Życie i przygody Nicholasa Nickleby tom 1 - Charles Dickens - E-Book

Życie i przygody Nicholasa Nickleby tom 1 E-Book

Charles Dickens.

0,0

Beschreibung

Nicholas jest szczęśliwym i beztroskim chłopcem, który wraz z rodziną wiedzie dostatnie życie. Niestety, gdy umiera jego ojciec, bohater musi szybko dorosnąć, by utrzymać najbliższych. Zwraca się o pomoc do wuja Ralfa z Londynu, który załatwia mu posadę w szkole. Nicholas z całą rodziną przeprowadza się do stolicy Anglii i rozpoczyna pracę. Okazuje się jednak, że wuj nie zamierza pomagać swoim krewnym bezinteresownie, a dziewiętnastowieczny system szkolnictwa jest opresyjny nie tylko wobec uczniów, ale również wobec początkującego nauczyciela. Na kanwie książki w 1985 r. powstał australijski film animowany, a w 2002 r. premierę miała jej ekranizacja filmowa z udziałem m.in. Anne Hathaway (oba obrazy nosiły tytuł "Nicholas Nickleby"). -

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 552

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Charles Dickens

Życie i przygody Nicholasa Nickleby tom 1 

tłumaczyli Tadeusz J. Dehnel Anna Przedpełska-Trzeciakowska

Saga

Życie i przygody Nicholasa Nickleby tom 1 

 

Tłumaczenie Tadeusz Jan Dehnel, Anna Przedpełska-Trzeciakowska

 

Tytuł oryginału The Life and Adventures of Nicholas Nickleby

 

Język oryginału angielski

 

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright © 1839, 2022 SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728387337 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

OSOBY

PAN WALTER BRAY — chory, zrujnowany hulaka-samolub BROOKER — przestępca; niegdyś kancelista pana Ralfa Nickleby JOHN BROWDIE — krzepki, zacny obywatel Yorkshire BRACIA CHEERYBLE (CHARLES i EDWIN) — bliźniacy, współwłaściciele firmy „Bracia Cheeryble” i filantropi o wielkim sercu FRANK CHEERYBLE — ich bratanek PAN CROWL — sąsiad Newmana Noggsa PAN WINCENTY CRUMMLES — dyrektor wędrownego teatru MŁODZI PANOWIE CRUMMLES — jego synowie PAN FOLAIR — tancerz i pantominista PAN GREGSBURY — członek Parlamentu ARTUR GRIDE — stary sknera SIR MULBERRY HAWK — światowiec i szuler PAN KENWIGS — sąsiad Newmana Noggsa TOMASZ LENVILLE — tragik z teatru pana Wincentego Crummlesa PAN LILLYVICK — poborca opłat za wodę TIM LINKINWATER — buchalter firmy „Bracia Cheeryble” PAN ALFRED MANTALINI — leń i marnotrawca; mąż Madame Mantalini NICHOLAS NICKLEBY — zubożały na skutek niefortunnych spekulacji ojca młody człowiek, który sam radzi sobie w życiu PAN RALF NICKLEBY — sknera i lichwiarz; stryj Nicholasa Nickleby NEWMAN NOGGS — kancelista i popychadło pana Ralfa Nickleby PAN PLUCK — zausznicy i pochlebcy sir Mulberry Hawka PAN PYKE — zausznicy i pochlebcy sir Mulberry Hawka SMIKE — zagłodzony, niedorozwinięty wychowanek szkoły pana Squeersa PAN SNAWLEY — łotr, świętoszek i hipokryta WACKFORD SQUEERS — okrutny, chciwy ignorant, właściciel szkoły w Yorkshire WACKFORD SQUEERS JUNIOR — jego syn LORD FRYDERYK VERISOPHT — głupkowaty młody arystokrata PAN HENRYK WITITTERLY — dżentelmen z klas średnich PANNA BELVAWNEY — aktorki z teatru pana Wincentego Crummlesa PANNA BRAVASSA — aktorki z teatru pana Wincentego Crummlesa MADELINA BRAY — córka pana Waltera Braya PANI CRUMMLES — żona pana Wincentego Crummlesa PANNA NINETTA CRUMMLES — „cudowne dziecko” PANI GRUDDEN — aktorka i totumfacka pani Crummles PANI KENWIGS — żona pana Kenwigsa i siostrzenica pana Lillyvicka MORLEENA KENWIGS — jej córka PANNA KNAG — kierowniczka pracowni w salonie mód Madame Mantalini PANNA LA CREEVY — poczciwa miniaturzystka w starszym wieku PANNA LEDROOK — aktorki z teatru pana Wincentego Crummlesa PANI LENVILLE — aktorki z teatru pana Wincentego Crummlesa PANNA LINKINWATER — siostra Tima Linkinwater MADAME MANTALINI — właścicielka wytwornego salonu mód PANI NICKLEBY — matka Nicholasa Nicleby KATE NICKLEBY — jej córka PANNA HENRIETTA PETOWKER — aktorka MATYLDA PRICE — przyjaciółka panny Fanny Squeers PEG SLIDERSKEW — gospodyni Artura Gride’a PANNA SNEVELLICCI — aktorka z teatru pana Wincentego Crummlesa PANI SQUEERS — żona pana Wackforda Squeersa PANNA FANNY SQUEERS — jej córka PANI JULIA WITITTERLY — żona pana Henryka Wititterly

Uwaga: zgodnie ze zwyczajem przyjętym w XVIII i XIX wieku przez powieściopisarzy angielskich niektóre nazwiska w tej powieści mają pewne znaczenie, tak więc: Cheeryble pochodzi od słowa: cheer — radować się, dodawać otuchy; Hawk po angielsku znaczy jastrząb; Gride pochodzi od słowa greedy — chciwy; Squeers od słowa: squeeże — wyciskać, wykorzystywać, Verisopht składa się z dwóch słów: very — bardzo i soft — miękki, niedołężny. (przyp. tłum.)

ROZDZIAŁ I 

który wprowadza w tok całości

 

W odludnym zakątku hrabstwa Devon żył sobie ongiś niejaki pan Godfrey Nickleby. Ten godny dżentelmen doszedł (może trochę zbyt późno) do wniosku, iż powinien się ożenić, a że nie był dostatecznie młody czy bogaty na to, by ubiegać się o rękę jakiejś posażnej damy, poślubił — z prostego przywiązania — osobę, w której kochał się niegdyś, ta zaś ze swej strony przyjęła go dla tych samych względów. W podobny sposób dwoje ludzi, których nie stać na grę w karty o pieniądze, dla samej przyjemności zasiada niekiedy do spokojnej partyjki.

Osoby niedelikatne i skłonne do drwin ze stanu małżeńskiego powiedzą, być może, w tym miejscu, że tę zacną parę należy raczej porównać z dwoma przeciwnikami w walce na pięści, którzy kiedy szczęście im nie dopisze i suma zakładów jest niska, po rycersku przystępują do dzieła dla prostej przyjemności okładania się kułakami. Takie porównanie będzie słuszne z jednego przynajmniej względu. Podobnie bowiem jak po walce awanturnicza dwójka z Fives’ Court z kapeluszem w ręku obchodzi widzów, w nadziei, że publiczność w swej hojności dostarczy im środków na wyprawienie biesiady — tak pan Godfrey Nickleby i jego towarzyszka, kiedy minął już miodowy miesiąc, zaczęli niespokojnie rozglądać się po świecie, w niemałej licząc mierze na szczęśliwy przypadek, który mógłby pomnożyć ich zasoby pieniężne. Dochody pana Nickleby w tym okresie pożycia małżeńskiego wahały się bowiem od sześćdziesięciu do osiemdziesięciu funtów per annum.

Dosyć jest ludzi na świecie, Bóg mi świadkiem. Nawet w Londynie (gdzie pan Nickleby zamieszkiwał w owym czasie) rzadko słyszy się skargi, iż jest ich zbyt mało. Dziwna to więc rzecz, że człowiek może tak długo rozglądać się w tłumie i na próżno szukać przyjaznego oblicza — dziwna, niemniej prawdziwa. Pan Nickleby rozglądał się i rozglądał, aż wreszcie oczy jego stały się równie obolałe jak serce, lecz mimo to nie dojrzał przyjaciela. Wówczas, zmęczony poszukiwaniem, skierował wzrok na swój dom rodzinny, lecz i tam niewiele znalazł pociechy. Malarz, który zbyt długo patrzył na barwy jaskrawe, daje wytchnienie zmęczonym oczom kierując je na ciemniejsze i bardziej ponure kolory. Ale wszystko, na czym mógł spocząć wzrok pana Nickleby, malowało się w tak czarnych i posępnych tonach, że tylko odwrotny kontrast mógłby mu przynieść ulgę.

Po pięciu latach wreszcie, kiedy pani Nickleby obdarzyła już małżonka dwoma synami, a skłopotany dżentelmen, gorąco pragnąc zabezpieczyć los rodziny, poważnie roztrząsał w myślach plan małej spekulacji (zamierzał bowiem ubezpieczyć się na życie począwszy od nowego kwartału, a później spaść przypadkowo ze szczytu Monumentu 1  ), któregoś ranka przyszedł zwykłą pocztą list z czarną obwódką, zawierający wiadomość o śmierci stryja pana Nickleby, Ralfa, oraz o tym, że zapisał on bratankowi swój niewielki majątek, wartości około pięciu tysięcy funtów szterlingów.

Przez całe życie zmarły okazał panu Nickleby tylko jeden dowód zainteresowania, kiedy to jego pierworodnemu (którego rodzice z beznadziejnego, zdawałoby się, wyrachowania ochrzcili imieniem stryjecznego dziada) przysłał srebrną łyżkę w safianowym futerale. Ponieważ jadło, do którego miała służyć, nie było zbyt obfite, dar ten mógł być swego rodzaju złośliwym przypomnieniem, że młody człowiek urodził się bez tego pożytecznego narzędzia w ustach 2  . Pan Godfrey Nickleby nie mógł więc zrazu uwierzyć w nowinę. Ale po dokładniejszym zbadaniu okazało się, że jest ona najzupełniej prawdziwa. Miły staruszek zamierzał, jak się zdaje, pozostawić cały swój majątek Royal Humane Society 3  i, prawdę mówiąc, sporządził już testament w tym duchu. Ponieważ jednak nieszczęśliwym dla siebie zbiegiem okoliczności wspomniana instytucja przed paru miesiącami uratowała życie pewnemu ubogiemu krewnemu pana Ralfa, któremu ten ostatni wypłacał zasiłek w kwocie trzech szylingów i sześciu pensów tygodniowo — w przystępie zupełnie zrozumiałego rozżalenia dżentelmen ów sporządził kodycyl, w którym odrzucił zapis i obdarzył nim pana Godfreya Nickleby, nie pominąwszy przy tym wzmianki o swym oburzeniu nie tylko na towarzystwo za to, że ocaliło życie ubogiemu krewniakowi, ale i na ubogiego krewniaka za to, że pozwolił się uratować.

Za część schedy pan Godfrey Nickleby nabył małą farmę pod Dawlish, w Devonshire, gdzie schronił się wraz z żoną i dwojgiem dzieci, by żyć spokojnie z najwyższych procentów, jakie zdołał uzyskać od reszty kapitału, oraz ze skąpych płodów swej ziemi. Oba te źródła dochodów tak prosperowały, że pan Nickleby umierając — po piętnastu mniej więcej latach od chwili otrzymania spadku, a w pięć lat po śmierci żony — mógł pozostawić starszemu synowi, Ralfowi, trzy tysiące funtów w gotówce, a młodszemu, Nicholasowi, okrągły tysiąc i farmę, jedną z najmniejszych posiadłości ziemskich, jakie można sobie wyobrazić.

Obaj bracia wychowywali się razem w pewnej szkole w Exeter, a podczas cotygodniowych odwiedzin w domu często słuchali długich opowieści matki o strapieniach ojca w dniach ubóstwa i o wielkości nieboszczyka stryjecznego dziada w dniach dostatku. Na każdego z nich opowiadania te wywierały zgoła odmienny wpływ. Młodszy bowiem, z natury nieśmiały i lubiący samotność, znajdował w nich tylko ostrzeżenie, by unikać szerokiego świata i oddać się raczej monotonii wiejskiego życia. Starszy natomiast, Ralf, wyciągnął z często powtarzanej opowieści dwie wielkie nauki moralne: przede wszystkim, że bogactwo jest jedynym źródłem szczęścia i władzy, a po wtóre, że godziwym i słusznym jest zdobywanie go wszelkimi środkami nie stojącymi w wyraźnej kolizji z przepisami prawa.

„Przecież — rozumował Ralf — jeżeli nawet pieniądze mego dziada niewiele przyniosły dobrego za jego życia, to ileż zdziałały po jego śmierci! Dostał je przecież mój ojciec i przechowuje je dla mnie, co jest bez wątpienia celem godnym najwyższej pochwały. A zresztą wracając do starszego pana, i jemu pieniądze niemało przyniosły korzyści, z przyjemnością bowiem myślał o nich przez długie lata swego życia, a cała rodzina zazdrościła mu i zabiegała o jego względy.”

Takie nieme monologi Ralfa kończyły się zawsze wnioskiem, że nic na świecie nie dorówna pieniądzom.

Obiecujący ten chłopczyna nie ograniczał się wszakże do samej teorii ani pozwalał swym zdolnościom rdzewieć wśród oderwanych spekulacji myślowych. Już w czasach szkolnych zaczął uprawiać drobną lichwę, wypożyczając na wysoki procent swój szczupły kapitalik rysików i marmurków 4  , a stopniowo rozszerzając zakres działalności objął nim nawet monety miedziane, którymi zaczął spekulować z wielkim powodzeniem. Nie trudził bynajmniej swych dłużników zawiłymi obliczeniami i nie zmuszał ich do głowienia się nad tablicami rachunkowymi, lecz własną prostą regułę obliczania odsetek zamknął w sentencji: „Dwa pensy, za pół pensa”. Zasada taka niezwykle upraszcza rachunki, a jako krótka maksyma łatwiejsza jest do wyuczenia i zapamiętania niż inne reguły arytmetyczne, śmiało więc można jak najgoręcej polecić ją uwadze mniejszych i większych kapitalistów, a zwłaszcza lichwiarzy i prywatnych dyskonterów. Aby jednak oddać tym panom sprawiedliwość, zaznaczyć należy, iż wielu z nich do dziś dnia stosuje ten system często i z niemałym powodzeniem.

W podobny sposób młody Ralf Nickleby uniknął drobiazgowych i zawiłych obliczeń za każdy dzień z osobna, które to obliczenia nastręczają tyle kłopotów przy stosowaniu w praktyce reguły odsetek prostych. Ustalił raz na zawsze, że wszystkie sumy wraz z procentami uiszcza się w dzień wypłaty kieszonkowego, to znaczy w sobotę, przy czym wysokość odsetek jest zawsze taka sama, bez względu na to, czy pożyczka została udzielona w poniedziałek, czy też w piątek. Dowodził też ze znaczną dozą rozsądku, iż za jeden dzień należałoby raczej liczyć więcej niż za pięć, ponieważ w pierwszym ze wspomnianych wypadków dłużnik musi być w istotnie wielkiej potrzebie, w przeciwnym bowiem razie nie zaciągałby pożyczki na tak niedogodnych dla siebie warunkach. Fakt ten zasługuje na baczną uwagę, jako dowód tajemniczych więzów pokrewieństwa, łączących zawsze wybitne umysły, bo jakkolwiek młody Ralf Nickleby nie wiedział o tym wówczas, dżentelmeni wyżej wspomnianej kategorii mają zwyczaj stosować taką samą zasadę we wszystkich swoich transakcjach.

Z tego, cośmy dotychczas o tym młodym człowieku powiedzieli, i z naturalnego podziwu, jaki charakter jego powinien od razu wzbudzić w czytelniku, można by sądzić, że to on właśnie ma być bohatererm rozpoczynającej się powieści. Żeby więc rozstrzygnąć tę kwestię raz na zawsze, z pośpiechem wyprowadzamy czytelnika z błędu i wracamy do naszego wątku.

Po śmierci ojca Ralf Nickleby, który od jakiegoś czasu był na praktyce w pewnym domu handlowym w Londynie, poświęcił się z całym zapałem dawnej swej namiętności zdobywania pieniędzy, która tak go pochłonęła, że zajęty własnymi sprawami na długie lata zapomniał zupełnie o bracie. Jeżeli zaś wspomnienie towarzysza dziecięcych zabaw zdołało niekiedy przedrzeć się przez opary, wśród jakich żył (złoto bowiem otacza człowieka mgłą, która niszczy dawne uczucia i usypia pamięć skuteczniej niż czad węgla drzewnego) — wspomnieniom takim towarzyszyła zawsze uboczna myśl, że gdyby utrzymywali bliskie stosunki, brat pewnie chciałby pożyczać od niego pieniądze. Toteż pan Ralf Nickleby wzruszał tylko ramionami i mówił sobie, że dobrze jest tak, jak jest.

Tymczasem Nicholas żył na ojcowiźnie w kawalerskim stanie, aż wreszcie znudziła mu się samotność i pojął za żonę córkę sąsiada, która wniosła mu w posagu tysiąc funtów. Poczciwa ta dama obdarzyła go dwojgiem dzieci — synem i córką. Kiedy syn miał dziewiętnaście lat, a córka około czternastu (tak przynajmniej można przypuszczać, bo przed wprowadzeniem nowej ustawy nie przechowywano nigdzie w archiwach naszego kraju bezstronnych dokumentów świadczących o wieku młodych dam) — pan Nickleby zaczął szukać jakichś sposobów uzupełnienia kapitału, dotkliwie uszczuplonego na skutek wydatków związanych z powiększeniem rodziny i edukacją dzieci.

— Powinieneś zacząć spekulować... — rzekła pani Nickleby.

— Spe-ku-lo-wać, moja kochana? — odparł pan Nickleby z niejakim powątpiewaniem.

— A czemuż by nie? — spytała pani Nickleby.

— Ponieważ, moja kochana, gdybyśmy utracili te resztki — tłumaczył pan Nickleby, który miał zwyczaj mówienia powoli i rozwlekle — gdybyśmy je utracili, nie mielibyśmy potem z czego żyć, moja kochana.

— Głupstwo! — rzuciła pani Nickleby.

— Nie jestem tego tak zupełnie pewien, moja kochana — odrzekł pan Nickleby.

— Mamy przecie Nicholasa — ciągnęła dama. — To już prawie dorosły mężczyzna. Najwyższy czas, żeby sam zaczął myśleć o sobie. A Kate, biedactwo? Wchodzi w świat bez jednego pensa! Pomyśl tylko o swoim bracie! Czy byłby tym, czym jest, gdyby nie spekulował?

— To prawda, istotnie — odparł pan Nickleby. — Dobrze, moja kochana. Tak! Będę spekulował, moja kochana.

Spekulacja to czysty hazard; rozpoczynając grę partnerzy wiedzą o swoich kartach niewiele albo zgoła nic; wygrane mogą być bardzo duże, lecz i przegrane — nie mniejsze. Szczęście nie dopisało panu Nickleby. Zapanowało jakieś szaleństwo, nastąpił krach; czterech maklerów giełdowych nabyło okazałe wille we Florencji; czterystu bezimiennych graczy zostało zrujnowanych — wśród nich znalazł się pan Nickleby.

— Nawet dom, w którym mieszkam — westchnął nieszczęśnik — mogą mi jutro odebrać. Wszystkie moje stare meble rozprzedadzą obcym ludziom.

Ta ostatnia myśl dotknęła go tak boleśnie, że zaraz położył się do łóżka, postanawiając widocznie zachować ten przynajmniej mebel bez względu na dalszy rozwój wydarzeń.

— Głowa do góry, drogi panie! — powiedział lekarz.

— Nie można tak się poddawać — dodała pielęgniarka.

— Takie wypadki zdarzają się codziennie — zauważył adwokat.

— A bunt przeciwko nim jest ciężkim grzechem — szepnął duchowny.

— Człowiek obarczony rodziną nigdy nie powinien tego robić — dorzucili sąsiedzi.

Pan Nickleby potrząsnął tylko głową i wyprosiwszy obcych z pokoju uściskał żonę i dzieci, a kiedy przygarnął je po kolei do słabo bijącego serca, wyczerpany osunął się na poduszki. Niebawem rodzina stwierdziła z przestrachem, że chory utracił przytomność, bo długo i uporczywie bełkotał coś o hojności i dobroci swego brata, a także o wspólnie przeżytych, wesołych szkolnych czasach. Skoro minęło to zamroczenie, pan Nickleby uroczyście polecił rodzinę Temu, który nigdy nie opuszcza wdów i sierot, a potem, uśmiechając się łagodnie do żony i dzieci, odwrócił się twarzą do poduszek i szepnął, że pewno będzie mógł zasnąć.

ROZDZIAŁ II 

O panu Ralfie Nickleby, jego siedzibie i zajęciach oraz o pewnej wielkiej spółce akcyjnej, niezmiernie ważnej dla całego kraju

 

Pana Ralfa Nickleby nie można było nazwać kupcem w ścisłym tego słowa znaczeniu. Nie był on też bankierem ani pełnomocnikiem prawnym, ani obrońcą sądowym, ani notariuszem. Z całą pewnością nie był też handlowcem, a tym bardziej nie mógł pretendować do tytułu dżentelmena wolnego zawodu, ponieważ nie można wymienić żadnego uznanego zawodu, do którego by należał. Niemniej jednak pan Ralf Nickleby prowadził albo przynamniej udawał, że prowadzi, jakieś interesy, bo frontowe drzwi jego obszernego domu przy Golden Square zdobiła nie tylko zwykła mosiężna tabliczka, ale i druga, również mosiężna, dwa i pół raza mniejsza i opatrzona jedynie napisem „Kantor”, umieszczona na lewej futrynie tych drzwi, tuż nad mosiężnym odlewem maleńkiej pięści, ściskającej rękojeść złamanej szpady. Jeżeli to wszystko nie wystarczy, za jeszcze jeden dowód rzeczowy posłużyć mogła codzienna obecność bladego mężczyzny w zrudziałym brązowym ubraniu. Pomiędzy godziną pół do dziesiątej rano i piątą po południu przesiadywał on na nadzwyczaj twardym stołku, w pomieszczeniu znajdującym się na końcu korytarza i przypominającym mały pokój kredensowy, a gdy wychodził stamtąd na dźwięk dzwonka, zawsze miał pióro za uchem.

Chociaż kilku przedstawicieli poważnych zawodów mieszka w okolicy Golden Square, rzadko wiedzie tamtędy czyjaś droga. Jest to jeden z ruchliwych niegdyś placów; podupadła dzielnica, która utrzymuje się z wynajmu mieszkań. Na pierwszym i drugim piętrze odnajmuje się umeblowane pokoje kawalerskie albo nawet prowadzi się tam pensjonaty. W dzielnicy tej skupiają się cudzoziemcy. Na Golden Square i sąsiednich ulicach mieszkają mężczyźni o ciemnej cerze, którzy noszą szerokie pierścienie, ciężkie dewizki i krzaczaste faworyty. Gromadzą się oni pod kolumnadą Opery albo w okolicy kasy teatralnej, zwłaszcza w sezonie, pomiędzy czwartą i piątą po południu, kiedy to rozpoczyna się wydawanie biletów gratisowych.

W dzielnicy tej rezyduje również dwoje czy troje skrzypiec z orkiestry operowej, a także jeden puzon. Pensjonaty tamtejsze są bardzo umuzykalnione, a dźwięki fortepianów i harf unoszą się wieczorami nad głową posępnej rzeźby, ducha opiekuńczego kępy bujnych zarośli na środku placu. W letnie wieczory okna stoją otworem i przechodzień dostrzec może grupki śniadych, wąsatych mężczyzn, otoczonych kłębami tytoniowego dymu i siedzących bezczynnie przy parapetach. Dźwięki surowych głosów ćwiczących wprawki śpiewacze wdzierają się w nocną ciszę, a zapach wyborowych tytoni nasyca powietrze, w którym tabaka, cygara, niemieckie fajki, flety, skrzypce i wiolonczele walczą o pierwszeństwo. Jest to dzielnica pieśni i dymu tytoniowego. Orkiestry uliczne prześcigają się w gorliwości na Golden Square, a głosy wędrownych śpiewaków drżą tutaj mimo woli w chwilach występów.

Taki zakątek może wydawać się niezbyt odpowiednim miejscem do prowadzenia interesów, lecz pan Ralf Nickleby zamieszkiwał tam od wielu lat i bynajmniej się nie uskarżał. Nie znał nikogo z sąsiedztwa i nikt jego nie znał, a mimo to cieszył się opinią człowieka niezmiernie bogatego. Kupcy utrzymywali, że jest czymś w rodzaju prawnika, a inni sąsiedzi przypuszczali, że to zapewne jakiś faktor nieokreślonej branży; w tych jednak domysłach tyle było ścisłości i prawdy, ile jej zwykle bywa lub być powinno w domysłach na temat cudzych spraw.

Pewnego ranka pan Ralf Nickleby siedział w swoim gabinecie, starannie ubrany do wyjścia. Strój jego składał się z ciemnozielonego spencera narzuconego na niebieski surdut, białej kamizelki i wpuszczonych w wellingtony szarych pantalonów w kratkę. Rożek drobniutko karbowanej krezki koszuli wychylał się na świat, jakby zależało mu, żeby pokazać się między podbródkiem pana Ralfa a najwyższym guzikiem jego spencera. Ten ostatni zaś nie był dostatecznie długi, by zakryć grubą złotą dewizkę, złożoną z gładkich ogniw; brała ona początek u kółka złotego repetiera umieszczonego w kieszeni pana Nickleby, a kończyła się dwoma kluczykami; jeden z nich należał do tego zegarka, drugi zaś do jakiejś misternej kłódeczki. Pan Ralf lekko pudrował włosy, jak gdyby chciał nadać sobie wygląd bardziej dobrotliwy. Jeżeli jednak istotnie do tego zmierzał, powinien był posypywać pudrem również całe oblicze, bowiem w zimnych niespokojnych oczach, a nawet w zmarszczkach przejawiało się wbrew jego woli coś, co świadczyło o przebiegłości. Mniejsza zresztą o to. Pan Ralf Nickleby był zupełnie sam, więc w owej właśnie chwili ani jego puder, ani zmarszczki, ani oczy nie wywierały na nikim dobrego czy złego wrażenia, a zatem i nas nie powinno to teraz zajmować.

Pan Nickleby zamknął księgę rachunkową, która leżała na biurku, rozparł się wygodnie w fotelu i zatopiony w myślach spoglądał w brudne okno. Za pewnymi domami londyńskimi rozciąga się smętny skrawek ziemi, otoczony zazwyczaj czterema wysokimi bielonymi ścianami, sponad których spoglądają posępnie grupki wykrzywionych kominów. Na takim skrawku ziemi z roku na rok usycha jakieś pokraczne drzewko, które ku powszechnemu zdumieniu dopiero późną jesienią wypuszcza niekiedy parę liści, gdy inne drzewa tracą już swoje, potem zaś więdnie w tym wysiłku i, całe spękane i poczerniałe od dymu, marnieje dalej, aż do następnej jesieni, kiedy to powtórzy taką samą próbę, a może nawet, przy szczególnie sprzyjającej pogodzie, zwabi jakiegoś zreumatyzowanego wróbla, aby ćwierkał wśród tej zieleni. Te ciemne podwórka ludzie nazywają niekiedy „ogrodami”, co nie znaczy wcale, żeby tam kiedykolwiek coś sadzono. Są to raczej skrawki nieuprawnej ziemi o nędznej roślinności, która rozwijać się może wśród kamieni. Nikomu na myśl nie przyjdzie, aby przechadzać się po tym ponurym miejscu albo wykorzystać go w jakimkolwiek innym celu. Wprowadzający się lokator może tam wyrzucić parę starych koszyków, kilka rozbitych butelek i tym podobne śmieci, które pozostaną na miejscu aż do jego wyprowadzki. Wilgotna słoma będzie butwieć tak długo, jak zechce, mieszając się z rzadkim bukszpanem, karłowatymi, wiecznie żółtymi chwastami i z potłuczonymi doniczkami, wszystko to bowiem poniewiera się tam w żałosnym nieładzie, wydane na pastwę błota i czarnych od sadzy mgieł.

W takie to miejsce wpatrywał się pan Ralf Nickleby, kiedy siedząc z rękami w kieszeniach spoglądał przez okno. Utkwił wzrok w koślawej jodełce, posadzonej przez jakiegoś dawnego lokatora w zielonym niegdyś kuble, od lat pozostawionej tu i usychającej gałązka po gałązce. W obiekcie owym nie było nic szczególnie ponętnego, ale pogrążony w zadumie pan Nickleby siedział przypatrując mu się z uwagą, jaką nie raczyłby zaszczycić najrzadszej egzotycznej rośliny, gdyby działał bardziej świadomie. Wreszcie zwrócił oczy w lewo i spojrzał w kierunku małego, brudnego okienka, za którym majaczyła twarz kancelisty, a że zdarzyło się właśnie, iż poczciwiec ten podniósł oczy znad pulpitu, pan Nickleby skinieniem ręki przywołał go do siebie.

Posłuszny wezwaniu kancelista ześliznął się z wysokiego stołka (któremu nadał wspaniały połysk dzięki częstemu zajmowaniu i opuszczaniu tego miejsca) i wszedł do pokoju pana Nickleby. Był to wysoki mężczyzna w średnim wieku z wyłupiastymi oczami — jedno z nich było nieruchome — z rubinowej barwy nosem i trupią twarzą. Strojem jego (o ile tak można nazwać coś, co bynajmniej nikogo przystroić nie może) było niesłychanie znoszone ubranie, o wiele za ciasne i posiadające tak znikomą ilość guzików, że trzymało się na właścicielu w jakiś zgoła cudowny sposób.

— Czy to już pół do pierwszej, Noggs? — spytał pan Nickleby ostrym, zgrzytliwym głosem.

— Nie więcej niż dwadzieścia pięć po dwunastej według... — Noggs chciał dodać „zegara w szynku”, ale opamiętał się i zastąpił to określenie słowami — ...według prawidłowego czasu.

— Mój zegarek stanął — rzekł pan Nickleby. — Nie wiem, z jakiej przyczyny.

— Nie nakręcony — powiedział Noggs.

— Owszem, nakręcony — odparł pan Nickleby.

— A zatem przekręcony — stwierdził Noggs.

— To nie może być — zauważył pan Nickleby.

— Musi być — rzekł Noggs.

— Hm... — mruknął pan Nickleby chowając repetier do kieszeni. — Może tak jest istotnie.

Noggs wydał osobliwy pomruk, jakim miał zwyczaj kończyć każdą wymianę zdań z chlebodawcą, by zaznaczyć w ten sposób, że to on (Noggs) odniósł zwycięstwo, a potem (ponieważ rzadko odzywał się nie pytany) zapadł w posępne milczenie i powoli zacierał ręce, aż trzeszczały stawy wykręcanych w zadziwiający sposób palców. Uporczywe powtarzanie tego zabiegu przy lada okazji oraz umiejętność nadania wyrazu nieruchomej martwoty zdrowemu oku, które nie różniło się wówczas od drugiego, tak że nikt nie mógłby w żaden sposób określić, gdzie i na co Noggs spogląda — oto dwa spośród licznych jego dziwactw, które na pierwszy rzut oka zwracały uwagę nawet najbardziej niedoświadczonego obserwatora.

— Zaraz wychodzę do London Tavern 5  — rzekł pan Nickleby.

— Zebranie publiczne? — zapytał Noggs.

Pan Nickleby skinął głową.

— Oczekuję listu od awokata w sprawie hipoteki Ruddle. O ile w ogóle nadejdzie, będzie w poczcie doręczanej o drugiej. O tej mniej więcej porze opuszczę City i będę szedł w stronę Charing Cross, po lewej stronie ulicy. Jeżeli będą jakieś listy, zabierz je i wyjdź mi na spotkanie.

Noggs skinął głową; w tej właśnie chwili odezwał się dzwonek do kantoru. Zwierzchnik oderwał wzrok od papierów, a kancelista zachował niewzruszony spokój.

— Dzwonek — rzekł Noggs tonem wyjaśnienia. — Jest pan w domu?

— Tak.

— Dla każdego?

— Tak.

— Dla poborcy podatków?

— Nie. Niech przyjdzie jeszcze raz.

Noggs wydał swój zwykły pomruk, zupełnie jakby chciał powiedzieć: „Właśnie tak myślałem” i podążył do drzwi, ponieważ dzwonek rozległ się powtórnie. Wrócił niebawem i wymieniwszy nazwisko pana Bonneya, wpuścił bladego dżentelmena, który wpadł do pokoju z ogromnym pośpiechem. Gość wyglądał, jakby wyrwano go w nocy z głębokiego snu i jakby dotychczas nie zdążył się ubrać: zmierzwiony włos sterczał mu na głowie we wszystkie strony, a bardzo wąski biały krawat zawiązany był nader niedbale.

— Kochany Nickleby — rzekł przybyły zdejmując biały cylinder tak wypchany papierami, że ledwie trzymał mu się na głowie — nie ma chwili do stracenia. Dorożka czeka przed drzwiami. Fotel prezydialny zajmie sir Matthew Pupker. Trzech członków Parlamentu przybędzie z całą pewnością. Dwu z nich przed chwilą wyciągnąłem z łóżek. Trzeci, który spędził całą noc u Crockforda, poszedł właśnie do domu, żeby włożyć czystą koszulę i odświeżyć się paroma flaszkami wody sodowej. Na pewno zdąży na czas i zabierze głos na zebraniu. Jest trochę podniecony po dzisiejszej nocy, ale to nic nie szkodzi, bo w takim stanie przemawia zawsze z większą werwą.

— Wszystko zapowiada się jak najlepiej — odparł pan Ralf Nickleby, którego flegmatyczne zachowanie silnie kontrastowało z ożywieniem wspólnika.

— Jak najlepiej! — powtórzył jak echo pan Bonney. — To najwspanialsza myśl, jaką kiedykolwiek rzucono! „Zjednoczone Stołeczne Towarzystwo Akcyjne Udoskonalonego Wypieku i Szybkiej Dostawy Racuszków i Gorących Grzanek — kapitał pięć milionów, podzielony na pięćset tysięcy akcji po dziesięć funtów każda”. Cóż pan chce! W dziesięć dni sama nazwa zapewni akcjom kurs wyższy od nominalnego.

— A gdy już osiągną taki kurs?... — powiedział pan Ralf Nickleby z uśmiechem.

— Gdy już osiągną taki kurs, wtedy pan będzie wiedział najlepiej, co z nimi zrobić i jak usunąć się po cichu i we właściwym czasie — rzekł pan Bonney, poufale klepiąc kapitalistę po ramieniu. — Ale, nawiasem mówiąc, cóż to za osobliwy okaz, ten pański kancelista!

— Biedak! — odrzekł pan Ralf naciągając rękawiczki. — A był czas, kiedy Newman Noggs miał własną stajnię i psiarnię.

— Doprawdy? — rzucił tamten obojętnie.

— Tak — ciągnął pan Ralf. — I to nawet niezbyt dawno. Ale szastał pieniędzmi, lokował je nie wiadomo jak, zapożyczał się na procent, jednym słowem, najprzód zrobił z siebie durnia, a potem żebraka. Zaczął pić; miał atak paraliżu, aż wreszcie zgłosił się tutaj, żeby pożyczyć funta, bo za jego lepszych czasów ja...

— ...prowadziłem z nim interesy — dokończył pan Bonney z wiele mówiącym spojrzeniem.

— Nie inaczej — przyznał pan Ralf. — Rozumie pan, źe nie mogłem udzielić tej pożyczki.

— Rzecz oczywista!

— Ponieważ szukałem wówczas kancelisty do otwierania drzwi i tam dalej, przyjąłem go więc z litości i odtąd pozostał u mnie — mówił pan Ralf siląc się na minę osoby wielce litościwej. — Jest trochę niespełna rozumu, ale zupełnie przydatny, biedaczysko, zupełnie przydatny.

Litościwy dżentelmen zapomniał dodać, że Newman Noggs, znalazłszy się w skrajnej nędzy, służył mu za wynagrodzenie mniejsze niż przeciętna zapłata trzynastoletniego chłopca. Nie wspomniał też w tym zwięzłym życiorysie, że chorobliwa małomówność Newmana Noggsa była cechą szczególnie pożądaną miejscu, gdzie odbywały się różnego rodzaju transakcje, o których najmniejsza wzmianka nie powinna wydostać się poza drzwi tego domu. Ponieważ jednak drugi dżentelmen niecierpliwił się wyraźnie, pan Nickleby, przez roztargnienie być może, pominął te małoważne szczegóły i nie zwlekając dłużej pospieszył wraz z gościem do czekającej dorożki.

Kiedy dojechali na miejsce, na Bishopsgate Within panował ogromny ścisk. Po drugiej stronie ulicy sześciu mężczyzn walczyło (dzień był szczególnie wietrzny) z olbrzymim plakatem, głoszącym, że punktualnie o godzinie pierwszej odbędzie się publiczne zebranie, na którym rozpatrzona zostanie sprawa złożenia w Parlamencie petycji o zalegalizowanie „Zjednoczonego Stołecznego Towarzystwa Akcyjnego Udoskonalonego Wypieku i Szybkiej Dostawy Racuszków i Gorących Grzanek — kapitał pięć milionów, podzielony na pięćset tysięcy akcji po dziesięć funtów każda”. Liczby te były nader wyraźnie wypisane czarnymi cyframi pokaźnych rozmiarów. Wchodząc na schody pan Bonney energicznie rozpychał się łokciami, witany po drodze niskimi ukłonami licznej służby, która stała na półpiętrach, by wskazywać drogę, aż wreszcie zniknął wraz ze spieszącym za nim panem Nickleby w drzwiach prowadzących do amfilady pokojów położonych za wielką salą. W drugim z tych pokojów znajdowało się kilkunastu panów sprawiających wrażenie poważnych ludzi interesu i stół o niemniej poważnym wyglądzie.

— Proszę tutaj! — zawołał na widok pana Bonneya jakiś jegomość z podwójnym podbródkiem. — Do prezydium, panowie! Prosimy do prezydium!

Nowo przybyłych powitano z wielkim uznaniem, a pan Bonney przecisnął się do pierwszych miejsc przy stole, zdjął cylinder, palcami przeczesał włosy i małym młotkiem zamaszyście uderzył w stół. Kilkunastu dżentelmenów zawołało: „Słuchajcie!”, i zaczęło kiwać do siebie głowami, jak gdyby chcieli wyrazić uznanie dla tak zdecydowanego sposobu postępowania. W tej właśnie chwili półprzytomny z przejęcia lokaj wtargnął do pokoju i z trzaskiem otworzywszy drzwi na rozcież, krzyknął: „Sir Matthew Pupker!”

Prezydium powstało i zacząło klaskać z zadowolenia, a gdy tak uderzało w dłonie, do pokoju wkroczył sir Matthew Pupker w otoczeniu dwu autentycznych członków Parlamentu — jednego z Irlandii i jednego ze Szkocji. Wszyscy oni uśmiechali się, kłaniali i wyglądali tak ujmująco, że niepodobna było przypuścić, aby ktokolwiek mógł się kiedyś zdobyć na głosowanie przeciw nim. Zwłaszcza sir Matthew Pupker, który miał małą, okrągłą głowkę z lnianą peruką tkwiącą na samym jej czubku, wpadł w taki paroksyzm ukłonów, że peruce w każdej chwili groził upadek. Kiedy objawy te częściowo ustąpiły, dżentelmen znający osobiście sir Matthew Pupkera lub dwu pozostałych członków Parlamentu skupili się wokół nich w trzech niewielkich grupkach, w pobliżu których dżentelmeni nie znający osobiście sir Matthew Pupkera ani dwu pozostałych członków Parlamentu kręcili się, uśmiechali i zacierali ręce, żywiąc widocznie rozpaczliwą nadzieję, że może wydarzyć się coś, co zwróci na nich uwagę wielkich ludzi. Gdy się to wszystko działo, sir Matthew Pupker i dwu pozostałych członków Parlamentu mówili poszczególnym kółkom swych słuchaczy o stanowisku rządu w sprawie przeprowadzenia uchwały, przy czym informowali oni szczegółowo, co rząd szepnął im na ucho, kiedy to ostatni raz jedli z nim obiad, a także jak rząd mrugał wtedy znacząco, z których to przesłanek nie omieszkali wyciągnąć wniosku, że jeśli rządowi zależy na czymś bardziej niż na czymkolwiek innym, to tym czymś jest niewątpliwie sprawa powodzenia i rozwoju „Zjednoczonego Stołecznego Towarzystwa Akcyjnego Udoskonalonego Wypieku i Szybkiej Dostawy Racuszków i Gorących Grzanek”.

W tym czasie, a także później, gdy układano porządek dzienny i ustalano właściwą kolejność przemówień, publiczność w wielkiej sali gapiła się na przemian to na pustą estradę, to na damy na galerii dla orkiestry. Większa część zebranych oddawała się tym rozrywkom już od paru godzin, a że najprzyjemniejsza nawet zabawa traci smak, gdy cieszyć się nią zbyt długo, osoby bardziej zdecydowane zaczęły uderzać obcasami o podłogę i wyrażać swe niezadowolenie rozmaitymi wrzaskami i rykiem. Te popisy wokalne urządzali ludzie, którzy przebywali tam najdłużej, a więc naturalnym porządkiem rzeczy znajdowali się najbliżej wzniesienia dla prezydium i najdalej od pełniących służbę policjantów. Ci ostatni nie bardzo mieli ochotę na torowanie sobie drogi wśród tłumu, niemniej jednak, żywiąc chwalebne pragnienie podjęcia kroków, które zmierzałyby do przywrócenia porządku, zaczęli niezwłocznie szarpać za poły i kołnierze surdutów najspokojniejszych ludzi stłoczonych w pobliżu drzwi. Jednocześnie rozdawali wokół zamaszyste i donośne razy pałkami, na wzór znakomitego aktora, pana Puncha 6  , którego ten odłam władzy wykonawczej naśladuje czasami zarówno pod względem kształtu posiadanej broni, jak i sposobów jej używania.

Kilka nader interesujących bójek było właśnie w pełnym toku, kiedy głośny okrzyk zwrócił uwagę wszystkich, nawet stron walczących, i z bocznych drzwi wysunął się na wzniesienie długi sznur dżentelmenów. W rękach trzymali cylindry i oglądając się za siebie wiwatowali głośno; przyczynę tego zachowania dostatecznie wyjaśniło rychłe ukazanie się sir Matthew Pupkera i dwu pozostałych autentycznych członków Parlamentu. Dżentelmeni owi wśród ogłuszających wrzasków wystąpili naprzód i przy pomocy gestów przekonywali się nawzajem, że na przestrzeni całej swej kariery publicznej nie oglądali nigdy czegoś tak wspaniałego.

Wreszcie, po dłuższym czasie, zgromadzenie przestało wrzeszczeć, ale wybór sir Matthew Pupkera na przewodniczącego wywołał nawrót entuzjazmu, który trwał pełne pięć minut. Gdy zaś i ten minął, sir Matthew Pupker zaczął mówić o tym, co on sam musi odczuwać w tak doniosłej chwili i jakie znaczenie musi mieć ta doniosła chwila w oczach całego świata, i jak niezwykłą musi być bystrość zgromadzonych przed nim rodaków, i jak niezwykłymi muszą być majątki i stanowiska siedzących za nim jego szanownych przyjaciół, i wreszcie, jakie znaczenie dla bogactwa, szczęścia, dobrobytu, swobód, po prostu dla samego istnienia wielkiego i wolnego narodu musi mieć taka instytucja, jak „Zjednoczone Stołeczne Towarzystwo Akcyjne Udoskonalonego Wypieku i Szybkiej Dostawy Racuszków i Gorących Grzanek”.

Następnie powstał pan Bonney, by zgłosić projekt pierwszej rezolucji. Prawą ręką przeczesywał włosy, lewą wsunął swobodnie za klapę surduta i powierzywszy cylinder opiece jegomościa z podwójnym podbródkiem, który to jegomość walnie sekundował wszystkim mówcom, oświadczył, że odczyta projekt pierwszej rezolucji: „... że zebrani spoglądają z niepokojem i obawą na istniejący stan handlu grzankami w stołecznym mieście i najbliższych okolicach; że przeświadczeni są, iż roznosiciele grzanek w obecnym stanie rzeczy w zupełności nie zasługują na publiczne zaufanie; że uważają cały system zaopatrzenia w grzanki za zgubny dla moralności i zdrowia ogółu, a także za szkodliwy dla najistotniejszych interesów wielkiej społeczności przemysłowej i handlowej”. Czcigodny dżentelmen wygłosił potem mowę, którawycisnęła łzy z oczu dam, a wszystkich obecnych przejęła najżywszym wzruszeniem. Mówił, iż odwiedzał domy biedaków w rozmaitych dzielnicach Londynu i nie znalazł tam najmniejszych śladów grzanek, których, jak można z dużym prawdopodobieństwem przypuszczać, część ubogiej ludności nie bierze do ust przez cały okrągły rok. Stwierdził ponadto, że wśród sprzedawców grzanek szerzy się pijaństwo, rozpusta i marnotrawstwo, co przypisuje on demoralizującym wpływom wykonywanego przez nich zawodu. Podobnie gorszące objawy zauważył wśród uboższych warstw społeczeństwa, które to warstwy powinny być konsumentami grzanek, ale nie są. Ten zaś gorszący stan rzeczy przypisuje rozpaczy z powodu niedostępności tak posilnego artykułu spożywczego, co doprowadza uboższe warstwy do szukania fałszywej podniety w spirytualiach. Podejmuje się dowieść przed komisją Izby Gmin, że istnieje zmowa mająca na celu utrzymanie wysokich cen grzanek i zapewnienia monopolu posługującym się dzwonkiem roznosicielom 7  . Dowiedzie tego przed właściwą komisją Wysokiej Izby na podstawie przesłuchania roznosicieli grzanek. Podejmuję się wreszcie dowieść, że ludzie, o których mowa, porozumiewają się tajemniczymi słowami czy znakami, takimi na przykład jak „Snooks”, „Walker”, „Ferguson”, „Jak się miewa Murphy?” 8  i wieloma innymi. Ten właśnie opłakany stan rzeczy Towarzystwo zamierza naprawić — po pierwsze, przez zakaz wszelkiego prywatnego handlu grzankami, w jakiejkolwiek bądź postaci, pod groźbą surowych kar; po drugie, przez zaopatrzenie całego społeczeństwa w grzanki lepszej jakości i po zniżonej cenie oraz przez dostarczenie ich wprost do domów uboższym tego społeczeństwa przedstawicielom. Ten to właśnie cel miał przed oczyma przewodniczący zebrania, człowiek o sercu gorącego patrioty, sir Matthew Pupker, gdy wniósł do Parlamentu projekt uchwały legalizacyjnej. Ten to właśnie projekt mają poprzeć dzisiaj zgromadzeni. Ci zaś, którzy go poprą, okryją Anglię nieśmiertelnym blaskiem i chwałą, która rozbrzmiewać będzie pod nazwą: „Zjednoczone Stołeczne Towarzystwo Akcyjne Udoskonalonego Wypieku i Szybkiej Dostawy Racuszków i Gorących Grzanek”, do której to nazwy należy dorzucić kapitał pięciu milionów, podzielony na pięćset tysięcy udziałów po dziesięć funtów każdy.

Pan Ralf Nickleby poparł rezolucję, a pewien dżentelmen zaproponował do niej poprawkę, a mianowicie, by po słowie „grzanki” dodać wszędzie słowo „racuszki”, po czym pierwsza rezolucja została entuzjastycznie przyjęta. Tylko jeden człowiek w tłumie zawołał: „Nie!”, ale szybko się nim zaopiekowano i po prostu wyrzucono go za drzwi.

Ponury dżentelmen o wyglądzie duchownego wniósł projekt drugiej rezolucji, domagającej się niezwłocznego zawieszenia czynności „wszystkich sprzedawców grzanek (lub racuszków) oraz handlarzy tychże grzanek (lub racuszków), w jakiejkolwiek bądź postaci, bez względu na okoliczność, czy zajmują się tym mężczyźni, czy kobiety, dorośli czy dzieci, czy posługują się dzwonkiem ręcznym, czy też czymś innym”. Dżentelmen ten rozpoczął swą mowę z tak głębokim patosem, że w jednej chwili zapędził w kozi róg poprzedniego mówcę. Można było usłyszeć padającą szpilkę — ba, nawet piórko! — kiedy opisywał, w jak okrutny sposób traktowani są przez chlebodawców nieletni roznosiciele grzanek. Okrucieństwa te, jak rozsądnie wywodził, same przez się są wystarczającym powodem uzasadniającym powołanie do życia tego nieocenionego Towarzystwa. Wszystkim wiadomo, że nieszczęsnych chłopców wygania się co wieczór w najsurowszych nawet porach roku na ciemne ulice, gdzie muszą godzinami wędrować na deszczu — czasami może być to śnieg lub grad — bez dachu nad głową, pożywienia i ciepła. Niech szanowna publiczność raczy nie zapominać, że jeżeli mowa o cieple, grzankom dostarcza się odpowiednich okryć i kołderek, których nie dostarcza się roznosicielom, zdanym wyłącznie na własne, nader skąpe środki. (Okrzyki: „Hańba!”) Czcigodny dżentelmen opowiedział o wypadku pewnego roznosiciela grzanek. Był on przez pięć lat ofiarą tych barbarzyńskich i nieludzkich zwyczajów i w rezultacie przeziębił sobie głowę, skutkiem czego zamierał stopniowo, dopóki pewnego razu nie spocił się przypadkiem i nie wyzdrowiał. Za przytoczony fakt mówca może ręczyć całym swym autorytetem, ale słyszał o jeszcze bardziej przerażających i mrożących krew w żyłach wydarzeniach, o prawdziwości których bynajmniej nie ma powodu wątpić. Słyszał na przykład o roznosicielu grzanek, sierocie, który został przejechany przez dorożkę i odwieziony do szpitala, gdzie poddano go amputacji nogi poniżej kolana. Biedak ten pełni teraz swój zawód chodząc o kulach! Sprawiedliwy Boże! Czy długo będą trwały podobne rzeczy?!

Takie właśnie tematy porywały zgromadzonych, taki właśnie styl przemówień zyskiwał sprawie zwolenników. Mężczyźni wrzeszczeli, damy wylewały łzy w chusteczki, dopóki te nie przemokły, a następnie powiewały nimi, dopóki znowu nie wyschły. Wzruszenie było wprost niesłychane, a pan Nickleby szepnął swemu przyjacielowi, że akcje skoczyły w tej chwili do dwudziestu pięciu procent powyżej wartości nominalnej.

Rezolucję przyjęto naturalnie przez głośną aklamację. Wszyscy zebrani głosowali „tak”, podnosząc obie ręce, a wśród powszechnego entuzjazmu podnieśliby zapewne i obie nogi, gdyby dało się to wykonać w stosunkowo wygodny sposób. Po tych uchwałach odczytano wreszcie projekt petycji, która mówiła, jak wszystkie petycje nieodmiennie mówią, że proszący są niesłychanie uniżeni, proszeni — niezwykle czcigodni, sama zaś sprawa — bezprzykładnie szlachetna. A zatem (tak głosiła petycja) uchwała legalizacyjna winna zapaść i wejść w życie bez zwłoki ku wiecznej sławie i chwale najbardziej sławnych i chwalebnych gmin Anglii zgromadzonych w Parlamencie.

Potem wystąpił dżentelmen, który spędził całą noc u Crockforda, skutkiem czego miał trochę błędny wyraz oczu. Chciał powiedzieć rodakom, jaką to mowę zamierza wygłosić w obronie petycji, skoro tylko petycja ta zostanie przedłożona, a także jak straszliwie zamierza wyszydzić cały Parlament, jeśli odrzuci on projekt uchwały. Nie omieszkał również objaśnić rodaków, jak bardzo ubolewa, że jego szanowni przyjaciele nie wprowadzili do petycji klauzuli nakazującej wszystkim bez wyjątku klasom społeczeństwa przymusowy zakup grzanek i racuszków, którą to klauzulę on sam, jako przeciwnik półśrodków i zwolennik zdecydowanych kroków, zobowiązuje się przedstawić w formie wniosku i poddać pod głosowanie komisji parlamentarnej. Obwieściwszy tego rodzaju gotowość, czcigodny dżentelmen uderzył w ton jowialny, a że lakierowane buty, cytrynowego koloru rękawiczki z koźlęcej skórki i futrzany kołnierz przy surducie stanowią odpowiednią dla żartownisia oprawę, wiele było głośnego śmiechu i radosnych okrzyków, czemu towarzyszył tak wspaniały pokaz damskich chusteczek, że poprzedni ponury mówca został zepchnięty w głęboki cień.

Kiedy zaś jeszcze raz odczytano petycję i miała ona być właśnie przyjęta, irlandzki członek Parlamentu (był to młody człowiek o płomiennym temperamencie) wystąpił z taką mową, na jaką zdobyć się może jedynie irlandzki członek Parlamentu. Natchnął ją prawdziwym ogniem i duchem poezji, a wypowiedział z takim zapałem, że gorąco się robiło na sam widok mówcy. Zapowiadał on, iż domagać się będzie rozciągnięcia dobrodziejstw proponowanej uchwały także na swoją ojczyznę i zażąda równości wobec prawa grzankowego, tak samo jak i wobec wszelkich innych praw. Zakończył wyrazami nadziei, że doczeka dnia, kiedy racuszki będą odgrzewane w cichych chatkach Irlandii, a dzwonki roznosicieli zadźwięczą w jej żyznych, zielonych dolinach. Potem zabrał głos członek Parlamentu ze Szkocji, który robił różne przyjemne aluzje do przewidywanych zysków, co wzmogło, naturalnie, pogodny nastrój rozbudzony przez poezję. A wszystkie te mowy razem wzięte dokonały właśnie tego, czego miały dokonać: obudziły w słuchaczach przekonanie, iż nie było jeszcze nigdy tak obiecującej, a zarazem tak chwalebnej operacji finansowej, jak udział w „Zjednoczonym Stołecznym Towarzystwie Akcyjnym Udoskonalonego Wypieku i Szybkiej Dostawy Racuszków i Gorących Grzanek”.

Zatem petycja w sprawie uchwały została przyjęta i zebranie rozwiązano wśród oklasków, pan Nickleby zaś i inni członkowie prezydium udali się na obiad, jak to czynili codziennie o godzinie pół do drugiej, przy czym za każde takie posiedzenie liczyli sobie tylko po trzy gwinee 9  od osoby, Towarzystwo bowiem było jeszcze w powijakach.

ROZDZIAŁ III 

w którym pan Ralf Nickleby otrzymuje smutne wieści o swoim bracie i znosi je ze szlachetnym spokojem, a czytelnik poznaje Nicholasa i dowiaduje się, jak to pan Ralf polubił bratanka i z jaką życzliwością postanowił natychmiast zająć się jego przyszłością i fortuną

 

Pan Ralf Nickleby wziął czynny udział w obiadowym posiedzeniu, wykazując rzutkość i energię, które to przymioty zaliczyć należy do najważniejszych, jakie posiadać może człowiek interesu. Potem pożegnał uprzejmie swoich doraźnych wspólników i w wyśmienitym humorze skierował kroki ku zachodniej dzielnicy miasta. Kiedy mijał katedrę Świętego Pawła, zboczył na chwilę w jakąś sień, żeby naregulować zegarek i przygotowując się do tej czynności stał z ręką na kluczyku i z wzrokiem utkwionym w tarczy katedralnego zegara, gdy nagle ktoś zatrzymał się przed nim. Był to Newman Noggs.

— A, Newman — powiedział pan Nickleby spoglądając wciąż w górę i nie przerywając swego zajęcia. Masz pewno list w sprawie hipoteki. Spodziewałem się tego.

— Myli się pan — odparł Newman.

— Co? ... I nikt nie przychodził? — spytał pan Nickleby i przestał nakręcać zegarek.

Noggs zaprzeczył ruchem głowy.

— Co zatem przyszło? — pytał dalej pan Nickleby.

— Ja — powiedział Newman.

— I cóż więcej? — dopytywał surowo chlebodawca.

— To — rzekł Newman, bez pośpiechu wyciągając z kieszeni zapieczętowany list. — Pieczęć poczty ze Strandu, czarny lak, czarna obwódka, kobiece pismo, C.N. w rogu koperty.

— Czarny lak? — rzekł pan Nickleby, rzuciwszy okiem na list. — Znam trochę ten charakter pisma, Newman! Wcale bym się nie zdziwił, gdybym się dowiedział, że mój brat nie żyje.

— Na pewno by się pan nie zdziwił — odparł spokojnie Noggs.

— A czemuż to, sir? — spytał pan Nickleby.

— Bo pan się nigdy nie dziwi — rzekł Newman. — To wszystko.

Pan Nickleby wyrwał kopertę z rąk swego podwładnego, zmierzył go lodowatym spojrzeniem, otworzył list, przeczytał, schował do kieszeni i naregulowawszy zegarek co do sekundy, zaczął go znowu nakręcać.

— Tak, Newman. Stało się to, czego się spodziewałem — mówił pan Nickleby, w dalszym ciągu nakręcając zegarek. — Rzeczywiście nie żyje. Mój Boże! To zupełnie niespodziewana historia. I któż by to pomyślał...

Wypowiedziawszy te pełne głębokiego żalu słowa, pan Nickleby umieścił zegarek w kieszonce kamizelki, a potem starannie naciągnął rękawiczki, założył ręce do tyłu i powoli ruszył w stronę zachodniej dzielnicy miasta.

— Dzieci żyją? — spytał Noggs dopędzając pana Ralfa.

— W tym sęk — odparł pan Nickleby, jakby o nich właśnie rozmyślał. — Żyją oboje.

— Oboje — powtórzył Newman cichym głosem.

— Wdowa również — dodał pan Nickleby. — I wszyscy są w Londynie! Niech ich diabli! Wszyscy troje są tutaj Newman.

Kancelista cofnął się za swego chlebodawcę, a twarz wykrzywił mu dziwaczny grymas; nikt jednak, prócz samego Newmana, nie umiałby powiedzieć, czy przyczyną tego był dawny atak paraliżu, smutek, czy też jakiś wewnętrzny śmiech. Gra ludzkiej twarzy jest na ogół wykładnikiem myśli czy tłumaczem słów, ale miny Newmana Noggsa stanowiły zazwyczaj problem nie do rozwiązania dla najbystrzejszego nawet obserwatora.

Kiedy przeszli tak kilkanaście kroków, pan Nickleby obejrzał się i powiedział: „Do domu!”, tak, jakby jego kancelista był psem. Usłyszawszy te słowa Newman natychmiast rzucił się na drugą stronę ulicy, wmieszał się w tłum i zniknął w jednej chwili.

— Logiczne! Nie ma co mówić! — mruczał pan Nickleby spiesząc dalej. — Niesłychanie logiczne! Brat nigdy nic dla mnie nie zrobił, ja zresztą niczego się nie spodziewałem od niego, a teraz, ledwie wydał ostatnie tchnienie, mam uważać się za opiekuna i żywiciela zdrowej baby, dorosłego chłopaka i dziewczyny. Czymżeż oni są dla mnie? Nigdy ich nawet nie widziałem.

Pogrążony w takich rozmyślaniach, pan Nickleby podążał prosto na Strand, a wreszcie, rzuciwszy okiem na list jakby chciał sprawdzić numer poszukiwanego domu, zatrzymał się przed drzwiami kamieniczki stojącej mniej więcej w połowie tej ruchliwej arterii.

Musiał tam mieszkać jakiś miniaturzysta, bo do drzwi przyśrubowana była szeroka, złocona rama, w której na tle czarnego welwetu wystawiono dwa portrety ozdobionych lunetami marynarskich paradnych surdutów, z których wyglądały twarże; były tam również podobizny jakiegoś młodzieńca w niesłychanie szkarłatnym mundurze, dzierżącego zakrzywioną szablę, i naukowca z wysokim czołem, przedstawionego na tle kotary w otoczeniu sześciu książek, pióra i kałamarza. Ponadto znajdował się tam wzruszający wizerunek młodej damy, czytającej jakiś rękopis w głębi dziewiczego lasu, oraz uroczy portrecik siedzącego na taborecie wielkogłowego malca, którego zwisające nogi osiągnęły w skrócie perspektywicznym rozmiary łyżeczek do soli. Były tam również liczne głowy starszych pań i panów, którzy głupkowato uśmiechali się do siebie z niebieskiego lub brązowego tła, a prócz tych dzieł sztuki ceny wypisane ozdobnym pismem na eleganckiej karcie o wyzłacanych brzegach.

Pan Nickleby z pogardą spojrzał na te głupstewka, po czym dwukrotnie stuknął do drzwi. Za trzecim razem stukanie to wywabiło służącą o niezwykle brudnej twarzy.

— Pani Nickleby w domu? — spytał ostro pan Ralf.

— Pani nie nazywa się Nickleby — odpowiedziała dziewczyna. — Chciał pan pewnie powiedzieć: La Creevy.

Pan Nickleby spojrzał z niesłychanym oburzeniem na dziewczynę, która ośmieliła się go poprawić, i spytał surowo, co ona przez to rozumie. Służąca miała właśnie odpowiedzieć, kiedy kobiecy głos dochodzący ze stromych schodów przy końcu korytarza zapytał, o kogo chodzi.

— O panią Nickleby — rzekł pan Ralf.

— Na drugim piętrze, Hannah — odezwał się ten sam głos. — Jakiż głuptas z ciebie! Czy drugie piętro w domu?

Ktoś wychodził dopiero co, ale myślę, że to ten z facjatki, bo się dzisiaj mył — odpowiedziała służąca.

— Trzeba było patrzeć — ciągnęła niewidzialna osoba. — Pokaż panu, gdzie jest dzwonek, i powiedz mu, że gościom drugiego piętra nie wolno stukać długo, chyba że dzwonek się popsuje, a i wówczas zgadzam się tylko na dwa pojedyncze stuknięcia.

— Dobrze, dobrze! — rzucił pan Ralf i wszedł nie wdając się w dłuższe rozmowy. — Bardzo przepraszam, czy pani La... nie pamiętam, jak dalej?...

— Creevy... La Creevy — odezwał się głos i żółty stroik na głowę wychylił się zza poręczy schodów.

— Za pozwoleniem pani, chciałbym pomówić z nią chwilkę — rzekł pan Ralf.

Głos odpowiedział zapraszając na górę, ale pan Ralf już przedtem zdążył wejść na schody; na pierwszym piętrze został przyjęty przez właścicielkę żółtego stroiku na głowę, ubraną w szlafrok tej samej barwy i całą utrzymaną w bardzo zbliżonym kolorycie. Panna La Creevy była afektowaną osóbką w wieku lat pięćdziesięciu, a apartament jej wyglądał jak powiększona gablota w złoconej ramie umieszczona na dole, z tą tylko różnicą, iż był nieco brudniejszy.

— Hm... Hm... — odezwała się panna La Creevy pokasłując i osłaniając usta ręką w czarnej jedwabnej mitynce. — Miniaturka, jak tuszę! Rysy bardzo odpowiednie, niesłychanie wyraziste. Czy pozował pan kiedy?

— Myli się pani co do celu moich odwiedzin — odparł pan Ralf w swój zwykły, szorstki sposób. — Nie mam pieniędzy do wyrzucania na miniatury i, chwała Bogu, nie mam nikogo, komu mógłbym ofiarować coś takiego. Ale skoro zobaczyłem już panią na schodach, chciałbym zapytać o pewnych jej lokatorów.

Panna La Creevy zakasłała znowu — tym razem, by pokryć swe rozczarowanie — i powiedziała: — Ach! Doprawdy!

— Z jej rozmowy ze służącą wnoszę, że wyższe piętro również należy do pani — rzekł pan Nickleby.

Panna La Creevy przyznała, że górna część domostwa istotnie należy do niej, a ponieważ w obecnej chwili nie korzysta z apartamentu na drugim piętrze, odnajmuje go lokatorom. Obecnie mieszka tam pewna dama ze wsi wraz z dwojgiem swych dziatek.

— Wdowa, proszę pani? — spytał pan Ralf.

— Tak, dama ta jest wdową — odparła.

— Ubogą wdową, pani — powiedział pan Ralf, kładąc wielki nacisk na tym krótkim, a tak wiele mówiącym przymiotniku.

— Hm... Przypuszczam, że istotnie jest uboga — odrzekła panna La Creevy.

— Tak się składa, że ja wiem to z całą pewnością — ciągnął pan Ralf. — Ale proszę mi powiedzieć, co robi uboga wdową w takim jak ten domu?

— W samej rzeczy — przyznała dama, mile połechtana komplementem pod adresem jej apartamentów. — To najświętsza prawda.

— Ja, pani, znam dokładnie jej położenie — mówił pan Ralf. — Prawdę mówiąc, jestem spokrewniony z tą rodziną i radziłbym pani nie trzymać ich tutaj.

— Hm... — chrząknęła znowu panna La Creevy. — Mam nadzieję, że o ile będzie jej trudno wywiązać się ze zobowiązań pieniężnych, to rodzina tej damy zechce...

— Nie zechce, pani — przerwał jej szybko. — Proszę na to nie liczyć.

— Jeśli mam to przyjąć do wiadomości — powiedziała panna La Creevy — to sprawa przybiera wygląd zgoła odmienny.

— Powinna to pani przyjąć do wiadomości i odpowiednio postępować — odparł pan Ralf. — Ja jestem tą rodziną, pani, a przynajmniej żywię przekonanie, że jestem jedynym krewnym, jakiego mają. Uważam przeto, iż wypada mi powiadomić panią, że ja nie mogę płacić za ich rozrzutne upodobania. Na jak długo wynajęli pokoje?

— Umówiłyśmy się tygodniowo — odrzekła panna La Creevy. — Pani Nickleby z góry zapłaciła za pierwszy tydzień.

— W takim razie lepiej pozbyć się ich z końcem tego pierwszego tygodnia — mówił pan Ralf. — Najrozsądniej postąpią, pani, jeśli wrócą sobie na wieś, tutaj bowiem są wszystkim zawadą.

— Nie ulega wątpliwości — powiedziała panna La Creevy zacierając ręce — że jeśli pani Nickleby wynajęła apartament nie posiadając środków na uiszczenie czynszu, to nie postąpiła, jak przystało damie.

— Oczywiście, pani — potwierdził pan Ralf.

— I, naturalnie — ciągnęła panna La Creevy — ja, będąc chwilowo... hm... kobietą bez żadnej opieki, nie mogę sobie pozwolić na ponoszenie takich strat.

— Bez wątpienia, nie może pani — potwierdził znowu.

— A jednocześnie — dodała panna La Creevy, w której dobre serce wyraźnie walczyło z poczuciem interesu — nie mogę powiedzieć nic złego o tej damie. To bardzo miła i ujmująca osoba, choć, biedaczka, jest ogromnie przygnębiona. Nie mogę też nic zarzucić jej dzieciom, doprawdy, trudno o milszą i lepiej wychowaną młodzież.

— Doskonale! — rzekł pan Ralf odwracając się ku drzwiom, drażniły go bowiem te zachwyty nad biedotą. — Ja w każdym razie spełniłem swój obowiązek względem pani, a zapewne nawet więcej niż obowiązek. Oczywiście, nikt nie podziękuje mi za to.

— Ja przynajmniej jestem panu nad wyraz wdzięczna — powiedziała przymilnie panna La Creevy. — Czy zechce pan, z łaski swojej, spojrzeć na kilka malowanych przeze mnie portrecików?

— Bardzo to uprzejmie z pani strony — odparł pan Nickleby, spiesznie kierując się ku wyjściu — czeka mnie jednak wizyta o piętro wyżej, a czas mój jest nader cenny, doprawdy więc nie mogę służyć pani.

— Będzie mi bardzo miło, jeśli zechce pan wstąpić tutaj przy następnej okazji — mówiła panna La Creevy. — Czy pozwoli pan wręczyć sobie mój cennik? Bardzo dziękuję. Do widzenia panu.

— Do widzenia pani — rzucił pan Ralf, gwałtownie zamykając drzwi, by uniemożliwić wszelką dalszą rozmowę. — A teraz do bratowej. No!

Wspinając się na drugie piętro po niezwykle stromych schodach, pomysłowo zbudowanych z samych trójkątnych stopni, pan Ralf Nickleby zatrzymał się na półpiętrze, by zaczerpnąć tchu, i natknął się na służącą, wysłaną przez uprzejmą pannę La Creevy, żeby miał go kto zameldować. Od czasu niedawnej rozmowy dziewczyna podejmowała najwidoczniej bezskuteczne wysiłki, zmierzające do starcia brudu z twarzy jeszcze brudniejszym fartuchem.

— Kogo zameldować? — spytała.

— Nickleby — odparł pan Ralf.

— O! Pani Nickleby! — zawołała służąca, szeroko otwierając drzwi. — Przyszedł pan Nickleby.

Na widok pana Ralfa powstała z miejsca dama w ciężkiej żałobie; nie miała jednak widocznie dość sił, aby wyjść mu naprzeciw, natychmiast bowiem oparła się na ramieniu siedzącej obok drobnej, lecz bardzo pięknej panny, mniej więcej siedemnastoletniej. Do gościa zbliżył się młodzieniec wyglądający na starszego o rok lub dwa i powitał go nazywając stryjem.

— Aa... — warknął pan Ralf z nieprzyjazną miną. — Nicholas, jak sądzę.

— Tak mi na imię, stryju — odparł młodzieniec.

— Weź mój kapelusz! — rzucił rozkazująco pan Ralf i zwrócił się do bratowej. — Witam panią. Nie wolno poddawać się smutkom. Ja nie poddaję się im nigdy.

— Moja strata nie była zwyczajna — rzekła pani Nickleby przykładając chusteczkę do oczu.

— Nie była też nadzwyczajna, proszę pani — odpowiedział pan Ralf, obojętnie rozpinając spencer. — Mężowie umierają codziennie; umierają również żony.

— I bracia także — wtrącił Nicholas, z oburzeniem spoglądając na stryja.

— Tak, paniczu, i szczenięta, i mopsy tak samo — odrzekł stryj, sadowiąc się w fotelu. — Nie wspomniała pani w liście, na co cierpiał mój brat.

— Lekarze nie mogli stwierdzić żadnej określonej choroby — objaśniała zalana łzami wdowa. — My zaś mamy wiele podstaw do tego, by sądzić, że serce pękło mu z żalu.

— Eh!... — rzucił pan Ralf. — Takiej choroby nie ma! Mogę pojąć, że człowiek ginie z powodu pęknięcia kręgosłupa albo cierpi skutkiem pęknięcia kości ręki, nogi czy nosa, ale pęknięte serce! Nonsens! To tylko takie sobie modne dzisiaj powiedzenie. Jeśli ktoś nie może spłacić długów, serce mu pęka, a wdowa po nim staje się męczennicą.

— Są ludzie, którym serce nie może pęknąć, bo go nie posiadają — zauważył spokojnie Nicholas.

— Na miłość Boską! Ileż lat ma ten chłopak? — spytał pan Ralf cofając się wraz z fotelem i mierząc bratanka od stóp do głów spojrzeniem pełnym wzgardy.

— Nicholas skończy wkrótce dziewiętnaście — odrzekła wdowa.

— Aha! Dziewiętnaście! powiedział pan Ralf. — A jakże to panicz myśli zarabiać na chleb? Co?

— Nie mam zamiaru żyć z zasobów matki — odparł Nicholas z sercem wezbranym gniewem.

— Nie bardzo miałbyś z czego, gdybyś nawet miał taki zamiar — odrzekł stryj, pogardliwie spoglądając spod oka.

— Jakiekolwiek by one były — powiedział zarumieniony Nicholas — nie będę oglądał się na stryja, by te zasoby powiększyć.

— Nicholas! Opamiętaj się, drogi chłopcze — napominała pani Nickleby.

— Bardzo proszę, kochany Nicholasie — poparła matkę panienka.

— Milcz, paniczu! — krzyknął pan Ralf. — Ładny początek, pani bratowo! Doprawdy, śliczny początek!

Pani Nickleby nie odpowiedziała, tylko błagalnym ruchem ręki prosiła syna o milczenie, a stryj i bratanek przez parę sekund spoglądali na siebie bez słowa. Twarz starszego mężczyzny była surowa, twarda i odpychająca, twarz młodzieńca otwarta, przystojna i inteligentna. Z przenikliwych oczu starszego wyzierała chytrość i chciwość, z jasnych oczu młodego — bystrość i zapał. Nicholas był może zbyt szczupły, ale męski i dobrze zbudowany, a prócz całego wdzięku świeżości i urody z postawy jego i spojrzenia promieniowała siła młodego, gorącego serca; siła ta pokonała starszego mężczyznę.

Taki kontrast musi uderzyć każdego, ale nikt nie odczuje go nawet w połowie tak boleśnie, przejmująco i do głębi duszy jak ten, którego niższość bezlitośnie odsłania. Kontrast ten ugodził pana Ralfa w samo serce i od tej chwili znienawidził on Nicholasa.

Wzajemna obserwacja dobiegła wreszcie końca, gdyż pan Ralf spuścił wzrok i z wyraźną pogardą, nazwał bratanka „chłopcem”. Słowa tego używają chętnie starsi panowie przemawiając karcącym tonem do młodszych, jakby chcieli w ten sposób oszukać wszystkich i wzbudzić przekonanie, iż nawet gdyby to było możliwe, za nic w świecie nie chcieliby zostać młodymi po raz wtóry.

— A zatem, pani bratowo — powiedział pan Ralf niecierpliwie — powiada pani, że wierzyciele zajęli się waszymi sprawami i nie zostawili wam nic.

— Nic — powtórzyła pani Nickleby.

— A pani wydała niewielką sumkę, jaka jej pozostała, na długą podróż do Londynu, po to tylko, żeby dowiedzieć się, co ja mogę dla was uczynić — ciągnął.

— Miałam nadzieję... — jąkała pani Nickleby — że znajdzie pan jakiś sposób, by okazać pomoc sierotom po bracie. W ostatnich słowach prosił, bym zwróciła się do pana w ich imieniu.

— Nie wiem, jak to się dzieje — mruczał pan Ralf chodząc tam i z powrotem po pokoju — ale ilekroć umiera ktoś, kto nie posiada własnego majątku, zawsze wyobraża sobie, że ma prawo dysponować cudzym. Cóż umie córka pani?

— Kate była starannie edukowana — łkała pani Nickleby. — Powiedz stryjowi, kochanie, jak dalece jesteś zaawansowana we francuskim i przedmiotach dodatkowych.

Biedne dziewczę zaczęło coś jąkać, ale stryj przerwał jej bez ceremonii.

— Musimy postarać się dla ciebie o praktykę na jakiejś pensji. Mam nadzieję, że nie rozpieszczono cię zanadto i nadasz się na wychowawczynię.

— Na pewno, stryju — odpowiedziała zapłakana Kate. — Chętnie spróbuję każdej pracy, która zapewni mi chleb i dach nad głową.

— No, no! — podjął pan Ralf ułagodzony trochę urodą czy strapieniem bratanicy (powiedzmy, że chodziło tylko o to drugie). — Musisz spróbować, a jeżeli będzie ci zbyt ciężko, może haft albo krawieczyzna przyjdą jakoś łatwiej. A ty? — zwrócił się do Nicholasa. — Pracowałeś już kiedy, paniczu?

— Nie! — odparł krótko Nicholas.

— Nie! — powtórzył pan Ralf. — Domyślałem się. W taki to sposób, pani, brat mój wychowywał dzieci!

— Nicholas uczęszczał niedawno do takich szkół, na jakie stać było jego biednego ojca — broniła go pani Nickleby — i zamierzał właśnie...

— Zostać czymś tam kiedyś tam — przerwał pan Ralf. — To znana historia: wiecznie zamierzać, a nigdy nic nie robić. Gdyby mój brat był człowiekiem czynu i rozsądku, byłaby pani teraz zamożną osobą. Gdyby zaś wyprawił swego syna z domu, jak mój ojciec mnie, kiedy miałem siedemnaście lat, to chłopak ten byłby teraz dla pani pomocą, a nie ciężarem, przysparzającym jej tylko zmartwień. Mój brat, pani, był człowiekiem lekkomyślnym i nierozważnym, a pewien jestem, że nikt nie miał więcej okazji niż pani, żeby to odczuć.

Pod wpływem tych słów wdowa zaczęła rozważać, że mogła była korzystniej ulokować swoje tysiąc funtów posagu, i zastanawiała się, jak wielkim ułatwieniem życia byłaby teraz taka suma. Smutne myśli przyspieszyły potok jej łez; w przypływie rozpaczy pani Nickleby (w gruncie rzeczy poczciwa, choć słaba kobieta) poczęła zrazu ubolewać nad swoim ciężkim losem, a następnie dowodzić wśród szlochów, że, prawdę rzekłszy, zawsze była niewolnicą biednego Nicholasa i często wypominała mu, iż mogła lepiej wyjść za mąż (rzeczywiście — wypominała mu to bardzo często), że nigdy za życia męża nie miała pojęcia, co on robi z pieniędzmi, ale gdyby nieboszczyk miał do niej zaufanie, pewnie zostawiłby rodzinę w znacznie lepszych warunkach. Snuła więc głośno żałosne rozważania, podobnie jak czyni to większość zamężnych dam za życia męża albo później, albo w obydwu tych okresach. Zakończyła ubolewaniem, że drogi zmarły nigdy nie chciał korzystać z jej rad prócz jednego, jedynego wypadku, co było zresztą najszczerszą prawdą, raz jeden bowiem postąpił zgodnie z jej radą i to doprowadziło go do ruiny.

Pan Ralf Nickleby słuchał tego wszystkiego z niewyraźnym uśmiechem, a kiedy wdowa skończyła, podjął rozmowę w tym samym miejscu, w którym została przerwana wyżej opisanym wybuchem rozpaczy.

— Czy chcesz pracować, paniczu? — zapytał spoglądając niechętnie na bratanka.

— Naturalnie, że chcę — odparł wyniośle Nicholas.

— A więc patrz — powiedział stryj. — Wpadło mi to w oczy dzisiaj rano i, doprawdy, powinieneś dziękować swej szczęśliwej gwieździe.

Wygłaszając taki wstęp, pan Ralf Nickleby dobył z kieszeni gazetę, rozłożył ją, przez chwilę szukał czegoś w ogłoszeniach iwreszcie odczytał, co następuje:

„Nauka i wychowanie — W Dotheboys Hall, wyższym zakładzie naukowym pana Wackforda Squeersa, położonym w uroczej wiosce Dotheboys, pod Greta Bridge w hrabstwie York — młodzież męska otrzymuje mieszkanie z utrzymaniem, ubranie, podręczniki, kieszonkowe i wszelkie niezbędne drobiazgi oraz jest kształcona we wszystkich językach żywych i martwych, matematyce, ortografii, geometrii, astronomii, trygonometrii, geografii, algebrze, fechtunku (na żądanie), kaligrafii, arytmetyce, znajomości fortyfikacji, a także we wszystkich dziedzinach literatury klasycznej. Czesne wynosi dwadzieścia gwinei per annum. Bez dodatkowych opłat. Bez wakacji. Niezrównana kuchnia. Pan Squeers jest w Londynie i przyjmuje codziennie od pierwszej do czwartej po południu w gospodzie Pod Głową Saracena, Snow Hill. — P. S. — Potrzebny zdolny nauczyciel. Roczne wynagrodzenie pięć funtów. Pożądane wyższe studia”.

— No i co? — rzekł pan Ralf, starannie składając gazetę. — Niech mu się tylko uda zająć to stanowisko, a przyszłość ma zapewnioną.

— Ależ on nie ukończył wyższych studiów — powiedziała pani Nickleby.

— Z tym... — odparł pan Ralf — ...z tym, zdaje mi się, poradzimy sobie jakoś.

— Wynagrodzenie jest takie małe i to tak strasznie daleko, stryjku — szepnęła Kate.

— Cicho, Kate, kochanie — przerwała pani Nickleby. — Stryj sam wie najlepiej.

— Powiedziałem — podjął pan Ralf cierpko — niech tylko zajmie to stanowisko, a przyszłość ma zapewnioną. Jeśli to mu się nie podoba, niech sobie szuka czegoś innego. Jeżeli znajdzie zajęcie i stanie na własnych nogach w Londynie, nie posiadając znajomych, pieniędzy, listów polecających i żadnej wiedzy praktycznej, to dam mu tysiąc funtów... A przynajmniej — poprawił się pan Ralf Nickleby — dałbym mu, gdybym je miał.

— Biedak! — westchnęła panienka. — Ach, stryjku, czyż naprawdę musimy rozstać się tak prędko?

— Moja najmilsza, nie dręcz stryja pytaniami. On myśli, jak nam pomóc — powiedziała pani Nickleby. — Mój kochany Nicholasie, bardzo bym chciała, żebyś i ty zabrał głos w tej sprawie.

— Tak, tak, mamo — rzekł Nicholas, który milczał dotychczas, pogrążony we własnych myślach. — A jeżeli szczęście mi dopisze i otrzymam to zajęcie, mimo że jestem tak niedostatecznie przygotowany, cóż stanie się wówczas z tymi, które tu pozostawię?

— W takim wypadku, paniczu, ale nie w żadnym innym — odparł pan Ralf — twoją matką i siostrą zajmę się ja. Zapewnię im warunki, w których będą mogły uzyskać niezależność. Sprawie tej poświęcę się niezwłocznie i załatwię wszystko tak, aby po twoim wyjeździe nie pozostały w obecnej sytuacji ani tygodnia dłużej.

— W takim razie — zawołał Nicholas radośnie i uścisnął dłoń pana Ralfa — jestem gotów zrobić wszystko, czego sobie stryj życzy! Spróbujmy zaraz, jak nam się powiedzie z panem Squeersem, w najgorszym wypadku może nam odmówić.

— Nie zrobi tego — rzekł pan Ralf. — Chętnie cię przyjmie za moją rekomendacją. Staraj się tylko być mu użytecznym, a niedługo zostaniesz współwłaścicielem zakładu. Pomyśl tylko! Niech na przykład Squeers umrze. Na Boga! W jednej chwili robisz wówczas karierę!

— Tak, tak! Wyobrażam sobie — powiedział biedny Nicholas, zachwycony tysiącem olśniewających możliwości, które wyczarowało przed nim niedoświadczenie i optymizm. — Albo wyobraźmy sobie, stryju, że jakiś młody szlachcic, edukowany w Dotheboys Hall, polubi swego nauczyciela i skłoni ojca do zaangażowania mnie w charakterze opiekuna na czas podróży po ukończeniu studiów, kiedy zaś powrócimy z kontynentu, wynajdzie mi dobre stanowisko! Co, stryju?

— To bardzo możliwe! — drwiąco powiedział pan Ralf.

— I kto wie, może kiedyś mój uczeń przyjedzie do mnie, gdy już się jakoś urządzę (bo przecież odwiedzi mnie na pewno), może zakocha się w Kate, która będzie prowadziła mój dom, i... i... ożeni się z nią. Co, stryju? Kto wie?

— Rzeczywiście! Kto wie? — burknął pan Ralf.

— Jacyż będziemy szczęśliwi! — zawołał Nicholas pełen entuzjazmu. — Boleść rozłąki jest niczym wobec radości przyszłego spotkania! Kate będzie bardzo piękna. Wszyscy tak o niej będą mówić, a ja będę z tego ogromnie dumny! I mama będzie szczęśliwa, że znowu jest z nami! Zapomnimy o ciężkich chwilach i... i... — obraz był zbyt piękny, by można było myśleć o nim spokojnie, więc Nicholas uśmiechnął się tylko blado i wybuchnął płaczem.

Ta prostoduszna, prowincjonalna rodzina, zupełnie nie znająca tego, co nazywa się światem („świat” — to konwencjonalne określenie, które w odpowiedniej interpretacji często oznacza wszystkich żyjących na ziemi łajdaków), poczęła wylewać łzy na myśl o pierwszej rozłące, a gdy już dała upust wzruszeniom, z całą świeżością niezawiedzionych nadziei poczęła rozprawiać na temat jasnej przyszłości. Pan Ralf napomknął wreszcie, że jeśli będą dłużej trwonić czas, jakiś szczęśliwszy kandydat może pozbawić Nicholasa pierwszego szczebla do fortuny, wskazanego przez ogłoszenie, i w ten sposób zburzyć wszystkie ich zamki na lodzie. Ta w samą porę rzucona uwaga położyła kres rozmowie. Nicholas starannie przepisał adres pana Squeersa, po czym stryj z bratankiem wyruszyli na poszukiwanie uczonego dżentelmena. Po drodze Nicholas uporczywie przekonywał samego siebie, że niechęcią powziętą od pierwszego spojrzenia wyrządził krewnemu niezasłużoną krzywdę, a w tym samym czasie pani Nickleby, odczuwając podobne wyrzuty, oświadczyła córce, iż jest głęboko przekonana, że stryj ma o wiele lepszy charakter, niż to się zrazu mogło wydawać, na co panna Nickleby przyznała posłusznie, że to zupełnie możliwe.

By powiedzieć całą prawdę, na taką opinię poczciwej damy wpłynęła w niemałym stopniu wzmianka szwagra o jej rozsądku oraz domniemane uznanie dla jej wybitnych zasług. Choć szczerze kochała męża, a dzieci wciąż jeszcze były treścią jej życia, pan Ralf tak zręcznie dotknął jednej z cieniutkich, lecz zgrzytliwych strun ludzkiego serca (znał on dokładnie jego najgorsze strony, choć nic nie wiedział o najlepszych), że biedna wdowa zaczęła na serio uważać się za godną współczucia i niesłusznie cierpiącą ofiarę nieoględności zmarłego małżonka.

ROZDZIAŁ IV 

w którym Nicholas i jego stryj (chcąc niezwłocznie zabezpieczyć przyszłość młodzieńca) składają wizytę panu Wackfordowi Squeers, przełożonemu szkoły w Yorkshire

 

Snow Hill! Jakież wyobrażenia nasuwają te słowa spokojnemu mieszczuchowi, który widzi je wypisane w całej okazałości złoconych, czarno cieniowanych liter na dyliżansach zdążających ku północy? Ludzie mają zazwyczaj jakiś, choćby nieokreślony i mglisty, obraz miejsca, którego nazwa często rzuca im się w oczy albo też wpada w uszy. Jakiż więc nieskończony szereg różnorodnych myśli musi budzić widok tych dwu wyrazów: Snow Hill! To wspaniała nazwa! Snow Hill — Śnieżne Wzgórze! I do tego Głowa Saracena! Takie skojarzenie pojęć winno malować obraz szczególnie dziki i srogi. Nagi, posępny szmat ziemi, otwarty gwałtownym wichrom i mroźnym zawiejom; ciemne, zimne, ponure, zarośla, bezludne w dzień, a w nocy dalekie nawet myślom uczciwego człowieka; okolica, której unikają samotni wędrowcy; miejsce schadzek zbójców gotowych na wszystko. Tak właśnie lub w podobny sposób muszą najczęściej wyobrażać sobie Snow Hill te zapadłe wioski i miasteczka, przez które dyliżans z gospody Pod Głową Saracena przelatuje co dzień i co noc niby ponura zjawa, ukazująca się z tajemniczą, upiorom właściwą punktualnością i bez względu na pogodę szybko, uparcie dążąca naprzód, jakby rzucała wyzwanie samym nawet żywiołom.

Rzeczywistość przedstawia się zgoła inaczej, mimo to jednak nie należy jej lekceważyć. Tam bowiem, w samym sercu Londynu, w ognisku jego ożywionych interesów, w wirze, zgiełku i ruchu, stoi Newgate 10  tamując potężne strumienie życia, które bezustannie płyną z rozmaitych dzielnic miasta, by spotkać się pod murami tego więzienia. Na ruchliwej ulicy, na którą tak posępnie spogląda Newgate, o parę stóp od nędznych, walących się domów, dokładnie w tym samym miejscu, gdzie sprzedawcy zupy, ryb i nadgniłych owoców prowadzą teraz swój handel, dziesiątki ludzkich istot — po czterech, sześciu lub ośmiu silnych mężczyzn naraz — szybko i gwałtownie usuwano spośród żyjących, wśród wrzasków, wobec których nawet rozgwar wielkiego miasta może wydawać się niczym. A choć nadmiar ludzkiej żywotności pogłębiał jeszcze okropność tej straszliwej sceny, choć wiele ciekawych oczu spoglądało z okien i z dachów, z murów i słupów, mimo to wzrok konającego nieszczęśnika nie napotykał w tłumie pobladłych i wykrzywionych twarzy ani jednej — ani jednej! — na której widniałby ślad litości czy współczucia.

Niedaleko więzienia, a co za tym idzie, w pobliżu Smithfield, Compter i gwarnego tłoku City, na tym właśnie stoku Snow Hill, gdzie konie pnących się pod górę na wschód omnibusów poważnie zastanawiają się, czy nie upaść rozmyślnie, a spieszące ku zachodowi dorożkarskie szkapy nierzadko upadają przypadkowo — znajduje się remiza dyliżansów przy gospodzie Pod Głową Saracena. Bram gospody strzegą ramiona i głowy dwu Saracenów. Strącenie ich w nocnej porze napełniało niegdyś dumą i okrywało chwałą najznakomitszych dowcipnisiów stolicy; od pewnego jednak czasu ozdoby te pozostają w niezmąconym spokoju, dlatego zapewne, że działalność wspomnianego rodzaju dżentelmenów ogranicza się teraz raczej do parafii Św. Jakuba 11  , gdzie lekkie kołatki u drzwi łatwiejsze są do oderwania, a druty dzwonków uchodzą za doskonałe wykałaczki. Mniejsza zresztą o powód — w każdym razie głowy Saracenów znajdują się na miejscu i spoglądają groźnie z obu stron bramy. Budynek gospody, ozdobiony podobną głową Saracena, równie groźnie spogląda z głębi podwórza, a z drzwiczek kufra pod tylnym kozłem każdego stojącego tam czerwonego dyliżansu zerka mała główka Saracena, bliźniaczo podobna do dużych głów Saracenów umieszczonych przy bramie, wobec czego wszystko to razem nosi zdecydowanie saraceński charakter.

Każdy, kto wejdzie na to podwórze, po lewej stronie zobaczy kantor stacji dyliżansów, po prawej — strzelającą w niebo wieżę kościoła Świętego Grobu, a po obu — galerie z szeregiem drzwi do gościnnych pokojów; na wprost zaś dostrzeże duże okno z umieszczonym nad nim napisem „Kawiarnia”, a ponadto, jeżeli zawita tam o odpowiedniej porze i zajrzy przez wspomniane okno, może zobaczyć pana Wackforda Squeersa, stojącego z rękoma w kieszeniach.

Powierzchowność pana Squeersa nie należała do pociągających. Miał on tylko jedno oko, a powszechnie uznany przesąd opowiada się raczej za dwojgiem. Oko to, bezspornie przydatne, ale pod żadnym pozorem nie dodające uroku, było barwy szarozielonej i przypominało wachlarzowatego kształtu okienko, jakie widuje się nad frontowymi drzwiami domów. Ślepą stronę twarzy kreśliły liczne bruzdy i zmarszczki, co nadawało panu Squeersowi wyjątkowo ponury wygląd, zwłaszcza gdy się uśmiechał, w takich chwilach bowiem miał w twarzy coś zbrodniczego. Włosy jego były bardzo gładkie i błyszczące, tylko podczesana do góry grzywka sztywno sterczała nad niskim, wypukłym czołem, co doskonale harmonizowało z ochrypłym głosem i gburowatymi manierami. Pan Squeers miał jakieś pięćdziesiąt dwa lub trzy lata, wzrostu był mniej niż średniego, na szyi wiązał biały fular o długich końcach i, jak przystało uczonemu, ubierał się w poważną czerń. Ponieważ jednak rękawy jego surduta były o wiele za długie, a nogawki spodni o wiele za krótkie, wydawało się, że pan Squeers nieszczególnie czuje się w tym stroju i dziwi się ustawicznie swemu czcigodnemu wyglądowi.

Teraz stał przed kominkiem kawiarnianej loży wyposażonej w jeden stół, jaki zwykle widuje się w kawiarniach, oraz w dwa inne o dziwacznych kształtach i rozmiarach, przystosowanych do odpowiednich załamań ścian. W rogu ławki stała bardzo mała sosnowa skrzynka, związana przykrótkim kawałkiem sznurka, a na skrzynce siedział bardzo mały chłopczyk z wiszącymi w powietrzu sznurowanymi trzewikami, wyglądającymi ze spodenek z prążkowanego welwetu. Chłopczyk wcisnął głowę w ramiona, dłonie złożył na kolanach i od czasu do czasu zerkał nieśmiało na przełożonego, wyrażając spojrzeniem strach i podejrzliwość.

— Pół do czwartej — mruknął pan Squeers odwracając się od okna i rzucając posępne spojrzenie na kawiarniany zegar. — Nikt już dziś nie przyjdzie.

Mocno rozdrażniony tą myślą spojrzał na malca chcąc się przekonać, czy nie robi on czegoś, za co można by go zbić. Ale ponieważ tak się złożyło, że chłopiec nie robił absolutnie nic, opiekun po prostu wytargał go za uszy i zapowiedział, żeby się to więcej nie powtórzyło.

— W połowie lata — mruczał pan Squeers podejmując wątek ubolewań — zawiozłem do siebie dziesięciu chłopców. Dziesięć razy dwadzieścia daje dwieście funtów. Wyjeżdżam jutro o ósmej rano, a dostałem tylko trzech... Trzy razy zero daje zero, trzy razy dwa daje sześć... Sześćdziesiąt funtów. Co się dzieje z chłopcami? Co sobie myślą ich rodzice? I co to wszystko ma znaczyć?

W tej chwili chłopczyk na wieku skrzynki kichnął gwałtownie.

— Hej, mój panie! — warknął obracając się przełożony. — A to co takiego?

— Nic, proszę pana — odpowiedział malec.

— Nic! — wrzasnął pan Squeers.

— Kichnąłem, proszę pana — przyznał się chłopiec drżąc tak silnie, że aż skrzynka pod nim zaczęła dygotać.

— Aha! Kichnąłeś? — odparł pan Squeers. — Czemu więc, mój panie, powiedziałeś: „Nic”?

W braku lepszej odpowiedzi chłopiec wpakował obie piąstki do oczu i zaczął płakać wniebogłosy, wobec czego pan Squeers uderzeniem w jeden policzek zrzucił go ze skrzynki, a uderzeniem w drugi wrzucił na nią z powrotem.

— Poczekaj, mój młodzieńcze, aż przyjedziemy do Yorkshire — rzekł pan Squeers — tam dostaniesz resztę. Czy nie przestaniesz ryczeć?

— Ta-ta-tak — łkał malec, mocno wycierając twarz chusteczką z najtańszego drukowanego perkalu.

— Wobec tego przestań natychmiast — powiedział Squeers. — Słyszysz?

Ponieważ słowom tym towarzyszył groźny gest i surowa mina, chłopiec zaczął pocierać twarz jeszcze silniej, jakby chciał wcisnąć łzy z powrotem do oczu, a swój ból i żal wyrażał już tylko chlipaniem i pociąganiem nosem.

— Panie Squeers — powiedział służący zaglądając w tej właśnie chwili — jakiś dżentelmen pyta o pana w bufecie.

— Poproś tego dżentelmena tutaj, Ryszardzie — odparł łagodnym tonem pan Squeers. — Schowaj chustkę do kieszeni, ty łajdaku, bo cię zamorduję, jak ten pan pójdzie.

Ledwie pedagog gniewnym szeptem syknął te słowa, wszedł nieznajomy. Udając, że go nie spostrzega, pan Squeers gorliwie zajął się przycinaniem pióra, udzielając jednocześnie dobrotliwych nauk młodocianemu wychowankowi.

— Drogie dziecię — mówił — wszyscy ludzie przeżywają ciężkie próby. Lecz czymże jest ta twoja pierwsza próba, od której pęka ci serduszko i oczy niemal nie wypłyną ci ze łzami? Niczym! Opuszczasz swoich bliskich, ale we mnie znajdziesz ojca, a matkę — w pani Squeers. W uroczej wiosce Dotheboys, pod Greta Bridge, w Yorkshire, gdzie młodzież męska otrzymuje mieszkanie z utrzymaniem, ubranie, podręczniki, pranie, kieszonkowe, wszelkie niezbędne drobiazgi...

— Ja jestem tym dżentelmenem — przerwał nieznajomy tę recytację. — Pan Squeers, jak sądzę?

— We własnej osobie — odparł pan Squeers tonem niesłychanego zdziwienia.

— Ten sam dżentelmen, który zamieścił ogłoszenie w dzienniku Times? — ciągnął nieznajomy.

— A także w Morning Post, Chronicie, Herald i Advertiser w sprawie zakładu naukowego pod nazwą Dotheboys Hall, położonego w uroczej wiosce Dotheboys, pod Greta Bridge w Yorkshire — uzupełnił pan Squeers. — Przychodzi pan w interesie, prawda? Domyśliłem się tego na widok tych miłych chłopaczków. Jakże się masz, drogi chłopcze? A jak ty się miewasz, młody człowieku?

Wypowiadając te słowa powitania i czekając dalszych wyjaśnień, pan Squeers gładził po głowach dwu mizernych chłopców z zapadłymi oczyma, których interesant przyprowadził ze sobą.

— Jestem kupcem z branży smarów i farb. Moje nazwisko: Snawley — przedstawił się nieznajomy.

Squeers skłonił głowę, jakby chciał powiedzieć: „Cóż to za prześliczne nazwisko!”

— Zamierzam, panie Squeers — ciągnął pan Snawley — umieścić w pańskim zakładzie obu moich chłopców.

— Nie ja powinienem to mówić — rzekł właściciel szkoły — ale wydaje mi się, że nie może pan postąpić właściwiej.

— Hm... — powiedział tamten. — O, zdaje się, wynosi dwadzieścia funtów per annum.

— Gwinei — poprawił pedagog z przekonywającym uśmiechem.

— Myślę, panie Squeers, że przy dwu, raczej funtów... — tłumaczył pan Snawley z godnością.

— Nie wydaje mi się, aby to było możliwe — odparł pan Squeers, jakby nigdy dotychczas nie zastanawiał się nad podobną sprawą. — Policzmy tylko... Cztery razy pięć daje dwadzieścia... Pomnożyć to przez dwa i odjąć... No, nie rozejdziemy się o funta na moją czy pańską korzyść. Może zechce pan polecać mój zakład znajomym i wyrównać to jakoś w ten sposób.

— Chłopcy nie są żarłokami — napomknął pan Snawley.

— Ach! Drobiazg, bez najmniejszego znaczenia — odparł Squeers. — W naszym zakładzie nie zwraca się uwagi na apetyt chłopców.

Było to najszczerszą prawdą! Istotnie nie zwracano tam uwagi na apetyt chłopców.

— Wszelkie zdrowe smakołyki, których może dostarczyć Yorkshire — ciągnął Squeers — wszelkie piękne zasady moralne, jakie wpaja w młodzież pani Squeers, wszelkie... wszelkie zalety takiego domu rodzinnego, jakiego powinien pragnąć każdy chłopiec, staną się ich udziałem, panie Snawley.

— Szczególnie chodzi mi o troskliwą opiekę nad ich moralnością — rzekł pan Snawley.

— Zadowolony jestem, że to słyszę — odparł przełożony nabierając pewności siebie. — Skoro mowa o moralności, to trafią do właściwego jej źródła.

— Pan sam jest człowiekiem moralnym — powiedział pan Snawley.

— Głęboko w to wierzę — rzekł Squeers.

— Miałem już przyjemność stwierdzić, że tak jest w istocie — ciągnął pan Snawley. — Pytałem jednej z osób, na które pan się powoływał, i dowiedziałem się, że jest pan człowiekiem nabożnym.

— Tak; mniemam, iż w pewnej mierze jestem nim naprawdę — odparł Squeers.

— Ufam, że i ja nim jestem — dorzucił tamten. — Czy można zamienić z panem parę słów w sąsiedniej loży?

— Oczywiście! — zgodził się Squeers z uśmiechem. — Moi drodzy chłopcy! Porozmawiajcie sobie chwilkę z waszym nowym kolegą. Oto jeden z moich uczniów. Nazywa się Belling i pochodzi z Taunton.

— Doprawdy? — rzekł pan Snawley spoglądając na biednego malca niby na jakiś osobliwy dziw natury.

— Wyjeżdża ze mną jutro — ciągnął Squeers. — Widzi pan, siedzi właśnie na swoim bagażu. Wymagam, aby każdy chłopiec przywiózł ze sobą dwa ubrania, sześć koszul, sześć par pończoch, dwie szlafmyce, dwie chustki do nosa, dwie pary obuwia, dwa kapelusze i brzytwę.

— Brzytwę! — zawołał pan Snawley wchodząc do sąsiedniej loży. — Po co?

— Aby się golić — odparł Squeers powoli i z naciskiem.