Biała grajka - Małgorzata Włodarska - E-Book

Biała grajka E-Book

Małgorzata Włodarska

0,0

Beschreibung

Twardy charakter jest jak żelazo – wykuwa się powoli i w trudnych warunkach. To, że w dłoniach Dobrej tkwi potężna moc, podejrzewa tylko Lutnik, który po okazyjnych cenach sprzedaje jej kolejne hitary. Nikt inny nie jest w stanie tego zauważyć – cała wieś zajęta jest konfliktem między zatrutymi nienawiścią mężczyznami i tymi, którzy są od nich uzależnieni. Gdy przypadkową ofiarą pijackiej kłótni pada jej przyjaciel, Dobra poczuwa przypływ mocy i magicznymi strunami uśmierca złą połowę mieszkańców. Choć wybawia ludzi od przemocy, sama jest przerażona okrucieństwem, którego dokonała. Na dodatek nie może dłużej zostać w swojej wsi, gdyż skupia na sobie uwagę surowego Zakonu Ciszy. Mądra fantastyka – w sam raz dla miłośników powieści Ewy Białołęckiej.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 462

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Małgorzata Włodarska

Biała grajka

 

Saga

Biała grajka

 

Zdjęcie na okładce: Dall-e

Copyright © 2023 Małgorzata Włodarska i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788727123462 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Na początku był strach. Niewinność i wiara w piękno zostały przygniecione tonami przerażeń, uderzeń, wyzwisk i pijanych kar. Przez wiele lat taki stan utrzymywał się, tworząc fałszywy obraz rzeczywistości, do której trzeba się było przyzwyczaić. Nic nie dziwiło. Ani przekleństwa wywrzaskiwane o każdej porze dnia i nocy, ani narastająca wściekłość przekładana na razy, ani konieczność przepraszania za to, że się było. Dla świętego spokoju. Dla świętego spokoju robiło się wszystko, gorzej, że ten spokój okazywał się jedynie złudzeniem, przerwą między atakami, czekaniem na cios, który nieuchronnie następował. Święty spokój nie istniał. Nie wtedy.

Dobra siedziała przy ognisku, sama, słuchając zawodzenia wiatru w koronach drzew i odpoczywając po całym dniu marszu. Czy się bała? Już nie. Błogosławieństwo strachu odebrała sobie w dniu, w którym położyła trupem połowę zatrutej nienawiścią wsi, by ratować drugą połowę przerażonych i uzależnionych od tych pierwszych. Ci chodzili cicho, by nie rzucać się w oczy, zgadywali pragnienia silniejszych, by nie spełnić ich za późno, kryli się w najciemniejszych kątach stodół i chlewików, mając nadzieję, że tym razem nie zostaną znalezieni. Czasem się udawało. Przesypiali noce jak zające, budząc się nawet na dźwięk przebiegającej myszy. Od ich refleksu i umiejętności błyskawicznego powrotu do przytomności zależały niepokaleczone i niepoobijane twarze, niepołamane ręce i nogi, nienaruszone żebra i zęby. Gdy się nie udawało, straty pojawiały się natychmiast. Dlatego po wsi chodził lud w połowie czysty i zadbany, rumiany na twarzy, najedzony i napity, choć nieraz z obtartymi knykciami, a w połowie posiniaczony, kulejący i przemykający pod płotami, ze spuszczonymi oczami, zgarbiony i zniszczony. Wiecznie przerażony. Bardzo cichy.

Jej ojciec należał do tej pierwszej grupy. Niegdyś przystojny i wysoki, teraz zwalisty, z wielkim brzuchem, którym lubił wypychać ją za drzwi, kiedy już użył pięści i nauczył ją kopniakami moresu. Zwykle dostawała po plecach, za wszelką cenę chroniąc w skulonych ramionach hitarę, ale i tak straciła już dwie. A to nie była tania rzecz. Była też twarda, czego doświadczyła, kiedy jedną z nich ojciec rozbił na jej głowie. Potem przez wiele wieczorów musiała śpiewać w gospodzie, by zarobić na następną. Ojciec, nawet jeśli o tym wiedział, ignorował tę wiedzę, zapominał, sam pozostając przez większość czasu w pijackim widzie. Czasem budziła się w nim nieprzytomna łaskawość i ni stąd ni z owąd obdarowywał ją grubszą monetą, która zwykle starczała na pół instrumentu. U Lutnika potrafiła wyprosić i wyśpiewać nową hitarę za te pół ceny. Lutnik zresztą należał do tej dziwnej i bardzo niewielkiej części społeczności, która ani nie biła ani nie była bita. Dobry człowiek silny spokojem i swobodą w swym braku ambicji. Wiedziała, że ją lubił i chciał pomóc w codziennej niedoli, wiedząc jak bardzo kocha grać. Nie wiedziała, że co najmniej przeczuwał jej umiejętności. Uczył ją, od początku spodziewając się więcej, inwestował w każdy dźwięk. Zresztą miała talent. Najwięcej nauczyła się sama, wyciągając z jego skrzyń stare spisy akordów, rysunki chwytów, zapomniane zapisy pieśni. Grała potem godzinami, zwykle na ganku Lutnika, czasem nad strumieniem, nigdy w domu. Tam można było tylko niezbyt głośno oddychać. Śpiewała też chętnie, choć nie sprawiało jej to takiej radości jak granie, granie to czysta magia, jak często powtarzała Lutnikowi, a on tylko unosił brwi, mrużył oczy i zaciągał się fajeczką, uśmiechając się zagadkowo.

Miała jednego przyjaciela. Od najmłodszych lat uciekali przed trudną miłością rodzinną nad strumień do niewielkiej skalnej groty, którą nazywali swoim Spokojnym Brzegiem. Mieli tam suche drewno na opał, dwa stare, dziurawe koce i kilka sucharów od Starej Mariny, drugiej takiej, co nikogo nie biła i sama nie była bita, za to chętnie dokarmiała obdarte dzieciaki i zagłodzoną młodzież, która pracowała na ojców od świtu do ciemnej nocy bez należytej strawy, a czasem i bez wody. Jej przyjaciel umiał śpiewać prawie tak ładnie jak ona, czasem razem muzykowali. W gospodzie zwykle dostawali więcej drobniaków, kiedy wspólnie występowali. Właścicielka ich lubiła, z uśmiechem wystawiała dwa stołki na środku izby, oni wskakiwali na nie i zaczynali swoje trele, a te dwa głosy tak pięknie się plotły, jakby z jednego serca dźwięki biegły. Miał na imię Pociech. Podobno dlatego, że jak pierwsze dziecko zmarło, to on się zaraz jako drugi urodził. Ale wszyscy wołali na niego Pocieszek, bo był taki miły i uprzejmy, taki radosny mimo podbitych oczu, że nawet oprawcy się uśmiechali. Pocieszek śpiewak. Taki ładny i zdolny. Tylko nie za bardzo robotny, dlatego nic dziwnego, że czasem obrywał po pysku i brał po tyłku tak, że później długo śpiewał tylko na stojąco i spał na brzuchu. To jego zabili pierwszego.

Nie wiadomo, co się stało, że ten dzień nie minął jak każdy inny, pełen z jednej strony nudy i zadowolenia, z drugiej wiecznej obawy i wytężonej uwagi, by nie oberwać po głowie w razie zbyt wolnego wykonywania obowiązków. Słońce świeciło pięknie, było ciepło jak na tę porę roku, jesień rozwinęła już swój wielobarwny płaszcz, zdobiąc lasy i sady kolorami, czerwień i złoto tylko w ten sposób mogły cieszyć oczy biedoty. Nawet bogatsi nieczęsto widywali złote monety, nie to co w miastach, tam inaczej się żyło i płaciło. Nikt tu jakoś za miastami nie tęsknił. Zresztą za czym? Za tym hałasem ulicznych wozów, wrzaskami, brudnymi ulicami? Za brakiem muzyki, nawet tej najbardziej zwykłej, w karczmach i na placach, bo Zakon Ciszy twardą ręką miasta trzymał? Tu było dobrze, spokojnie i łagodnie. Zakon w poważaniu miał prowincję, słusznie mniemając, że maluczcy i tak się nie skrzykną, nie zaczną robić nic poza zwykłym prostym muzykowaniem. Nie, tu było lepiej. Przynajmniej tym, co inni na nich pracowali. Po co wielkomiejska służba, skoro własne dzieci i żony lepiej usługiwali niż najlepiej szkolona czeladź?

Popołudnie mijało leniwie i powoli. Dzień pracy już się skończył, w karczmie siedziało całe towarzystwo u władzy, rozprawiając, jak to dobrze wytresowali sobie rodzinę. Śmiali się, że w okolicznych wsiach głupich nie sieją, a sami rosną i za pieniądze zatrudniają pomoc. Co za marnotrawstwo, po co majątek tracić, jak można za darmo dostać to samo?

– Słyszałem, że szewc w Kniaziówce dwóch czeladników trudni. I naprawdę im płaci! Za każdy tydzień dostają złotego, a prócz tego wikt i opierunek – perorował ojciec Dobrej. Miał już mocno w czubie a podczas wypowiedzi znacznie poczerwieniał na twarzy.

– Jak ma za dużo, niech płaci – roześmiał się sąsiad, ojciec Pocieszka, Czarny, co przy zborze miał dużą chałupę i spore gospodarstwo. – Głupotę z matki mlekiem się wypija, to potem trudno z krwi usunąć – zarechotał.

– Prawda, jakby mężowie dzieci na świat wydawali, to by głupoty tyle nie było, każda baba tyle warta, co wiadomo – obleśny chichot przylepił się wraz ze spojrzeniami do córki karczmarza, Szybkiej, a ta błyskawicznie umknęła w obawie przed niechcianymi awansami. Za przepierzeniem westchnęła cicho z rozpaczą. Kolejny raz pomyślała, że bardzo chciałaby stąd odejść, nigdy nie wrócić, że przecież gdzieś musi być jakieś miejsce, w którym ludzie żyją inaczej. Wytarła ręce w fartuch, zajęła się wytaczaniem kolejnej beczki z piwem, bo poprzednia już dnem świeciła i zaraz pewnie ojciec by ją ścierką stłukł, bo nie uważa na towar. Czarny sprytnie zaczaił się przy przejściu na tyły, nie zauważyła go, gdy schylona toczyła beczkę. Mężczyzna z całej siły klepnął ją w pośladek. Dziewczyna krzyknęła i aż się zatoczyła. Łzy stanęły jej w oczach z bólu i upokorzenia, zaczęła szlochać cicho. Stanęła bezradnie pod ścianą, wiedząc, że znikąd pomocy nie uzyska. Nie do końca miała rację. Jej ojciec wychynął zza kontuaru naprawdę wściekły, wyciągnął spod lady grubą lagę i trzepnął Czarnego przez krzyże tak, że ten aż przysiadł.

– Czego?! – wrzasnął naprawdę rozgniewany. – Łapy ci połamię, jak jeszcze raz będą ci się kleić do tego, co nie twoje! Masz w obejściu własne baby, to je sobie poklepuj, a od mojej klaczki trzymaj się z daleka!

Szybka dobrze wiedziała, że to nie z łagodności serca ta obrona i nie dla jej dobra, ale przez poczucie ujmy na honorze właściciela, który najlepiej wiedział, jak z własności skorzystać. I częściej niż często, prawdę mówiąc, mu się to zdarzało, bez obawy przed prawem, które takich praktyk zakazywało. Kto mu będzie we własnym domu prawa zaprowadzać, jego dom, jego prawa, wara każdemu, kto by pokusił się o jakikolwiek w tym udział. Szybka otarła oczy, uciekła na tyły, zapatrzyła się w kociołek z piwem na ogniu, a nienawiść zaczęła w niej buzować tak wielka, że gdyby Czarny albo ojciec w tej chwili do pomieszczenia weszli, bez namysłu by wrzącą zawartość wylała prosto na ich puste, zarozumiałe i złe łby. Tak, bo to źli ludzie, myślała. Zastanawiała się, dlaczego tacy bez kary po świecie chodzą, a dobrzy nierzadko na ciężkie choroby zapadają i odchodzą zanim tych, co ich kochają nacieszą ich obecnością tu na tym świecie. Jak mama, na przykład. Ona nie dożyła dorosłości Szybkiej, bo zaczęła pluć krwią po jednym biciu męża i już do śmierci kilka miesięcy później nie przestała. Karczmarz nie przejmował się niedomaganiem żony, egzekwował obowiązki i swoje prawa bez względu na to, jak się czuła. A ona nie protestowała. Próbowała tylko chronić córkę. Udawało się jej, póki żyła, a jak odeszła, to córka zastąpiła matkę we wszystkim i jak ona nie umiała się obronić.

Stała teraz jak zaczarowana przed paleniskiem, wpatrywała się w kociołek, a myśli powoli przetaczały się po jej głowie, nie tworząc żadnych treści, które mogłaby zapamiętać albo przełożyć na słowa. Zamykała się coraz bardziej w swoim pancerzu niemyślenia i nieczucia. Łzy obsychały na jej policzkach, tworząc delikatne słone ścieżki. Pancerz rozrastał się, zakrywał coraz więcej umysłu dziewczyny, zasłaniał wszelkie światło, odcinał świat kawałek po kawałku, aż nie zostało nic na co można spojrzeć i co można by zobaczyć. Zasłonił całą przeszłość i przyszłość. Szybka, nagle bardzo spokojna, sztywnym krokiem podeszła do stołu, wzięła najostrzejszy nóż do mięsa i bez zastanowienia i lęku przeciągnęła głęboko po swojej szyi. Krew buchnęła mocną strugą z rozciętej tętnicy, a ona stała jeszcze przez chwilę z zupełnie niezmienioną twarzą, bez żadnego grymasu, bez znaku bólu czy cierpienia, po czym powoli, jakby ją ktoś składał delikatnie na posłaniu, upadła na podłogę. Jej oczy, wolne od przerażenia, wpatrywały się ślepo w powałę. W końcu mogła odpocząć.

Jeszcze jakiś czas był spokój. Karczmarz nie zaglądał na tyły zajęty kłótnią z Czarnym i pozostałym towarzystwem. Pocieszek przyszedł ojca prosić do domu, bo matka strawę przygotowała i pogoniła go do karczmy. Stał w progu, bojąc się zagadnąć, bo Czarny perorował, cały będąc wielką pretensją, że to nieuczciwe od tyłu człowieka kijem tłuc, nawet jeśli słuszna sprawa, a karczmarz, logicznie zresztą, odpowiadał, że ten córkę mu klepał po tyłku też od tyłu i to mu jakoś nie przeszkadzało. Pijana klientela pokładała się ze śmiechu. Podjudzała jednego i drugiego, bo dawno nie mieli takiego przedstawienia za darmo, zamierzali więc przedłużać je tyle ile tylko się da. Pocieszek spoglądał na to wszystko z niepokojem, wiedział, że matki polecenia nijak nie uda mu się wykonać i już liczył swoje obite żebra.

Karczmarz machnął w pewnej chwili ręką po czym poszedł za przepierzenie nową porcję grzanego piwa do dzbana nalać z kociołka. Kiedy wszedł do izby, zobaczył córkę na podłodze. W pierwszej chwili chciał ją tłuc, że się w biały dzień pokłada i na lenistwo sobie pozwala, ale wtedy dostrzegł poblask lekko już krzepnącej krwi na deskach. Krwi, która prawie połowę pomieszczenia zalała. Zamarł w bezruchu, nie wiedząc co się dzieje. Płakać przecież nie będzie, nie ma co lać łez nad rozlanym mlekiem, poczuć żalu chyba jeszcze nawet nie zdążył. I wtedy ogarnęła go nieokiełznana wściekłość. Na to, że nie będzie teraz komu w karczmie usługiwać, że sprzątać nie będzie miał kto, że w końcu nikt pościeli mu wieczorem nie ogrzeje i starym kościom nie ulży. I że to wina Czarnego. To przez niego, przez tego zaczadzonego pijaka córkę stracił, to tylko jego wina, jego i nikogo więcej. A kiedy to zrozumiał, wyszedł powoli do głównej izby i popatrzył szalonym wzrokiem na winnego i wycedził przez zęby:

– To przez ciebie. To twoja wina, obrzympalcu tępy, to ty to zrobiłeś, nie ona. Ty mi dziecko zabiłeś.

– Jak zabiłem? – zdziwił się Czarny, ale widząc twarz karczmarza przesunął się tak, żeby zobaczyć co za nim i dojrzał ciało Szybkiej na podłodze.

– Ja nic nie zrobiłem! – wykrzyknął nagle przerażony. – Ledwie ją dotknąłem, nawet śladu nie ma pewnie! – i widać było, że nie przestraszył się niewinnej śmierci tylko kary za nią.

– Ty zabiłeś, ty zapłacisz – powiedział cicho karczmarz i rozejrzał się nieprzytomnie. Dojrzał przy drzwiach Pocieszka. Szybciej niżby wskazywała na to jego postura i waga dobiegł do chłopaka i bez zastanowienia zdzielił go kijem przez głowę. Dzieciak postawił oczy w słup i osunął się po ścianie. Ale karczmarzowi nie było jeszcze dość. Wyszarpnął zza pasa nóż i niewiele myśląc, wbił go prosto w serce Pocieszka, po czym odstąpił kilka kroków i przyjrzał się swemu dziełu.

– No – sapnął. – Teraz jesteśmy kwita.

Pocieszek siedział pod ścianą, a przerażone martwe oczy wciąż były wypełnione niewyobrażalnym zdziwieniem.

Czarny zapatrzył się na syna z rozdziawioną gębą. Poczerwieniał jeszcze bardziej.

– Kwita? Jesteśmy kwita?! – ryknął wściekle. – Nie ma kwita! Syna mi bez przyczyny żadnej życia pozbawiłeś! Ja ci za to…

Rozejrzał się, wyrwał z powały pochodnię i podsunął pod wysuszone wianki ziół, cebuli i czosnku. Rozniosła się aromatyczna, smakowita fałszywie woń. Ogień szybko przeskoczył na suche jak pieprz deski powały, zaczął pełgać coraz większą powierzchnią i rozlewać się po suficie jak łagodna fala na jeziorze.

– Dziewka nic nie warta była! A ty mi chłopaka zadźgałeś! – wrzeszczał Czarny, wymachując pochodnią tak, jakby chciał nią zdzielić karczmarza przez łeb. Ten jednak uchylał się całkiem zgrabnie. W swoim szaleństwie nie widział rozszerzającego się pożaru, dym jednak stawał się coraz gęstszy i zaczął dusić ludzi w środku. Wysypali się przed karczmę, kaszląc i krztusząc, wcale nie otrzeźwieni. Zataczali się i z coraz większą zaciętością kłócili również między sobą, zadziwiająco zgodni w temacie tych awantur: które żony i dzieci bardziej robotne, a które do niczego się nie nadają. Reszta wsi zaczęła się zbiegać, by ratować karczmę z pożaru, dym bowiem kłębił się coraz wyżej, dając znak, że pożar znaczny. Zamiast jednak rzucić się do studni i po wiadra, wszyscy zadziwieni przystawali, przyglądając się zajadłej kłótni niedawnych gości karczmy. Ci zaś, w swoim nieopamiętaniu coraz mocniejsi, ni stąd ni z owąd zaczęli z tłumu przybyłych wyciągać na chybił trafił cudze kobiety i dzieci i tłuc je bez litości. Coraz mocniej. I już nie tylko pięściami. W ruch poszły deski, pałki i noże. Nagle plac przed karczmą zabarwił się na czerwono, podobnie jak liście drzew nieopodal. Wokół zapadła dziwaczna cisza, w której szalał tylko pisk i krzyk torturowanych niewinnych istot, nawet ptaki zaprzestały swoich treli. Co poniektórzy otrząsnęli się, niezbyt pewnie próbowali odciągnąć ofiary od oprawców, ale szybko sami stawali się celem.

Dobra siedziała wtedy na ganku Lutnika, ćwiczyła swoją ulubioną ostatnio pieśń z bardzo skomplikowanymi akordami. Grała, cicho sobie nucąc. Czuła spokój, który dawno nie gościł w jej duszy. Nagle na ganek wyszedł zaniepokojony Lutnik, spojrzał w stronę wsi, osłonił oczy i przerażony szepnął:

– O muzy, co tam się dzieje…

Dobra przestała grać, podniosła się i również spojrzała we wskazanym przez mężczyznę kierunku. Zbladła jak śnieg. Nie wypuszczając hitary z ręki puściła się biegiem. Lutnik pobiegł za nią, znacznie wolniej.

– Dokąd? – krzyczał. – Gdzie pędzisz? Nie wiesz, co tam się dzieje!

– Pocieszek tam jest! – odkrzyknęła przyspieszając jeszcze bardziej.

Dotarła na miejsce, kiedy jatka była już w pełni. Rozszalali oprawcy dzikim wzrokiem szukali kolejnych ofiar i nie zaprzestawali swego dzieła. Przerażona Dobra zaczęła szukać Pocieszka, a nie widząc go nigdzie, podbiegła do jego matki, która stała z dłonią przyciśniętą do ust. Patrzyła wielkimi przerażonymi oczami na to, co się dzieje.

– Pocieszek? Gdzie Pocieszek? – krzyknęła do niej Dobra.

Matka wskazała tylko palcem karczmę. Dobra obiegła bijących się i wsunęła się bokiem do całkiem już mocno płonącej karczmy. Od razu za progiem natknęła się na nieruchome ciało z nożem w piersi oparte o ścianę. Zamarła. Łzy zatrzymały się gdzieś w gardle. Wszystko w niej się zatrzymało, przestała czuć, widzieć, słyszeć. Mimo szalejącego w karczmie ognia bardzo powoli wyszła na zewnątrz i bez lęku przeszła przez sam środek bitwy. O dziwo nikt jej nie dostrzegł, nie zahaczył nawet przypadkowym ciosem. Zatrzymała się tuż za kręgiem zastygłego tłumu i stała tak ze wzrokiem wbitym w hitarę, którą cały czas mimowolnie trzymała w ręku. Nagle poczuła, że coś się dzieje. Coś w niej rośnie. Jakaś niepojęta siła zaczęła przepełniać jej żyły i umysł, wypychając rozpacz i strach, zastępując je nieugiętą chęcią odwetu i ukarania tych, którzy nic nie szanowali, niczego nie kochali, z niczym się nie liczyli. Siła zaczęła wrzeć, pienić się w jej ciele i głowie, szukając ujścia. Dobra nieświadomie zaciskała palce na strunach hitary, a te nagle z długim jękiem pękły, owinęły się wokół jej palców i wniknęły głęboko w ich opuszki. Spenetrowały żyły, mięśnie, zmieniły się w giętkie struny światła, wypełniły nieznaną mocą jej ciało i myśli. Dziewczyna spojrzała zdziwiona na swoją dłoń, końce palców jarzyły się dziwnym światłem, rozedrganym jak dźwięk. Zmrużyła oczy i strzepnęła ręką. Usłyszała taki dźwięk, jakby lekko trąciła struny hitary. Ze wszystkich palców wystrzeliły promienie, ostre jak noże i elastyczne jak najlepsze struny, uderzyły w ziemię, zostawiając po sobie głębokie, dymiące szczeliny. Przez chwilę patrzyła na nie bezmyślnie, a potem wolno podniosła głowę i spojrzała na kłębiący się, zbryzgany krwią tłum na placu przed palącą się karczmą. Poruszyła nadgarstkiem a świetliste struny posłusznie schowały się w palcach. Uderzyła.

 

Po wszystkim zapadła głucha, dudniąca cisza. Dopalająca się karczma skrzypiała, osiadając na ziemi. Nikt nie rzucał się gasić, nie biegł ratować rannych. Wszyscy patrzyli na Dobrą. Niektórzy z podziwem, inni z przerażeniem, wszyscy z niewiarą w to, co właśnie ujrzeli. Jedna drobna dziewczyna zabiła światłem z dłoni wszystkich oprawców we wsi. Kilkoma ruchami ręki. Wszystkich. Nawet tych, co się kryli w tłumie gapiów. Bezbłędnie znajdowała każdego, kto znęcał się nad rodziną i precyzyjnie sięgała po niego parzącymi strunami, które unosiły, siekły i cięły bez litości, precyzyjnie, szybko, wydając grzmiące akordy jakby z setki najlepszych hitar, tworząc muzykę straszną i piękną zarazem. Owijały się wokół ciał, paliły żywym ogniem, zdzierały skórę. Podcinały gardła, obcinały ręce i nogi. A ona tylko stała. Zarzucała swą straszliwą broń jak wędkę nad rzeką. Tak samo od niechcenia.

Teraz zwinęła dłoń w luźną pięść, patrząc na swoje dzieło. Na tych wszystkich ludzi, martwych teraz i nagle zupełnie niegroźnych. Na swojego nieżywego ojca. Na sąsiadów. A potem przeniosła wzrok na żywych. Właścicielka gospody z drugiej strony wsi podeszła jako jedyna zebrawszy się na odwagę i po chwili niepewności przytuliła ją mocno. Długo tak trwały w uścisku, póki kobieta nie poczuła, że dziewczyną targa straszliwy szloch. Odsunęła się, spojrzała jej w twarz.

– Co ja zrobiłam… – wyszeptała Dobra. – Co ja zrobiłam, na muzy…

– To, czego nie mieli odwagi zrobić wszyscy inni – odpowiedziała twardo gospodyni i mocno uścisnęła jej ręce. – Uratowałaś nas. Oni by wszystkich pozabijali. Wiesz przecież.

– Wiem… – szepnęła. – Ale to ludzie. Zabiłam tylu ludzi…

– Morderców i złoczyńców zabiłaś, nie ludzi. Od dawna im się należało, zło się tu pleniło przez nikogo nie trzebione, w siłę urośli taką, że nikt im się sprzeciwić nie umiał i nie mógł. Aż do tej pory.

– To prawda – powiedział Lutnik, który nagle znalazł się tuż obok Dobrej.

Położył rękę na jej ramieniu i spojrzał z troską.

– Ale teraz musisz stąd odejść – powiedział smutno. – To, co zrobiłaś to nie jest zwyczajna rzecz. Obudziła się w tobie magia muz, a ja szczerze mówiąc nigdy takiej nie widziałem. Owszem, czułem w tobie potencjał, myślałem, że będziesz piękniej grać na hitarze powodowana mocą, ale takie coś…

Pokręcił głową w zadziwieniu i spojrzał na instrument bez strun, ogołocony nagle jak łąka bez trawy.

– Taka magia nie jest tolerowana przez Zakon Ciszy. Nawet pomniejsze manifestacje przyjmowane są wrogo, niszczone w zarodku. Ci co mają w sobie trochę mocy ukrywają się starannie, wykorzystują magię tak, by nie rzucać się w oczy i uszy Zakonu. Ludzie wiedzą, korzystają, ale niektórzy donoszą, zwabieni nagrodą i pozycją. Zakon umie nagradzać tych, co im pomagają świat w ciszy magicznej utrzymać. Podejrzliwie patrzy nawet na zwykłych grajków nieobdarzonych mocą. Powoli zakazują każdej muzyki, nawet ptakom śpiewać ledwie pozwalają.

Dobra zapatrzyła się na niego. Nic z tego nie wiedziała. Owszem, znała Zakon Ciszy, ale sądziła, że stoi na straży dobrego prawa, darzyła szacunkiem mnichów, co po wsiach jeździli i mało mówili. Niewielu ich widziała, rzadko tu docierali. Nie wiedziała, że swoim śpiewem w Gospodzie naraża się na niebezpieczeństwo, że gdyby znalazł się jeden donosiciel spragniony łatwego zarobku, mogłaby skończyć w lochu albo i w ziemi. Lutnik nigdy jej z błędu nie wyprowadzał. Gospodyni pokiwała głową, wiedząc o czym sąsiad mówi. Jako właścicielka gospody więcej wiedziała, co się na świecie dzieje niż się wszystkim wokół zdawało.

– Może mają rację – szepnęła Dobra. – Może to zbrodnia być kimś takim jak ja. Zobacz, co uczyniłam – znów spojrzała na pobojowisko.

– Ochroniłaś niewinnych – powiedział pewnie Lutnik. – Nie jesteś złą osobą a twoja magia nie będzie służyć złu, lecz dobru. Tak jak twoje imię. Tylko od ciebie zależy, jak ją wykorzystasz. Mądrze decyduj i rzadko ją okazuj. W dzisiejszych czasach to może się źle dla ciebie skończyć.

Dobra pokiwała głową. Nadal była w szoku, nie wiedziała, jakie są jej uczucia i myśli. Wszystko migało, nakładało się na siebie i działo się zbyt szybko.

– Chodź, nie ma na co czekać – powiedziała gospodyni. – Dam ci prowiant na drogę.

Poszli we trójkę do gospody, a reszta wsi odprowadziła ich wzrokiem. Na miejscu kobieta usadziła bezwolną dziewczynę przy stole a sama zabrała się za pakowanie jedzenia do zgrabnego worka z dwoma paskami, by można było nieść go wygodnie na plecach. Wypakowała go hojnie, włożyła cały okrągły chleb dopiero co upieczony, dwa pęta kiełbasy, kawał szynki i dużą gomółkę sera. Do tego wcisnęła flaszkę lekkiego wina, mniejszą buteleczkę oliwy, do tego upchnęła woreczek z ziołami. Zawiązała tobołek i postawiła go przed Dobrą.

– Powinno na pierwszy czas podróży wystarczyć, a potem to już sama będziesz musiała się postarać jakoś… Masz tu… – kobieta wyjęła z zapaski kilka dużych monet i zacisnęła na nich dłoń dziewczyny.

– Ale przecież nie mogę tego wziąć – zaprotestowała Dobra. – Wy sami nie macie dużo.

– Tym co mam mogę się dzielić, jak chcę, nic nikomu do tego – mruknęła kobieta. Dziewczyna zobaczyła, że w jej oczach zakręciły się łzy. – Dobrze, że już nie masz nikogo, kogo byś musiała tu zostawić. Lżej ci będzie odejść.

Lutnik pokiwał głową. Sam wyciągnął z kieszeni monety i dołożył do świeżo nabytego majątku Dobrej. Z drugiej wyjął zwinięty w zgrabne kółko komplet strun.

– W wolnej chwili, jak już odejdziesz trochę, załóż i nastrój. Z tych pewnie już nie wydobędzie się taka moc jak z poprzednich, ale to ty byłaś zapałką, co ten płomień wyzwoliła, nie hitara… Będziesz mogła grać, może nawet zarabiać na strawę, dobrze grasz, uważaj tylko gdzie i dla kogo. Tylko pamiętaj, nie pokazuj niepotrzebnie swojej mocy, trzymaj ją dobrze ukrytą w dłoni. Dla własnego bezpieczeństwa… – podniósł głowę, spojrzał na dziewczynę i aż mu dech zaparło.

Włosy Dobrej, do tej pory ciemnobrązowe, były zupełnie białe. Nie szare, jak to zwykle na starość się dzieje, nie przetykane jaśniejszymi pasmami, tylko srebrzyście białe. Od nasady po końce. Właścicielka gospody też to zauważyła i westchnęła z żalu.

– Och, dziecko… – powiedziała. – Idź już. Zanim ludzie zaczną do przytomności wracać i pytać o ciebie.

Dobra wstała, zarzuciła worek z prowiantem na plecy i popatrzyła na przyjaciół.

– No to bywajcie – powiedziała cicho. Nie zapłakała. Za to mocno przytuliła się do gospodyni, a potem do Lutnika. Równie szybko oderwała się od nich i wybiegła z gospody prosto w kurz podwórza.

A potem biegła i biegła, minęła kurhany, pierwsze zagajniki aż wbiegła do lasu i mknęła osłonięta cieniem jesiennych drzew, nie widząc wiele i nie myśląc nic. Biegła i nie zatrzymała się aż do końca dnia.

 

Pierwszą noc spędziła w środku lasu, nie rozpalając ognia i nie jedząc kolacji. Nie była głodna, żołądek miała ściśnięty jak pięść, a pięści zaciśnięte z całej siły w przemożnym pragnieniu, by przestać czuć, przestać pamiętać i przestać dźwigać to straszne poczucie winy, które rozdzierało ją od środka. To nie tak, że żałowała tych wszystkich złych ludzi, których zabiła. Ale jednak zabiła ich bez sądu, bez wytłumaczenia, bez powodu niemalże, bo takie życie toczyło się w osadzie od zawsze i nikt nigdy przecież zmieniać tego nie próbował. No i byli żywi. Krew płynęła w ich żyłach, oczy patrzyły na wschody i zachody słońca, ręce dotykały przedmiotów. A teraz niczego już nie dotkną, może tylko wiecznych nut po drugiej stronie stworzenia i to tych mrocznych, pustych, głucho brzmiących dojmującym brakiem. Zabiła i co gorsza miała z tego okropną satysfakcję. Cieszył ją ich niebyt, ich zniknięcie, cieszyło, że wszyscy inni w końcu odetchną, uspokoją oddechy i łomot serca. Przypuszczała, że to czyni ją złym człowiekiem. Godziła się z tym. Czasem płaci się wysoką cenę za to, co trzeba zrobić. Rozmyślała, nie śpiąc i godząc się z nową sobą, akceptując świadomość, że człowiek nie może być tylko dobry albo tylko zły, bo i świat taki nie jest. Czasem trzeba reagować inaczej niż jest bajkowo napisane w księgach. W ciągu tej jednej nocy zgodziła się na straszny ciężar niezbywalnej pewności, że sama zasługuje na sprawiedliwą karę i kiedy przyjdzie na to pora, nie będzie się bronić. Umarł w niej strach, lecz nie zginęła wiedza czego się dopuściła. Wszystko ją od niej bolało, każdy oddech przypominał o tym, że oni już nie mogą zaczerpnąć powietrza, ale postanowiła, że nie podda się pokusie, by samej się ukarać. Tak łatwo byłoby skoczyć z urwiska. Albo zanurzyć nóż w miękkiej skórze nadgarstka. Albo zjeść wilcze jagody. Każde dziecko wie, że nie wolno ich zrywać. Ale właśnie wykuwało się w niej żelazne postanowienie, że jeśli trzeba zapłacić, to ona zapłaci życiem. Będzie nieść ze sobą to, co zrobiła, pamiętać i rozmyślać nad tym, dlaczego nie żałuje, pomagać tym, co pomocy potrzebują, nawet z narażeniem siebie, bo jeśli jej się nie uda samej się ukarać, to może właśnie wtedy zostanie ukarana.

Zasnęła przed świtem i dręczona złymi snami obudziła się, gdy słońce już stało wysoko. Rozprostowała zastałe kości, po czym usiadła i zastanowiła się, co dalej. Szukać konia? Gdzie jechać? Po chwili jednak uznała, że nie zasługuje na to, by jakieś szlachetne zwierzę dźwigało ją na grzbiecie. Będzie szła i biegła na zmianę. Taką przynajmniej sobie pokutę zada. Nie wsiądzie na wóz, nie popłynie łodzią, będzie tylko siłą własnych mięśni podróżować lub pozostawać w miejscu, gdy tej siły zabraknie. Popatrzyła na swoje stopy, wstała, zarzuciła worek na plecy, na niego hitarę i ruszyła przed siebie.

Droga prowadziła przez las, słońce cięło miękki mech poszycia ostrymi plamami promieni przedostających się przez korony drzew. Dobra szła przez cały poranek bez zatrzymywania się, wciąż niesiona emocjami wczorajszego dnia. Po jakimś czasie jednak zgłodniała, postanowiła więc chwilę odpocząć i zjeść coś, by mieć siłę na dalszy marsz. Znalazła miłą polankę, usiadła, rozłożyła czystą ściereczkę na trawie i wyjęła prowiant. Jadła powoli, delektując się smakiem i popijając lekkim winem, co nie odbierało rozumu, a dawało energię. Zamyśliła się, nie zauważyła więc lekkiego poruszenia w pobliskich krzewach. Kiedy jednak po chwili podniosła wzrok, zamarła w pół gestu. Niedaleko przed nią siedział lis. Musiał być kiedyś piękny, ale teraz miał zranioną łapę i futro zmatowiałe. Siedział i patrzył rozpaczliwie głodnymi oczami na kiełbasę, którą dziewczyna trzymała w ręku. Dobrej gardło zacisnęło się z żalu, opuściła powoli rękę, po czym powolnym ruchem, by nie przestraszyć zwierzęcia, rzuciła mięso tuż pod jego łapy. Ten otworzył pysk, jakby z niedowierzaniem, po czym złapał jedzenie i wcale nie połknął żarłocznie, tylko delikatnie uniósł w pysku, pochylił głowę jakby w podzięce, odwrócił się i kulejąc pobiegł w las. Dobra zmarszczyła brwi, zastanowiła się przez chwilę, po czym zebrała rzeczy i poszła śladem lisa. Weszła głębiej w knieje. Nie bała się, że zabłądzi. Słońce stało wysoko, a ona od dziecka umiała znaleźć drogę w każdym lesie. Tropić też się nauczyła, konieczność ją do tego zmusiła. Patrzyła więc uważnie pod nogi i bez trudu zauważała złamaną gałązkę, wgłębienie w mchu, maleńką kępkę rudego futra na złamanej ostrej gałęzi tuż nad ziemią. W końcu doszła do celu, którym okazała się lisia nora. Lis, a właściwie lisica, jak zrozumiała w końcu, właśnie z niej wychodziła, a za nią wybiegło małe lisiątko. Oba stworzenia zamarły w bezruchu, ich uszy zadrżały, a małe powodowane ciekawością chciało podejść bliżej, ale matka szybkim ruchem łba i lekkim podgryzieniem natychmiast je powstrzymała. Przyglądały się sobie przez chwilę, aż Dobra powoli usiadła na pobliskim pieńku. Zdjęła worek z pleców i zaczęła go wypakowywać. Wino, oliwę, chleb i ser zostawiła. Ale całe mięso wyjęła, wydobyła zza pasa swój mały nożyk i zaczęła wszystko kroić na niewielkie porcje. Przed norą zgromadzili się już najwyraźniej wszyscy jej mieszkańcy. Za pierwszym maluchem wylazło jeszcze dwoje, przysiadło bezpiecznie za ogonem matki i przyglądało się uważnie temu, co się dzieje. Dobra schowała nożyk, zebrała w płótno pokrojone mięso i powoli wstała. Spojrzała na lisicę, która przekrzywiła łeb, jakby w zastanowieniu. Dziewczyna powolutku podeszła kilka kroków, zatrzymała się w bezpiecznej odległości od nory, kucnęła i położyła płótno na ziemi, po czym cofnęła się na swoje miejsce i usiadła. Lisica patrzyła na nią, na zgromadzone jedzenie, po czym bardzo powoli, nie spuszczając oczu z niespodziewanego gościa nisko na łapach niemal podpełzła do poczęstunku. Delikatnie chwyciła brzeg płótna, czym zadziwiła Dobrą i pociągnęła całość z powrotem do nory. Szczeniaki rzuciły się na jedzenie, widać było, że od dawna nie jadły porządnie, widocznie kontuzja matki nie pozwalała jej polować. Matka, choć sama głodna, poczekała, aż dzieci najedzą się do syta i dopiero wtedy sama się posiliła. Nie zjadła wszystkiego, jakby zupełnie niezwierzęcy rozsądek kazał jej zostawić coś na później. Kilka pozostałych kawałków po kolei wniosła do nory i tam pewnie schowała w lisiej spiżarni. Dobra zastanowiła się, co się stało z tą chorą łapką. Pomyślała, że bardzo chciałaby dokładnie ją obejrzeć i pomóc, jeśli to możliwe. Nagle coś wpadło jej do głowy. Poruszyła delikatnie ręką i świetliste struny rozwinęły się, tym razem delikatnie kładąc się na runo leśne. Dziewczyna podniosła rękę takim gestem, żeby lisica wiedziała, że nie ma złych zamiarów, po czym posłała struny w jej stronę. Powoli i delikatnie dotarły do celu, by tuż przed czarnym wilgotnym nosem zatrzymać się na chwilę. Zwierzę patrzyło uważnie, ale nie okazało ani strachu ani nawet zaniepokojenia. Struny delikatnie dotknęły chorej łapy, a lisica przekrzywiając łepek podniosła ją, jakby chciała im ułatwić dostęp. Dobra nawet z tej odległości zobaczyła wielki cierń tkwiący między poduszeczkami i wciąż sączącą się z rany krew z ropą. Zmarszczyła brwi pełna współczucia. Takie rany, dla ludzi nieistotne, dla zwierząt często okazywały się śmiertelne. Posłała po jednej ze strun myśl, która nakazała wyjęcie kolca. Struna łagodnie owinęła się wokół niego i jednym szybkim ruchem go wyrwała. Druga struna oczyściła ranę, a trzecia po prostu dotknęła i wypełniła ją białym światłem. Lisica pisnęła cicho zaskoczona, po czym przyjrzała się łapie, polizała ją i wstała. Podrobiła łapami niepewnie, po czym nagle wyskoczyła wysoko, by z nieprawdopodobnym wdziękiem opaść na ziemię. Wykonała jeszcze kilka takich skoków, coraz wyższych i piękniejszych. Widać było, że cieszyła się przy tym jak szczeniak. W końcu usiadła, elegancko zawinęła ogon wokół przednich łap i spojrzała na Dobrą, a ta przysięgłaby, że w jej oczach dostrzegła wdzięczność i jakiś rodzaj rozbawienia. Poczuła ulgę, że jej dar okazał się nie tak wyłącznie śmiercionośny, jak się obawiała i zrozumiała, że dzięki niemu będzie mogła również pomagać potrzebującym, a to leżało w jej naturze znacznie wygodniej niż krzywdzenie.

Lisica wstała i powolutku podeszła do niej. Patrząc jej prosto w oczy uniosła jeszcze niedawno chorą łapę i oparła ją o kolano dziewczyny. A potem odwróciła się, pobiegła wdzięcznie i rzuciwszy jeszcze jedno pożegnalne spojrzenie wpełzła do nory, gdzie jej młode już od dobrej chwili chrapały zadowolone z wypełnionymi rozkosznie brzuszkami.

Zadowolona Dobra pokrzepiona posiłkiem i szlachetnym uczynkiem zebrała się z powrotem w stronę drogi. Resztę dnia spędziła na forsownym marszu, nie zatrzymując się na dłużej niż orzeźwiający łyk wina i kęs chleba z serem. Następne kilka dni wyglądało podobnie. Jedynie w chwilach, gdy wyrzuty sumienia dopadały ją zbyt dojmująco, ruszała biegiem, by to sumienie zmęczyć i uśpić, a i drogi więcej wtedy przy okazji przemierzyć.

 

Zapasy były na wyczerpaniu. Została tylko dobrze już podeschnięta piętka chleba i wąski pasek sera. Wino skończyło się już dawno, pragnienie Dobra gasiła wodą ze strumieni, napełniała nią też butelkę po winie, świadoma, że nie zawsze uda się znaleźć źródło. W połowie dnia zobaczyła, że las się przerzedza, a za nim rozciąga łagodnie pofałdowana równina. Na horyzoncie majaczyło jakieś miasto.

Postanowiła zatrzymać się na krawędzi lasu, jeszcze między drzewami, zjeść resztę prowiantu i założyć struny na hitarę. Miasto to okazja do zarobku, dużo gospód, karczm, a i na ulicy czasem można zagrać i zaśpiewać, jeśli gawiedzi sporo. Nuciła sobie cicho pod nosem, rozwijając struny i nakładając je starannie na kołki, potem je naciągnęła i sprawdziła ton. Ładnie grały. Lutnik dał jej jeden z lepszych kompletów, poprzednie nie były tak dobrej jakości. Zaśmiała się cicho, myśląc, czy lepsze struny nie dałyby jej lepszego talentu magicznego, ale zdała sobie sprawę, że dar nie zależał od strun tylko od niej, struny były jedynie emanacją jej własnej magii. Nastroiła hitarę i odłożyła ją na chwilę, wiedząc, że strojenie czeka ją przynajmniej jeszcze kilkakrotne, zanim struny rozciągną się na tyle, by strój nie opadał co kilka chwil.

Pozwoliła sobie na jeszcze kilka modlitw spokoju i odpoczynku, a potem zarzuciła bagaż na plecy i ruszyła do miasta. Trochę się bała. Nigdy nie była w żadnym większym mieście. W mniejszym zresztą też. W ogóle nigdzie nie była, bo nie po to się urodziła, jak mawiał ojciec. Kiedy wyjeżdżał w interesach, zostawała i zajmowała się domem. Najdalej co widziała to most nad rzeką, ale nigdy nie przeszła na drugą stronę. A teraz zbliżała się do całkiem dużego miasta, całkiem sama, całkiem bez wiedzy, jak się w takim miejscu poruszać, czego unikać i czego szukać. Strach więc nie był taki zły, miała nadzieję, że dzięki niemu uniknie największych niebezpieczeństw, bo że takie czekają na niedoświadczonych wędrowców, była absolutnie pewna.

Przeszła przez bramę miejską jeszcze przed zmrokiem, nieświadoma, że gdyby ciemność zastała ją wcześniej, niechybnie spędziłaby noc pod murami, nie w ich obrębie. Zadziwiona rozglądała się, popychana i potrącana niemal przez każdego przechodnia. Że jej nie okradli od razu po przybyciu, zawdzięczała jedynie temu, że zasadniczo prócz hitary nic nie miała, a te kilka monet ukryła głęboko w kieszeni spodni. Całkiem już zmarnowanych, swoją drogą. Podróż dała się we znaki jej odzieniu, nie było wprawdzie w strzępach, ale prania wołało rozpaczliwie, pojawiło się też kilka nowych dziur i rozerwań. Kto więc połasiłby się na majątek tak niewyględnej podróżniczki? Chyba tylko jakiś jeszcze bardziej biedny desperat. Złodziej bez talentu i honoru. Nie to, żeby takich tu nie było. Na szczęście po prostu jeszcze na nich nie trafiła. Doszła do centrum i zaczęła się rozglądać uważnie w poszukiwaniu jakiegoś miejsca, w którym mogłaby zagrać. Owszem, gospód było tu mnóstwo. Co drugi budynek właściwie. Ale niemal na każdych drzwiach wisiało duże ostrzeżenie, że grajków żadnych ani śpiewaków się tu nie przyjmuje. Nieco ją to zaniepokoiło, ale postanowiła nie poddawać się tak łatwo. Nie przy rynku, pomyślała, może w bardziej odległych częściach miasta nie będzie takich restrykcji.

Szła powoli i chłonęła nieznaną miejską atmosferę. Ludzie ciągnęli we wszystkich kierunkach zwartymi strumieniami. Nie patrzyli pod nogi ani na siebie nawzajem, nie zwracali uwagi czy kogoś nie potrącą i nie przepraszali, gdy już to się zdarzało. Często więc wybuchały awantury, pełne pretensji okrzyki niosły się między murami kamienic, ale równie szybko gasły, bo nikt nie miał czasu ich kontynuować. Wszyscy się gdzieś spieszyli, pędzili w sobie tylko znanym celu, nie widziała jeszcze nikogo, kto by szedł wolnym krokiem jak ona. Zdała sobie sprawę, że jest zawadą, że ciągle słyszy ponaglające i zniecierpliwione posykiwania wokół, że nikt inny tylko ona jest ich powodem. Trochę przestraszona przytuliła się do ściany budynku i potem ruszyła szybciej, trzymając się krańca ulicy, żeby nikomu nie wleźć pod nogi. W pewnej chwili zobaczyła, że tłum przerzedza się gwałtownie i omija jak woda jakąś przeszkodę. Środkiem ulicy szedł zakonnik. Bardzo powoli. Ubrany był w ciemny szary habit, osłaniający go od stóp po czubek zakapturzonej głowy, przepasany plecionym ze sznura szerokim pasem, przy którym wisiał ukryty w prostej pochwie bez ozdób niezbyt długi miecz. Nie sprawiał wrażenia broni na pokaz. Zakonnik swobodnie trzymał rękę na głowni tak, jakby z tym mieczem przyszedł na świat. Może zresztą nawet tak było. Twarzy nie dało się dostrzec pod mocno naciągniętym kapturem, wyglądało to trochę strasznie, jakby wnętrze szaty było puste, wypełnione tylko wyobrażeniem. Kaptur poruszał się wolno z prawa na lewo, jakby mężczyzna omiatał wzrokiem wszystkich, których mijał. Nikt nie stanął mu na drodze, nie otarł się o niego ramieniem, wszelkie głosy wokół niego milkły, chyba nawet oddech wszyscy wstrzymywali, byle nie zwrócić na siebie uwagi. Szedł pustym w promieniu kilku ramion traktem opromieniony strachem przechodniów i swoim dostojnym, groźnym milczeniem. Dobra zamarła jak przyszpilony nagłym światłem zając. Instynktownie przylgnęła plecami do ściany i starała się schować za ciżmą, stać się niewidoczna. Zakonnik zwrócił otwór w kapturze w jej stronę i przystanął. Za to strumień ludzi wokół niego gwałtownie przyspieszył. Każdy miał nadzieję, że to nie on jest obiektem zainteresowania mnicha. Dobra zamknęła oczy i modliła się cicho, myśląc, że być może to już. Że teraz właśnie nadszedł czas odpokutowania za okropne przewiny. Mężczyzna jednak drgnął, rozejrzał się wokół, jakby obudzony z jakiegoś transu, spuścił na chwilę głowę, po czym ruszył dalej, równie powoli i równie groźnie. Dziewczyna odetchnęła z ulgą. A jednak jeszcze nie.

Ruszyła szybko, bardzo szybko, w stronę przeciwną do tej, w którą zmierzał mnich. Byle dalej od tej dziwnej siły, która od niego emanowała. Nie zwracała nawet uwagi na mijane sklepiki, gospody i karczmy. Nagle jednak w oczy rzucił się jej niewielki szyld z napisem Łaźnia miejska. Przystanęła i pomyślała, że bardzo by jej się przydała kąpiel. Nie wiedziała czy ją na nią stać, ale zdecydowała się spróbować.

Weszła do łaźni i zobaczyła wielkiego grubego mężczyznę za kontuarem. Zatrzymała się niepewnie, tacy mężczyźni ją przerażali. On jednak spojrzał na nią i uśmiechnął się zaskakująco przyjaźnie.

– Witaj, witaj – powiedział wesoło. – Cóż sprowadza? Kąpiel potrzebna? Potrzebna, jak widzę – mrugnął.

– Potrzebna, panie – skłoniła się grzecznie i nieśmiało podeszła do kontuaru. – Ale nie wiem, czy wystarczy mi monet.

– Kąpiel za pół srebrnej monety, nie zdzieramy z klientów nic prócz brudu – zaśmiał się głębokim basem. – za dodatkową opłatą, niewielką, ledwie miedziaka, oferujemy też pranie… – powiedział, spoglądając znacząco na jej ubłocone i zakurzone ubranie.

Dobra popatrzyła na niego i pomyślała, że chyba może mu zaufać.

– To chętnie skorzystam. Z jednego i drugiego.

– Jeśli mogę skomentować, to powiem, że decyzja więcej niż słuszna – zachichotał wielkolud, po czym wyciągnął wielką jak bochen dłoń i się przedstawił – Wolnodziej jestem. Imię porządne i na charakter mi chyba wpłynęło, bo nadmiernie szybki być nie lubię. I w działaniu i w ocenie ludzi.

Dobra uniosła brwi i uśmiechnęła się pierwszy raz od dawna.

– Dobra – powiedziała, jej drobna ręka zniknęła kompletnie w uścisku olbrzyma. – Ale nie wiem, czy jestem odpowiednią osobą do swojego imienia.

– A to już twoja rola, by o tym decydować. Historia twojego życia będzie tu istotna. A przed tobą, jak widzę, bardzo tej historii dużo – uśmiechnął się krzepiąco. Wyciągnął spod lady duży miękki lniany ręcznik i podał dziewczynie. – A bagaż możesz zostawić u mnie. Będzie bezpieczny, nie utrzymałbym się w interesie, gdyby własność klientów znikała podczas ablucji.

Dobra zastanowiła się chwilę, po czym kiwnęła głową, położyła na ladzie worek a obok niego instrument, wyjęła monety z kieszeni spodni i podała mu jedną z niewielu srebrnych. Resztę trzymała niepewnie w dłoni i zastanawiała się, co z nimi zrobić. Wolnodziej zerknął na nią spod oka, potem na monety, uśmiechnął się lekko i powiedział:

– Daj mi je, dziecko. Przechowam je bezpiecznie. Nie zwykłem łasić się na skromne majątki niewinnych dziewcząt.

Dobra spojrzała na niego smutno.

– Niewinnych… – szepnęła. – Dziękuję ci, Wolnodzieju. Jesteś dobrym człowiekiem.

– A to będziesz mogła powiedzieć dopiero jak stąd wraz ze swoim niewielkim majątkiem wyjdziesz, lżejsza jedynie o opłatę i ten worek brudu, co cię oblepia.

Dobra znowu uśmiechnęła się całkiem szczerze. Łaziennik przyjrzał się jej hitarze.

– Nieczęsty to widok ostatnio w naszym mieście – powiedział cicho i nieco smutno. – Zakon Ciszy bardziej niż niechętny jest muzyce i muzykantom. Większość gospód i karczm nie umila już klienteli czasu przy jedzeniu i piciu. Boją się koncesje potracić – zamyślił się. – No nic. Instrument ładnie schowamy i poczeka, aż ty i twój bardziej bliski ciału strój będziecie gotowi do dalszej drogi.

Poprowadził ją do pomieszczenia z tyłu, gdzie przy dwóch ścianach stały ławy, a przy pozostałych szereg niewielkich piecyków i długich drążków nad nimi. W piecykach buzował ogień i Dobra domyśliła się, że to przemyślna suszarnia, dzięki której uprane ubrania schły szybko i były gotowe, gdy klienci kończyli swoje zabiegi higieniczne.

– Tu cię zostawię – powiedział właściciel. – Ubranie złóż na tej ławie, praczka się nim zajmie od razu, jak wejdziesz do łaźni – wskazał kolejne drzwi.

– Dziękuję – mruknęła Dobra i poczekała, aż mężczyzna wróci do pierwszej izby.

Rozebrała się z prawdziwą ulgą, pierwszy raz od tylu dni. Czuła, że jej zapach daleki jest od pachnideł, a i kolor skóry pozostawiał wiele do życzenia. Wzięła prześcieradło i przeszła do łaźni. Spojrzała na stojące w szeregu balie, oddzielone od siebie szczelnymi zasłonami. Aż westchnęła, gdy poczuła zapach mydeł. Łazienna uśmiechnęła się do niej, wskazała wannę już wypełnioną gorącą wodą, para unosiła się aż pod sufit, a zapach zwykłego mydła leżącego obok wydawał się po prostu niebiański. Dobra weszła do balii, ostrożnie zanurzyła się w gorącej wodzie aż po szyję i odetchnęła głęboko. Poczuła jak jej zmęczone mięśnie powoli rozluźniają się, odpoczywają, jej oddech spowolnił, a ona zamknęła oczy i najzwyczajniej w świecie zasnęła. Ocknęła się po dłuższej chwili, myśląc, że jeszcze chwila i utopi się w tej kąpieli, ale zauważyła, że pracująca nieopodal łazienna zerka na nią od czasu do czasu. Uśmiechnęła się, zrozumiawszy, że kobieta czuwa nad jej bezpieczeństwem, a tamta, widząc, że dziewczyna już nie śpi, kiwnęła głową z uśmiechem i oddaliła się dyskretnie. Przyjemność, jaką Dobra poczuła szorując szorstką ściereczką z mydłem całe ciało była nie do opisania. Czuła niemal, jak skóra staje się cieńsza o pokaźną warstwę brudu. Umyła włosy, twarz, a potem jeszcze jakiś czas leżała w wodzie, odpoczywając i pierwszy raz od wielu dni czując się bezpiecznie. Wreszcie, gdy woda już stała się chłodna, wstała, wyszła na przygotowany obok stołeczek i wytarła się do sucha prześcieradłem. Potem owinęła się nim i przeszła z powrotem do szatni z suszarnią. Tam okazało się, że jej ubrania starannie rozwieszone nad piecykami są już prawie suche, co więcej, jakaś dobra dusza pozszywała największe rozerwania. Poczuła wielką wdzięczność. Nie była przyzwyczajona do takiej dbałości. Przysiadła na ławie i zaczęła rozczesywać palcami włosy. Nie miała grzebienia ani niczego, co zwykle ludzie mają przy sobie w podróży. Uciekła przecież tylko z prowiantem i hitarą.

– Mogę cię uczesać i zapleść włosy, jeśli chcesz – usłyszała.

Spojrzała w bok i dopiero teraz zauważyła kobietę, dziewczynę jeszcze właściwie, siedzącą również w prześcieradle. Opierała się o ścianę, wyciągnęła nogi i swobodnie je skrzyżowała w kostkach. Jej postawa świadczyła o pewności siebie i rozluźnieniu wynikającym z poczucia, że nic jej nie grozi i wszystko jej się należy. Spoglądała na nią z nieco bezczelnym uśmiechem i miłym błyskiem bezinteresownej sympatii w oczach.

– Chętnie – powiedziała cichutko Dobra, uśmiechając się nieśmiało.

Dziewczyna podeszła do niej tanecznym krokiem i kazała jej usiąść na ławie bokiem, tak by sama mogła siedzieć za nią.

– No to mów – powiedziała.

– Co mam mówić? – zdziwiła się Dobra.

– Jaka jest twoja historia – roześmiała się nieznajoma.

Dobra zesztywniała i nie wydała z siebie żadnego dźwięku. Czesząca ją dziewczyna spowolniła swoje ruchy, przekrzywiła głowę w zastanowieniu i już bez tej głośnej bezczelności mruknęła:

– No, no. Spokojnie. Nic nie musisz mówić, skoro nie chcesz. Tak tylko powiedziałam, dla podtrzymania rozmowy. Jestem Dar.

– Czym jesteś? – Dobra odwróciła się, by na nią spojrzeć.

– Dar – uśmiechnęła się dziewczyna. – Ojciec dał mi takie imię, bo długo nie mogli mieć z mamą dzieci, a potem urodziłam się ja. Prezent głupio brzmiał i zostało Dar.

Dobra słuchała jej, myśląc sobie, jakie to cudowne, że dla kogoś dziecko może być prezentem. Darem. Nie tylko przekleństwem i siłą roboczą.

– To bardzo piękne imię – powiedziała. – Ja jestem Dobra.

– Dobra, dobra – roześmiała się Dar. – Niezła z nas para. Dobra i Dar.

Dobra czuła się jakby umarła i trafiła do nieba. Tak dobrze jej było, tak spokojnie i łagodnie. Bezpiecznie. Radośnie. Kiedy ostatnio tyle się uśmiechała? Chyba wtedy, kiedy z Pocieszkiem śpiewali w gospodzie, a potem dostawali ciepłe słodkie bułeczki i drobne monety w nagrodę. Dawno. W innym życiu.

– Masz całkiem białe włosy – powiedziała z zastanowieniem Dar. – Z takimi się urodziłaś?

– Nie.

Dar spojrzała na nią.

– Nie chcesz o tym mówić?

– Nie chcę. Wybacz, proszę – Dobra pochyliła głowę i poczuła, że do oczu napływają jej łzy.

– Nie ma czego wybaczać – Dar delikatnie pogłaskała Dobrą po głowie. – Może kiedyś mi opowiesz. Kto wie, może właśnie spotkałaś swoją najlepszą przyjaciółkę?

Dobra uniosła brwi i uśmiechnęła się przez łzy. Przyjaciółka? Czy może mieć przyjaciółkę? Czy na to zasługuje?

– Byłoby wspaniale – szepnęła wzruszona.

– Proszę bardzo – westchnęła wyraźnie zadowolona z siebie Dar. – Warkocz jak malowanie.

– Dziękuję. Dzięki tobie znowu wyglądam jak człowiek.

– A nawet jak całkiem przyjemna dziewczyna z białymi włosami – mrugnęła Dar. – A teraz wybacz, obiecałam ojcu, że go zastąpię przez godzinę przed zamknięciem, sam ma ochotę na kąpiel.

– Ojcu? – zaskoczona Dobra spojrzała na Dar.

– Tak. To jego łaźnia. Tego wielkiego trolla przy wejściu. Ale pozory mylą, nie ma milszego i lepszego człowieka niż on – na jej twarzy pojawił się pełen miłości uśmieszek, a Dobra poczuła, że teraz to już naprawdę się chyba rozpłacze. Z zazdrości.

Dar zaczęła się ubierać, a Dobra pierwszy raz mogła się jej porządnie przyjrzeć. Pomyślała bez zawiści, że niektórzy dostają wszystko. Dar była średniego wzrostu brunetką z nieprawdopodobnie jasnymi szarymi oczami. Włosy prostą kaskadą opadały jej na bok i gdy się wyprostowała, odgarnęła je niecierpliwie, a one rozsypały się wokół twarzy podkreślając wyjątkową urodę. Ciało miała gibkie, a pod skórą prężyły się pięknie zarysowane delikatne mięśnie. Prosta, zgrabna sylwetka promieniowała mocą i jakimś niezwykłym, tajemniczym wdziękiem. Dobra nigdy kogoś takiego nie widziała.

– Coś nie tak? – zapytała Dar, przyłapując jej spojrzenie.

– Nie, nie! Po prostu… Jesteś… – zrobiła niezgrabny gest obiema rękami. – Nic. Nic, po prostu dziękuję za pomoc. Nie jestem przyzwyczajona…

Dar uśmiechnęła się psotnie widząc zaczerwienioną twarz Dobrej.

– Nie ma za co. Do zobaczenia za chwilę – i wybiegła do pierwszej izby.

Dobra została sama i poczuła, że potrzebuje chwili, by się nieco uspokoić. Zachowała się jakby była niespełna rozumu. Najpierw się gapiła, potem gadała od rzeczy. Koszmar. Będzie się wstydzić chyba do końca świata. Odetchnęła głęboko. A potem ściągnęła całkiem już suche ubranie i włożyła je na siebie, myśląc, że znowu pachnie czystością, i że to bardzo przyjemne uczucie.

Weszła do frontowej izby, czując się nieco wyższa, spokojniejsza i pewna, że nikt nie odwraca się od niej z obrzydzeniem. Wolnodziej zerknął, uniósł brwi i uśmiechnął się z zadowoleniem co najmniej takim, jakby sam ją wyszorował oraz wyprał i naprawił ubranie. Prawie pękał z dumy.

– Dobra nasza! – huknął, sam się śmiejąc z żartu i zarażając wesołością Dobrą i Dar, która już się żwawo krzątała za ladą. Olbrzym wyjął rzeczy Dobrej i wysypał na jej dłoń przechowane monety. Dar przytuliła się do boku ojca, a Dobra aż się cofnęła, czując podświadomy strach, że mężczyzna zaraz z pewnością odepchnie córkę, uderzy ją, a może nawet coś gorszego, ale on tylko objął dziewczynę ramieniem i pogłaskał ją po głowie.

– Tatku… – szepnęła Dar. – To jej hitara?

– No jej – odpowiedział równie cicho Wolnodziej.

– Jesteś muzykantem? – Dar wpatrzyła się w Dobrą z mieszaniną zachwytu i niepokoju.

– Chyba nie – odpowiedziała niepewnie Dobra. – Tylko dla siebie zawsze grałam, u nas w osadzie mieszka Lutnik, uczył mnie… A teraz myślałam, żeby spróbować w gospodach, że może na jedzenie i nocleg jakoś zarobię…

– A broń cię wszystkie muzy! – krzyknął szeptem łaziennik. – Tutaj są muzykanci, co nie boją się grywać publicznie, znani są, od urodzenia tu mieszkają i Zakon przymyka ucho na ich wybryki, ale żeby ktoś obcy zupełnie próbował muzykę szerzyć to nie do pomyślenia! Oni od razu podejrzewają moc muz i tacy nieszczęśnicy znikają jak kamfora. Jednego dnia coś tam brzdąkają na rogu, a drugiego już śladu po nich nie ma. Bo nawet jeśli magii żadnej w nich nie odkryją, to nie chcą, żeby muzykanctwo się pleniło bezkarnie. To, co znają, kontrolują. Resztę tępią.

Dobra spuściła głowę.

– Czyli ruszać mi w drogę dalej trzeba.

– Przecież dopiero co z drogi tu weszłaś – zniecierpliwił się Wolnodziej. – Czego ci naprawdę trzeba to odpocząć, zjeść coś, sił nabrać.

Spojrzał na Dar, córka spojrzała na niego, kiwnęła leciutko głową.

– U nas się zatrzymasz – zdecydował. – Tak długo jak zechcesz. Gościem nam miłym będziesz. A za gościnę zapłacisz muzykowaniem. Bezpiecznym, bo przez nikogo innego nie słyszanym.

– Tak! – ucieszyła się Dar. – Bardzo nam już tęskno za piękną muzyką.

Zaskoczenie odebrało Dobrej mowę. Jak to tak… zupełnie obcą osobę do domu zaprosić? Nakarmić? Ugościć? Niezwykłe rzeczy ją tu spotykają, pomyślała. Dziwny ten świat. Może to i prawda, że siła złego mocą dobrego jest równoważona, tylko ona nie miała dotąd okazji tej równowagi zaznać.

Dar wręczyła jej piękne czerwone jabłko i kazała poczekać w wygodnym fotelu przy wejściu. Wolnodziej udał się do łaźni, przykazując córce, żeby uzupełniła papiery, a ona bez zwlekania zabrała się do pracy. W wielkiej księdze robiła jakieś tajemnicze wpisy, coś obliczała i podkreślała. W tym czasie zdarzyło się dwóch klientów – bogaty podróżny, który powiedział, że tu go skierowali przyjaciele, bo łaźnia uczciwa i czysta oraz bardzo biedna kobieta, którą Dar bez słowa skierowała od razu do sali z baliami i nie wzięła od niej nawet miedziaka, choć ta chciała zapłacić. To znowu zrobiło na Dobrej ogromne wrażenie.

– A ile ja się wzbogacę na tej biedaczce? – powiedziała zagadnięta o to Dar. – Jej niewiele więcej pomoże, przynajmniej niech od czasu do czasu poczuje się czysta i że ktoś o nią zadbał. Nasza praczka szczególnie porządnie pierze i naprawia ubrania takim ludziom, a ojciec zawsze chętnie potrzebujących wpuszcza. I tak niewielu przychodzi. Ludzie wstydzą się biedy. A moim zdaniem wielu bogatych ma znacznie więcej powodów do wstydu! – dodała zacietrzewiona.

Tu Dobra zgodziła się całym sercem. Doskonale pamiętała, jak wzbogacili się ci najzamożniejsi w jej osadzie. Jakim kosztem. I czyim.

Kiedy Wolnodziej wyszedł jeszcze parujący z łaźni, poczekali aż wszyscy klienci skończą ablucje, a potem zamknęli przybytek za pomocą porządnej kraty i wielkiej kłódki, która samym rozmiarem miała zniechęcić potencjalnych złodziejaszków. Spacerkiem udali się w dół ulicy. Daleko nie było, ledwie trzy domy dalej olbrzym wszedł przez ładne drewniane drzwi, bardziej nawet bramę przypominające, do zadbanej kamienicy, która okazała się w całości jego własnością. Piętrowa, z ogrodem na tyłach, w którym stały piękne drewniane ławy i stół, przy płocie pyszniły się bujne krzewy różane, a pośrodku rosło drzewo śliwkowe, które dawało przyjemną ochłodę i cień. Właśnie tam Dar nakryła do posiłku i zaczęła znosić świeże pieczywo, kilka rodzajów sera, warzywa gotowane polane aromatycznym sosem z przyprawami, a do tego dwa dzbany, jeden z winem, drugi z zimną wodą. Dobra zdziwiła się, że na stole nie ma ani kawałka mięsa.

– Nie jemy zwierząt – wyjaśniła Dar. – To nasi bracia w stworzeniu. Czują jak my. Skoro siebie nawzajem nie zjadamy, dlaczego mielibyśmy żywić się nimi?

– Podobno są miejsca na świecie, gdzie ludzie jedzą ludzi.

– Podobno. Podobno też człowiek jest dobry z natury. Co, jak wiemy, jest mocno wątpliwe.

Dobra była coraz bardziej zadziwiona odwagą przekonań i ich wyrażania, którą prezentowała Dar. Jakby się niczego nie bała. Jakby to było normalne. Dozwolone. Jakby nikt jej nigdy nie uciszał tak, że głowa odskakiwała albo żebra potem bolały tygodniami. Zazdrościła jej tej pewności siebie. Sama nie umiała nawet głośniej się odezwać, co dopiero wygłaszać swoje przemyślenia. Skutecznie w niej to zduszono podczas życia na służbie we własnym domu. Czy na pewno? Czy ten dom był jej? Mogła w nim mieszkać, jednak opłata była słona, nic nie dostawała za darmo.

Wolnodziej wszedł do ogrodu ubrany w domową szatę, która w jakiś pokrętny sposób dodawała mu tylko godności. Zadowolony zatarł ręce.

– To co? Jedzmy, moje drogie, jedzmy, nie ma co czekać, aż dobre jedzenie z powodu nadmiernego oczekiwania stanie się mniej smaczne!

Dobra dopiero teraz uświadomiła sobie jak bardzo jest głodna. Zapomniała o tym podczas kąpieli, szczęśliwa, że może się umyć, znowu poczuć jak człowiek. Popatrzyła jednak na swoich gospodarzy nieśmiało i zaczekała, aż pierwsi sięgną po potrawy. Oni wymienili się spojrzeniami. Doskonale przeczuwając, co dzieje się z dziewczyną, nie żałowali sobie nakładanych pyszności, uśmiechami zachęcając ją, by nie ociągając się, czyniła to samo. Niemal jęknęła z zadowolenia, kiedy ugryzła pierwszy kęs świeżego, jeszcze ciepłego chleba. Dar nalała jej miseczkę miodu i podsunęła talerz z serami. Dobra nałożyła sobie kilka kawałków i jadła, aż jej się uszy trzęsły. Och, co za uczta! Nigdy chyba nie jadła nic tak dobrego! Nawet w gospodzie w osadzie po występach z Pocieszkiem. O domu nie wspominając. Ojciec nie lubił niepotrzebnie tracić pieniędzy, czego sam nie zjadł, woził na sprzedaż, niewiele pozostawiając dla córki, ot tyle, żeby zagłodzona nie chodziła, siłę do roboty miała. Kiedy spróbowała warzyw w sosie, na chwilę przestała przeżuwać, próbując zgadnąć, jakie przyprawy nadają im tak niebiański smak. Jadła teraz już wolniej, delektując się nieznanymi smakami i popijając tęgo winem i wodą. Aż jej się nawet trochę w głowie zakręciło. W końcu odchyliła się na oparcie ławy, czując, że już ani jeden kęs nie zmieści się w jej brzuchu, położyła na nim rękę i przymknęła oczy, mając ochotę zacząć mruczeć jak najedzony kot. Kot po długiej włóczędze bez udanych polowań.

Kiedy otworzyła oczy, zobaczyła, że jej nowi przyjaciele przyglądają się jej z uśmiechem.

– Myślę, że teraz powinnaś odpocząć. Dawno chyba nie spałaś pod dachem – stwierdził Wolnodziej.

– Chodź, pokażę ci twój pokój – Dar wstała i wyciągnęła do niej rękę.

Poszły na piętro. Wnętrze pokoju gościnnego było skromne, lecz przytulne, wyposażone we wszystko, co potrzebne, by czuć się bezpiecznie. Na łóżku leżał grubo tkany koc i poduszka w pachnącej praniem powłoczce. Obok niewielki stolik a przy nim krzesło wykonane z drewna w pięknym miodowym kolorze. Skrzynia na ubrania pod ścianą była cudnie zdobiona rzeźbieniami roślinnych motywów, w oknie powiewała lekka zasłona.

– Dzień chyli się ku końcowi – powiedziała ciepło Dar. – Połóż się i śpij tak długo, jak chcesz. Nikt nie będzie ci przeszkadzał – ni stąd ni z owąd podeszła bliżej, pocałowała ją delikatnie w czoło i szybko pogłaskała po policzku. – Odpocznij.

Dobra patrzyła, jak dziewczyna wychodzi i delikatnie zamyka za sobą drzwi, stała jeszcze jakiś czas, nieświadomie trzymając dłoń na policzku, po którym pogłaskała ją Dar. Potem złożyła swój skromny dobytek na skrzyni. Usiadła na łóżku. Splotła ręce i patrzyła, jak zaczynają drżeć. Pod powiekami zebrały się łzy, by w końcu znaleźć drogę w dół. Płakała bezgłośnie, jak w domu, gdzie na ojca płacz działał jak płachta na byka. Nigdy więc nie szlochała, nie łkała. Po prostu łzy płynęły po policzkach, a gardło płonęło rozpaczliwym bólem doznanych krzywd. W końcu zmęczona płaczem i całym pełnym wrażeń dniem zsunęła buty i w ubraniu położyła się na łóżku, naciągając koc na głowę. Zasnęła natychmiast.

 

Obudziła się z koszmaru, podrywając się gwałtownie na posłaniu, niemal uduszona niewyartykułowanym krzykiem. Rozejrzała się półprzytomnie, a widząc przytulne wnętrze, odetchnęła z ulgą. Spuściła nogi na podłogę i zastanowiła się, co dalej. Gdzie tu można pójść za potrzebą, która doskwierała już bardzo? Czy ktoś jest w domu? Jaka jest pora dnia? Uznała, że nie ma innego wyjścia, trzeba się ruszyć i wyjść z bezpiecznego wnętrza. Ostrożnie wyjrzała za drzwi. W domu panowała cisza, ale z dołu słyszała brzęk naczyń i czuła apetyczne zapachy. Zeszła schodami, by zajrzeć do kuchni. Dar stała tyłem do niej i na dużym stole pośrodku pomieszczenia z wprawą siekała warzywa. Była ubrana w luźną tunikę, którą zakrywał fartuch związany na plecach. Stała boso. Włosy zebrała i związała kolorową wstążką. Z jakiegoś niepojętego dla Dobrej powodu wyglądała jakby była bardzo zadowolona z tego, co robi, nuciła cichutko pod nosem, uśmiechała się tajemniczo. Na piecu stało dziwne duże naczynie w kształcie miski, w którym podgrzewała się oliwa. Dar zgarnęła posiekaną cebulę i wrzuciła do naczynia. Syk i zapach rozniosły się natychmiast wokół, powodując, że Dobrej ślina napłynęła do ust. Dar odwróciła się i lekko krzyknęła zaskoczona, widząc gościa.

– O! Już wstałaś! – roześmiała się. – No najwyższa pora, spałaś całą noc i pół dnia.

– Tak długo? – zdziwiła się Dobra. – Jak to możliwe?

– Byłaś bardzo zmęczona. I miałaś koszmary…

– Jak to?

– Krzyczałaś w nocy. I płakałaś.

– Przepraszam… – zawstydziła się bardzo.

– Nie przepraszaj. Posiedziałam przy tobie, potrzymałam cię za rękę i złe przeszło. Nawet się nie obudziłaś.

– Siedziałaś przy mnie? – to już przeszło wszelkie wyobrażenia dziewczyny.

– Oboje się martwiliśmy z ojcem. Musiałaś wiele przejść.

Dobra nie skomentowała tego. Przestraszyła się, że powiedziała albo wykrzyczała w nocy coś, co ją zdradziło. I teraz oni będą o niej źle myśleć. I słusznie, bo zasłużyła na każdą złą myśl.

– Wybacz, że nie wyspałaś się przeze mnie – szepnęła.

– A przestań! – roześmiała się Dar. – Ja też potem lepiej spałam, jak już wiedziałam, że śpisz spokojnie.

– Dlaczego jesteście dla mnie tacy dobrzy? – zapytała nagle Dobra.

Dar popatrzyła na nią i spoważniała. Milczała chwilę.

– Bo spodziewasz się tylko złego – powiedziała cicho. – Bo czuć od ciebie krzywdę i rozpacz. Bo dla jakiegoś bardzo niedobrego powodu uważasz, że nie zasługujesz nawet na miłe słowo, co dopiero bezinteresowną pomoc. Niewiele dobrego w życiu zaznałaś, widać to na każdym kroku, w każdej chwili, podczas każdej rozmowy. A nam bardzo się to wszystko nie podoba. Nikt nie zasługuje, by tak się czuć. Świat nie jest tylko zły. Choć może rzeczywiście do dobrego jeszcze wiele mu brakuje – ostatnie zdanie powiedziała już jakby do siebie, odwracając się do swoich warzyw. – Pomieszasz cebulę? Zaraz się przypali.

Dobra podeszła do pieca, wzięła drewnianą łyżkę ze stołu i zrobiła to, o co poprosiła Dar. Nie wiedziała, co powiedzieć.

– Co gotujesz? – spytała zamiast tego.

– Coś dobrego, co zaraz będziesz z wielką, mam nadzieję, przyjemnością jeść na obiad. Śniadanie przespałaś.

– A co było na śniadanie? – w brzuchu jej głośno zaburczało.

Dar roześmiała się serdecznie.

– Nic się nie martw. Jeśli po obiedzie będziesz nadal głodna, zrobię ci jeszcze śniadanie.

Obie się roześmiały i nastrój zdecydowanie się Dobrej poprawił.

Obiad zgodnie z obietnicą był pyszny. Znowu jedli w ogrodzie, Wolnodziej posapywał z zadowoleniem i zmiatał z półmisków potrawy, jakby nic nie jadł od tygodni. Dobra wcale mu nie ustępowała. Potem siedzieli pod śliwą, delektując się swoim nasyceniem i piękną pogodą wolnego dnia. Ptaki jako jedyne w tej krainie odprawiały swoje trele z całą mocą pozornie delikatnych i wątłych gardeł. Wszyscy troje siedzieli zasłuchani, nie potrzebowali tej muzyki zakłócać rozmową. Dobra zaskakująco dobrze się z tym czuła. Dobrze i bezpiecznie. Zastanawiała się, czym zasłużyła na spotkanie z tymi ludźmi, którzy serce trzymali na dłoni i wcale się nie bali, że ktoś na nie napluje albo pokroi złością i niechęcią.

Po kilku modlitwach przyjemnego nieróbstwa Wolnodziej wstał.

– A co byś powiedziała, moja panno, na niewielki koncert? – zapytał, zacierając ręce.

Dobra zawstydzona opuściła głowę.

– Bardzo chętnie. Ale z góry proszę o wybaczenie, bo spodziewacie się pewnie więcej niż mogę dać.

– Och, nie martw się – rezolutnie przerwała Dar. – Wybaczymy. Tylko najpierw niech się dowiemy, jak dużo mamy wybaczać.

To dodało Dobrej odwagi, wstała więc i dała się zaprowadzić do domu, z pokoju gościnnego zabrała hitarę, a potem przeszli dalej. Wolnodziej nagle pchnął ścianę w korytarzu, a ta uchyliła się i ukazała całkiem spore wnętrze. Zdziwiona popatrzyła na wejście, które było tak zmyślnie wykonane, że w ogóle go nie było widać. Pokój nie miał okien, pod stopami skrzypiała drewniana podłoga, a ściany oraz sufit były wyłożone jakąś bardzo miękką i grubą tkaniną. Dobra rozejrzała się zadziwiona, spojrzała pytająco na swoich gospodarzy.

– Lubimy muzykę – stwierdziła Dar.

– Bardzo lubimy muzykę – potwierdził Wolnodziej.

– Ale jak wiesz są tacy, co nie lubią tych, którzy lubią muzykę – Dar zamknęła wejście i stanęła na środku pomieszczenia, obok kilku wygodnych foteli. Pod ścianami stało jeszcze całkiem sporo krzeseł, też wygodnych, wyściełanych miękką tapicerką.

– Dlatego słuchamy i tworzymy muzykę tylko tutaj, gdzie nikt nieproszony nic nie zobaczy i niczego nie usłyszy. Te ściany – dziewczyna poklepała miękką tkaninę – uszu nie mają.

Dobra zdała sobie sprawę, że do tej pory w ogóle nie miała pojęcia o tym, jak niebezpieczne jest muzykowanie. Wiedziała, że Zakon za nią nie przepada, ale do osady mnisi przyjeżdżali rzadko i na krótko, ledwie raz czy dwa w roku. Zresztą czego mieli tam szukać? Tylko Lutnik miał cokolwiek z muzyką wspólnego, podśpiewywanie nikomu nic złego nie czyniło i nikt nie donosił na tych, co śpiewali albo grali. Lutnik musiał tylko skrupulatnie zdawać sprawę z tego jakie oraz ile instrumentów zrobił w roku i komu je sprzedał. Zwykle zaniżał ich ilość, a już nigdy w życiu im nie powiedział, że jakieś hitary dawał czy sprzedawał Dobrej. A w karczmie i gospodzie na czas wizyty Zakonu cisza była jak makiem zasiał i nikt nie opowiadał o śpiewakach, co często gęsto napitek i posiłek umilali.

Pod jedną ze ścian Dobra zobaczyła niewielki podest, na którym Wolnodziej właśnie stawiał wygodne krzesło.

– Miejsce dla artystki – wskazał je szerokim gestem i ukłonił się. Naprawdę się ukłonił.

Dobra czuła, że twarz jej pała niepowstrzymanym rumieńcem zawstydzenia, ale uśmiechnęła się, weszła na podest i usiadła na krześle. Wolnodziej i Dar usiedli naprzeciwko na wygodnych fotelach, umościli się i najwyraźniej przygotowali na dłuższe przesłuchanie. Dobra modliła się, żeby nie zawieść ich oczekiwań. Wzięła hitarę w objęcia, pogłaskała po strunach, po czym spędziła chwilę na strojeniu. Kiedy uznała, że nic więcej już nie oddali chwili prawdy, zamknęła oczy i delikatnie trąciła struny w pierwszym akordzie. Postanowiła zagrać znaną na całym chyba świecie pieśń o minstrelu, co stracił ukochaną i nigdy więcej nie zaśpiewał, tak wielki był jego ból po utracie miłości życia. Pod palcami poczuła ciepło, przestała myśleć o słuchaczach, o strachu, o przeszłości i obawach przed przyszłością. Muzyka popłynęła przez jej ciało jak fala oczyszczająca brzeg. Po kilku akordach wstępu zaczęła śpiewać.

Posłuchajcie tej pieśni o miłości co przyszła

Tak łagodnie i mocno jak rzeka

O minstrelu, co z lutnią wędrował i śpiewał

Że każdego na pewno to czeka

Lecz choć śpiewał jak anioł, sam nie wierzył, że jemu

Przyjdzie kochać najmocniej na świecie

Że odkryje jak mocno, jak potężnie od serca

Będzie płakał z miłości jak dziecię

W pewnym mieście nad morzem ujrzał pannę, co spojrzeń

Nie skąpiła mu ni swych zachwytów

I pokochał najmocniej bez nadziei, na wieczność…

Dobra zatraciła się w pieśni, pod powiekami migały jej obrazy miłosnej historii, pod palcami tworzyły się pasaże, o jakich nigdy wcześniej nie śniła. Nie zdawała sobie sprawy z tego, że gra jak natchniona, że przedtem nigdy nie osiągnęła takiej biegłości. Nie ona, lecz jej dusza grała, nie z gardła, lecz z głębi samego serca płynął jej głos. Czuła wibrowanie w skroniach, a prosta piosenka zmieniała się w tajemniczą, niezwykłą, pełną nieznanej mocy pieśń, która wszystko wokół czarowała i przyciągała, a gdyby ptaki mogły ją usłyszeć, pewnie zamilkłyby zawstydzone swymi prostymi świergotami.

Skończyła i długo jeszcze nie otwierała oczu, pozwalając muzyce wybrzmieć w swoim ciele, przejść przez nie jak światło słońca przez korony drzew. Kiedy w końcu spojrzała na swoich słuchaczy, nie zrozumiała, co widzi. Wolnodziej i jego córka siedzieli bez ruchu, wychyleni do przodu, wpatrzeni w nią, z rozchylonymi ustami, jakby jakieś zdziwienie odebrało im głos i władzę nad wyrazem twarzy. Po policzkach Dar płynęły łzy, jej oczy były szeroko otwarte, a źrenice rozszerzone. Oblicze olbrzyma wyglądało mniej więcej tak samo, co przy jego posturze wydawało się przedziwnym niedopasowaniem. Nic nie mówili, nie byli w stanie dobyć głosu, nie próbowali żartobliwie bić braw ani wiwatować. Po prostu tkwili tak, jak złapani w czar bezruchu, a Dobra zaczęła się bać. Wstała powoli, odłożyła hitarę i zeszła z podestu. Nie wiedziała, co robić. Przeprosić i wyjść? Spakować się i odejść? Rozbić sobie głowę o ścianę?

Jak na komendę Wolnodziej i Dar poruszyli się wyrwani z uroku. Dar przetarła twarz obiema dłońmi, a jej ojciec wytarł oczy rękawem. Popatrzyli teraz na nią przytomniej z jakąś obawą.

– O muzy – szepnęła Dar.

– Całe szczęście! – podniesionym głosem rzekł Wolnodziej.

– Co? – zapytała skonfundowana dziewczyna.

– Dzięki muzom, że nie pozwoliłem ci grać i śpiewać w gospodach! Nieszczęście byłoby gotowe! Żywa byś z tego nie wyszła…

Dobra patrzyła nierozumiejącym wzrokiem.

– Od kiedy masz moc muz? – spytała Dar.

Dobra poczuła, że przerażenie zaciska się palącą obręczą na jej gardle, sercu i kolanach.

– Ja… jak to? Jaka moc muz? O czym wy mówicie? – wydukała, choć pamiętała przecież, co powiedział Lutnik.

– Kiedy grasz i śpiewasz, świecisz – wyjaśniła Dar. – To światło przenika twoją skórę od środka, jesteś niemal jak pochodnia. Płynie od ciebie energia, a twoja muzyka przenika do najgłębszych pokładów emocji słuchaczy. Nieważne czy śpiewasz prostą kołysankę czy skomplikowaną pieśń. Nie tylko jest piękna. Jest twórcza. Może leczyć, ale i zabijać…

Dobra opadła na kolana i usiadła na piętach, czując, że jej ciało ogarnia słabość i niemoc.

– Nie chcę już zabijać… – szepnęła ze schyloną głową. – Boję się sama siebie.

A potem, wbrew rozsądkowi i obawie przed karą, opowiedziała wszystko, co wydarzyło się w jej osadzie. O swoim i innych życiu, o awanturze, o strunach, o tym, co zrobiła i jak potem uciekła, jak spotkała lisicę i jak dotarła do miasta. W końcu poczuła cień ulgi. Nieważne, czy na nią doniosą, czy otrzyma zasłużoną karę, wreszcie to z siebie wyrzuciła, wydarła z gardła tę kulę rozpaczy i przekuła ją w słowa, które jej ulżyły. Wolnodziej i Dar słuchali, nie przerywając, od czasu do czasu tylko na siebie popatrywali.

– Cóż… – mruknął mężczyzna. – Nie było ci łatwo, dziecko. Ja bym tego twojego ojca… – zmełł w ustach kilka przekleństw.

– Już nie musisz – przytomnie zauważyła Dar. – Już Dobra się sama postarała. I dobrze! – podniosła głos, zacietrzewiona. – Nic złego nie zrobiłaś, wszystkim im się należało!

– A cicho bądź, sroko – tonował Wolnodziej. – Nie jest łatwo takie brzemię nosić, nawet jeśli się to zrobiło w dobrej wierze. Ja wiem, dziewczyno, że ty się mierzysz ze straszną rzeczą. Ze sobą samą wreszcie, z tym, że nie tylko dobre w tobie mieszka. Ale powiem ci, że się nie dziwię. Ulało ci się w końcu i sprawiedliwość sama o siebie się upomniała, a że twoimi rękami… – wzruszył ramionami. – Nie takie rzeczy na świecie się dzieją. Widać taka była wola muz, żeby za twoją sprawą ci, co byli winni, zapłacili. Nie zapominaj, nie usprawiedliwiaj się, ale wybacz sobie i żyj, mocy w szlachetnym celu starając się jedynie używać.

Dobra słuchała, chłonąc każde dobre słowo.

– Nie jesteś sama – szepnęła Dar, głaszcząc ją po ramieniu.

– Przecież ja jestem dla was obca – poczuła, że zdradzieckie łzy znowu gromadzą się pod powiekami.

– Nie jesteś obca. Jesteś nasza. I jesteś taka jak ja – powiedziała dobitnie Dar.

Dobra nie zrozumiała.

– Jak ty? Czyli jaka? Nie jestem ani taka mądra, ani taka… piękna… – spuściła oczy zawstydzona. – Ani taka pewna siebie. Ani w ogóle. Ty jesteś…. No wiesz… – zatoczyła ręką nieregularny krąg, jakby chciała wyrazić całokształt. – A ja? Ja to nikt.

– Jak na nikogo, bardzo przypominasz kogoś – Wolnodziej poklepał się po kolanach z uciechy, że znowu udało mu się sprytnie zażartować, a Dar prychnęła i spojrzała na niego z czułością.

Pochyliła się do Dobrej i patrząc na nią bardzo uważnie, odgarnęła kosmyk jej białych włosów za ucho.

– Ja też mam moc – szepnęła.

Oczy Dobrej rozszerzyły się w szoku. Westchnęła głęboko, zdając sobie sprawę, że przez dłuższą chwilę wstrzymywała oddech. Próbowała coś powiedzieć, ale nie mogła znaleźć odpowiednich słów.

– Ma moc moja dziewczynka, oj ma – pokiwał głową ojciec. – Jak pierwszy raz się objawiła, to myśleliśmy z matką, że dom się rozleci. A ona sobie śpiewała, skacząc na skakance.

– Mam moc głosu – wyjaśniła Dar. – Kiedy śpiewam, emanuję mocą, uzewnętrzniam moje emocje, potrzeby, myśli. Wtedy byłam bardzo skupiona na liczeniu, ile razy uda mi się skoczyć bez skuchy i koncentracja wyzwoliła naturalne pokłady magii. Kiedy zaczęłam sobie pod nosem nucić, wszystkie przedmioty wokół uniosły się w górę, bo ja chciałam podskakiwać jak najdłużej. Uniósł się stół w kuchni, uniosły się warzywa, które mama kroiła na obiad, uniosły się łóżka w sypialniach… Prawie uniósł się cały dom. Na szczęście moja mama zorientowała się, co się dzieje. Przybiegła, objęła mnie i zaczęła uspokajać.

– Zaśpiewała jej kołysankę – mruknął gospodarz. – Uciszyła ją, uspokoiła, a kiedy zamilkła, wszystko wróciło na swoje miejsce.

– Wtedy rodzice usiedli ze mną i długo rozmawialiśmy. Tłumaczyli mi, na co muszę uważać i czego mi nie wolno robić. Miałam tylko dziesięć lat, więc trudno było mi w pełni zapanować nad taką mocą. Razem z nimi ćwiczyłam wolę, by koić siłę głosu. Bo kiedy pozwalałam się jej rozszaleć, wszystko fruwało, pękało, znikało… No, okropnie było na początku. Bezwiednie mogłam zrobić komuś krzywdę. Albo zniszczyć cały rynek.

– To rzeczywiście jak ja – szepnęła Dobra.

– Tak – przytaknęła Dar. – W końcu okazało się, że mogę też głosem uspokajać, łagodzić… nawet leczyć. Że intencja jest najważniejsza. Sama musiałam się wszystkiego uczyć, szkoły mocy muz już od dawna nie istniały, pozamykane przez Zakon Ciszy. Ty też się nauczysz. Już instynktownie wiele wiesz. Jak z lisicą – Dar uśmiechnęła się.

– Moc to narzędzie. Jak młotek – zachichotał Wolnodziej. – Sam w sobie nie jest ani dobry, ani zły, dopiero w ręku człowieka czyni jedno albo drugie.

– Młotek… – szepnęła zamyślona Dobra. Spojrzała na swoją rękę i lekko nią strzepnęła. Struny wysunęły się z palców i zamiotły podłogę, ale nie wypaliły w niej dziury.

– Mogę? – zapytała Dar, wyciągając rękę.

Dobra posłała struny w jej stronę i delikatnie owinęła szczupłą dłoń, pilnując, by nie zacisnęły się za mocno.

– Są ciepłe – uśmiechnęła się. – I miękkie. Aż dziw, że mogą skaleczyć.

Dobra, cofnęła struny, a potem uderzyła nimi w drewniany podest. Na deskach został wypalony znak. Zastanowiła się i po chwili pogłaskała uszkodzenie, a ono zasklepiło się i wróciło do swojej naturalnej barwy.

– Niesamowite – zachwycił się Wolnodziej. – Wielką masz moc, dziewczyno. Pilnuj swej duszy, by ten ogrom nie zasiał w Tobie ziaren poczucia wszechmocy.

– O nie – powiedziała pewnie Dobra. – Nie jestem wszechmocna. Nie mogę wskrzesić tych, których zabiłam.

Wolnodziej pokiwał głową, wstał i ojcowskim gestem położył rękę na jej włosach.

– Będą z ciebie ludzie.

 

Brat Wiernomysł zmierzał do siedziby Zakonu z dobrą nowiną. Wraz ze swoim oddziałem wymiótł z głównej dzielnicy wszystkich podejrzanych oraz nieznanych minstreli i grajków, nie czyniąc nic więcej ponad to, co konieczne. A konieczne było tylko pokazanie milczącej mocy, która maluczkich napawała strachem i uległością. Wystarczyło, by podszedł do rozmuzykowanego śmiałka na rogu ulic, stanął naprzeciw, znieruchomiał znacząco, a on w te pędy zbierał drobniaki, co mu przechodnie rzucili, zarzucał lutnię albo hitarę na plecy i kłaniając się nisko, gnał w stronę bramy miejskiej, modląc się, by żaden z mnichów nie podążył za nim i nie odebrał skromnego dobytku. Owszem, jak trzeba było to i tak się bezczelność karało, czasem nic lepiej nie działa na wyobraźnię niż roztrzaskana o bruk wraża hitara.