. Na samym wierzchu leżała fotografia z jego podobizną. Rzucił okiem na nocny stolik, ale zdjęć już na nim nie było. W słuchawce usłyszał głos recepcjonisty.

– Zapomniałem podziękować panu za kwiaty.

– Jakie kwiaty? – jęknął zdziwiony Jose.

– Przepraszam, to pomyłka.

Odłożył słuchawkę. Przypuszczał, że pokojówka kłamała, teraz miał już całkowitą pewność. Sięgnął ręką do torebki, wyjmując z niej zdjęcia, które widział na stoliku. Bez trudu rozpoznał na nich siebie stojącego obok kobiety w ślubnej sukience, z głową zakrytą gęstą woalką. Słysząc odgłos skradających się kroków, podniósł rękę ze zdjęciami.

– Nigdy nie nosiłem niebieskiej koszuli i białego krawata.

– To moje ulubione kolory – jej słowa zakończył wymuszony śmiech.

– Nigdy też nie nosiłem obrączki.

– Po małżeńskiej ceremonii trudno nie mieć obrączki na palcu.

– Gdzie odbył się ślub?

– W Paryżu.

– W katedrze Notre Dame?

– To miejsce dla snobów, tak mnie przynajmniej przekonywałeś.

– I dalej tak myślę. Więc gdzie?

– W merostwie na przedmieściach Paryża. Mieszkaliśmy jakiś czas w letnim domku mojej mamy.

– Często nas odwiedzała?

– Przecież nie życzyłeś sobie żadnych wizyt.

– Nie ma zatem żadnych świadków? Zapewne nie ma także żadnych dokumentów potwierdzających zawarcie tego związku?

– Mylisz się w obydwu wypadkach.

Odłożył zdjęcia, wziął do ręki torebkę, a podnosząc ją w górę zadrwił:

– Czy te dokumenty znajdują się tutaj?

– Nie radzę sprawdzać. Odwracając głowę zobaczysz, że nie żartuję.

Stała w odległości dwóch metrów, celując z pistoletu. Zimny i stanowczy wzrok potwierdzał determinację jej słów. Ta groźna z pozoru sytuacja sprowokowała go do głośnego i serdecznego śmiechu. Widok skierowanej w niego lufy pistoletu od dawna już nie wywoływał w nim żadnego lęku. Mordercy nie tracą czasu na wywoływanie strachu w swoich ofiarach, chyba że są maniakami. O taki zaś chorobliwy stan psychiczny trudno było podejrzewać celującą do niego kobietę. Widząc w jej oczach rosnące zakłopotanie, odłożył torebkę, nie przerywając śmiechu. Opuściła z ulgą rękę z pistoletem, przejrzała zawartość torebki, po czym wskazała na leżące zdjęcia, stwierdzając stanowczym tonem:

– One także należą do mnie.

Pomachał zdjęciem z małżeńską parą, sugerując chęć jego zatrzymania. Skrzywiła sarkastycznie usta, wskazując ręką na drzwi do drugiego pokoju.

– Jesteś mało spostrzegawczy. Identyczne zdjęcie stoi od kilku dni na biurku. Myślałam, że się już przyzwyczaiłeś do roli męża.

– A jeżeli nie zechcę jej zagrać?

– Jesteś rozsądnym mężczyzną. Nie będziesz postępował na przekór faktom.

– Myśli pani? – spojrzeniem zachęcał ją do mówienia.

– O świadkach i o dokumentach. Potrafi pan sobie wyobrazić faceta, który po zaślubinach i nocy poślubnej, traktuje to wszystko jak bajkę z tysiąca i jednej nocy?

– Dlaczego nie? – parsknął śmiechem – Jeżeli noc poślubna była podobna do tortur.

Sala restauracyjna była tego wieczoru wypełniona po brzegi. Jedyny wolny stolik stał na jej końcu, między orkiestrą a drzwiami prowadzącymi na taras. Mężczyźni stanowili zdecydowaną większość restauracyjnych gości, a kobiety tworzyły jedynie żywe ozdoby tego męskiego towarzystwa. Wśród mężczyzn siedzących w centrum sali John dostrzegł blondyna, grubego kapelusznika i grupkę szemranych typów, których po powrocie z plaży widział przed hotelem. Jego wejście w towarzystwie rzekomej żony wyraźnie ich ożywiło, a jego partnerka była zmuszona do nieustannego odpowiadania na wyszukane ukłony. John nie znosił podobnych widowisk, toteż po dotarciu do zarezerwowanego stolika, odetchnął z głęboką ulgą.

Kolacja zaczęła się niemrawo. Rzekoma żona milczała, a głos zabierała tylko w razie konieczności udzielania odpowiedzi na pytania Johna. Ten zaś był pochłonięty analizą wydarzeń związanych z jej pojawieniem się w hotelu i powiązaniach z pokojówką. Jedno nie budziło jego wątpliwości. Całe to przedstawienie miało związek z wydarzeniami w Zatoce Perskiej. Zapewne miał w nich do odegrania jakąś rolę. Jaką? Nie szukał odpowiedzi, bo wiedział, że udzieli jej czas. Kiedy gasił papierosa, poczuł na ręce dotyk jej dłoni. Schował ją instynktownie za siebie. Obserwowała go badawczo i z nieskrywaną satysfakcją. Mówiąc, odpowiadała jednocześnie na ukłony mężczyzn:

– Bałam się spotkania z tobą.

– I dlatego nie rozstaje się pani z pistoletem?

– Przepraszam. Dałam się sprowokować i poniosły mnie nerwy.

– Jeżeli interesuje panią moja opinia, to przedkładam widok pistoletu w pani rękach nad miłosne umizgi.

Narastał w nim gniew. Czuł paniczny wstręt do kobiet, które swoją urodę, wdzięk, a szczególnie młodość wykorzystywały do brudnych interesów. Ona wyczuła chyba jego frustrację, bo cofnęła rękę, płonąc rumieńcem.

– Proszę mi wybaczyć – skinęła przed Johnem głowę.

Starał się uchwycić jej spojrzenie, ale nie podnosiła przez dłuższą chwilę powiek. Wskazał zatem na stoliki w środku sali, pytając bez emocji:

– Czy pani pracuje dla któregoś z tych facetów?

Wlepiła oczy w dopalającego się papierosa. Milczała, wykrzywiając usta w wymuszonym uśmiechu. Spojrzenia mężczyzn obserwujących ich stolik miały w sobie coś obleśnego i prymitywnego.

– Czy to takie trudne pytanie?

– Nie.

– Proszę jaśniej.

– Nie pracuję dla żadnego z nich.

– Co więc pani tu robi?

– Zabawne pytanie.

Udała rozbawienie. Wyjęła z torebki paszport, a kładąc go przed Johnem, zażartowała beztrosko:

– Jestem konserwatystką. Uważam, że miejsce żony jest u boku męża.

– Kiepski żart.

Otwarła paszport i podniosła go na wysokość oczu Johna. Ponieważ ten nie okazał nim żadnego zainteresowania, zapaliła papierosa, zaciągnęła się głęboko, a wypuszczając dym poruszyła ustami:

– Jestem Nancy Puławski.

– Jest pani Francuzką?

– Angielką.

– Z francuskim paszportem? – wskazał na okładkę paszportu z francuskim godłem.

– Moja matka jest Francuzką. Urodziłam się w Paryżu. Część dzieciństwa spędziłam jednak z ojcem w Londynie.

Przesunął paszport w jej stronę, wykrzywiając twarz w lekceważącym grymasie. Postanowił wytrącić ją z równowagi, a przynajmniej odebrać jej demonstrowaną pewność siebie.

– To pani panieński paszport?

– Do naszego ślubu nosiłam nazwisko Pierce. Jestem w trzecim miesiącu ciąży.

Zaciągnęła się głęboko, a po odwróceniu głowy w stronę tarasu, wypuszczała w górę sine koła. Tylko wprawne oko mogło dostrzec na jej twarzy silne napięcie.

– Gratuluję – udał zadowolenie.

– Dokładnie trzy miesiące temu odwiedziliśmy Budapeszt i... – sapnęła ze złością, rezygnując z rozwijania niedokończonej myśli.

– Budapeszt? – usiłował przypomnieć sobie datę pobytu w tym mieście.

– Dokładną datę znajdziesz tam...

Tym razem starała się wcisnąć mu paszport do ręki, odgadując zapewne jego myśli. Ten cofnął rękę, zostawiając paszport na stole. Oparł się o poręcz krzesła, uśmiechając marzycielsko, bardziej do swoich myśli niż do Nancy. „Imię brzmi całkiem dźwięcznie” – skonstatował z satysfakcją.

– Jest pani pewna, że dziecko będzie miało naszą krew? – i dodał nim zdążyła odpowiedzieć. – Czy w moim paszporcie są te same daty?

– To łatwo sprawdzić.

– A kiedy odbył się nasz ślub?

– Dokładnie dzisiaj przypada pierwsza rocznica.

Jej odpowiedź skojarzyła mu się natychmiast z poranną informacją o przyłączeniu Kuwejtu do Iraku. Nie potrafił się oprzeć pokusie połączenia tych różnych wydarzeń:

– Czy dzisiejsza informacja o aneksji jest tylko zwykłym zbiegiem okoliczności z datą ślubu?

– Na to wygląda.

Odpowiedziała pewnie, może nawet zbyt pewnie i z lekką drwiną, co wzbudziło w nim naturalną przekorę.

– Czy na pewno?

– Każdy ma prawo do swoich poglądów.

Spojrzał ukradkiem na jej twarz. Wyglądała jak w chwili, kiedy celowała do niego z pistoletu. I tym razem nie potrafił opanować wesołości. Pokręciła głową, nie rozumiejąc zapewne przyczyny jego śmiechu. Intrygowała go łatwość, z jaką panowała nad emocjami, a szczególnie mięśniami twarzy. Podświadomie wyczuwał w niej inteligentnego i niebezpiecznego przeciwnika, wymagającego respektu.

– Chciałabym się odświeżyć – zrobiła wymowny ruch ręką.

– Toaleta znajduje się za orkiestrą.

Kiedy Nancy zniknęła za drzwiami, odwrócił głowę w stronę sali. Od baru zmierzał w jego kierunku potężnie zbudowany mężczyzna. John postanowił uniknąć ewentualnego spotkania. Poderwał się z krzesła, także ruszając za orkiestrę. Atleta przyspieszył kroku, machając przyjaźnie ręką.

– Kugler – przedstawił się tubalnym głosem, aby usłyszała go cała sala. – Mamy wielu wspólnych przyjaciół. Poznaliśmy się rok temu w Aleksandrii, na jachcie pana Morrisona.

– Proszę mi wybaczyć. Nie mam pamięci do twarzy, a szczególnie do nazwisk.

Skłamał, bo akurat było odwrotnie. Miał fotograficzną pamięć i raz widzianą twarz zapamiętywał na długie lata. Kuglera poznał faktycznie rok temu w Aleksandrii, lecz nie na jachcie, tylko na bazarze, gdzie Morrison szukał ludzi do wniesienia na jacht świeżych warzyw i owoców. Starał się zniechęcić Kuglera do rozmowy, ale ten grzmiał niezrażony:

– Zapraszam pana na drinka.

– Może przy innej okazji?

– Takiej okazji, jaka się panu dzisiaj trafia, nie odkłada się na później – poruszył palcami, jak przy liczeniu pieniędzy. – Rozumie pan?

– Niestety – John rozłożył ręce, po czym wskazał na miejsce zajmowane przez Nancy. – Spóźnił się pan.

Kugler gwizdnął przeciągle przez zęby, a potem nachylił się do ucha Johna:

– Myślałem, że to jakaś wakacyjna przygoda?

Po opuszczeniu zdezorientowanego Atlety, John skierował się do toalety. Kiedy dochodził do podwyższenia dla orkiestry, zobaczył Nancy w towarzystwie kędzierzawego mężczyzny, gestykulującego żywo rękami. Muzycy szykowali się do gry, ale zdążył usłyszeć, że rozmowa była prowadzona w języku rosyjskim. Przywołał kelnera, polecając:

– Proszę przynieść orkiestrze dobrą whisky.

Kędzierzawy zlustrował salę. Dłużej zatrzymał wzrok na stoliku zajmowanym przez Johna, a widząc go zajętego przeglądaniem jadłospisu, ruszył sprężyście do baru. Wysoki i wysportowany. Szedł miarowo, jak podczas wojskowego marszu. Na moment przystanął obok stolika zajmowanego przez parę młodych ludzi, nachylając się do ucha dziewczyny. Kiedy przytaknęła kilka razy głową, opuścił restaurację, zaś młodzi przenieśli się do baru. Dziewczyna usiadła w taki sposób, że mogła zza głowy swego partnera obserwować drzwi do toalety i stolik, przy którym siedział John. Dosyć prymitywny sposób prowadzenia obserwacji. John postanowił sprowokować młodych ludzi do działania. Wstał, uśmiechnął się do kłaniających muzyków, ruszając raptownie do baru. Dziewczyna trąciła swego partnera, a ten ześlizgnął się z wysokiego stołka, kierując do wyjścia. Zatrzymał się na progu, a widząc Johna zajętego rozmową z kelnerem, powrócił do dziewczyny.

Usta Johna wykrzywiły się w pobłażliwym uśmiechu. Postanowił jednak sprawdzić swoje przypuszczenia. Dyskretnie wyjął z kieszeni klucz do apartamentu, wcisnął go do ręki kelnera, a uśmiechając się porozumiewawczo poprosił, zachowując obojętność:

– Chyba zapomniałem zamknąć drzwi na balkon, może pan to sprawdzić?

– Pana apartament jest przeszukiwany – szepnął równie obojętnie kelner.

– Skąd pan wie?

– Od Conchity.

– To imię pokojówki?

– Tak.

– Czy ona wie także, czego szuka ten kędzierzawy mężczyzna?

– Grzebie w rzeczach tej tam – wskazał głową w stronę toalety.

John wyciągnął rękę po klucz. Kelner odwrócił się jednak na pięcie, a chwilę później zniknął za drzwiami prowadzącymi do kuchni. John powrócił więc do stolika, a widząc wlepione w siebie oczy dziewczyny, pomachał do niej ręką. Schowała się za młodzieńca, a po chwili zamieniła się z nim miejscem.

Powracający kelner miał nieszczególną minę, bez przerwy mamrotał po hiszpańsku, nie zwracając uwagi na nawoływania restauracyjnych gości. Zabrał ze stolika Johna popielniczkę, a w jej miejsce położył klucz do apartamentu.

– Drzwi na balkon były jednak zamknięte – wycedził przez zęby.

John wyciągnął rękę po klucz, lecz zawahał się, gdyż obok wygrawerowanej na breloczku jedynki widniała litera „a”. Spojrzał na kelnera. Ten uśmiechał się niewinnie, kiwając z uznaniem głową.

– Ma pan znakomity wzrok – szepnął, nie ruszając wargami.

– Co to – John wskazał na breloczek – znaczy?

– To sprawka Conchity.

Na wyjaśnienia nie było czasu, gdyż w drzwiach restauracji ukazał się Kędzierzawy. Przystanął obok młodzieńca, sięgnął po jego szklankę whisky, upił mały łyk i odstawił ją wraz z małym zawiniątkiem, które dziewczyna przykryła chusteczką. Po chwili wstała, poprawiła spódniczkę oraz skierowała się do toalety. Chusteczkę trzymała w ręce.

– Podać coś do picia? – zapytał kelner, który także obserwował dziewczynę.

– Zaczekam na... – John wskazał głową za orkiestrę.

– Mężczyzna bez drinka jest jak kobieta bez uśmiechu.

Kelner skierował te słowa przede wszystkim do mężczyzn na sali. Kiwali ze zrozumieniem głowami, a niektórzy podnosili kieliszki lub szklanki z trunkami.

W drzwiach toalety ukazała się Nancy. Torebka, którą poprzednio przyciskała do biodra, kołysała się teraz swobodnie na ramieniu.

– Żona wraca – obwieścił głośno kelner.

– Żona? – zaszumiała sala.

John pokręcił z niedowierzaniem głową, bo kelner stał plecami do orkiestry i w żaden sposób nie mógł widzieć powracającej Nancy. Ten odwrócił twarz do Johna, ubiegając jego ewentualne pytanie.

– Zbliżanie się pięknej kobiety czuję przez naskórek.

Od powrotu z toalety Nancy sprawiała wrażenie zmęczonej. Co chwilę spoglądała dyskretnie na zegarek i z trudem udawało jej się zachowywać pogodną twarz. Kiedy kończyła palenie kolejnego papierosa, kelner przesunął w jej stronę popielniczkę z tkwiącym w niej kluczem. Zauważyła go dopiero podczas gaszenia papierosa. Przywołała kelnera i zapytała ze złością:

– Co ten klucz robi w popielniczce?

– Ja go tam włożyłem – uprzedził odpowiedź kelnera John.

Kelner wytarł klucz w ręcznik i położył go obok jej serwetki. Ponieważ nie zareagowała, John pokręcił głową, a na widok jej pytającego wzroku, przesunął klucz w jej stronę. Tym razem zareagowała sięgnięciem do torebki. Wyjęła z niej drugi klucz, a kładąc go na stole, spojrzała przenikliwie na Johna.

– To moje kuglarskie sztuczki – wyjaśnił niewinnie.

Starała się uśmiechnąć, lecz zamiast uśmiechu pojawił się na jej ustach kwaśny grymas. Odgarniając włosy z czoła, wykrztusiła:

– Moje uznanie. Następnym razem proszę zamienić mój pistolet na gołąbka pokoju.

– Pani także wykazała duże zdolności.

– ?

John wskazał głową na Kędzierzawego i młodą parę, a kiedy odwróciła w ich stronę oczy, wyraził pretensję:

– Twierdziła pani, że nie pracuje dla żadnego z tych mężczyzn.

– Jestem zmęczona i chcę wrócić do pokoju.

– Ten kędzierzawy mężczyzna chętnie panią odprowadzi, a przy okazji dokończy przeszukania pani bagażu.

– Jest pan nie tylko dobrym kuglarzem, ale także jasnowidzem.

John wcisnął się w fotel i spod przymrużonych powiek obserwował Nancy chodzącą niespokojnie po pokoju. Starała się odmierzać równe kroki, ale ich ilość od drzwi do balkonu była za każdym razem inna. Po paru minutach stanęła przy barkiem. Wlała do szklanki ginu i wermutu oraz uzupełniła do pełna sokiem pomarańczowym. Piła małymi łykami, lubując się ziołowym smakiem koktajlu. Przerwy między jednym a drugim łykiem wypełniała opowiadaniem fragmentów z życiorysu Johna. Drobiazgowo szkicowała cechy jego osobowości, nie pomijając upodobań i nawyków. Z dużym powodzeniem naśladowała jego mimikę i gestykulację rąk. Zdumiewała go prawie każdym słowem, szczególnie tymi, które odsłaniały jego psychikę i cechy charakteru, tajemnice skrywane przez niego z wyjątkową pieczołowitością. Przystawiła szklankę do ust, rzucając jednocześnie ukradkowe spojrzenie na Johna. Jego podświadomość podpowiadała mu słowa, brzmiące początkowo jak echo, a potem jak rwąca kaskada dźwięków: „Tabula rasa”. „Tabula rasa”. „Tabula rasa”. Usłyszał je kiedyś od francuskiego adwokata, który użył ich dla podkreślenia braku dowodów w sprawie podpalenia willi Boba Shortona na Lazurowym Wybrzeżu. Uśmiechnął się bezradnie, tak mu się przynajmniej zdawało, powtarzając za swoimi myślami: „Tabula rasa”. „Tabula rasa”.

– O czym mówisz, kochanie? – mierzyła Johna ironicznym wzrokiem.

– O pani.

– ? – podniosła brwi.

– Jest pani dla mnie jak pusta tablica. Pozy tym nie znam kodu do pani tajemnic.

Jego myśli przeniosły się z francuskiego adwokata do Boba Shortona. „To jedyny człowiek, który może mi pomóc w odczytaniu tej pustej tablicy” – chodziło mu po głowie. Pokrzepiony tą myślą ubrał cienki sweterek, wziął klucz ze stołu, kierując się do drzwi. Przed hotelem stały budki z telefonami. Stamtąd mógł porozmawiać z Bobem bez skrępowania. Zatrzymały go jej słowa:

– Idę się wykąpać, a pan może stąd zadzwonić do pana Boba Shortona – uniosła rękę z zegarkiem. – Od trzech godzin czeka na pana telefon.

Nie zareagował. Jej intuicja przestała go już dziwić, podobnie jak znajomość jego wnętrza. Odpowiedział jednak z przekąsem:

– Wychodzę na spacer.

– Jak pan chce – wzruszyła ramionami.

Gardło zasychało mu od papierosów, a język sztywniał, jakby był z grubego rzemienia. Po kilkunastu krokach poczuł ulgę, prawdopodobnie dzięki wiejącemu od morza wiatrowi. Siadł na ławce z postanowieniem podsumowania całodziennych wydarzeń. „O trzy kobiety za dużo, szczególnie o tą trzecią” – taka refleksja narzucała się uparcie i niejako automatycznie. Dalsze myśli koncentrowały się już wyłącznie wokół Nancy. A każda utwierdzała go w przekonaniu, że jej pojawienie się w hotelu ma związek z konfliktem w Zatoce Perskiej i że jest częścią jakiegoś precyzyjnego planu, opracowanego na długo przed tym konfliktem. Rzekome małżeństwo, a szczególnie termin jego zawarcia, sugerował, że nie chodzi o jakąś tuzinkową sprawę czy akcję. Taki długofalowy plan wymaga bowiem zaangażowania ogromnych środków finansowych i rzeszy fachowców, a takie przedsięwzięcia są z reguły dziełem tajnych służb. Pamięć podsunęła mu rozmowę Nancy z Kędzierzawym, prowadzoną w języku rosyjskim. A zatem KGB? Poznał wielu agentów tego wszechwładnego Komitetu Bezpieczeństwa Państwowego Sowietów. W Afganistanie widział na własne oczy skutki totalnego niszczenia wszystkiego, co nie pasowało do komunistycznego porządku na ziemi. Wiedza o metodach i technikach działania służb specjalnych oraz bogate doświadczenie, jakie wyniósł z prawie stałego ocierania się o te służby, nie pozwalały jednak wykluczyć innego scenariusza. Rozmowa w języku rosyjskim mogła być po prostu próbą odwrócenia jego uwagi od faktycznego organizatora małżeństwa z panią Nancy Pierce.

Spojrzał na zegarek. Dochodziła trzecia po północy. Zastanawiał się, czy nie odłożyć rozmowy do rana. Niecierpliwość okazała się jednak silniejsza. Wykręcił numer telefonu i prawie jednocześnie usłyszał gniewny głos Boba, a właściwie potok przekleństw. Postanowił przeczekać tą pierwszą falę jego wściekłości. Nie odzywał się nawet po zapadnięciu dłuższej ciszy.

– Halo? – głos Boba był już wiele spokojniejszy. – Słuchasz mnie jeszcze?

– Sam się dziwię, dlaczego nie odłożyłem słuchawki – zażartował John.

– Od czterech godzin waruję przy telefonie, a ciebie trzymają się głupie kawały – mówił urażonym głosem Bob.

– Od czterech godzin?

O mało nie zakrztusił się własnymi słowami, bowiem powziął podejrzenie, że to Bob jest autorem pomysłu z Nancy, a on ofiarą ich głupiego żartu. Jego wściekłość wzrastała gwałtownie, ponieważ niektóre informacje na jego temat mogły pochodzić wyłącznie z sejfu Boba. Diabła warte były jego rozważania o spisku KGB i kojarzenie zwykłych zdarzeń z Saddamem Husajnem i konfliktem w Zatoce Perskiej. „Najwyższy czas – przyszło mu do głowy – zająć się hodowlą koni, inaczej przestanę wierzyć w możliwość istnienia życia nie będącego wynikiem spisku”.

– Jesteś tam jeszcze?

Głos Boba pogłębił jego kiepskie samopoczucie. Poczuł charakterystyczny ucisk w gardle, opanował się jednak, mówiąc najspokojniej jak potrafił:

– Bob, to jest naprawdę kiepski żart.

– Człowieku – usłyszał jego wściekły krzyk. – Ty chyba zwariowałeś?

Podniesiony głos Boba zmusił go do rewizji wniosków wyprowadzonych z dotychczasowej rozmowy. On nigdy nie unosił głosu, a taki krzyk wydobywał się z jego gardła po raz pierwszy. Postanowił go zatem udobruchać:

– Skąd wiedziałeś, że dzisiaj zadzwonię, skoro taką decyzję podjąłem dopiero godzinę temu?

Bob odezwał się dopiero po dłuższej chwili, widocznie on także potrzebował czasu na uspokojenie swego wzburzenia.

– Zapomniałeś o liście?

– Człowieku – wyrwało się Johnowi. – Nigdy nie pisałem do ciebie listów.

– To samo twierdzi Julia – przyznał Bob.

– Ja też otrzymałem dzisiaj przesyłkę. Żywą! – podkreślił z naciskiem ostatnie słowo.

– Nancy Pierce?

– A więc nie myliłem się? Razem zmajstrowaliście ten głupi kawał – cedził wolno, robiąc przerwy między każdym słowem.

Dla Boba oznaczało to, że cierpliwość jego interlokutora osiągnęła najwyższy stopień wytrzymałości.

– Wysłuchaj mnie – zaczął pojednawczo Bob – nim zaczniesz rzucać na mnie dalsze kalumnie.

– Pod warunkiem, że nie będziesz wmawiał mi autorstwa jakiegoś listu.

– Zgoda, chociaż jest on źródłem całego nieporozumienia.

– Nie wysyłałem do ciebie... – cedził ponownie John.

– Oczywiście – przerwał Bob. – Ale wysłuchaj mnie. List jest napisany odręcznie, a ktoś znakomicie podrobił charakter twego pisma. Julia znalazła kilka twoich notatek, porównaliśmy je z listem i nie mieliśmy żadnych wątpliwości, że został napisany twoją ręką.

– Człowieku – żachnął się John.

– Nie przerywaj – skarcił go Bob. – Poprosiłem o ekspertyzę pisma zaprzyjaźnionego grafologa. Jego opinia nie odbiegała od naszej.

– Długopisu, jak wiesz, używam jedynie do podpisywania czeku.

– Otóż to.

Bob chichotał długą chwilę, co John wykorzystał na obserwację młodych pary, obejmującej się czule na pobliskiej ławce. Skąpe światło księżyca i spora odległość nie pozwalały mu na dokładne ich rozpoznanie, chociaż uderzało podobieństwo do pary z hotelowej restauracji.

– To samo – rozległo się w słuchawce – twierdziła Julia, kręcąc palcem po skroni. Znasz ten sposób wyrażania przez nią opinii?

– Wariat.

– Ona używa delikatniejszych określeń – śmiał się Bob. – Uznała, że do napisania listu mogło cię skłonić jedynie porażenie słoneczne.

– Dlaczego nie zadzwoniłeś, aby to sprawdzić?

– Dzwoniliśmy na zmianę o wszystkich możliwych porach, ale jakiś cymbał powtarzał z uporem maniaka, że rozbiłeś namiot na plaży, a w hotelu korzystasz tylko z toalety. Z toalety? – dudniło wesoło w słuchawce.

– Czy Julia drapie cię w pięty? – zapytał ironicznie John.

– O czym to mówiłem?

Bob usiłował powstrzymać atak śmiechu, ale przychodziło mu to z trudem. John wykorzystał przerwę na zlustrowanie ławki. Świeciła pustką. Młoda para siedziała teraz na krawężniku, zaledwie o kilkanaście kroków od budki telefonicznej. Tym razem nie miał już żadnych trudności z rozpoznaniem dziewczyny z baru. Pomachał do niej słuchawką, z której ponownie płynął głos Boba:

– Po tych nieudanych próbach czekałem na telefon od ciebie, bowiem w post scriptum podana była wczorajsza data, godzina dwudziesta trzecia i prośba o warowanie przy telefonie. Myśleliśmy z Julią, że to żart, ale zadzwoniłeś. Co prawda cztery godziny później.

– Gdybym ja był autorem listu, telefon odezwałby się o jedenastej.

– To samo mówiła Julia. Czy nasza rozmowa ma coś wspólnego z Nancy Pierce? – i nie czekając na odpowiedź, ciągnął dalej: – Julia miała jeszcze jeden powód do kręcenia palcem po skroni. Opowiadałeś kiedyś dowcip o policjancie, pamiętasz?

– Opowiadałem wiele takich dowcipów.

– To było coś takiego, że policjant pojechał z biura do domu, aby sprawdzić czy nie zaspał do pracy, a łatwiej mu było to zrobić przez telefon – słuchawka wypełniła się chichotem Boba kolejny raz.

– Żadnego dowcipu nie powtórzyłeś dokładnie – zganił go John.

– W liście było coś całkiem podobnego.

Śmiał się coraz głośniej i John wiedział, że tym razem pauza będzie bardzo długa. Zresztą i jemu udzielał się wesoły nastrój Boba. Wykorzystał przerwę w chichocie Boba, żeby z niego zażartować:

– Ale ty nie jesteś policjantem?

– Zgadza się, toteż Julia kręciła palcem po skroni nie z mojego powodu – ryczał rozbawiony Bob.

– To znaczy? – zapytał prowokacyjnie John.

– Otrzymałem list, w którym facet pisze, abym sprawdził czy on się ożenił. Czy to nie jest podobne do dowcipu o policjancie?

– Sprawdziłeś? – zapytał chłodno John.

– Ponieważ Julia uznała, że uległeś słonecznemu porażeniu, więc dla zabawy zadzwoniła do merostwa.

– I?

– Uzyskała informację o zawarciu małżeństwa Nancy Pierce z niejakim Johnem Puławskim. Pojechałem osobiście i sprawdziłem dokładnie dokumenty. Nie budzą żadnych wątpliwości. U miejscowego fotografa zobaczyłem ślubne zdjęcia.

– W niebieskiej koszuli i białym krawacie?

– Julia twierdziła, że ty nie ubrałbyś do ślubu niebieskiej koszuli.

– I ma rację – pochwalił jej opinię John.

– Od mera dowiedziałem się, że kupiłeś komplet mebli do sali, w której odbywają się ślubne ceremonie. Ścianę jego gabinetu upiększa zaś zdjęcie upamiętniające moment podpisywania aktu darowizny. Nie jestem ekspertem, ale zdjęcie wyglądało na autentyczne.

– Czy to wszystko?