4444 Anioły szczęścia - Ilona Jaworska - E-Book

4444 Anioły szczęścia E-Book

Ilona Jaworska

0,0

Beschreibung

Lena (zwana przez przyjaciół Lakshmi - jak bogini, która w kulturze Indii symbolizuje majętność) i Daria mieszkają wspólnie w wynajmowanym mieszkaniu w samym sercu Warszawy. Młode kobiety właśnie skończyły studia polonistyczne i szukają dla siebie miejsca w życiu. Nie zadowolą się jednak byle czym! Przyjaciółki marzą o życiu dostatnim - w dalekowschodnim rozumieniu tego pojęcia. W prozaicznych, codziennych zajęciach szukają głębszego sensu i okazji, by odmienić swój los. W wolnym czasie toczą między sobą płomienne rozmowy filozoficzne. Idealna lektura dla osób zainteresowanych rozwojem osobistym i wierzących w pozytywną energię Wszechświata. Prozatorska całość jest przeplatana pasmami poezji medytacyjnej. -

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 216

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Ilona Jaworska

4444 Anioły szczęścia

 

Saga

4444 Anioły szczęścia

 

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright © 2022, 2022 Ilona Jaworska i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728281444

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

KILKA WYOBRAŻONYCH SŁÓW OD AUTORKI

Wpatrzona w unoszące się półkoliste fale, siedziałam jak zaczarowana na welurowej poduszce w niewielkim pirackim pokoju w Saint – Malo, zwanym Perłą Bretanii. To mikro drewniane okno było moim teleskopem, przez który podziwiałam naturę świata w swojej całej okazałości.

Strategiczny punkt mojego życia – pomyślałam. Tutaj w błogosławionej pięknem Francji, której natura i architektura wybrzmiewały różnorako, podjęłam decyzję, że napiszę książkę. Sprzyjało temu inspirujące otoczenie; niekiedy było eleganckie, majestatyczne i egzotyczne, a innym razem surowe i nawiązujące do okresu II wojny światowej, której ślady można było dostrzec w odbudowanych fortecach.

Po wielu latach poszukiwania swojego miejsca na Ziemi, zrozumiałam, że moja przystań jest tam, gdzie istnieją spokój i miłość, a największym sukcesem jest bycie wspaniałym człowiekiem; dla bliskich i spotkanych całkiem nieprzypadkowo (chociaż wydawałoby się, że to przypadek) ludzi. Esencją jest także czerpanie radości z chwili teraźniejszej, jednocześnie nadając swojemu życiu sens każdego dnia. Nawet jeśli są to prozaiczne, codzienne czynności, w których potrafimy odnaleźć magię, a do naszej przystani zwanej życiowym celem, cierpliwie i z ufnością dopływamy, jakby była to niewiarygodna, pełna niespodzianek podróż dookoła świata.

To tu, w Saint – Malo, zrozumiałam, że mogę być szczęśliwa nawet w tak małym miasteczku, niosąc kuliste pomarańcze w wiklinowym koszyku i spacerując kamienistymi uliczkami w ażurowanej sukience z bufami; zatem w moim życiu, sercu i umyśle zapanował minimalizm.

Poczułam muśnięcie wiatru i uśmiechnęłam się na widok swojego mężczyzny, obdarzającego mnie czułym pocałunkiem w szyję. Subtelnie łaskotał swoim zarostem. Trzymał w ręku złociste wino vintage Souternes, przypominające smakiem wykwintny bukiet kwiatów. Jego esencją były: pyszny krem brûlée, miód, brzoskwinia i wanilia (wszystkie subtelne, słodkie i ultra – kobiece składniki). Mój partner zajrzał do środka koszyka i ujrzał w nim manuskrypt książki.

– To nowy rozdział życia – odpowiedziałam.

– To też nasz nowy rozdział, bo miłość jak morze jest silna i w większości towarzyszy jej uśmiech. Sztormy pojawiają się tylko czasami…, ale je warto przetrwać – uzupełnił mój partner.

Spojrzałam na ujście rzeki Rance do kanału La Manche i pustą przestrzeń wokół, zdobioną pozłacanym piaskiem i mlecznymi, puchowymi falami. Zarys mysio – szarej twierdzy i ascetycznego, otoczonego surowym murem miasteczka sprawił, że oczami wyobraźni zobaczyłam okręty wojenne, statki pirackie i lojalnego władcę. Pokochałam tę Ziemię. My też jesteśmy jak taki król, który za wszelką cenę chce bronić swoich wartości, by zwyciężyć w bitwie o własne marzenia. Przepełniały mnie potężne emocje. Poczułam wiatr historii, determinację i miłość do tego lądu – Francji, na którą pragnę patrzeć tak długo, jak jest mi dane tu być. (Czasami odnoszę wrażenie, że mogłabym spoglądać na nią wiecznie).

I wiecie co? – najcudowniejsze w podróży jest nie tylko zwiedzanie rekomendowanych przez przewodniki miejsc, wędrując z punktu do punktu, ale poczucie absolutnej wolności. Uwielbiam, co nieco, zgubić się i patrzeć na miasto, nie jak turystka, a jak osoba, która chce tu zamieszkać na stałe; poznając jego tajemnice i historie ludzi. Wędrować jednocześnie z planem i bez planu, by otworzyć się na to, co oferuje Nam życie; bo może za rogiem jest ktoś, kto odegra w nim kluczową rolę?

Z dedykacją

dla Poszukujących swojej Pokrewnej Duszy lub partnera, który jest Ich odbiciem lustrzanym (to tzw. Bliźniaczy Płomień). Chociaż przydarza się to tylko niektórym, to mam nadzieję, że dzięki tej książce, liczba tego szczęśliwego grona powiększy się.

SPIRYTUALNY WSTĘP – BOGOWIE INDII

„Wisznu posiada sześć doskonałości, mianowicie: wiedzę, majętność, siłę, sławę, piękno i wyrzeczenie.

Wisznu jest bóstwem wszechobejmującym (zawierającym wszystko), określanym mianem (…) paramatra (dusza nadrzędna). Jest tym, który zawiera w sobie wszystkie dusze.

W podaniu o narodzinach Kryszny demiurg Brahma, tak oto zwraca się do Wisznu:

O Ty, którego sztuka różni się od świętych pism, dwojaki w swej naturze, posiadający formę, jak i bez formy; dwojaki również w mądrości: egzoterycznej, ezoterycznej, ostateczny w kresie ich obu; najmniejszy z najmniejszych i największy z największych; wszechwiedzący i przenikający duchu sztuk i mowy; niedostrzegalny, nieopisany, niepojęty, czysty, nieskończony i wieczny, bez imienia; który słyszysz bez uszu, który widzisz bez oczu, który poruszasz się bez stóp, który chwytasz bez dłoni, który znasz wszystko i sztukę nieznaną przez nikogo; wspólny ośrodku wszystkich rzeczy, w którym wszystko istnieje.

Jak ogień, który choć jeden przemienia się na wiele sposobów, tak i Ty, o władco, którego sztuka rządzi wszystkimi zjawiskami. Twa sztuka włada odwiecznym stanem zrodzonym przez mądrość i oko wiedzy. Nie ma nic oprócz Ciebie, władco. Nieskażona strachem, gniewem, pożądaniem, zmęczeniem czy niechęcią, sztuka Twa zarówno indywidualna, jak i powszechna, niezależna i bez początku (…)”1.

KWIECIEŃ, DZIEŃ NIEZNANY, 2016

1.

Ta dziewczyna chciała wszystkiego. Niezachłannie, ale prawdę mówiąc, bez limitu. Co to dokładnie znaczyło?

Mieszcząc w jednej klamrze określniki doskonałe, można by powiedzieć: czystej miłości, wszechobecnego piękna i mądrze pozyskanego bogactwa. Czy to aż tak dużo, czy może standardowe pragnienie każdego rozumnego człowieka na tej planecie Ziemi? Nie! – zdecydowanie Lena nie mieściła się w kanonie przeciętnych Kowalskich. Lecz, aby te ambicje rozwinęły skrzydła, nie wystarczyło być nikim; to znaczy człowiekiem neutralnym i przezroczystym. Trzeba było być KIMŚ przez bardzo duże i jaśniejące K, a tego nie nauczyli jej w szkole: mieć odwagę lwa, pewność siebie pawia i urok osobisty delfina oraz podążać za własną naturą. Należało też kochać życie… siebie… ludzi i koegzystować z nimi w harmonii. Chcieć tak wiele – czy to egoizm, czy po prostu odwieczne ludzkie prawo, zgodne z istotą pełnego mocy Wszechświata?

2.

Tak, to ja. Na imię mi Lena, chociaż moi przyjaciele nazywają mnie Lakshmi (to bogini w kulturze Indii, symbolizująca majętność). Ci co mnie znają, wiedzą, że cenię hojność Wszechświata, stąd też taki przydomek. Mam dwadzieścia pięć lat, długie blond włosy w odcieniu złocistego zboża, wyraziste, aczkolwiek smukłe oczy w formie brązowych migdałów i pulchne, nadęte, lekko malinowe usta. Jestem szczupła, ale cechują mnie krągłe i podobno apetyczne uda… Figura gruszki się kłania – taką doskonałą i nie-do-sko-na-łą stworzyła mnie Matka Natura. Co prawda, trochę jej dopomogłam reżimem sportowym, ale tę wiedzę pozostawmy na marginesie.

Dzisiaj spędzałam wieczór ze swoją współlokatorką. Siedziałyśmy sobie tak w wynajmowanym (w samym sercu Warszawy) przytulnym mieszkaniu na czwartym piętrze.

Daria (dwudziestoczteroletnia, kruczoczarna nimfa o oliwkowych oczach i złocistej, śródziemnomorskiej karnacji) była tak samo silna jak ja i… nietuzinkowa. To dziewczyna o otwartym umyśle, nieszablonowych pomysłach, odważna i odporna na miłosne zranienia. Jednocześnie, niemalże jak każdy, pragnąca doświadczać wyjątkowych chwil ze wspaniałym partnerem. Bo jak mawiają – „miłość bywa ślepa”, ale ta prawdziwa oznacza siłę i podobno, wolność. (Jednak tylko wtedy, gdy jest zgodna z naszą naturą – to już była moja własna interpretacja tego doniosłego pojęcia, której oczywiście nie stworzyłam na bazie kolorowych poradników, widniejących pod nazwą „Bestseller”). Nie do końca jeszcze rozumiałam istotne znaczenie słowa wolność w kontekście miłości, ale chciałam do tej prawdy dojrzeć; a rozwijamy się poprzez doświadczenia – najwygodniej byłoby przez cudze, a najtrudniej jest zawsze przez swoje. Ja niestety najczęściej uczyłam się na własnych błędach.

– Chcę żyć w zgodzie z własną naturą – zwierzyłam się Darii.

– Ale co to dokładnie znaczy? – zapytała mnie dociekliwie przyjaciółka.

– Wyobraź sobie okazałe, dojrzałe i soczyste jabłko pod jabłonką. Rozwinęło się tam, osiągając wyjątkowy kształt i nabierając pełnych uroku rumieńców. Nie mogłoby dojrzeć w oceanie, bo to nie jego naturalne środowisko. Taka jest jego natura. Tak zostało stworzone. Nie możemy tego oceniać… Każdy z nas jest pewną indywidualnością, mającą swoją naturę, tylko nie każdy umie to odkryć, czy wie jak ze swojego źródła korzystać – zdecydowanie powiedziałam.

– Korzystać? – zapytała mnie przyjaciółka, wytrzeszczając oczy, zdobione wachlarzem sztucznych rzęs z norek, które dodawały jej filmowego powabu.

– Tak. To co czyni nas indywidualnościami, innymi… to nasze unikalne atrybuty. Dzięki nim, możemy rozwijać się i wnosić piękno do tego świata.

– A co jeśli nasza natura jest zła?

– Nie jestem do końca pewna czy natura może być zła, bo Wszechświat taki nie jest. Zło to efekt naszych myśli i czynów – stwierdziłam po dłuższym namyśle, ale byłam tych wniosków stuprocentowo pewna.

– Czyli natura to doskonała forma Wszechświata?

– Tak można to ująć. Albo jeszcze dobitniej, to najdoskonalsza kreacja Wszechświata; harmonijny ład kosmiczny.

– A co na to powiedzieliby twoi ulubieni myśliciele? Hi-hi. Wiem, że masz bzika na punkcie filozofii.

– Porównałam ich spostrzeżenia z moimi! Starożytni Grecy, prawdopodobnie z Anaksymandrem na czele, rozumieli naturę nie jako całokształt przyrodzonych zjawisk, a nadrzędne prawo. Według ówczesnych myślicieli natura była ukryta (należało do niej dotrzeć), jedna i konieczna 2 .

Zawsze ceniłam bardziej trafne, szczere i przemyślane odpowiedzi niż rutynowe skojarzenia, wypowiedziane zupełnie w pośpiechu i bez namysłu. Uważałam też, że ludzie z otwartym sercem precyzyjniej konstruują sentencje i poświęcają czas detalom, takim jak słowa. Nie udzielają więc odpowiedzi, od tak, pochopnie. Słowa przecież mają ogromną moc i wywołują efekt domina; mogą wpływać na innych ludzi w skali mikro i (tak przechodząc od szczegółu do ogółu) makro. Myśli, słowa i czyny to przyczynowo – skutkowy bieg zdarzeń. Miłość rozprzestrzenia się równie przystępnie i globalnie co strach, a pochwała równie żwawo, co niefortunne plotki. Słowa bywają powtarzane, jak w dziecięcej zabawie „głuchy telefon”; świadomie wybierane, lekko parafrazowane, całkiem modyfikowane i tak od wyrazu -miłości niedaleko do -złości, a następnie już tylko krok do rybiej -ości. Słowa zatem najlepiej dobierać starannie, z czułością i twórczym nastawieniem. To my przecież kreujemy ten bogaty, w najróżniejsza zjawiska i mechanizmy myślowo –czuciowe, świat. Możemy go budować i rozwijać lub unicestwiać.

– Zawsze chciałam pracować między ludźmi i tworzyć ekscytujące projekty, a czuję się odizolowana w biurze, w czterech ścianach, które powodują, że tworzę dialogi, a raczej monologi sama ze sobą. Chcę coś zmienić, ale na razie zmiany te zachodzą tylko w mojej wyobraźni – zwierzyła mi się przyjaciółka.

– Wyjdź między ludzi. Pozwól sobie być sobą, a raczej najlepszą wersją siebie. To będzie zawsze wygrany czas – powiedziałam.

– Kiedy mam wrażenie, że to harmonogram czy szef decydują o tym, jak spędzę kolejną godzinę – po tych słowach Daria spuściła głowę, wbijając wzrok w granatowe kafelki podłogi, zachwycające melanżowym wzorem i metalicznymi refleksami. Wyglądała jak mała, zagubiona dziewczynka.

Rozumiałam jej nadzieje, oczekiwania i jednocześnie obawy, a raczej blokady. Młodzi ludzie po studiach, często są zdani tylko na siebie. Podejmują od razu pracę, by utrzymać się. Mieszkają z dala od rodziny. Niekiedy stają przed wyborem; czy kontynuować obraną ścieżkę zawodową, bo muszą opłacić rachunki i zdobyć lepszą posadę, czy wyjść ze swojej strefy komfortu, ale jednocześnie zaryzykować, by czuć się w pełni szczęśliwym i wolnym? Tylko „jak?” wyjść z tej strefy wygody i „do czego?”, skoro jeszcze nie znaleźli konkretnej alternatywy. To trudny moment – zrozumienie, że nie porzucając czegoś, czego nie chcemy, stawiamy sami siebie w potrzasku i wciąż balansujemy między prawdziwym życiem, a jego namiastką. Też przez to przechodziłam więc doskonale rozumiałam wątpliwości Darii.

– Tak Ci się wydaje. Jeśli żyjesz w wolnym kraju, jedyną osobą, która decyduje o swojej przyszłości, jesteś ty sama. To ty otrzymałaś dar od Świata. To ty tu żyjesz. To ty masz szansę, by rozwijać, to co w tobie najpiękniejsze – powiedziałam z przekonaniem.

– Najpiękniejsze… często używasz tego ekskluzywnego słowa. Co to właściwie znaczy piękno? – zapytała dociekliwie moja serdeczna przyjaciółka.

Daria wciąż szukała życiowej prawdy i zawsze uważała mnie za kogoś dojrzałego, chociaż byłam od niej starsza tylko o rok. Ja także próbowałam zrozumieć ten skomplikowany, aczkolwiek uroczy świat i dzięki wielu podróżom, mój umysł stał się bardziej otwarty, by zaakceptować pewne uniwersalne mechanizmy.

W efekcie, chętnie dzieliłam się nabytymi doświadczeniami z przyjaciółmi, nie uważając jednak, że moje tezy były prawdami absolutnymi. Niektóre zjawiska zaobserwowałam, pewnych rzeczy doznałam na swojej drodze, a inne wciąż potrzebowałam dostrzec i zestawić swoje ideały z wartościami innych. Ta konfrontacja to była sztuka i prawdziwa lekcja życia.

– Piękno to harmonia; doskonały porządek czy obraz, który sprawia, że wzruszasz się, zachwycasz, nie możesz oderwać od niego wzroku. To stan, gdy wzrastasz, doświadczając unikalności świata na najwyższym poziomie. Piękno jest dla estetów, koneserów, idealistów, marzycieli, optymistów i realistów; to ono ich wzrusza najmocniej… to oni dla piękna żyją – wyjaśniłam swój punkt widzenia.

Wiedziałam, że przed Darią, jak niemalże przed nikim, mogłam się całkowicie otworzyć i mówić o energii Wszechświata, o tym czego doświadczyłam, czy o najskrytszych marzeniach, których ona nie oceni, a wręcz ochoczo przyłączy się do ich realizacji. To osoba, o której można powiedzieć, że jest pokrewną duszą albo lustrzanym odbiciem. Chociaż w wielu aspektach inna, to kluczowe sprawy łączyły nas. Głęboką przyjaźń zespalały natura, wartości i ambicje. (Ach, ambicje to może niezgrabne słowo. Kojarzyło mi się raczej z wzniosłym wyobrażeniem o sobie i snutych planach, nie zawsze pokrywających się z rzeczywistością. Wybrałabym zatem wyraz równie przyjemny lecz mniej intelektualny, jak marzenia lub cele. I znowu pojawiła się w moim umyśle wątpliwość, bo marzenia często wydawały się dorosłym zbyt górnolotne i nierealne, a wyraz cel budził wśród nich więcej ufności, tylko dlatego, że był oparty na konkretnym planie i najczęściej opatrzony finalnym terminem realizacji).

– Czy można doświadczać piękna tylko na materialnym poziomie? – zapytała Daria. Przypominała moją młodszą, przyszywaną siostrę, która skrupulatnie pragnęła zrozumieć zawiłe tajniki i mechanizmy świata. Chłonęła każde słowo i miała duży, niezaspokojony apetyt na życie.

– Dla mnie piękno dotyczy całej sfery. To holistyczne podejście. Z jednej strony, uroda człowieka objawia się poprzez wygląd; wyjątkowy kolor oczu czy figurę, a także oprawę, taką jak cudowne stroje. Piękno może manifestować się także poprzez czyny i ideały – miłość, odwagę, bohaterstwo, czystość umysłu czy kreatywność. Otaczaj się pięknem zewsząd i wzbogacaj swoje wnętrze. Sięgnij do literatury, by odczytać sens życia, posłuchaj muzyki, by odkryć emocje, jakie towarzyszyły nadawcy oraz rozejrzyj się dookoła. Dostrzeż piękno w detalach; im więcej go zobaczysz w skupieniu, tym silniejszą będziesz miała determinację, by zmienić swoje życie na lepsze, bardziej pełne. Piękno to esencja istnienia. Jest jak nektar i czyste powietrze, które dotlenia serce i wzmacnia miłość.

– Jest jak religia?

– Piękno może być częścią twojej indywidualnej religii, czyli krótko mówiąc, systemu wartości, którymi kierujesz się w życiu. Mówię tutaj raczej o spirytualnym postrzeganiu człowieczeństwa w kontekście Wszechświata, zachowując poszanowanie dla wszelkich wyznań. Jeśli kierujesz się w życiu pięknem, w grę zawsze wchodzą pozytywne i szlachetne emocje, takie jak miłość, wdzięczność, wrażliwość na detale i jednocześnie siła umysłu. Także dobro, które zawiera w sobie moc, a nie jest tożsame z naiwnością; opiera się na bystrości, inteligencji, zwłaszcza emocjonalnej oraz wierze w siebie i swoje powołanie, które ma się spełnić. Ty jesteś jego twórcą.

– Czyli piękno to uniwersalna wartość? – zapytała Daria.

– Tak, to wielowymiarowa wartość, która może stać się twoją siłą, gdy wypełniasz swoje powołanie. Jeśli dostrzegasz piękno i umiesz je odróżnić od brzydoty, a pośród najbardziej unikalnych rzeczy wybrać te, jeszcze bardziej wyjątkowe, otrzymałaś dar od Wszechświata – zostałaś obdarzona nie tylko wzrokiem, wyczuciem estetycznym, ale również siłą, która tobą kieruje. Wrażliwość i inteligencja połączone z miłością oraz odwagą stanowią podwalinę sukcesu, który może trwać wiecznie – oświadczyłam Darii, przynosząc na stół tacę z filiżankami pysznego, ekologicznego kakao. Miałam nadzieję, że czekoladowy napój z pulchną pianką poprawi jej humor. Sama najczęściej stosowałam ten rozweselający trik, gdy przez moment poczułam się nieco bardziej przygnębiona i niedostrzegająca wybrzmiewającej urody tego pięknego świata.

– Rozchmurz się! Po to rozmawiamy o ideałach, żebyśmy je miały w sobie. Teraz czas na przyjemność, a nie smutki! Zrobiłam ci kakao, które wydłuża życie, bo przecież zamierzamy żyć jak w bajkach; dłuugo i szczęśliwie, prawda? – z iskrą radości w głosie, zapytałam.

Daria siedziała na małym drewnianym taborecie, owinięta w piaskowy koc z wełny, skromnie przystrojony frędzlami. Ścisnęłam ją za rękę, by dodać nieco otuchy. W oczach przyjaciółki zauważyłam cień nostalgii, który każdy zasmucony, chociaż raz rozpoznał w odbiciu lustra. Ku mojej uciesze, twarz Darii rozświetlił nieśmiały uśmiech.

– Jak ty to robisz, że nawet w najtrudniejszych momentach zachowujesz pogodę ducha? – zapytała przyjaciółka.

– Urodziłam się w rodzinie, której nie stać było na wiele rzeczy ze względu na ciężkie doświadczenia historyczne – II wojnę światową i komunizm. Jednak kochałam piękno. Myślę, że to był dar od Wszechświata; niektórzy mówią, od boga. Dla mnie piękno stanowiło podstawę szczęścia. Kiedy patrzyłam na nie, czułam, że oddycham. Gdy doświadczałam brzydoty, starałam się zamykać oczy, by nie myśleć nawet, że istnieje. Piękno i bogactwo w mojej wyobraźni stały się pewnikiem, który chciałam utrwalić w rzeczywistości. Ale jak? Żaden „przyjaciel Google” nie był w stanie mi na to pytanie odpowiedzieć. Więc tak brnę przez życie, z pozytywnym nastawieniem próbując rozszyfrować tę zagadkę. Inaczej dałoby się zwariować…

Obydwie siedziałyśmy na balkonie z widokiem na zamaszysty Pałac Kultury. Zabytek nocą mienił się neonowymi kolorami.

Debatowałyśmy o tych energiach, które sprawiają, że marzenia nie mają granic. Skończyłyśmy studia dzienne (obydwie polonistykę), a nauką, jaką chciałyśmy praktykować było bogactwo. Śmiałyśmy się, że mamy umysły bizneswoman i taką wizję siebie tworzyłyśmy – kobiet sukcesu, które połączyła szczera przyjaźń. Widziałyśmy oczami wyobraźni swoje konta wypełnione milionami i firmowe biuro na szczycie budynku, o którym marzyło tyle osób. Ale jak to osiągnąć z dyplomem w ręku, kiedy na nowo wkraczamy w świat wyzwań i weryfikujemy teorię z praktyką? Jak stać się swoją najlepszą wersją siebie? Wiedziałam tylko, że Daria była moim darem od życia. Mieszkałam na stałe w Warszawie zaledwie dwa miesiące, a już zdążyłam poznać kogoś takiego, kto mówił moim językiem bogactwa i marzeń, kto podobnie czuł i miał potężny umysł, odrzucający wszystko to, co stało w sprzeczności z osobistą naturą. Zasnęłyśmy jak suseł, z pragnieniem realizacji naszego przeznaczenia.

3.

Obudziłam się nad rankiem.

Myślałam, że wciąż śnię, bo otworzyłam oczy, żeby zobaczyć godzinę na zegarze Pałacu Kultury, a zabytek jakby zniknął! Dopiero po chwili, zrozumiałam, że był niewidoczny za parawanem mgły. Co za paradoks; jak Warszawa wyglądałaby bez Pałacu Kultury, który budził tyle politycznych wątpliwości? Był symbolem oraz główną atrakcją stolicy i jednocześnie, bolesnym elementem historii. Według mojej oceny, skoro jako cywilizacja stworzyliśmy budynek architektoniczny, to jego bezmyślne zburzenie przeczyłoby potędze nauki, dokonań ludzkich i piękna. Może Pałac Kultury nie jest najcudowniejszym zabytkiem, jaki widziałam, ale podobnie jak Wieża Eiffla, zawsze intryguje i sprawia, że każdy turysta chce zrobić sobie na jego tle zdjęcie. To centralny punkt stolicy i co zresztą mielibyśmy postawić w tym miejscu? Niech przynajmniej pozostanie tym co dobre, po niedobrej komunistycznej przeszłości, kiedy Polska była w rękach ZSRR.

Po swoich porannych przemyśleniach, ruszyłam szykować się do pracy. Spakowałam biały służbowy strój, który był nieco za duży i wyprasowałam fuksjową sukienkę z jedwabiu, pokrytą kwiecistymi wzorami. Uwielbiałam ten rozkloszowany model, przypominający mi o pokazach Christiana Diora – kreatora tworzącego modę w latach 50. w duchu kobiecości, obfitości i elegancji. Na chwilę poczułam się magicznie, chociaż czekała mnie proza obowiązków.

Pracowałam w hotelu, ucząc kosmetyczki języka angielskiego. W ten sposób mogłam opłacić kilkumetrowy, wynajmowany pokój. Byłam z siebie bardzo dumna. Kiedy wprowadzałam się do mieszkania, czekała tam na mnie tylko kanapa, stolik i szafa – wszystko urządzone najprościej i najskromniej jak się dało, w PRL – owym stylu. Poczułam zatem polskiego ducha historii… To był luksus wart kilkuset złotych. Brakowało nawet biurka, a więc dla mnie jako aspirującej poetki, strategicznego miejsca w domu. Pomieszczenie było tak drobne, jakbym wynajmowała je w Paryżu, słynącego z mikro mieszkań. „Małe jest piękne” – pomyślałam entuzjastycznie i postanowiłam nadać wnętrzu nowy charakter. Urządziłam je niczym minimalistka. Za pieniądze zarobione z korepetycji, mogłam pozwolić sobie na większy komfort. Zamówiłam romantyczną kremową szafę, zwijany w rulon materac, stolik na smukłych nóżkach z pełną uroku szybą oraz obowiązkowo, wazon z bukietem mleczno – pudrowych róż. Ceniłam te sztampowe, aczkolwiek piękne kwiaty o aksamitnie delikatnych płatkach. Nie dość, że były wyrafinowane i liryczne (zawsze kojarzyłam je ze wzniosłymi momentami w życiu), to w dodatku praktyczne; prezentowały się okazale nawet po ususzeniu. W dodatku, w takiej formie suszu, wyjątkowo dekorowały mieszkanie więc czasami wieszałam róże do góry nogami, mocując je na ścianie. I ten różany zapach – który esteta mu się oprze?

Zaletą mojego najmniejszego na świecie pokoju, w kształcie pudełka po „Tic Tacach” był kosmopolityczny widok. Zza okna obserwowałam magiczną Warszawę i rzędy samochodów stojących w korkach ulicznych. W nocy, ruchliwe pojazdy i nieruchome budynki dumnie obnosiły się złotem – reflektory świateł, szyb i okien podbijały to mityczne złudzenie.

Mieszkałam przy ulicy Emilii Plater, a sama jej lokalizacja przypominała mi o energii i hojności Wszechświata. Pamiętałam tę nazwę z czasów dzieciństwa, bo należała do najdroższych ulic na planszy gry „Monopol” i każdy sprytny gracz chciał ją wykupić na własność. Spoglądałam na hotel Marriot, gdzie podawali moje ulubione drinki na bazie bielutkiego kokosa, słonecznego banana i polskiej, przyprawiającej mnie o zawrót głowy, szklistej wódki. Chciałam mieć pracę, która pozwoliłaby mi podziwiać panoramę Warszawy, z tego ekskluzywnego miejsca. Nigdy nie byłam zapatrzona w pieniądze jako same banknoty. Kochałam natomiast energię, piękno i wolność, jakie dawały. Uważałam, że mądry człowiek wie, jak je wykorzystywać, by był jeszcze bardziej szczęśliwy. Pieniądze to potęga i, jak miłość, decydujący czynnik wspomagający rozwój cywilizacji.

Ponadto, uwielbiałam czuć się kosmopolitycznie, dlatego przejawiałam skłonność do nauki języków obcych, które traktowałam jak ojczyste, zakochując się w ich doskonałym brzmieniu fonetyki. W hotelu Marriot goście wykazywali światowe gusta, posługując się angielszczyzną z różnymi akcentami.

Chłonęłam tę naturę wielkiej metropolii całą sobą, zanurzając wzrok w jaśniejącym, zarysowanym idealnie jak cyrklem, księżycu.

4.

Moja koleżanka, Laura zatelefonowała do mnie z prośbą o jednodniowe zastępstwo w pracy. Miałam zapisywać klientów (głównie zagranicznych) na masaże i zabiegi fryzjerskie. Przystając na propozycję, wyszłam z sali konferencyjnej, kierując się do jej budyniowo – różowego gabinetu SPA (znajdował się w tym samym budynku, gdzie pracowałam na co dzień). Salon piękności przypominał mi domek dla lalek – był cukierkowy, bo urządzony w najmodniejszym stylu glamour.

Zasiadłam na perłowym, białym, kręconym fotelu, by wypełniać funkcję recepcjonistki. Nie minęły dwie minuty, a przy plastikowej ladzie pojawiło się dwóch obłędnie przystojnych, młodych Hindusów (w okolicach trzydziestki). Jeden z nich; wysoki, z pięknymi, długimi jak u gazeli nogami i dużymi czekoladowymi oczami, zapytał o właścicielkę. Nie wiedziałam czemu, ale w momencie kiedy zadał mi to pytanie, stałam się bardziej wyprostowana i zalotna. Moje ciało w jakiś sposób reagowało na tego mężczyznę. To pewnie chemia albo fizyka – któreś z tych praw przyciągania, o których uczyłam się namiętnie w gimnazjum – zmieszana pomyślałam.

Przyjrzałam się atrakcyjnemu Hindusowi jeszcze nieco czulej, tzn. dostrzegłam kilka istotnych, ale nie najważniejszych szczegółów, takich jak: szare lniane spodnie, biała koszula z podwiniętymi rękawami i skórzany pasek. Do tego zamszowe, ach zamszowe!, popielate mokasyny, za którymi szalało moje serce do włoskiej mody. Ale prawdziwą wisienką na torcie był mały czarny pieprzyk na policzku, który stanowił punkt zdecydowanie odróżniający Hindusa w rysopisie dowodu osobistego. Ach, i jeszcze te wypukłe, mięsiste usta przeznaczone tylko do pluszowego całowania kobiecej szyi. Za uśmiechem zobaczyłam szereg białych jak ryż zębów, odznaczających się na tle kakaowo – brązowej skóry. Moja analiza całości zapewne okazała się nieco przerysowana i infantylna jak na kobietę w wieku dwudziestu pięciu lat, ale chyba tak patrzyłam na świat, wciąż przez różowe okulary. Poczucie humoru było dla mnie odskocznią od szarej monotonii i sprawiało, że nie dałam się zwariować w chwilach, które prowadzić do szaleństwa mogą, zwłaszcza ludzi ponadprzeciętnie inteligentnych i nadwrażliwych.

– Nazywam się Karen. Właśnie przyleciałem z Indii do Polski. Szukam tutaj pracy jako fryzjer. Czy mogłaby pani przekazać moje CV właścicielce? – zapytał Hindus, patrząc mi w oczy tymi swoimi wielkimi czekoladowymi ślepiami.

Uśmiechnęłam się i pomyślałam, że zatrudnienie obcokrajowca w salonie nie będzie proste, ale pomogę mu. Któregoś dnia chciałam polecieć do Indii i wyobrażałam sobie siebie, pytającą przechodniów o drogę albo szukającą pracy w Nowym Delhi. Nigdy nie wiadomo, w jakiej sytuacji postawi człowieka życie. W dodatku, wierzyłam w karmę – dobro do nas wraca, pod tą samą lub inną postacią. W środku serca zawsze kochałam Indie. Chociaż nigdy tam nie byłam, moja dusza mówiła mi, że to miejsce, gdzie będzie szczęśliwa i wróci do swoich korzeni. W Indiach urzekały mnie: czar wielobarwnych tkanin, łoża z baldachimem, architektura ze zdobieniem Mughal i boollywodzki taniec. Polka wirująca w hinduskim sari… Dla mnie nic co inne, nie było obce.

– Przekażę CV, ale nie będzie łatwo o pracę. Czy jest pan gotowy podjąć wyzwanie nauki nowego, pięknego i szalenie trudnego języka? Podobno to najbardziej skomplikowany język świata, tuż po chińskim, ale na pocieszenie dodam, że my zatrudniamy tylko indywidualistów, a więc jednostki silne, pracowite i wykazujące ponadprzeciętny zapał do nauki – przekomarzająco podpytałam.

– Uwielbiam wyzwania. Mam pani taką naturę jak ja… Jest pani pomocna i na swój sposób inna – mężczyzna z błyskiem w oku wypowiedział do mnie te magiczne słowa.

Uśmiechnęłam się w odpowiedzi na komplement. Chociaż był prosty, to zwrócił moją uwagę. Ten mężczyzna użył słowa „natura”, które odgrywało istotną rolę w moim życiowym słowniku. Czułam od pana Karena ten rodzaj energii, który mówił mi, że jesteśmy podobni. Chociaż to może tylko pierwsze wrażenie…

– Zarekomenduję pana, ale najpierw sprawdzę poziom wiedzy – zaśmiałam się.

– Naturalnie – kandydat przystał na moją propozycję.

On dotknął moich puszystych włosów i powiedział, że potrzebuję naturalnego serum. Znowu słowo „naturalne”… Podałam mu maila, żeby dosłał CV, jeszcze w wersji elektronicznej i skontaktował się w sprawie umówienia terminu rozmowy rekrutacyjnej.

Obydwaj mężczyźni wyszli z pudrowego gabinetu, a ja jeszcze bardziej upewniłam się, że na pewno polecę do Azji i zobaczę na własne oczy piękno architektonicznego cudu, Tadź Mahal.

Notabene, muzoleum w Agrze, z ogromną kopułą w kształcie cebuli, obrazowało wrota do Raju i zostało wybudowane jako symbol łagodniejszej wersji islamu, a nie jak wiele osób sądziło, hinduizmu. Mi wiara nie groziła; już dawno temu porzuciłam systemy religijne. Odkąd odkryłam potęgę swojej natury i zaczęłam głębiej wierzyć w dobre intencje i wsparcie Wszechświata, zrozumiałam, że wiele zależało od stanu umysłu i serca człowieka.

W chrześcijaństwie ceniłam centralną wartość, jaką była miłość, ale trudno było mi utożsamiać się z religią, która nie wspierałaby ludzkości w sięganiu po energię bogactwa. Dla mnie miłość i obfitość miały iść w parze. Nie faworyzowałam żadnej religii. W wielu z nich doszukałam się mądrości oraz ponadczasowych ideałów, jak i zaślepienia. Jan Paweł II był tym papieżem, który nie dzielił ludzi ze względu na wyznania, a łączył ich energią miłości i empatii. Otwarty umysł i serce. W moim odczuciu etyka stała ponad religią. Nie wierzyłam też w to, że jeśli za życia doznaliśmy cierpienia, to zostanie nam wynagrodzone po śmierci. Już wielokrotnie przekonałam się na swojej skórze, że radość przyciąga szczęście, a smutek tarapaty. Emocje mnożą emocje, tu na Ziemi. Liczy się to, co jest teraz, a życiem pozaziemskim wypada zająć się później. Jeśli ktoś znajduje się w głębokim cierpieniu, chociażby potęgą umysłu i medytacji, należałoby się z tej sytuacji wydostać. Nastrajać się możliwie jak najbardziej, by doznawać przyjemności, jakie oferuje ten świat. Widzieć w trudnych chwilach lekcje i sens, które doprowadzą nas do lepszego miejsca. Wiem, to nie jest łatwe, ale na tym właśnie polega stawanie się najlepszą wersją siebie i zwycięzcą. Próbowałam tak zawiłą sztukę opanować i niestety, nie byłam perfekcyjną uczennicą, a w swoim życiowym dzienniku zanotowałam wiele jedynek, ale i pocieszających szóstek. Tak więc suma sumarum, roczny egzamin kończył się, moim zdaniem, na wyśmienitej trójce z ledwo widocznym plusem, zalanym atramentem. O czerwonym pasku nie było jeszcze mowy.

5.

Absorbował mnie wciąż temat Indii i występujące tam kontrasty w obszarze społeczno – religijnym. Nigdy nie słyszałam o kraju, gdzie tak mocno praktykowano spirytualizm i pogłębiano wiarę w potęgę umysłu i serca, która pozwalała doświadczać bogactwa na tak wielką skalę. Świątynie, zdobione wrota, misy i puchary z lodami kulfi, pozłacane żakardy, niewiarygodnie drogie sari, miękki kaszmir, szeleszcząca biżuteria z ametystem… Ten kraj brzmiał jak skarbiec klejnotów i zarazem szarych, brudnych kamieni. Z luksusowymi hasłami konkurowali fryzjerzy, którzy nieskrępowanie strzygli na ulicach. Rozstawiali krzesła i akcesoria na chodniku, by przyjąć swojego klienta w tak prostych i radykalnych warunkach. Salon fryzjerski w dżungli, cóż za gościnność! To nie film, a życie, wciąż smaczne, chociaż czasami przesolone!