Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Ile poświęciłabyś dla ukochanego mężczyzny? Jak daleko może posunąć się mąż, który chce cię oszukać? Co zrobiłabyś, gdyby okazało się, że twoje małżeństwo to jedna wielka farsa? Szkotka Mary Turner Thomson w 2000 r. na portalu randkowym poznała Afroamerykanina Willa Jordana, który oświadczył się jej po trzech tygodniach znajomości. Sześć lat później Mary otrzymała telefon, który wywrócił jej życie o 360 stopni. Z rozmowy telefonicznej wynikało, że Will Allen - jej mąż i ojciec dwójki dzieci to bezwstydny oszust udający tajnego agenta CIA, który poza Mary miał trzy inne żony i jeszcze trzynaścioro dzieci. ,,Bigamista" to szokująca opowieść inteligentnej i niezależnej kobiety, która była jedną z wielu ofiar działającego od 27 lat przestępcy seksualnego. Jeśli chcesz poznać prawdziwą historię matki, która podniosła się z osobistej traumy i przekuła to doświadczenie na motywowanie innych maltretowanych kobiet do walki o swoje szczęście, oto lektura idealna dla ciebie. This edition is made possible under a license arrangement originating with Amazon Publishing, www.apub.com.
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 254
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Mary Turner Thomson
tłumaczenie Tomasz Illg
Saga
Bigamista
Tłumaczenie Tomasz Illg
Tytuł oryginału The Bigamist
Język oryginału angielski
This edition is made possible under a license arrangement originating with Amazon Publishing, www.apub.com.
Copyright © 2013, 2022 Mary Turner Thomson i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788728187241
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Dla mojej wspaniałej Mamy, która nauczyła mnie prawdy, uczciwości i szacunku, dała mi siłę i odwagę, a także zachęciła mnie do napisania tej książki.
Dziękuję Ailsie Bathgate, dzięki której zrozumiałam, na czym polega rola redaktora, i która prosiła mnie o wyjaśnienie pewnych kwestii, dotyczących tej książki, z jakich nie zdawałam sobie sprawy – z korzyścią dla jej sensu, który stał się dzięki niej głębszy, oraz dla fabuły, która nabrała większej płynności. Dziękuję także Jenny Brown, mojej agentce i nowej przyjaciółce, którą poznałam w wyjątkowo nerwowym okresie swojego życia i która stała się świadkiem mojego powrotu do normalności.
Chcę podziękować mojej rodzinie i przyjaciołom, zwłaszcza Carinie i Mandy, których pomoc okazała się dla mnie nieoceniona – jesteście najlepszymi przyjaciółkami, jakie można mieć. Najlepszym wsparciem w kryzysie – i na co dzień – okazała się dla mnie także rodzina, której jestem ogromnie wdzięczna.
Na podziękowania zasługują także następujące osoby: Marcello Mega – za pomoc w kontaktach z prasą; Rona – za pokazanie mi, na czym to naprawdę polega; Robert Kirby – za rady, oraz Katie Bayer (jestem przekonana, że ten rok będzie należeć do ciebie); Paul Krogh – za wspaniały talent fotograficzny; fantastyczna ekipa w Viewforth; Metropole Coffee House – za nielimitowane filiżanki wyśmienitej kawy; a także cała ekipa Mainstream Publishing za ciężką pracę, której owocem jest ta książka trafiająca na księgarskie półki. Pragnę też podziękować za pomoc i wsparcie Peterowi, Grahamowi, Annie, Kate, Benowi i mojej kochanej Liz.
Szczególne wyrazy wdzięczności należą się wszystkim wspaniałym ludziom, będącym dla mnie inspiracją, z którymi miałam okazję rozmawiać w czasie pisania mojej książki, a którzy potem stali się bohaterami tej dziwnej sagi. Dzięki nim odzyskałam pewność siebie, siłę i nadzieję. Podczas długich rozmów opowiedzieli mi swoje historie i pomogli zrozumieć całą prawdę o mojej; dzięki nim uświadomiłam sobie, że nigdy nie byłam sama, i odzyskałam sens własnego jestestwa.
Wreszcie pragnę też podziękować Wam, moim Czytelnikom – za to, że poświęciliście jakąś część swojego wyjątkowego życia, żeby przeczytać moją niezwykłą opowieść.
Niniejsza historia zdarzyła się naprawdę. Opowiedziałam o tym, co mi się przydarzyło, w tak szczery sposób, jak tylko potrafiłam. Z perspektywy czasu mogę teraz ocenić obiektywnie, co było prawdą, a co nie – ale książkę pisałam w momencie, kiedy nie miałam takiej wiedzy, a jedynie wierzyłam w to, co wydawało mi się prawdą.
Zbyt wiele ludzi cierpi z powodu kłamstw i oszustw. Nie spotkałam jeszcze nikogo, kto na pewnym etapie życia nie zostałby okantowany, wystawiony do wiatru lub zwyczajnie okłamany. Ludzie, którzy odkrywają, że ich życiowi partnerzy mają romans, są zawstydzeni i czują się upokorzeni; jakby powinni o tym wiedzieć – zwłaszcza że wszyscy dookoła mieli tę wiedzę wcześniej niż sama ofiara zdrady. Osobę, która daje się oszukiwać, przez tych, których kochała i którym ufała, postrzega się jako idiotę, a przecież zaufanie tym, których się kocha – zwłaszcza swoim partnerom życiowym – jest czymś zupełnie naturalnym. Ci z nas, którzy zostali oszukani, czują się zawstydzeni i zakłopotani, chociaż nie zrobili nic złego, a jedynie pokładali wiarę w osobę, która twierdziła, że nas kocha.
Aby chronić tożsamość osób, które nie chciały być rozpoznane, zmieniłam ich imiona i nazwiska w książce, z wyjątkiem swoich i Willa Jordana. Często pytano mnie, czy napiszę książkę pod pseudonimem, tak jakbym nie chciała, żeby ludzie wiedzieli, kim jestem. Już to pytanie zdradza pewien rodzaj percepcji w społeczeństwie, który chciałabym zmienić. Czemu ludzie mieliby odczuwać wstyd i zażenowanie tylko dlatego, że padli ofiarą przestępstwa? Ja też nie jestem dumna z powodu tego, co się stało, ale nie czuję potrzeby, by się z tym ukrywać. To właśnie przez taki odbiór społeczny wielu ludzi jest uwięzionych w pułapce milczenia i nie potrafi mówić o swojej krzywdzie. Jeżeli ta książka pomoże innym kobietom, które znalazły się w podobnej jak ja sytuacji, uznam to za swój osobisty sukces.
Początkowo zamierzałam zamieścić w mojej książce fragmenty oryginalnych maili i wiadomości, które otrzymywałam od Willa Jordana, żeby przedstawić tę samą historię oczami zarówno ofiary, jak i drapieżnika. Niestety, za namową prawnika, byłam zmuszona je usunąć ze względu na kwestie prawne, dołożyłam jednak wszelkich starań, aby zachować oryginalny ton wypowiedzi w korespondencji od Willa, bez wyolbrzymiana i przesadzania.
Tę książkę dedykuję trójce moich wspaniałych dzieci, które są moim wybawieniem, moim sercem i duszą; zasługują też na znacznie lepszy los niż ten, który je spotkał. Będą musiały dorastać bez ojca, jego wsparcia oraz bez inwestycji finansowej w ich przyszłość. Muszą też pogodzić się z tym, co się stało – być może ta książka pomoże im to kiedyś zrozumieć, bez doznania goryczy i żalu.
5 kwietnia 2006
Była środa rano – wilgotny szary wiosenny poranek – a trójka moich dzieci zaczynała dawać mi się we znaki. Potrzebowały wyjść z domu, więc postanowiłam, że pójdziemy do biblioteki, aby po drodze odetchnąć świeżym powietrzem i wypożyczyć im kilka nowych książek z obrazkami. Gdy je ubierałam, okazało się, że zapodział się gdzieś jeden z butów, i zmarnowałam na poszukiwania go więcej czasu, niż powinnam. Dzięki temu nie myśłałam o tym wszystkim, co się dzieje.
Zadzwonił telefon i odebrałam zniecierpliwionym głosem:
– Halo?
– Czy rozmawiam z Mary Turner Thomson? – spytał głos w słuchawce.
– Tak – odpowiedziałam z niepokojem.
Obawiałam się telefonu od prawniczki mojego męża, która miała mi powiedzieć, jak potoczyła się jego sprawa w sądzie dzisiaj rano. Jeżeli właśnie jej głos słyszałam po drugiej stronie, oznaczało to, że mój mąż trafił do więzienia, formalnie skazany na podstawie sfingowanych oskarżeń o bigamię, oszustwo, wykroczenia z użyciem broni palnej oraz niezarejestrowanie swojego adresu zamieszkania, łamiąc tym samym przepisy specjalnej ustawy o przestępcach seksualnych.
Byłam przekonana, że żadnej z tych rzeczy nie popełnił. Will wszystko mi wytłumaczył. Od jakiegoś czasu wiedziałam, że był agentem CIA i gdy próbował odejść ze służby, zaczęły się problemy. Został wrobiony. Akt małżeństwa użyty teraz przez policję przeciw niemu w charakterze dowodu był częścią tej przykrywki, której jego przełożeni użyli, by wyjaśnić jego obecność w kraju; zarzuty związane z użyciem broni palnej i brak rejestracji jako przestępca na tle seksualnym też miały związek z jego pracą; oskarżenia o oszustwo zaś były wynikiem zwykłego nieporozumienia.
Will ostrzegał mnie, że sprzymierzyły się przeciwko niemu potężne siły, i spodziewał się krótkiego wyroku pozbawienia wolności. Ale zapewnił mnie, że gdy tylko wyjdzie z więzienia, cały ten koszmar się skończy. On będzie wolny, a nasza rodzina wreszcie stanie się kompletna.
Ten telefon przypomniał mi o całej sprawie, nie miałam jednak bladego pojęcia, co czeka mnie chwilę później.
– Czy mam także przyjemność z panią Jordan? – spytała kobieta w telefonie.
– Tak – potwierdziłam, czując rosnący z każdą chwilą niepokój.
– Ja jestem tą drugą panią Jordan – powiedziała kobieta i zanim zdążyłam zareagować, wymierzyła mi kolejny cios. – Czy powiedziano pani, że jestem agentką?
Zaskoczona i zamurowana, odpowiedziałam odruchowo:
– Tak.
– A mnie powiedziano, że to pani jest agentką – przyznała moja rozmówczyni.
Krew zagotowała mi się w żyłach, oblewając mnie falami gorąca. Potem odpłynęła mi do mózgu i zaczęłam się trząść. Nigdy nie doświadczyłam czegoś podobnego – i było to doświadczenie w stu procentach fizyczne, nie emocjonalne. W tym momencie nie czułam żadnych emocji. Byłam zesztywniała w najściślejszym tego słowa znaczeniu. Nic, co czułam do tej pory, nie było prawdziwe; nic, co wiedziałam nie było rzeczywiste – wszystko nagle zniknęło.
Fasada mojego życia obróciła się w gruzy tuż przede mną. Wiedziałam, że ta kobieta mówi prawdę. Domyślałam się tego od pewnego czasu, ale nie chciałam dopuścić do siebie takiej myśli – nie chciałam porzucić nadziei i przyznać, że moje dziwaczne życie okazało się wielką lipą i oszustwem. Teraz nadzieja prysła jak bańka mydlana i już nic mi nie zostało, chociaż gdzieś w głębi duszy spodziewałam się, że ten moment nadejdzie.
Przez ponad godzinę słuchałam opowieści Michelle, która rozrywała moje życie na strzępy. Ze spokojem poinformowała mnie, że ona i mój mąż Will Jordan – ojciec dwojga moich młodszych dzieci – był z nią żonaty od czternastu lat i mieli razem piątkę dzieci. Will miał wiele romansów, których owocem była między innymi dwójka dzieci, jakie spłodził z nianią Michelle. Gdy tak rozmawiałyśmy, uświadomiłam sobie, że cała nasza trójka – Michelle, ta niania i ja – mamy dzieci w wieku czterech lat, których ojcem jest ten sam mężczyzna. Jest całkiem prawdopodobne, że wszystkie byłyśmy w ciąży w tym samym czasie – oznaczało to również, że obydwie te kobiety były już ciężarne, kiedy Will po raz pierwszy skontaktował się ze mną.
Miałam wrażenie, że Michelle próbuje za wszelką cenę utrzymać nerwy na wodzy, jednak w jej głosie dało się wyczuć gniew. Powiedziała mi, że uwierzyła Billowi, jak go nazywała, który twierdził, że jest oficerem wywiadu Ministerstwa Obrony, a numer, pod jaki dzwonił do mnie – numerem alarmowym wywiadu, z którego nigdy nie wolno jej było korzystać. Ale Michelle złamała tę regułę – zrobiła coś, na co ja nigdy się nie zdobyłam. Z jej głosu przebijała desperacja – jak gdyby chciała dowiedzieć się jak najwięcej, zanim zostanie ujawniona.
Byłam w szoku, więc gdy Michelle zapytała, czy może mnie odwiedzić, zgodziłam się i podałam jej swój adres. Teraz, gdy się nad tym zastanawiam, dochodzę do wniosku, że w ogóle wtedy nie myślałam. Szczerze mówiąc, nie potrafiłam logicznie myśleć. Znalazłam się nagle z dala od rzeczywistości, w której żyłam do tej pory; mój świat przestał istnieć, a ja zostałam, sztywna jak kukła. Docierało do mnie tylko to, że „wszystko się skończyło”. Bez zastanowienia nad ewentualnymi konsekwencjami swojej decyzji pogodziłam się z tym i pozwoliłam, by świat wokół mnie rozpadł się na kawałki. Michelle poprosiła mnie, żebym nikomu nie mówiła o naszej rozmowie – nikomu, jak podkreśliła – po czym rozłączyła się, żeby wsiąść do samochodu i przyjechać do Edynburga.
Po raz kolejny ktoś szeptał mi do ucha, żebym zachowała milczenie, ale tym razem nie zamierzałam go słuchać. Zadzwoniłam do wiernej przyjaciółki, która zawsze była przy mnie, i po raz pierwszy poprosiłam ją o pomoc. Ona w jednej chwili rzuciła wszystko, czym się zajmowała, i przyjechała do mnie. A ja opowiedziałam jej o wszystkim. Opowiedziałam jej całą historię, od samego początku...
INWIGILOWANA
PIERWSZY MAIL
listopad 2000
Wlistopadzie 2000 roku byłam trzydziestopięcioletnią kobietą, samotnie wychowującą dziecko. Upłynął przeszło rok, zanim przyzwyczaiłam się do tej roli i wszystkiego, co się z nią wiąże. Musiałam przewartościować własne postrzeganie takiej roli społecznej, gdyż nigdy nie podejrzewałam, że znajdę się w podobnej sytuacji, i tkwiłam w żałosnym związku o jeden rok za długo tylko dlatego, że nie chciałam, by przylgnęła do mnie właśnie taka łatka.
Kiedy moja córka Moran skończyła dziewięć miesięcy, zdałam sobie wreszcie sprawę, że pozostawanie wciąż w tym samym miejscu oraz towarzyszące temu uczucie beznadziei i pogodzenia się z obecną sytuacją jest równoznaczne z przekazywaniem jej takich samych wzorców zachowań w przyszłości. Jako jej matka byłam odpowiedzialna za uczenie jej norm moralnych – a ja pokazywałam dziecku, że należy tkwić w bezruchu, nawet gdy jest się nieszczęśliwym. Moja postawa uległa więc zmianie ‒ nie miałam już ochoty poświęcać się za cenę jedności rodziny. Teraz byłam zdeterminowana, żeby dawać mojej wspaniałej córce jak najlepszy przykład. Ona zasługiwała na dużo więcej, niż ja dostałam od życia, i rozpaczliwie pragnęłam, żeby dorastała w poczuciu większego szacunku do samej siebie. Uświadomiłam sobie, że jeżeli ja nie wskażę jej drogi, prawdopodobnie nigdy jej nie odnajdzie. Jeśli chciałam dla niej lepszego życia, to musiałam zapewnić je najpierw sobie.
Podjęłam więc decyzję o zakończeniu związku, a potem już jakoś potoczyło się dalej. Miałam dobrą pracę i radziłam sobie finansowo, pomimo zmiany, jaka zaszła w moim życiu osobistym. Spróbowałam randek przez internet i poznałam w ten sposób trzech mężczyzn. Pierwszy z nich był uroczy i zostaliśmy dobrymi przyjaciółmi, ale nie pociągał mnie fizycznie. Drugi tak bardzo nienawidził swojej byłej, że zachowywał się jak seryjny morderca – zmyłam się z naszej pierwszej randki, ciesząc się, że w ogóle uszłam z życiem. Z trzecim mężczyzną spotykałam się przez kilka miesięcy, dopóki nie wyszło na jaw, że mam do czynienia ze społecznym pasożytem, który szukał jedynie łatwego startu w nowe życie. Dałam więc sobie spokój z randkami w ciemno i postanowiłam, że pozostanę singielką. Muszę przyznać, że pod pewnymi względami nigdy nie byłam szczęśliwsza, i trwałam w tym stanie przez kilka miesięcy.
W pewnym momencie jednak zainterweniował ślepy los. Nawet jeśli wypiszesz się z klubu randkujących w sieci, to i tak minie jeszcze sporo czasu, zanim z portalu zniknie twój anons. Mimo że zrezygnowałam z odwiedzania strony, można było na niej znaleźć mój wpis:
Kim jestem? Trudno mi odpowiedzieć na to pytanie. Jestem inteligentną i zabawną kobietą, która z pasją podchodzi do życia, uwielbia rozmawiać z ludźmi, dzielić się pomysłami i dobrze się bawić. Wierzę w pozytywne myślenie i odpowiedzialność za swoje życie – wolę patrzeć w przyszłość i brać swój los we własne ręce, niż oglądać się do tyłu i obwiniać innych za to wszystko, co mi się w życiu nie udało. Lubię ludzi i lubię odkrywać, co sprawia im radość. Każdego dnia budzę się z przekonaniem, że w moim życiu wydarzy się coś wyjątkowego.
Kocham taniec ceroc (to coś między jive’em i tańcem latynoamerykańskim), który jest bardzo towarzyski, zabawny i pomaga utrzymać kondycję fizyczną. Uwielbiam też jeździć na nartach, uprawiać wspinaczkę skałkową (chociaż nie jestem w tym specjalnie dobra), jeździć konno, pływać, słuchać muzyki, oglądać filmy i spektakle w teatrze, wychodzić wieczorami do miasta – i wiele innych rzeczy.
Kogo szukam? Cóż... Nie jestem do końca pewna. Mam małą córeczkę, która niebawem skończy roczek. Zależy mi na stałym związku z opiekuńczym, inteligentnym, obdarzonym poczuciem humoru mężczyzną, z którym mogłabym się rozerwać, ale który potrafiłby również zrozumieć, że mam dziecko i że kocham je najbardziej na świecie. Najlepiej byłoby, gdybym mogła najpierw poznać dobrze taką osobę, zanim zaangażuję się w poważny związek, dlatego w tej chwili zależy mi przede wszystkim na przyjaźni. Mój wymarzony mężczyzna powinien być wyższy ode mnie (tzn. mieć ponad 155 cm wzrostu), lubić taniec (lub być gotowym do jego nauki) i rozmowy o życiu, być otwartym na opinie innych ludzi, mieć poczucie humoru i umieć dobrze się bawić. Wygląd ma znaczenie drugorzędne, w przeciwieństwie do afirmacji życia oraz innych ludzi.
Bez względu na to, czy się ze mną skontaktujesz (jeśli to możliwe, dołączając zdjęcie) czy też nie, mam nadzieję, że i tobie przydarzy się dzisiaj coś wspaniałego.
Nagle, zupełnie niespodziewanie, 16 listopada 2000 roku otrzymałam długi, sążnisty mail od gościa o nazwisku Will Allen.
Ton jego wypowiedzi był bardzo spokojny i przyjacielski. Will skomplementował mój wpis i stwierdził, że różni się on zasadniczo od innych, które czytał w sieci. Z pewną skruchą wyznał, że jest Amerykaninem, lecz mieszka obecnie w Wielkiej Brytanii i większość czasu spędza w Edynburgu. Wyjaśnił także, że jest właścicielem firmy konsultingowej w branży IT, dodając, że przez większość życia „gonił za karierą dookoła świata”.
Will Allen napisał też, że zgadza się z moimi poglądami na temat odpowiedzialności, dlatego nie zamierza narzekać z powodu braku „kogoś wyjątkowego” w swoim życiu. Jednak ostatnio coraz częściej myśli o tym, żeby je z kimś dzielić. Zasugerował, że być może w wieku trzydziestu czterech lat jego zegar biologiczny bije głośniej, niż byłby skłonny to przyznać.
Następnie przeszedł do opisu siebie, zaznaczając, że mierzy sto osiemdziesiąt centymetrów, co znaczy, że znacznie przewyższa mnie wzrostem. Napisał, że w jego żyłach płynie mieszana krew, ma kręcone włosy, brązowe oczy i atletyczną budowę ciała. Dodał też, że jest całkiem nieźle wykształcony, a do jego zainteresowań należą: sztuka, muzyka oraz literatura. Stwierdził nawet, że kocha taniec, ale pomimo starań, jakie poczynił podczas dwuletniego pobytu w Buenos Aires, gdzie pobierał lekcje tańca latynoamerykańskiego, nie odniósł na tym polu żadnych sukcesów, a wręcz przeciwnie – poległ z kretesem!
Will od samego początku chciał mi dać jasno do zrozumienia, że interesuje go trwały związek, więc nie jest odpowiednim kandydatem dla kobiet, które szukają „przelotnego romansu”. „Wiek daje mi o sobie znać” – stwierdził. Uczciwie przyznał jednak, że wymiar fizyczny związku ma dla niego duże znaczenie, gdyż jest osobą lubiącą czułości, co dla części kobiet może okazać się czymś odstraszającym.
W dalszej części swojego listu Will pisał tak: „Byłbym nie w porządku, pomijając już na początku fakt, że nie mogę mieć dzieci z powodu powikłań towarzyszących śwince, którą przebyłem we wczesnym dzieciństwie, więc jeśli masz w planach powiększenie rodziny, to raczej nie jestem idealnym kandydatem dla Ciebie”. Jednocześnie przyznał, że bardzo lubi dzieci i potrafi sobie z nimi radzić, musiał oswoić się ze świadomością, że nie będzie miał własnej biologicznej rodziny: „ta świadomość czasem doskwiera mocniej, czasem mniej, ale nie jest brzemieniem, lecz po prostu rzeczywistością”.
Dodał jeszcze to i owo, po czym pożegnał się, wyrażając nadzieję, że uda nam się spotkać na kawie i porozmawiać w cztery oczy. Jeśli jednak nie będę nim zainteresowana, życzy mi szczęścia w przyszłości.
Od tamtej pory wymienialiśmy maile raz, dwa, czasem trzy razy dziennie, flirtując, prowadząc niezobowiązujące rozmowy i odkrywając przed sobą coraz nowsze karty. Było to dla mnie wspaniałe, ekscytujące i nowe doświadczenie. Zachowywałam spokój, ponieważ Will nie był pierwszym facetem, z którym korespondowałam w sieci; poza tym obiecałem sobie, że nie będę za bardzo się nakręcać na wypadek, gdyby znów miało mnie spotkać rozczarowanie. Ale wszystko, jak dotąd, odbywało się w naturalny, wręcz łatwy sposób i wydawało się po prostu w porządku. Minęły dwa tygodnie, a my wiedzieliśmy już o sobie dużo – włącznie z wieloma intymnymi szczegółami – i nadal czuliśmy do siebie sympatię. Wreszcie nadeszła ta nieunikniona chwila: może powinniśmy porozmawiać przez telefon?
Oczywiście. Dałam mu swój numer, a on obiecał, że zadzwoni w ciągu pół godziny.
Czekałam.
Telefon milczał.
Wysłałam maila z pytaniem, czy wszystko w porządku. Bez odpowiedzi. Wysłałam kolejnego. Zaczynałam się już martwić. Co, u licha, mogło się wydarzyć? W sugestii Willa, że zadzwoni, nie było cienia wahania ani wątpliwości: poprosił o numer mojego telefonu, zapisał go sobie z entuzjazmem, obiecał solennie, że zadzwoni, a mimo to telefon milczał. To się nie trzymało kupy.
Martwiłam się tym całą noc, a nazajutrz poszłam do pracy poważnie zaniepokojona. Nie mogłam przestać o tym myśleć; czytałam raz po raz wszystkie jego maile, starając się zrozumieć, co mogło się stać, a potem przeczytałam jeszcze moje, żeby przekonać się, czy nie napisałam czegoś, co mógł opacznie odebrać. Nic takiego jednak nie znalazłam.
Wysłałam więc kolejnego maila, pytając, czy nic się nie stało. Oczami wyobraźni widziałam, jak Will spada ze schodów i skręca sobie kark. Jak to możliwe, że zaledwie pół godziny po wysłaniu ostatniego maila człowiek ulotnił się jak kamfora?
Dwa dni później Will w końcu się odezwał.
„Przepraszam, musiałem wyjechać w interesach do Hiszpanii”.
Byłam naprawdę wściekła. Napisałam mu, że się martwiłam i że tak nie wolno robić. Napisałam też, żeby się odczepił i dał mi spokój.
W odpowiedzi Will przeprosił mnie, tłumacząc się nieświadomością różnicy czasu. Jego uwagę odwrócił służbowy telefon, a potem musiał w pośpiechu pakować się i lecieć do Hiszpanii. Napisał też, że cały czas o mnie myślał i tęsknił za mną. Podał swój numer telefonu i błagał, żebym zadzwoniła, zarzekając się, że tak się niefortunnie złożyło, iż wtedy nie był dobry moment na rozmowę; kilka razy podkreślał, że naprawdę zależało mu na tej rozmowie.
W końcu się uspokoiłam i ustaliliśmy, że Will zadzwoni do mnie wieczorem. Na tym etapie czułam taką złość, że było mi wszystko jedno, czy rzeczywiście zadzwoni czy nie. Ale zadzwonił i rozmawialiśmy przez telefon z tą samą swobodą jak drogą mailową. Niechętnie, ale jednak przebaczyłam mu to, że wytrącił mnie z równowagi, jednocześnie zagroziłam w żartach, żeby więcej tego nie robił. Will przysięgał, że to się nigdy nie powtórzy, i obiecał, że na przyszłość będzie taktowniejszy.
Podczas naszej pierwszej rozmowy przegadaliśmy kilka godzin. Will był ze mną bardzo szczery, jeśli chodzi o swoją bezpłodność i to, w jaki sposób wpłynęła ona na jego życie. Dla Willa rodzina była wszystkim. Miał siostrę, która bardzo wiele dla niego znaczyła; z dumą opowiadał mi o swojej inteligentnej matce oraz o lojalności i troskliwości swojego ojca. Przyznał, że fakt, iż nie może mieć syna, aby zapewnić ciągłość swojej rodzinie, napawał go wielkim smutkiem. Bardzo chciał założyć własną rodzinę, ale kiedy dowiedział się, że nie może mieć dzieci, skupił się na karierze zawodowej i stał się pracoholikiem. Był zaangażowany tylko w jeden dłuższy związek z kobietą, który się rozpadł, bo ona chciała mieć dzieci. To było jego brzemię, które musiał nauczyć się dźwigać.
Rozmowa toczyła się gładko. Will sprawiał wrażenie autentycznie zainteresowanego i wdzięcznego słuchacza. Podobał mi się jego głos: spokojny, łagodny. Will był elokwentny. Jego amerykański akcent był raczej miękki niż ostry, stępiony ośmioma latami, które spędził w Wielkiej Brytanii. Ze względu na swoją pracę Will miał prawo stałego pobytu i zamierzał tu osiąść na dłużej, ponieważ podobało mu się na Wyspach, które były dla niego dobrą bazą wypadową. Dużo podróżował po całym kraju, głównie między Manchesterem i Edynburgiem – jego biuro mieściło się przy St Andrews Square w Edynburgu, natomiast jego najważniejszym klientem była firma w Manchesterze.
Will przyznał, że praca jest całym jego życiem – w ciągu dnia i w nocy. Z nadejściem kultury biznesu opartej na całodobowej dyspozycyjności przez siedem dni w tygodniu działy komunikacji oraz IT musiały pracować pełną parą na okrągło. Poza tym ludzie przyzwyczaili się, że Will był cały czas do ich dyspozycji pod telefonem, gotowy w każdej chwili rozwiązać ich problemy. Will był właścicielem firmy z branży doradztwa IT oraz komunikacji, a jedną z usług, jakie oferował swoim klientom, było włamywanie się do ich systemów komputerowych i sprawdzanie w ten sposób ich bezpieczeństwa. Trzeba przyznać, że to dość ciekawe zajęcie.
Próbowałam dowiedzieć się o nim czegoś więcej w internecie, mając do dyspozycji te informacje, które sam mi podał. Niestety, po wpisaniu w wyszukiwarkę hasła „Will Allen” wyskakiwały tysiące wyników. Nie pomagało nawet dodanie „konsultant IT” – poszukiwana fraza była nadal zbyt ogólna.
Will wysłał mi swoje zdjęcie, a ja zrewanżowałam mu się swoim. Wyraził się o nim w bardzo pochlebny sposób, podczas gdy ja nie miałam odwagi obejrzeć jego zdjęcia; byłam zbyt zdenerwowana. W końcu jednak zdobyłam się na to i ze zdjęcia przywitała mnie bardzo sympatyczna twarz. Will nie był powalający, ale na pewno przystojny – miał ciepły uśmiech i ciemne oczy. Odzwierciedleniem jego mieszanych korzeni były łagodne rysy i czarne, krótko przystrzyżone afro na głowie. Moją uwagę zwróciły także okulary w drucianych oprawkach, w typie tych noszonych przez amerykańskich wojskowych w latach osiemdziesiątych. Nie był to może najpiękniejszy dar, jaki kobieta może dostać od niebios, ale Will wyglądał na atrakcyjnego mężczyznę. Pokazałam jego zdjęcie kilku koleżankom, które wyśmiały okulary, ale zgodziły się ze mną, że Will wygląda całkiem sympatycznie.
Will nie zamieścił własnego anonsu w serwisie z wirtualnymi randkami. Wyjaśnił mi, że dowiedział się od nim od kolegi, który przysłał mu maila z linkiem do strony. Trafił na mój anons przypadkiem, gdy przeglądał dla zabicia czasu losowo wybrane ogłoszenia, czekając na jakiś ważny telefon służbowy, po czym uznał, że powinien do mnie napisać. Spodobała mu się moja filozofia życiowa, bo sam wyznawał bardzo podobne poglądy. Przedyskutowaliśmy dogłębnie te nasze wspólne przekonania, a także książki, które oboje czytaliśmy i byliśmy w nich zakochani.
Pod koniec listopada 2000 roku pisaliśmy i dzwoniliśmy do siebie codziennie, a po kilku tygodniach odczuwałam już silną emocjonalną więź z Willem. Nasze rozmowy ciągnęły się w nieskończoność, a mimo to nigdy nie zabrakło nam tematów.
PIERWSZE SPOTKANIE
grudzień 2000
Teraz, kiedy kontaktowaliśmy się regularnie, pomysł osobistego spotkania był już tylko kwestią czasu. Ustaliliśmy więc, że zjemy razem obiad na początku grudnia 2000 roku. Jak zwykle byłam trochę ostrożna, dlatego zależało mi, żebyśmy spotkali się za dnia, w miejscu publicznym, w otoczeniu innych ludzi. Nie byłam głupia i nie zamierzałam ryzykować – w końcu miałam już za sobą randkę z potencjalnym seryjnym mordercą i nie chciałam po raz drugi popełnić tego samego błędu! Jak do tej pory wymieniliśmy tylko numery telefonów. Will nie znał mojego adresu zamieszkania ani żadnych innych personaliów.
Spędziłam trochę czasu, przygotowując się do tej pierwszej randki. Myślałam o tym, że może ona otworzyć przede mną zupełnie nowe możliwości, ale także przynieść potencjalne rozczarowanie, jeżeli Will okaże się innym mężczyzną niż ten, którego poznałam w sieci. Czułam z nim taką bliskość i łączył nas taki magnetyzm, że niemal bałam się zepsuć to spotkaniem „w realu”. Nie byłam przekonana, czy Willowi spodoba się mój pomysł na niego. Wiodłam szczęśliwe życie. Byłam bezpieczna i znalazłam miejsce, w którym czułam się dobrze. Zakochanie się w mężczyźnie mogło zburzyć to poczucie bezpieczeństwa, a jednak perspektywa odnalezienia szczęścia i kogoś, dzięki komu znowu mogłabym poczuć się jak kobieta, była nie do odparcia. Przygotowałam się więc do wyjścia, a potem przebrałam się po raz drugi – i trzeci – aż w końcu, jak nietrudno się domyślić, wróciłam do pierwszego stroju.
Punktualnie o czasie zjawiłam się w jego luksusowym biurze przy St Andrews Square. Recepcja znajdowała się na pierwszym piętrze, więc pojechałam windą. Z drzwi wychodziło się wprost do wielkiej, otwartej i nowocześnie urządzonej poczekalni z wysokim stropem i obitymi skórą, rzeźbionymi fotelami. Na ścianach wisiały dwa czy trzy ogromne telewizory, ustawione na CNN News, a za wielkim biurkiem siedziała samotna dziewczyna. Był to dosyć imponujący widok.
Podeszłam do biurka.
– Dzień dobry – przywitałam się, tak pewnie, jak tylko potrafiłam. – Jestem umówiona na spotkanie z Willem Allenem.
Recepcjonistka zrobiła zdziwioną minę, sprawdziła coś w komputerze i powiedziała:
– Nie pracuje tu nikt o nazwisku Will Allen.
Nie miałam najmniejszych wątpliwości, że trafiłam pod właściwy adres, więc podałam dziewczynie krótki rysopis Allena.
– Nie, na pewno tu pracuje. Proszę sprawdzić jeszcze raz, dobrze? To taki wysoki gość, Amerykanin o nieco egzotycznych korzeniach.
– Aha, chodzi pani pewnie o Willa Jordana – stwierdziła recepcjonistka. – Przekażę mu, że pani przyszła.
Usiadłam i czekałam, zastanawiając się nad innym nazwiskiem Willa. Jak to możliwe? Z maili wynikało wyraźnie, że mam do czynienia z Willem Allenem. Może bał się podawać w sieci swoje prawdziwe nazwisko? Jeżeli tak było, to by wyjaśniało, dlaczego nie znalazłam w internecie żadnych informacji na jego temat.
Drzwi otwierały się i zamykały kilkakrotnie, a mnie serce podjeżdżało do gardła, ale on się nie zjawiał. W końcu drzwi otworzyły się po raz kolejny i wyszedł z nich Will Allen.
Ruszył w moją stronę z promiennym uśmiechem, ukazując garnitur śnieżnobiałych zębów. Natychmiast zwróciłam uwagę na jego opanowanie i pewność siebie, a także na jego wzrost, oliwkową karnację i wysportowaną sylwetkę. Nawet te staroświeckie okulary, które miał na nosie, nie były w stanie popsuć jego atrakcyjnego wyglądu. Oto, w końcu, miałam go przed sobą – z krwi i kości.
Wymieniliśmy uśmiechy. Will podał mi dłoń pewnym gestem, nienachalnie ją uścisnął, a kiedy wstałam, pocałował mnie delikatnie w policzek i przywitał się.
– Idziemy? – spytał.
Weszliśmy do windy, zjechaliśmy na dół, po czym ruszyliśmy do pobliskiej restauracji na obiad.
– Naprawdę nazywasz się Jordan, a nie Allen? – spytałam od razu.
– Och, Allen to moje drugie imię – odparł bez wahania, nie odwróciwszy wzroku.
W restauracji spędziliśmy sympatyczne dwie godziny. W pewnym momencie rozmowa zeszła na temat przeczytanych książek, ze szczególnym uwzględnieniem TheCelestine Prophecy. Autor opisuje w niej ludzi związanych ze sobą cielesną i emocjonalną energią. Twierdzi, że gdy dwoje ludzi jest blisko siebie, da się wyczuć tę energię i to ona sprawia, że między nimi rodzi się więź. Zadałam Willowi pytanie, czy uważa, że taką energię da się też wyczuć za pośrednictwem maila. Oboje byliśmy przekonani, że taki magnetyzm powstał między nami – chociaż przeczyło to racjonalnemu myśleniu. Will sprawiał wrażenie, jakby raził go grom. Później przez całą naszą znajomość twierdził, że to właśnie w tym momencie zakochał się we mnie – to była ta chwila, w której uświadomił sobie, że znalazł bratnią duszę.
Zgodnie z tym, co napisał mi w mailu, mierzył około sto osiemdziesięciu centymetrów i był wspaniale zbudowany; jego ciało było pozbawione choćby grama zbędnego tłuszczu. Opisał mi pokrótce swoje korzenie – miał dwóch białych dziadków; jedna z jego babć była rdzenną Indianką, w żyłach drugiej zaś płynęła krew afrykańska i karaibska. Obaj jego dziadkowie wyprzedzili swoją epokę, łamiąc obowiązujące normy społeczne i żeniąc się z kobietami innej rasy. Dodał też, że jedyną rzeczą, jaką odziedziczył po swoich indiańskich przodkach, była nietolerancja alkoholu.
Will nie miał prawie w ogóle zarostu, ale przyznał, że ostatnio próbuje zapuścić wąsik, z czego jest bardzo dumny. Mnie to kojarzyło się raczej z meszkiem na twarzy chłopca w okresie dojrzewania, ale Will wytłumaczył, że nigdy wcześniej nie musiał się golić, z powodu niskiego poziomu testosteronu, czego winą była świnka, którą przeszedł w dzieciństwie (później, kiedy po raz pierwszy poszliśmy do łóżka, odkryłam, że Will nie ma też włosów na klatce piersiowej). Widać było, że perspektywa zapuszczenia brody jest dla niego niezwykle ekscytująca, ale póki co trudno było mówić o jakimkolwiek zaroście. Ten entuzjazm wydał mi się uroczy, chociaż było mi go trochę szkoda.
Rozmowa była ożywiona i pełna ekspresji. Will słuchał uważnie, co mam do powiedzenia, poza tym wiele nas łączyło – to, w co wierzyliśmy i co czytaliśmy. Przede mną siedział odnoszący sukcesy, atrakcyjny, interesujący, a przy tym normalny facet, który wydawał się mną zainteresowany. A mimo to, miałam pewne opory. Powiedziałam mu, że prowadzę udane życie i że jeśli chciałby dzielić je ze mną, musiałby wnieść do niego coś więcej, co nie będzie łatwym zadaniem. Will odpowiedział, że rozumie, a potem roześmiał się i stwierdził, że musi się zastanowić, jak tego dokonać!
Po obiedzie odprowadził mnie do samochodu, trzymając mnie pod ramię, a kiedy się zatrzymaliśmy, żeby się pożegnać, pocałował mnie delikatnie w usta. Zauważyłam, jakie ma miękkie wargi, i nie miałam wątpliwości, że gdybym nachyliła się bardziej w jego stronę, Will pocałowałby mnie mocniej i dłużej. Mimo to nie zdecydowałam się na ten krok. Pożegnałam się i odjechałam.
Kilka godzin później Will przysłał mi maila, w którym napisał, że dopiero niedawno udało mu się zapanować nad bijącym w szaleńczym tempie sercem i że prawdę mówiąc, trudno jest mu utrzymać stopy na ziemi.
Will wydawał się zaskoczony intensywnością swoich uczuć do mnie i obawiał się, że ja mogę ich nie podzielać. Potem wrócił do tego, co mówiłam podczas obiadu na temat więzi, i nie przestawał powtarzać, że od samego początku, kiedy wymieniliśmy pierwsze maile, był pewien, że mnie polubi.
Napisał też, że nic nie było w stanie przygotować go na ten moment, kiedy wyszedł z windy. Pomyślał sobie wtedy: „Ona jest jeszcze ładniejsza niż na zdjęciu”. Zakończył swój mail zdaniem, że wciąż czuje na ustach wspomnienie naszego pocałunku i że nie może się doczekać kolejnego spotkania. „Zanim znów się do siebie odezwiemy, życzę ci cudownego weekendu. Wiedz, że jesteś obecna w moich myślach i snach”.
Od tamtej pory wszystko potoczyło się bardzo szybko. Will pisał do mnie codziennie i podchodził do naszego związku z coraz większym entuzjazmem. Ja zaś czułam się przy nim odprężona i chociaż spotkaliśmy się tylko raz, odczuwałam silną więź z tym człowiekiem. Na pewno nie był to typ mężczyzny, przy którym coś mi zagrażało. Wręcz przeciwnie, Will był spokojny, inteligentny i rozsądny.
Kilka dni później na naszą drugą randkę to ja zaprosiłam go na lunch. Will przyjechał do mojego uroczego, starego mieszkania z widokiem na morze, na pierwszym piętrze kamienicy czynszowej w Portobello 1 . Muszę przyznać, że jestem okropną kucharką i pasta, którą dla niego zrobiłam, ledwo nadawała się do jedzenia. Na domiar złego, w trakcie lunchu zadzwonił służbowy telefon Willa, który musiał wyjść do innego pokoju, żeby go odebrać i spędził tam czterdzieści minut. Wrócił ze skruszoną miną, a ja starałam się nie wpaść w złość – w końcu to przecież interesy. Potem rozmawialiśmy już bez przeszkód przez kilka godzin, a ja pokazałam mu trochę zdjęć rodzinnych, w tym także te, na których była moja córka. W końcu przyszedł czas, żeby odebrać Moran – która miała wówczas roczek – ze żłobka. Zanim jednak wyszliśmy z mieszkania, Will pocałował mnie.
Objął mnie w talii i przyciągnął do siebie. Z właściwą sobie stanowczością wpił się w moje usta; znów poczułam tę miękkość, ale tym razem Will był bardziej zdecydowany. Utonęłam w jego ramionach i poczułam, jak uginają się pode mną kolana. Jego pocałunek zburzył mi fryzurę i pozbawił oddechu, budząc za to uczucia, o których dawno zapomniałam.
Will i ja widywaliśmy się od tamtej pory co parę dni i z każdym kolejnym spotkaniem pałaliśmy do siebie coraz bardziej namiętnym uczuciem. W pracy dostałam od niego bukiet wspaniałych czerwonych róż, co wzbudziło wielkie zainteresowanie moich koleżanek – zwłaszcza że nie przyznałam się jeszcze nikomu, iż w moim życiu pojawił się nowy mężczyzna. Will wysyłał mi też romantyczne kartki i wynajdywał różne inne sposoby, żeby bez przerwy dawać mi do zrozumienia, jak szalenie się we mnie zakochał.
Był przy tym niezwykle taktowny i okazywał mi swoje uczucie na tysiące sposobów. Pamiętam, jak kiedyś siedzieliśmy razem w samochodzie, popijając z butelki wodę, i choć widziałam, że Will jest bardzo spragniony, ostatni łyk zostawił dla mnie. Odruchowo otwierał mi drzwi w samochodzie, a gdy szliśmy chodnikiem, trzymał się zewnętrznej strony – moja matka powtarzała, że takie gesty się liczą, pokazują bowiem, że mamy do czynienia z dobrze wychowanym dżentelmenem. Ujmowała mnie ta jego delikatna troskliwość i to, że każdego dnia Will dawał mi odczuć, że o mnie myśli. Wysyłał mi tęskne SMS-y; dzwonił, żeby powiedzieć mi, co koledzy z pracy mówili o jego „tajemniczej dziewczynie”; a także przesyłał mi różne dowcipy i inne rzeczy, o których pomyślał bądź się na nie natknął, a chciał się nimi ze mną podzielić.
Will był zupełnie inni niż wszyscy mężczyźni, z którymi umawiałam się wcześniej. Był inteligentny i wykształcony, a jednocześnie nie przechwalał się swoimi osiągnięciami. Na przykład zauważył u mnie w salonie fortepian i wspomniał mimochodem, że potrafi grać. Ja miałam dyplom z muzyki i odebrałam klasyczne wykształcenie w grze na fortepianie – kiedy miałam jedenaście lat, grałam już koncerty Beethovena. Gdy poprosiłam Willa, żeby dla mnie zagrał, okazało się, że jest w tym dużo lepszy ode mnie. Potrafił bezbłędnie wykonać wiele różnych rodzajów muzycznych, a jednocześnie był wobec siebie bardzo krytyczny, twierdząc, że technicznie jest niezły, ale melodycznie fatalny. Prawda była jednak taka, że radził sobie fantastycznie. Z równym wdziękiem grał też na gitarze i kilku innych instrumentach.
Will był utalentowany także w innych dziedzinach. Mówił biegle w dziewięciu językach, w tym także po hebrajsku, i potrafił przeczytać książkę w zaskakująco szybkim tempie. Jego wiedza na temat komputerów i komunikacji wydawała się oszałamiająca. Will czuł się na tym polu bardzo pewnie; często wspominał o różnych nowinkach ze świata techniki oraz o różnych rzeczach, które można osiągnąć dzięki komputerom. Miał niezwykle techniczny umysł – sprawił, że mój komputer zaczął działać dużo szybciej; zaprojektował też i umieścił w sieci stronę poświęconą mnie i Moran.
Tam gdzie ja lubiłam się przechwalać i bawić się w aktorkę, śmiejąc się z byle czego i dostrzegając zabawne strony życia, Will był cichy, prawie nieśmiały, chociaż nie brakowało mu pewności siebie, pozbawionej jednak arogancji, we wszystkim, co robił. Zajmował się tak wieloma sprawami, podróżował i pracował na całym świecie. Był mężczyzną, którego można było podziwiać: przystojnym, wysportowanym i silnym, bystrym, a przy tym niepopisującym się swoją wiedzą, kreatywnym i zmysłowym, romantycznym i czułym, a jednocześnie nie ckliwym. Wydawał się jakąś anomalią – zupełnie nieznanym dotąd gatunkiem faceta.
Jedyną jego wadą na tym etapie była niepunktualność. Bez przerwy się spóźniał, a czasami w ogóle nie przychodził na umówione spotkanie. Zdarzało się, że znikał na cztery dni, a ja zamartwiałam się o niego. Kiedy tak się działo, trudno mi było się z tym pogodzić. Will przyznał, że dla niego to też jest niełatwe, i starał się mnie informować na bieżąco o swoich poczynaniach. Czasem prowadziło to do kłótni, ale Will zawsze mnie przepraszał i twierdził, że bardzo się stara.
Pewnego razu, niedługo po tym jak poznałam Willa, mój brat zaprosił nas na kolację. Chciał poznać mojego nowego faceta i udało nam się jakoś ustalić pasujący termin. Jednak w ostatniej chwili coś zatrzymało Willa w pracy i musiał odwołać swój udział w tym spotkaniu. Było mi z tego powodu okropnie wstyd, ale przyjęłam to z godnością, robiąc dobrą minę do złej gry. Will, jak zwykle, żarliwie mnie przepraszał i jeszcze tej samej nocy pogodziliśmy się. Will obiecał, że się poprawi, i przekonywał mnie, że wszystko się zmieni, kiedy ludzie zdadzą sobie sprawę, że prowadzi teraz normalne, poukładane życie.
Ta sama sytuacja powtórzyła się jeszcze kilkakrotnie, za każdym razem gdy mieliśmy wziąć udział w jakiejś imprezie towarzyskiej albo spotkać się z moimi przyjaciółmi. Zaczęto nawet żartować ze mnie i mojego wiecznie nieobecnego chłopaka; złośliwi twierdzili, że go sobie wymyśliłam. Było to dla mnie potwornie krępujące: znalazłam idealnego mężczyznę, ale nie mogłam się nim pochwalić. Will zawsze przysięgał, że to się więcej nie powtórzy.
Ci spośród moich przyjaciół, którym udało się go poznać, byli pod dużym wrażeniem. Polubili go i mówili, że widać bez dwóch zdań, jak bardzo Will jest we mnie zakochany. Gdy byłam z Willem, nie spuszczał ze mnie oczu. W przeciwieństwie do niektórych mężczyzn, nie oglądał się za innymi kobietami; wydawał się ich w ogóle nie zauważać. Sprawiał, że czułam się wyjątkowa.
Byłam świadoma tego, jak obecność nowego mężczyzny w naszym życiu może się odbić na mojej córce, dlatego nie sprowadzałam do domu żadnego z facetów, z którymi się umawiałam. Ale szybko stało się jasne, że tym razem w grę wchodzi poważny związek, więc przedstawiłam Willowi moją córkę. Miałam wrażenie, że przypadli sobie do gustu. Will uwielbiał Moran, a ona też lgnęła do niego. Ponieważ Will był bezpłodny, fakt posiadania przeze mnie dziecka wiele dla niego znaczył. Dużo mówił o Moran i o tym, jak bardzo ją lubi. Poświęcał jej dużo uwagi i entuzjazmu, interesował się losem mojej córki – po prostu idealny mężczyzna.
Żałowałam tylko, że nie możemy spędzać więcej czasu razem; tuż przed świętami Bożego Narodzenia sytuacja zaczęła jednak zmieniać się na korzyść. Will został zaproszony na wielką imprezę w Londynie. Było to oficjalne spotkanie z jego największym klientem, na które trzeba było się wystroić i zatrzymać się w pięciogwiazdkowym hotelu. Will poprosił mnie, żebym pojechała z nim, a ja z ekscytacją przyjęłam jego zaproszenie. Nieczęsto, jeśli w ogóle, miałam okazję gdzieś wyjechać, ładnie się ubrać, pozwolić sobie dogadzać i przez parę dni poczuć się znów jak kobieta, a nie tylko jako mama. Z radością przystałam więc na tę propozycję, zorganizowałam sobie wolne w pracy i poprosiłam moją mamę, żeby zajęła się w tym czasie Moran.
Nie mogłam się doczekać tego wyjazdu. Kiedy nadszedł ów wielki dzień, 23 grudnia 2000 roku, miałam już spakowane walizki, które czekały pod drzwiami. Zarezerwowaliśmy lot o czwartej po południu, a ja przez cały dzień zasypywałam Willa mailami, wyrażając w nich moje podniecenie i przypominając mu, żeby się nie spóźnił, jeśli chce, żebyśmy zdążyli na samolot. Will miał skończyć pracę w porze lunchu, tak żebyśmy mieli jeszcze dużo czasu, ale ja denerwowałam się, że znowu coś mu wypadnie. Czekałam więc i w miarę upływu czasu wysyłałam kolejne SMS-y.
„Tak, tak... cierpliwości, zaraz wracam”. „Już kończę, będę za pół godziny”. Will łgał jak z nut... Wymyślał coraz to nowe wymówki... Jeszcze nie przyjechał, ale był już w drodze... Szukał następnego najbliższego lotu... A potem umilkł zupełnie...
Byłam zniesmaczona i wszystko się we mnie gotowało. Will nie pokazał się ani nie zadzwonił. Wyłączył komórkę. W końcu zrobiłam sobie drinka – właściwie to wypiłam całą butelkę wina – i poszłam do łóżka rozczarowana i zdezorientowana. Było już za późno, żeby odebrać córkę od matki, więc uznałam, że zrobię to jutro przed południem.
Nazajutrz była Wigilia i zanim pojechałam po Moran, odebrałam telefon od Willa, który sprawiał wrażenie wyraźnie skruszonego. Spytał, czy może do mnie wpaść. Stwierdził, że ma mi coś ważnego do powiedzenia, a ja zastanawiałam się, co może być ważniejszego niż ja i cały wysiłek, jaki włożyłam w ten wyjazd, który nie doszedł do skutku. Byłam tak zła, że z trudem mogłam mówić, i zażądałam wyjaśnień.
Will przyjechał i przeprosił mnie. Coś faktycznie zatrzymało go w pracy. Jeden z jego klientów spanikował i zawiesił firmowy system komputerowy, a Will spędził całą noc w jego piwnicy, starając się przytwrócić funkcjonalność sytemu. Nie było tam zasięgu i tak bardzo zaangażował się w tę pracę, że nie miał czasu pomyśleć o innym sposobie, w jaki mógłby się ze mną skontaktować. Nie byłam usatysfakcjonowana tymi wyjaśnieniami.