Arsène Lupin. Zemsta hrabiny Cagliostro - Leblanc Maurice - E-Book

Arsène Lupin. Zemsta hrabiny Cagliostro E-Book

Leblanc Maurice

5,0

Beschreibung

Tym razem sprawy poszły za daleko.To miała być rutynowa akcja. Arsène Lupin wypatruje w banku mężczyznę nerwowo przeliczającego pokaźną sumkę pieniędzy. Wszystko wskazuje na to, że właściciel majątku ma problemy ze wzrokiem. Wystarczy więc, sprawdzonym sposobem, przyczaić się na niego w pobliżu jego mieszkania. Lupin podąża za swoją ofiarą, ale tym razem sprawa wymyka mu się spod kontroli. Ani się obejrzy, a znajdzie się w samym centrum kipiącej od emocji intrygi.W 2021 r. na platformie Netflix premierę miał serial "Lupin" zainspirowany książkowymi przygodami Arsène'a Lupina.Pasjonująca historia kryminalna w stylu Arthura Conana Doyle'a - zadowoli wszystkich miłośników postaci Sherlocka Holmesa.Arsène Lupin to szarmancki, czuły na wdzięki kobiet mistrz charakteryzacji. Wrodzony spryt pozwala mu wychodzić z największych opresji. Żyje z kradzieży, ale trzyma się etosu, zgodnie z którym rabuje jedynie złoczyńców, wymierzając im tym samym sprawiedliwość. Postać tego dżentelmena-włamywacza była inspirowana historią Mariusa Jacoba - anarchisty, który dokonał ponad 150 włamań, za co został skazany na 23 lata więzienia.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 161

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
5,0 (1 Bewertung)
1
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Maurice Leblanc

Arsène Lupin. Zemsta hrabiny Cagliostro

Tłumaczenie Wiktor Zieliński

Saga

Arsène Lupin. Zemsta hrabiny Cagliostro

 

Tłumaczenie Wiktor Zieliński

 

Tytuł oryginału La Cagliostro se venge

 

Język oryginału francuski

 

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright © 1934, 2022 SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728463130 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Przedmowa Arsène’a Lupina

Chciałbym tu zaznaczyć, że choć należycie doceniam przygody przypisywane mi przez wyznaczonego przeze mnie historiografa i poświadczam ich prawdziwość, to jednak mam pewne zastrzeżenia co do sposobu, w jaki przedstawia je w swoich książkach.

Istnieje sto sposobów dostosowania prawdziwej przygody do gustu publiczności. Być może nie jest najlepszym pokazywanie mnie w jak najkorzystniejszym świetle i uparte stawianie na pierwszym planie. Nie zadowalając się pominięciem wielu epizodów w moim życiu, kiedy to byłem zdominowany przez okoliczności, zdruzgotany przez przeciwników lub poddany reprymendzie przez szanowanych przedstawicieli władzy, mój historiograf porządkuje, wygładza, rozwija, wyolbrzymia i, nie przecząc faktom, układa je tak dobrze, że czasami w mojej skromności doprowadza mnie do zażenowania.

To sposób opowiadania historii, na który się nie zgadzam. Nie wiem, kto powiedział: musisz znać swoje ograniczenia i kochać je. Znam swoje granice, a nawet odczuwam pewną satysfakcję z ich doświadczania, z przerażenia tym wszystkim, co nadludzkie, nienormalne, nadmierne i niewspółmierne. To, kim jestem, jest dla mnie wystarczające: poza tym byłbym niewiarygodny i niedorzeczny. A jedną z moich słabości jest strach przed popadnięciem w śmieszność.

 

A ja niewątpliwie w nią popadam – i to jest może zasadniczy powód tej krótkiej przedmowy – kiedy jestem oferowany publiczności w niezmiennej, wiecznej i irytującej sytuacji kochanka. Oczywiście nie zaprzeczam, że mam bardzo wrażliwe serce, a miłość od pierwszego wejrzenia czeka na mnie za każdym rogiem. Nie zaprzeczam też, że kobiety były względem mnie, ogólnie rzecz biorąc, przyjazne i łaskawe. Mam miłe wspomnienia, byłem szczęśliwym obiektem porażek, które każdy poza mną wykorzystałby z pewną dumą. Ale robienie ze mnie Don Juana, nieodpartego Lovelace, jest parodią, przeciwko której protestuję. Bywałem odtrącany. Rywale bywali lepsi ode mnie. Miałem swój udział w upokorzeniach i zdradach. Były to niezrozumiałe porażki, ale które trzeba odnotować, jeśli mój wizerunek ma być rygorystycznie autentyczny.

To jest powód, dla którego chciałem, aby obecna przygoda została opowiedziana, i to opowiedziana wprost i bez ogródek. Nie zawsze będę się wyróżniał dokuczliwą nieomylnością. Moje serce nie wzdycha kosztem rozumu. Moja moc uwodzenia jest w szczególny sposób wystawiona na próbę. Wszystko to przyniesie mi być może pobłażliwość tych, którzy są przerażeni nadmiarem moich zasług i podbojów, i nie bez powodu.

Jeszcze jedno słowo. Józefina Balsamo, która była wielką namiętnością dwudziestego roku mojego życia, a która, podając się za córkę hrabiego Cagliostro, słynnego oszusta XVIII wieku, twierdziła, że uzyskała od niego tajemnicę wiecznej młodości, nie występuje w tej książce. Nie pojawia się ona z powodu, który czytelnik sam doceni. Ale z drugiej strony, jakże nie umieścić jej nazwiska w tytule historii, na którą jej postać rzuca tak tragiczny cień, gdzie miłość łączy się z nienawiścią, a zemstę spowija tak wielki mrok?

CZĘŚĆ PIERWSZA

Drugi z dwóch dramatów

Na wojennej ścieżce

Piękne styczniowe poranki, kiedy rześkie powietrze przesiąknięte jest cieplejszym już słońcem, należą do najbardziej ożywczych źródeł radości. W chłodzie zimy zaczynasz wyczuwać powiew wiosny; popołudnie rozciąga się przed tobą na wiele godzin; młodość roku odmładza i ciebie. To oczywiście czuł Arsène Lupin, gdy przechadzał się bulwarami owego dnia, około godziny jedenastej.

Szedł sprężystym krokiem, unosząc się na palcach nieco bardziej niż powinien, jakby wykonywał ruch gimnastyczny. I rzeczywiście, z każdym krokiem lewej stopy następował głęboki wdech klatki piersiowej, który zdawał się podwajać pojemność i tak już niebywale dużego tułowia.

Głowa odchyliła się lekko do tyłu, pierś wypięta do przodu. Bez płaszcza; miał na sobie lekki szary garnitur, a pod pachą miękki kapelusz.

Twarz, która zdawała się uśmiechać do przechodniów, a zwłaszcza do przechodzących kobiet, jeśli były ładne, było obliczem człowieka, który szczęśliwie zmierza do pięćdziesiątki, o ile jeszcze jej nie przekroczył. Ale widziany z tyłu lub z daleka, ten sam przystojny, szczupły, modny dżentelmen miał prawo zaprotestować przeciwko każdej ocenie, przypisującej mu więcej niż dwadzieścia pięć lat.

– A jednak! – powiedział do siebie, przypatrując się w odbiciu swojej eleganckiej sylwetce – A jednak, iluż nastolatków mogłoby mi pozazdrościć!

W każdym razie tym, co wzbudzało zazdrość wszystkich, było wrażenie siły i pewności, jakim emanował, a także to, co świadczyło o jego fizycznym i moralnym zdrowiu oraz potrójnym zadowoleniu z dobrego żołądka, rzetelnego jelita i nienagannego sumienia. Dzięki temu można chodzić wyprostowanym i z wysoko podniesioną głową.

Należy również zauważyć, że jego portfel był obficie wyposażony, że w kieszeni pistoletu miał cztery książeczki czeków z różnych banków i na różne nazwiska, i że w całej Francji i w bezpiecznych kryjówkach, korytach rzek, nieznanych jaskiniach oraz dziurach w niedostępnych skałach, posiadał sztabki złota i worki z kamieniami szlachetnymi.

I nie przesadzamy, mówiąc, że słyszał o nim każdy, jako o Raoulu de Limésy, Raoulu d’Avenac, Raoulu d’Enneris, jako Raoulu d’Averny; proste i skromne nazwiska dobrej szlachty z prowincji, połączone ze sobą imieniem Raoul.

W tym momencie przechodził przed Banque des Provinces. Miał tam zdeponować duży czek, czek na nazwisko Raoul d’Averny. Wszedł do środka, przeprowadził transakcję, następnie zszedł do piwnicy zakładu, podpisał rejestr i udał się do swojego sejfu po dokumenty.

Otóż kiedy wybierał te, które były mu potrzebne, zobaczył niedaleko siebie dżentelmena w żałobie, o staroświeckim i przestarzałym wyglądzie starego prowincjonalnego notariusza, który z pobliskiej skrzyni wyjmował kilka starannie zawiniętych paczek, przecinał sznurki i liczył, jedna po drugiej, pęczki banknotów dziesięciotysięcznych, przytrzymywanych spinką.

Dżentelmen, który był bardzo krótkowzroczny i od czasu do czasu rozglądał się z niepokojem, nie zauważył, że Arsène Lupin mógł śledzić każdy jego ruch, i kontynuował swoje zajęcie, dopóki nie ułożył w skórzanej teczce osiemdziesięciu lub dziewięćdziesięciu plików banknotów, czyli kwoty ośmiu lub dziewięciuset tysięcy franków.

Lupin policzył razem z nim i powiedział do siebie:

– Co, u licha, knuje ten szanowany emeryt? To posłaniec bankowy? Skarbnik? Czy też nie jest to jedna z tych bezwstydnych postaci, które tuszują oszczędności, aby ukryć je przed fiskusem? Nienawidzę takich ludzi... Okradać państwo... co za podłość!

Mężczyzna zakończył operację i starannie spiął skórzaną teczkę paskiem.

Potem odszedł i wszedł po schodach na górę.

Lupin ruszył za nim, bo przecież najbardziej nienaganne sumienie nie może przeszkodzić w podążaniu za dżentelmenem, który ma przy sobie milion w gotówce. Taka suma pieniędzy wydziela trochę zapachu, który przyciąga za sobą dobre psy myśliwskie. A Lupin był dobrym psem, z nosem, który nigdy nie zwiódł go na manowce.

Ruszył więc za zwierzyną, przyjmując być może mniej władczą postawę, bo nie wolno rzucać się w oczy, ale z dreszczem zadowolenia. W zasadzie nie miał żadnych planów, najmniejszego ukrytego motywu. Dla kogoś o nieskazitelnym sumieniu, w posiadaniu sporego majątku, czymże jest plik pieniędzy?

Dżentelmen wszedł do cukierni przy Rue du Havre, wyszedł z paczką ciastek i udał się w stronę dworca Saint–Lazare.

– Niech to! – rzekł do siebie Lupin. – Czy on wsiądzie do pociągu i wyprowadzi mnie nie wiadomo dokąd?

Wsiadł do pociągu. Lupin, protestując, podążył za nim, i ruszyli razem w długim przedziale linii Saint–Germain zatłoczonym podróżnymi. Mężczyzna mocno przyciskał skórzaną teczkę do piersi, jak matka trzymająca swoje dziecko.

Wysiadł za miasteczkiem Chatou, na stacji Le Vésinet, co ucieszyło Lupina, gdyż miejsce to ogromnie mu się podobało.

Dwanaście kilometrów od Paryża, otoczone pętlą Sekwany, Le Vésinet, a przynajmniej ta dzielnica Le Vésinet, podlega bardzo restrykcyjnym planom i ograniczeniom budowlanym, i rozwija swoje szerokie, ozdobione ogrodami i bogatymi willami aleje wokół jeziora, które leży uśpione pod drzewami. Tego ranka gałęzie mieniły się w słońcu kroplami rosy pozostałymi po nocnym mrozie. Podłoże było twarde, ubite. Jaka to przyjemność tak spacerować, nie troszcząc się o nic innego, jak tylko o pomyślność bliźniego!

Ładne domy, opasane zewnętrzną aleją, stały na brzegu pierwszego akwenu, skromnego stawu, mniejszego i bardziej dyskretnego, którego brzegi należały do właścicieli otaczających go willi.

Minęli La Roseraie, potem L’Orangerie, a następnie dżentelmen uniósł kołatkę domu zwanego Les Clématites.

Lupin kontynuował swoją drogę poza zasięgiem wzroku, tak aby nie zostać zauważonym. Drzwi się otworzyły i zza nich wyłoniły się dwie wesołe młode dziewczyny:

– Spóźniony, wujku! Obiad jest gotowy. Co dobrego nam przyniosłeś?

Lupin był oczarowany. Ciepłe powitanie wujka z ciasteczkami, żywiołowość dwóch siostrzenic, niska i nieco staroświecka forma domu, wszystko to było bardzo sympatyczne. Byłoby naprawdę przyjemnie wejść w to serdeczne środowisko i oddychać ciepłą atmosferą połączonej rodziny.

Pięćset metrów dalej znajdowało się wielkie jezioro, bardzo malownicze, z wyspą przycumowaną do drewnianego mostu. Była tam znakomita restauracja, której menu Lupin doskonale poznał. Następnie przeszedł się dookoła jeziora, podziwiając po zewnętrznej stronie drogi urocze wille, w większości zamknięte w te zimowe dni.

Ale jedna z nich wpadła mu w oko, nie tylko dlatego, że była przyjemna i uświetniona dobrze zaprojektowanym ogrodem, ale także dlatego, że na bramie wisiała tabliczka z napisem:

Clair–Logis. Nieruchomość na sprzedaż. Skieruj się tutaj w celu zwiedzania lub do willi Les Clématites po wszystkie informacje.

Les Clématites! Czyli w tej willi, w której „mój” wujek jadł obiad! Prawdę mówiąc, los miał w tym swój udział. Jak można nie połączyć idei skórzanej teczki z ideą Clair–Logis?

Dwa pawilony flankowały bramę wjazdową. W tym po prawej mieszkał ogrodnik. Lupin zadzwonił dzwonkiem. Od razu został oprowadzony po domu i od razu był zachwycony. Ten dom był uroczy, trochę zniszczony, w niektórych miejscach nawet zrujnowany, ale tak dobrze rozplanowany i tak dobrze nadający się do umiejętnej renowacji!

To jest to... To jest to, czego potrzebuję, pomyślał. Chciałbym mieć lokum pod Paryżem, żeby od czasu do czasu spędzić tam spokojny weekend! Nie chcę niczego innego!

A zresztą, co za wspaniały interes! Cóż za niespodziewany zysk! Z jednej strony los oferował mu idealny dom, a z drugiej wystarczającą ilość pieniędzy, aby kupić go bez konieczności płacenia za niego. Czy skórzana teczka nie służyła może do sfinansowania zakupu? Jak wszystko się układa!

Pięć minut później Lupin przekazał swoją wizytówkę, a pan Raoul d’Averny został zaprezentowany panu Filipowi Gaverelowi w salonie–studiu na parterze, gdzie czekały już dwie ładne siostrzenice, które wuj mu przedstawił.

Pan Gaverel miał pod pachą skórzaną teczkę, wciąż spiętą paskiem. Z pewnością zjadł obiad, nie rozluźniając uścisku.

Lupin wyjaśnił cel swojej wizyty: ewentualny zakup Clair–Logis. Filip Gaverel sformułował swoje warunki.

Lupin zastanowił się przez chwilę. Spojrzał na dwie siostry. Właśnie dołączył do nich młody mężczyzna, który zalecał się do starszej, a którego ona sama nazywała swoim narzeczonym; wszyscy troje śmiali się. Zakłopotał się: zawsze skrupulatny, zastanawiał się, w jakim stopniu jego plan taniego nabycia nieruchomości może zaszkodzić obu siostrom.

W końcu poprosił o czterdzieści osiem godzin na podjęcie decyzji.

– Zgoda – odparł pan Gaverel. – Ale będzie pan musiał mieć do czynienia z moim notariuszem. Niedługo wyjeżdżam na południe.

Wyjaśnił, że owdowiał osiem miesięcy temu, a jego syn właśnie ożenił się w Nicei: zamierza go odwiedzić i spędzić część roku z młodą parą.

– Poza tym nie mieszkam tutaj, z moimi siostrzenicami. Tu obok jest moja willa, L’Orangerie; nasze dwa ogrody się łączą. Dom jest ładny, ale nie można tego docenić, kiedy jest cały zamknięty i zabarykadowany okiennicami.

Lupin został jeszcze przez godzinę, rozmawiając i żartując z dziewczynami, opowiadając im wiele przygód i historii, które je rozbawiły. Kątem oka obserwował jednak pana Gaverela.

Spacerowali po ogrodzie Les Clématites i L’Orangerie. Filip Gaverel, ze swoją skórzaną teczką pod pachą, wydał polecenie swojemu lokajowi, który po załadowaniu do bagażnika kufrów i toreb ruszył przed siebie w kierunku dworca de Lyon.

– A twoja teczka, wujku, zabierasz ją ze sobą?

– Oczywiście, że nie – powiedział. – To tylko nieistotne papiery służbowe, które przywiozłem z Paryża. Schowam je w domu.

Rzeczywiście, wszedł do domu, a po dwudziestu minutach wrócił. Żadnej teczki pod pachą, ani wybrzuszenia w kieszeni, które sugerowałoby, że ma przy sobie plik pieniędzy.

Ukrył je w swoim domu, pomyślał Lupin. Musi być pewny swojej kryjówki. To z pewnością sprytny starszy pan, który oszukał fiskusa na rozliczeniu majątku swojej żony. Ci ludzie nie zasługują na litość.

Wziął go na bok i rzekł:

– Po namyśle, proszę pana, jestem kupcem.

– Doskonale – ucieszył się pan Gaverel, przekazując klucze do swojej willi siostrzenicom.

Wyszli razem. Pan Gaverel z pewnością nie miał swojej skórzanej teczki.

 

Dwa tygodnie później Lupin podpisał czek. Była to zwykła zaliczka, którą wpłacał sprzedawcy, a sama cena Clair–Logis była kilkakrotnie gwarantowana przez pliki banknotów przechowywanych w L’Orangerie. Nie spieszył się nawet z koniecznymi poszukiwaniami, wierząc, że nie może być bezpieczniejszej kryjówki niż ta, która wzbudziła takie zaufanie u posiadacza banknotów. Cechą kryjówki jest to, że o istnieniu znajdującego się w niej skarbu nikt nie wie. Lupin miał tego świadomość.

Przede wszystkim musiał znaleźć architekta, który wyremontowałby Clair–Logis. Przypadek mu go zapewnił. Pewnego dnia otrzymał list od lekarza, który kiedyś wyświadczył mu nieocenioną przysługę1 , który znał jego prawdziwą tożsamość i którego zawsze informował o swoich przeprowadzkach i kolejnych adresach. Doktor Delattre napisał do niego:

Drogi przyjacielu,

Byłbym bardzo szczęśliwy, gdybyś mógł zaopiekować się młodym Félicienem Charlesem, dyplomowanym architektem, którym się zajmowałem. On ma talent... itd.

Lupin posłał po tego młodego człowieka, który wydał mu się nieśmiały, powściągliwy; pragnął się podobać, ale nie wiedział, jak to zrobić. Był to zresztą całkiem ładny chłopak, między dwudziestym siódmym a dwudziestym ósmym rokiem życia, inteligentny i artystyczny. Bardzo dobrze zrozumiał, o co go poproszono i nawet zaoferował się, że zajmie się wystrojem Clair–Logis i uporządkowaniem ogrodu. Miał zamieszkać w pawilonie po lewej stronie.

I tak mijały kolejne miesiące.

Lupin zjawił się ledwo trzy lub cztery razy. Przedstawił Féliciena Charlesa dwóm siostrom i w ten sposób był na bieżąco z tym, co dzieje się w domu. Ten zresztą sam chętnie je odwiedzał. Starsza siostra chorowała poważnie na zapalenie oskrzeli, co opóźniało jej ślub.

Ostatecznie uroczystość zaplanowano na dziewiątego lipca. Wuj Gaverel miał być obecny, a Lupin, który podróżował po Holandii, postanowił wrócić osiem dni wcześniej, aby przeprowadzić kradzież banknotów.

Jego plan był prosty. Zauważył, że na końcu publicznego przejścia, które prowadziło między dwoma ścianami do stawu, mógł przyciągnąć łódź z sąsiedniej posesji. W ten sposób, pewnej nocy, dotarł do ogrodu L’Orangerie i wszedł do domu.

Po wejściu w posiadanie pakietów banknotów uformował paczkę tak, żeby przywrócić jej ten sam wygląd. Nie ulegało wątpliwości, że Filip Gaverel podczas tych dwudziestu czterech godzin, które zamierzał spędzić nie w L’Orangerie, lecz w domu dwóch sióstr, zadowoli się sprawdzeniem, czy jego paczka jest na swoim miejscu, bez kontrolowania jej zawartości. Kradzież nie miała zostać więc odkryta aż do października.

Ale kiedy Lupin przyjechał rano swoim samochodem, okazało się, że poprzedniego dnia na spokojnym brzegu małego jeziora rozegrał się straszny dramat, z tragicznymi zwrotami akcji...

II 

Zabójstwa

Niech będzie przede wszystkim jasno ustalone, że obiad, który poprzedził w willi Les Clématites przerażające kilkanaście godzin, w czasie których skumulowały się wydarzenia dramatu, przebiegał między dwiema młodymi dziewczynami i dwoma młodymi mężczyznami, którym groził tak bliski los, w charakterze naturalnej, lekkiej, beztroskiej wesołości, połączonej z życzliwością i miłosnym wzruszeniem. Nie wszystkie burze są zapowiadane przez znaki ostrzegawcze. Ta wybuchła nagle na pogodnym niebie, bez żadnych obaw w sercach tych, którzy mieli być jej przerażonymi ofiarami.

Śmiali się i rozmawiali wesoło o swoich najbliższych planach, jak również o planach na następny dzień i następny tydzień. Były tam siostry Gaverel, które od śmierci rodziców, to znaczy od siedmiu czy ośmiu lat, mieszkały nadal w Les Clématites, pod opieką guwernantki, która widziała ich narodziny, starej Amelii, i jej męża Edwarda, służącego.

Starsza z dwóch sióstr, Elżbieta, wysoka blondynka o nieco zbyt bladej twarzy rekonwalescentki i uśmiechu niewinnej uwodzicielki, zwracała się przede wszystkim do swojego narzeczonego, Jérôme’a Helmasa, przystojniaka o szczerej twarzy, chwilowo bez zatrudnienia, który jako sierota utrzymywał mały domek, w którym kiedyś mieszkała jego matka, w miasteczku Le Vésinet, na skraju głównej drogi prowadzącej do Paryża. Przyjaciel Elżbiety, zanim został jej narzeczonym, znał młodszą siostrę, Rolandę, już od dziecka i był z nią w dobrych stosunkach. Posiłki spożywał w Les Clématites.

Rolanda, znacznie młodsza od swej siostry, miała więcej wyrazu niż Elżbieta, więcej prawdziwej urody, a przede wszystkim więcej namiętnego i tajemniczego uroku. I bez wątpienia przyciągnęła drugiego młodzieńca, Féliciena Charlesa, który nie przestawał obserwować jej ukradkiem, jakby nie śmiał spojrzeć jej w twarz. Czy był w niej zakochany? Sama Rolanda nie mogła tego stwierdzić. Był on jedną z tych rozczarowujących istot, których fizjonomia nie wyraża ich sekretnej natury, i które nigdy nie wydają się myśleć lub czuć tak, jak myślą lub czują.

Gdy skończył się posiłek, cała czwórka weszła do pracowni, pomieszczenia ogromnego, ale intymnego dzięki układowi mebli, bibelotów i książek. Jej angielskie okno, bardzo szerokie i otwarte na oścież, wychodziło na wąski trawnik, który oddzielał willę od stawu. Nieruchoma woda, bez drżenia, odbijała bujne drzewa, których długie zwisające gałęzie sięgały niemal swego odbicia. Pochylając się, można było zobaczyć po prawej stronie, sześćdziesiąt metrów dalej, drugi dom, L’Orangerie, w  którym mieszkał wujek Filip. Granicę dwóch ogrodów wyznaczał bardzo niski żywopłot, ale pas trawy biegł nieprzerwanie wzdłuż całego stawu.

Elżbieta i Rolanda trzymały się przez chwilę za ręce. Wyglądało na to, że bardzo się kochają: zwłaszcza Rolanda wykazywała wielką chęć poświęcenia się, a także stały niepokój. Zdrowie Elżbiety, po przebytej chorobie, wymagało jeszcze pewnych środków ostrożności.

Pozostawiając ją z narzeczonym, Rolanda usiadła przy fortepianie i wezwała do siebie Féliciena Charlesa, który początkowo próbował się jej wymigać.

– Proszę mi wybaczyć, ale mieliśmy dziś późny obiad, a moja praca zaczyna się codziennie o tej samej porze.

– Pańska praca nie zezwala na wolność?

– To właśnie dlatego, że jestem wolny, muszę być dokładny. Zwłaszcza, że pan d’Averny przyjeżdża jutro z samego rana. Całą noc podróżuje samochodem.

– Co za okazja, by znów go zobaczyć! On jest taki miły, taki interesujący!

– Może więc pani zrozumieć moje pragnienie, by go zadowolić.

– Proszę usiąść... tylko pół minuty...

Był posłuszny i milczał.

– Proszę do mnie mówić – powiedziała.

– Mam z panią rozmawiać, czy słuchać?

– Oba w tym samym czasie.

– Mogę z panią porozmawiać tylko wtedy, gdy nie będzie już grała.

Nie odpowiedziała. Po prostu zagrała kilka fraz muzyki tak miękkiej, tak zrezygnowanej, że zabrzmiało to jak spowiedź. Czy próbowała sprawić, by zrozumiał coś tajemnego, czy zmusić go do jakiejś reakcji, jakiegoś porywu? On jednak milczał.

– Proszę odejść – rozkazała.

– Odejść... Dlaczego?

– Wystarczająco dużo już dzisiaj rozmawialiśmy – zażartowała dziewczyna.

Zawahał się, zdezorientowany, po czym, gdy powtórzyła polecenie, wyszedł.

Rolanda lekko wzruszyła ramionami, po czym kontynuowała grę, obserwując Elżbietę i Jérôme’a, którzy rozmawiali szeptem i patrzyli sobie w oczy, siedząc na sofie, podczas gdy muzyka kołysała ich i zbliżała do siebie.

Tak minęło dwadzieścia minut.

Na koniec Elżbieta wstała i powiedziała:

– Jérôme, już czas na nasz codzienny spacer. Tak dobrze jest sunąć po wodzie, między gałęziami.

– Czy to mądre, Elżbieto? Jeszcze nie do końca wyzdrowiałaś.

– Ależ tak, ależ tak! Wręcz przeciwnie, to odpoczynek, który przyniesie mi wiele dobrego.

– Jednak...

– Jednak tak to już jest, mój drogi Jérôme. Wezmę łódź i przyprowadzę ją przed trawnik. Nie ruszaj się.

Jak co dzień poszła do swojego pokoju, otworzyła sekretarzyk i zgodnie ze swoim zwyczajem wpisała kilka linijek do zeszytu, w którym prowadziła swój dziennik, i w którym później miano znaleźć jej ostatnie słowa.

 

Jérôme wydawał się nieco rozproszony, zamyślony. Zapytałam go o przyczynę. Odpowiedział mi, że się mylę, a gdy nalegałam, dał mi tę samą odpowiedź, niemniej jednak w sposób bardziej niezdecydowany.

– Nie, Elżbieto, nic mi nie jest. Czego chcieć więcej, skoro mamy zamiar się pobrać, a moje marzenie sprzed roku ma się spełnić. Tylko...

– Tylko?

– Czasami martwię się o przyszłość. Wiesz, że nie jestem bogaty, i że mając prawie trzydzieści lat nie mam żadnej pracy.

Położyłam mu rękę na ustach i roześmiałam się:

– Ale ja jestem bogata... Oczywiście nie możemy robić nic szalonego... Ale dlaczego jesteś aż taki ambitny?

– Jestem dla ciebie, Elżbieto. Dla siebie nie mam prawdziwych potrzeb.

– Ale ja też nie, Jérôme! Cieszę się z niczego, na przykład z tego, że jestem szczęśliwa, z niczego więcej – powiedziałam, śmiejąc się. – Słuchaj, czy nie przyjęliśmy, że będziemy tu po prostu mieszkać, dopóki dobra wróżka nie przyniesie nam skarbu, który się nam należy?

– Ach – odrzekł. – Nie wierzę w skarby!

– Pamiętasz, co ci mówiłam... Ten stary przyjaciel naszych rodziców, daleki kuzyn, którego nie widzieliśmy od lat, i który nie przekazywał nam żadnych wiadomości, ale nas lubił... Ileż to razy moja stara guwernantka, Amelia, mówiła mi: panienko Elżbieto, będziesz bardzo bogata. Twój stary kuzyn, Georges Dugrival, musi zostawić cały swój majątek tobie, tak, tobie, Elżbieto. A zdaje się, że jest chory. Sam widzisz, Jérôme...

Jérôme wyszeptał:

– Pieniądze... pieniądze... niech tak będzie. Ale ja chcę pracować. Chcę dla ciebie, Elżbieto, męża, z którego będziesz dumna...

Nie powiedział nic więcej, a ja się uśmiechnęłam. Jérôme... mój drogi Jérôme, po co myśleć o przyszłości, kiedy kochamy tak, jak kochamy siebie nawzajem?

 

Elżbieta odłożyła pióro. Jej codzienna dawka pewności siebie została wyczerpana. Przygotowała się, przypudrowała twarz, nałożyła na nią odrobinę różu, sprawdziła, czy zapięcie pięknego perłowego naszyjnika, który miała od matki, a którego nigdy nie zdejmowała, jest bezpieczne, i zeszła na dół, do ogrodu wuja Filipa, na trzy drewniane schodki, przy których zacumowana była łódź.

 

Jérôme nie ruszył się ze swojej kanapy od czasu wyjścia Elżbiety. Słuchał, nie zwracając uwagi, improwizacji Rolandy.

Przerwawszy, powiedziała do niego:

– Jestem bardzo szczęśliwa, Jérôme. A ty?

– Ja również – odrzekł.

– Czyż nie? Elżbieta jest taka cudowna! Gdybyś tylko znał dobroć i szlachetność swojej przyszłej żony! Ale jeszcze je poznasz, Jérôme.

Odwróciła się do klawiatury i energicznie zaatakowała marsz triumfalny, mający być wyrazem nadludzkiej radości.

Ale ponownie się zatrzymała, teraz gwałtownie.

– Ktoś krzyczał... Jérôme, słyszałeś?

Nasłuchiwali.

Z zewnątrz, od spokojnego stawu, dochodziła głucha cisza. Rolanda z pewnością się przesłyszała; z rozmachem podjęła swoje akordy zwycięstwa i radości.

Potem nagle wstała.

Była pewna, że ktoś krzyczał.

– Elżbieta... – wybełkotała, podbiegając do okna.

Wydusiła zdławionym głosem:

– Pomocy!

Jérôme był już przy niej.

Wychyliwszy się, zobaczył na poziomie brzegu, w miejscu schodów, mężczyznę, który zdawał się trzymać Elżbietę za gardło. Leżała z nogami w wodzie. Widząc to Jérôme krzyknął z przerażenia i chciał skoczyć za Rolandą, która biegła po trawniku.

Tamten mężczyzna odwrócił się w ich stronę. Natychmiast porzucił swoją ofiarę, podniósł coś i uciekł przez ogród L’Orangerie.

Wtedy Jérôme zmienił zdanie. Wszedł do przylegającego pokoju, zdjął karabin, którym siostry często ćwiczyły – wiedział, że jest naładowany – i zatrzymał się na schodach wychodzących na ogród.

Mężczyzna uciekał. Był już przed domem i najwyraźniej chciał dotrzeć do ogrodu warzywnego L’Orangerie, z którego było bezpośrednie wyjście na okrągłą aleję.

Jérôme wziął broń do ręki i wycelował. Huk: mężczyzna odbił się od ziemi i wpadł na rabatę kwiatową, gdzie po kilku wstrząsach znieruchomiał. Jérôme wyrwał się do przodu.

– Żyje?! – wykrzyknął, zbliżając się do Rolandy, która klęczała i obejmowała swoją siostrę.

– Serce już nie bije – odparła Rolanda, łkając.

– Ależ nie, nie, to niemożliwe!... Możemy ją reanimować... – Jérôme był przerażony.

Rzucił się na nieruchome ciało, ale od razu, zanim zdążył sprawdzić, czy Elżbieta jeszcze żyje, wybełkotał z załzawionymi oczami:

– Och! Jej naszyjnik... Zniknął... Mężczyzna chwycił ją za gardło, by zerwać jej perły... Och! Zgroza! Nie żyje...

Zerwał się do biegu jak szalony w towarzystwie starego sługi, Edwarda, podczas gdy Rolanda i gospodyni Amelia zostały przy ofierze.

Mężczyzna leżał płasko na brzuchu w klombie. Kula, trafiwszy go między łopatki, musiała dotrzeć do serca.

Z pomocą Edwarda przewrócił go na bok. Był to człowiek w wieku pięćdziesięciu, pięćdziesięciu pięciu lat, źle ubrany, w brudnej czapce, o bladej twarzy otoczonej rozczochraną koroną siwej brody.

Jérôme przeszukał go. Brudny portfel zawierał jakieś papiery, wśród których były dwie kartki z napisanym odręcznie imieniem: Barthélemy.

W jednej z kieszeni marynarki służący znalazł jednopasmowy naszyjnik z dużych, delikatnych pereł, który został skradziony Elżbiecie.

Krzyki i wystrzał słychać było w bezpośrednim sąsiedztwie obu willi. Usłyszawszy o wydarzeniach, sąsiedzi natychmiast rzucili się na ratunek, zaglądając przez mury, otwierając bramy i dzwoniąc do drzwi Les Clématites. Zadzwoniono na posterunek policji w Chatou i do żandarmerii. Zostało zorganizowane nabożeństwo, usunięto intruzów i poczyniono pierwsze obserwacje.

Jérôme Helmas leżał obok swojej martwej narzeczonej z zamkniętymi oczami i zaciśniętymi pięściami. Kiedy niesiono ją do domu, nie ruszył się z miejsca, a kiedy został posłany po Rolandę, która, napędzana wściekłością, przezwyciężając ból, ubierała Elżbietę w suknię ślubną, nie chciał przyjść. Nie chciał zachować w pamięci innego i zniszczonego obrazu tej, którą kochał, mniej pięknego, niż olśniewający obraz przeszłości.

Félicien Charles, który wrócił do Les Clématites,