Bomba zegarowa - Jonathan Kellerman - E-Book

Bomba zegarowa E-Book

Jonathan Kellerman

0,0

Beschreibung

Mroczny thriller autora bestsellerów z listy New York Times! Co kierowało młodą kobietą z dobrego domu, która nagle zaczęła strzelać do dzieci bawiących się na szkolnym placu zabaw? Psycholog Alex Delaware otrzymuje pilne wezwanie na miejsce zdarzenia, ale zanim tam dotrze, szalona snajperka zostanie zastrzelona. Kilka dni później do doktora Delaware zgłasza się zrozpaczony ojciec dziewczyny; mężczyzna prosi psychologa o pomoc, twierdząc, że jego córka była bezwolnym narzędziem w rękach spiskowca. Delaware współpracujący z detektywem Sturgisem, podejmuje się ustalenia przyczyn zamachu, wyłącznie na podstawie psychologicznej autopsji tragicznie zmarłej kobiety. Jeśli lubisz szybkie zwroty akcji, mrożące krew w żyłach sceny i złożone portrety psychologiczne seryjnych zabójców, ta powieść Kellermana na długo zapadnie ci w pamięć. Oto piąty tom wstrząsającej serii o zagadkach kryminalnych Alexa Delaware'a, można go uznać za oddzielną historię lub czytać bez zachowania kolejności cyklu. TIME BOMB, Copyright © 1990 by Jonathan KellermanSeria thrillerów psychologicznych, których głównym bohaterem jest znany, choć przebywający na wczesnej emeryturze psycholog dziecięcy Alex Delaware. Dr Delaware na prośbę detektywa Milo Sturgisa zostaje specjalnym konsultantem Departamentu Policji w Los Angeles i pomaga mu w rozwiązaniu najbardziej zawiłych spraw kryminalnych.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 550

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Jonathan Kellerman

Bomba zegarowa

Przekład Paweł Cłapak

Saga

Bomba zegarowa

 

Tytuł oryginału Time Bomb

 

Język oryginału angielski

TIME BOMB, Copyright © 1990 by Jonathan Kellerman

Copyright ©1990, 2023 Jonathan Kellerman i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728540916 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Mojej siostrze, Hindzie Tolwin,

z wyrazami miłości

Szczególne podziękowania składam Barbarze Biggs i wszystkim pisarzom, którzy wspierali mnie radą i/lub słowami otuchy. To jest:

Paulowi Bishopowi, Lawrence’owi Blockowi, Dorothy Salisbury Davis, Michaelowi Dorrisowi, Jamesowi Elloroyowi, Brianowi Garfieldowi, Sue Grafton, Joe Goresowi, Andrew Greeleyowi, Tony’emu Hillermanowi, Stephenowi Kingowi, Deanowi Koontzowi, Elmore’owi Leonardowi, nieżyjącemu Richardowi Levinsonowi, Williamowi Linkowi, Dickowi Lochte’owi, Arthurowi Lyonsowi, Davidowi Morrellowi, Geraldowi Petievichowi, Erichowi Segalowi, Josephowi Wambaughowi.

I oczywiście Faye, której siły, mądrości i miłości nie mogłaby oddać najśmielsza fantazja pisarska.

Zaiste! Jakaż to zdolna ekipa!

I wyraził swoje przekonanie, iż ktokolwiek potrafi wyhodować dwie kolby kukurydzy albo dwa źdźbła zboża na kawałku gleby, gdzie wcześniej rosło ledwie jedno, zdobędzie szacunek ludzi i lepiej przysłuży się swojemu krajowi niż cała rzesza polityków zebranych razem.

JONATHAN SWIFT

Rozdział pierwszy

Początek roku szkolnego zawsze przywołuje wspomnienia zaliczonych i oblanych klasówek.

Poniedziałek. Telefon Mila przeciął ciężki, szary, listopadowy dzień, który w końcu wybuchnął deszczem.

– Włącz telewizor – powiedział

Spojrzałem na zegar na biurku. Właśnie minęła czternasta czterdzieści – pora, kiedy emitują talk-show. Prezentacja osobliwości przyciągająca widzów.

– I co? O zakonnicach morderczyniach czy o zwierzętach domowych obdarzonych szóstym zmysłem?

– Tylko włącz, Alex. – Miał napięty głos.

– Który kanał?

– Którykolwiek.

Wcisnąłem przycisk na pilocie. Dźwięk rozległ się, zanim pokazał się obraz.

Płacz i zawodzenie. Następnie twarze. Twarzyczki. Wiele twarzyczek. Oczy szeroko otwarte z oszołomienia i przerażenia. Delikatne ciała okryte kocami i skulone, jedno przy drugim, na podłodze obszernej sali. Błyszczący parkiet i kredowobiałe linie. Sala gimnastyczna.

Kamerzysta zrobił zbliżenie małej, czarnowłosej dziewczynce w białej sukience z bufiastymi rękawami. Dziewczynka przyjęła plastikowy kubek z czymś czerwonym. Trzęsły jej się dłonie i napój wylewał się; na białym płótnie powstała plama podobna do krwi. Kamerzysta zatrzymał się, delektując tą scenką. Dziewczynka wybuchła płaczem.

Pulchny chłopiec w wieku pięciu lub sześciu lat też beczał. Chłopiec stojący obok niego był starszy, miał może z osiem lat. Patrzył przed siebie i przygryzał wargę, usiłując zachowywać się jak prawdziwy mężczyzna.

Więcej twarzy. Całe morze twarzy.

Dotarł do mnie komentarz wygłaszany łagodnym głosem – przemyślane napastliwe dźwięki, przemieszane z taktycznymi pauzami. Obrazy pochłonęły mnie bez reszty i słowa do mnie nie trafiały.

Przesunięcie kamery na błyszczący od deszczu asfalt. Całe połacie asfaltu. Przysadziste budynki w cielistym kolorze obryzgane rdzaworóżowymi zaciekami w miejscach, gdzie wilgoć naruszyła tynki. Komentarz stawał się coraz bardziej natarczywy, a kamera wpadła w obłęd łapiąc fragmenty obrazu tak krótkie, że niemal na granicy podświadomości: odziani w kurtki artylerii przeciwlotniczej i czapeczki baseballowe komandosi kucający na dachach, zaczajeni w bramach, mamroczący coś do trzymanych w dłoniach krótkofalówek. Żółta taśma do odgradzania miejsca zbrodni. Karabiny. Błysk celowników teleskopowych, megafony. Grupa posępnych mężczyzn w ciemnych garniturach, konferujących za barykadą samochodów policyjnych. Wozy policyjne. Odjeżdżają. Policjanci pakują się i odchodzą. I nagle szerokie ujęcie czarnego worka z zamkiem błyskawicznym, wywożonego na wózku w padającym deszczu.

Właściciel łagodnego głosu pojawił się na ekranie. Włosy piaskowego koloru, wygląd osoby na kierowniczym stanowisku, w płaszczu burberry i jaskrawoniebieskim, wzorowo zawiązanym krawacie. Z płaszcza ściekała woda, ale polakierowana fryzura trzyma się wytrwale. Powiedział:

– Nadal stopniowo gromadzimy informacje, wydaje się, że był tylko jeden podejrzany i osoba ta została zabita. Właśnie widać wywożone ciało, jednak nie podano do wiadomości tożsamości tej osoby...

Zbliżenie na czarny worek, mokry i błyszczący jak skóra foki. Niewzruszeni pracownicy prosektorium, dla których równie dobrze mógłby to być wór ze śmieciami, podciągnęli worek i załadowali go do jednej z furgonetek. Trzask drzwi. Zbliżenie na reportera kulącego się w strumieniach deszczu z miną nieustraszonego korespondenta wojennego.

– Podsumowując, w Szkole Podstawowej Nathana Hale’a na osiedlu West Side, w dzielnicy Ocean Heights, czterdzieści minut temu miała miejsce strzelanina z broni palnej. Oprócz zamachowca, który, jak nam wiadomo, nie żyje i pozostaje nie zidentyfikowany, nie zanotowano ofiar śmiertelnych ani rannych. Wciąż nieznane są szczegółowe przyczyny śmierci snajpera. Wcześniejsze pogłoski o przetrzymywaniu zakładników okazały się nieprawdziwe. Jednakże fakt, że członek Kongresu Stanowego, Samuel Massengil i członek Rady Miejskiej, Gordon Latch, przebywali w szkole podczas strzelaniny, stał się przyczyną doniesień, że chodziło o próbę zamachu. Latch i Massengil reprezentują dwie strony w sporze o dowóz autobusami dzieci ze śródmieścia do nie wykorzystanych w pełni szkół w dzielnicy West Side i planowali na ten temat debatę telewizyjną, choć w chwili obecnej brak dowodów, że strzelanina miała związek z...

– Dobra – odezwał się Milo. – Wiesz, o co chodzi.

Gdy to mówił, dojrzałem go za otwartymi drzwiami jednego z samochodów policyjnych, z jedną ręką przy uchu, z mikrofonem radiotelefonu przytkniętym do ust. Postać w tle, zbyt odległa, żeby dostrzec rysy twarzy. Potężna sylwetka i kurtka w kratę nie pozostawiała wątpliwości.

– Alex? – powiedział i ujrzałem na ekranie, jak drapie się w głowę. Dziwaczne zestawienie – wizja i telefon. Obraz zniknął, gdyż kamera odwróciła się ponownie w stronę zalanego, pustego boiska szkolnego. Przez chwilę pusty ekran, logo stacji, obietnica nadawania za chwilę „naszego stałego programu” i reklama zabiegów chirurgicznych zmniejszających otyłość.

Wyłączyłem telewizor.

– Alex? Jesteś tam jeszcze?

– Jestem.

– Te dzieciaki... Straszny tu bałagan. Przydałbyś się nam. Powiem ci jak dojechać. Gdy będziesz rozmawiał ze strażnikiem przy policyjnej zaporze, powołaj się na moje nazwisko. Ocean Heights jest niedaleko od twoich włości. Powinieneś dotrzeć tu, za ile? Piętnaście, dwadzieścia minut?

– Coś koło tego.

– No więc? Te dzieciaki... Naprawdę jesteś tu potrzebny.

– W porządku.

Odłożyłem słuchawkę i poszedłem po parasol.

Rozdział drugi

Ocean Heights to dzielnica na zachodnim krańcu Pacific Palisades, która pasuje tam jak krosta do brody fotomodelki.

Wymyślona przez korporację zajmującą się budową statków kosmicznych, jako osiedle przeznaczone dla rzesz inżynierów i techników, sprowadzonych do Kalifornii Południowej w czasach hossy po wystrzeleniu sputników. Dzielnica powstała po wykarczowaniu sadów cytrusowych i wyrównaniu terenu, dawniej pełnego jarów i wzgórz. Powstało z tego coś na wzór parku Disneya: „rozplanowane osiedle” płaskich, szerokich, obsadzanych magnoliami ulic, doskonale prostokątnych trawników, parterowych bungalowów na ćwierćakrowych działkach. Wszystko to obwarowane było umowami, na których małą czcionką zaznaczono, że zakazuje się „architektonicznej i krajobrazowej niespójności”.

Korporacja już od dawna nie istnieje, padła ofiarą kiepskiego zarządzania. Gdyby nie sprzedawali domów, tylko je wynajmowali, wciąż jeszcze mogliby utrzymać się na rynku, gdyż głód ziemi panujący w Los Angeles wywindował ceny w Ocean Heights do sześciocyfrowych kwot i dzielnica stała się popularna pośród przedstawicieli wyższej klasy średniej, pragnących słonego powietrza i sennej atmosfery z rysunków Normana Rockwella. Ocean Heights nie akceptuje rozwiązłości sąsiedniej Topangi, z marihuaną uprawianą w dołach gnilnych i na podwórkach, spogląda też ze złością, jak ciotka-dewotka, na plażowe wyuzdanie Malibu. Ale widok z urwiska często jest zamglony. Mgła, jak niezmącony spokój, wydaje się osiadać tu na stałe.

Wskazówki Mila były dokładne i nawet w deszczową pogodę jazda nie zajęła mi wiele czasu – szybki przejazd bulwarem Sunset, skręt w przecznicę, której nigdy wcześniej nie zauważyłem, trzy mile drogą prowadzącą nad kanionem, o którym mówiło się, że połyka piratów drogowych. Cały rok suszy zakończył się tygodniową, jesienną ulewą i wzgórza Santa Monica zazieleniły się szybko jak domowa rzodkiewka. Na poboczu rosła plątanina pędów i pnączy, polnych kwiatów i chwastów – wszystko niezwykle bujne. Przyroda nadrabiała stracony czas.

Tam gdzie zaczynała się dzielnica Ocean Heights ginęła obfitość: aleja o nowej nawierzchni, przedzielona pasmem strzyżonej trawy i ocieniona magnoliami doskonale dobranymi kształtem i wielkością. Na tabliczce widniał napis: ESPERANZA DRIVE. Pod nim jeszcze jedna tabliczka, z dyskretną niebieską obwódką, informująca, że Ocean Heights jest osiedlem strzeżonym.

Deszcz wzmógł się i stukał w przednią szybę. Pół mili dalej pojawiła się zapora policyjna; drewniane barierki blokujące ulicę, czarno-białe jak kostki domina, samochody policyjne, batalion odzianych na żółto policjantów, o postawie strażników pilnujących Żelaznej Kurtyny, kierujących się zasadą: „winny, jeśli sąd nie uzna inaczej”. Obok stała grupa około tuzina kobiet, wszystkie Latynoski, wszystkie przemoczone i rozgorączkowane. Próbowały przedostać się przez barierkę i napotykały niewzruszony opór gliniarzy. Poza tym ulica była opustoszała, opuszczone żaluzje w oknach, panelowe drzwi o starannie dobranej barwie zabezpieczone zasuwkami. Jedyny ruch, to drżenie kwiatów i krzewów pod biczami wody.

Zaparkowałem i wysiadłem. Gdy ruszyłem do barierki, ulewa zaatakowała mnie zimnym prysznicem.

Usłyszałem, jak któraś z kobiet krzyknęła:

– Mi nino!1  Pozostałe zawtórowały jej. Podniosła się fala protestu i zmieszała się z szumem deszczu.

– Jeszcze tylko niedługą chwilę, drogie panie – odparł policjant o twarzy dziecka, starając się nie okazywać emocji.

Jedna z kobiet krzyknęła coś obraźliwego po hiszpańsku. Młody policjant odwrócił się i spojrzał na stojącego obok oficera – starszego, potężnego, z siwym wąsikiem. Oficer zachowywał stoicki spokój.

Młody policjant odwrócił się z powrotem do kobiet.

– Opanujcie się – odezwał się z nagłą złością.

– Mi nino!

Siwy Wąsik nadal się nie poruszył, ale gdy się do niego zbliżałem, utkwił we mnie wzrok. Trzeci gliniarz powiedział:

– Ktoś tu idzie.

Kiedy zbliżyłem się na odległość plunięcia, Siwy Wąsik wyciągnął ramię, prezentując mi swoje linie papilarne. Z bliska jego twarz była mokra i nabrzmiała, z siatką żyłek, miała kolor nie dosmażonego steku.

– Dalej nie wolno, proszę pana.

– Chcę się zobaczyć z detektywem Sturgisem.

Na dźwięk nazwiska Mila, zmrużył oczy. Zmierzył mnie od stóp do głów.

– Nazwisko.

– Alex Delaware.

Skinął głową w stronę drugiego policjanta, żeby stanął na straży przy barierce. Następnie podszedł do jednego z czarno-białych samochodów, wsiadł do środka i zaczął rozmawiać przez radio. Wrócił po kilku minutach, poprosił o dowód tożsamości, obejrzał dokładnie moje prawo jazdy, przyglądał mi się jeszcze przez chwilę, aż w końcu powiedział:

– Proszę jechać.

Wsiadłem z powrotem do swojego cadillaca i ruszyłem. Dwóch policjantów rozsunęło barierki, tak że powstał otwór szerokości samochodu. Latynoskie kobiety natychmiast ruszyły w jego stronę, jak woda do odpływu, ale powstrzymał je kordon policji. Niektóre zaczęły płakać.

Szary Wąsik machnął dłonią, żebym przejeżdżał. Zatrzymałem się przy nim, otworzyłem okno i spytałem:

– Czy jest jakiś powód, dla którego nie mogą pójść do swoich dzieci?

– Niech pan jedzie.

Pojechałem dalej, stawiając czoło wyzwaniu oskarżycielskiego wzroku.

 

Szkoła Podstawowa Nathana Hale’a znajdowała się przy Esperanza, jeszcze osiem przecznic dalej. Asfalt i cieliste tynki. Przypomnienie obrazów, które przed chwilą widziałem w telewizji. Przy krawężniku stały zaparkowane trzy autobusy szkolne oraz karetka pogotowia i kilka wozów reporterskich. Główny budynek był rozłożysty, z szarym dachem, otoczony sięgającym pasa żywopłotem. Drzwi frontowe pomalowano na pomarańczowo, w odcieniu dyni. Strzegło ich dwóch policjantów, za żółtą taśmą do odgradzania miejsca zbrodni. Znowu saluty z prezentacją linii papilarnych, niechętne spojrzenia i potwierdzanie przez radio, aż w końcu otwarto spiętą łańcuchem bramę prowadzącą na boisko szkolne i kazano mi pojechać za budynek.

Po drodze zauważyłem jeszcze jedną taśmę, otaczającą niewielki budynek, który wyglądał jak szopa, o oknach wypełnionych siatką, jakieś siedemdziesiąt stóp od głównego gmachu. Na drzwiach widniała tabliczka: SPRZĘT. Technicy kryminalni klęczeli i pochylali się, mierzyli, drapali, cykali zdjęcia, zupełnie przemoczeni. Za nimi rozpościerało się pociemniałe od deszczu boisko szkolne. Puste, jeśli nie liczyć odległych regularnych kształtów placu zabaw imitującego dżunglę. Samotna reporterka w czerwonym prochowcu kryła się pod swoim parasolem wraz z wysokim, młodym policjantem. To, co się między nimi działo, bardziej wyglądało na flirt niż przekazywanie informacji. Gdy ich mijałem przerwali na chwilę wystarczająco długą, żeby zdecydować, że nie jestem wart uwagi. Nie dostrzegli we mnie nic ciekawego ani niebezpiecznego.

Tylne drzwi były zrobione z przyciemnianego podwójnego szkła i prowadziły do nich trzy betonowe stopnie. Drzwi otworzyły się z impetem i wyszedł Milo w pikowanym, oliwkowobrązowym bezrękawniku zarzuconym na sportową kurtkę w kratę. Te wszystkie warstwy ubrania oraz nadwaga, która go prześladowała, odkąd zastąpił alkohol jedzeniem sprawiały, że wyglądał potężnie, niedźwiedziowato. Nie zauważył mnie, patrzył na boisko i szorował dłońmi po swojej guzkowatej twarzy, jakby ją mył bez użycia wody. Miał gołą głowę, czarne włosy mokre i przyklejone do czaszki. Wyglądał jak ranne dzikie zwierzę.

– Cześć – powiedziałem. Spojrzał ostro, jakby został gwałtownie wyrwany ze snu. Jego zielone oczy rozbłysły jak światła uliczne. Zszedł ze schodów. Bezrękawnik miał wielkie, drewniane, owalne guziki, które podskakiwały, gdy Milo się poruszał. Krawat z szarego, sztucznego jedwabiu, z czarnymi plamkami od wody, przekrzywił mu się na brzuchu.

Zaproponowałem, żeby skrył się pod moim parasolem. Niewiele go osłonił.

– Miałeś jakieś problemy z wjazdem?

– Nie – odparłem. – Ale ma takie problemy grupa matek. Przydałoby się wam trochę więcej ludzkich uczuć. Możesz przyjąć tę uwagę jako moją wstępną ocenę sytuacji.

Obydwu nas zdziwił gniew brzmiący w moim głosie. Milo zmarszczył brwi. Jego blada twarz wyglądała trupio w cieniu parasola, dzioby na policzkach wystawały jak obrzeża dziurek po przekłuciu kartki papieru.

Rozejrzał się, zauważył policjanta, który rozmawiał z reporterką i kiwnął na niego. Kiedy policjant nie odpowiedział, Milo zaklął i z przygarbionymi ramionami ruszył ciężko przed siebie, jak napastnik futbolowy, który atakuje.

Chwilę później policjant spiesznie opuszczał boisko.

Milo wrócił dysząc.

– Zrobione. Mamuśki już jadą i to pod eskortą policji.

– Uroki władzy.

– Tak. Możesz się do mnie zwracać per Generalissimo.

Ruszyliśmy z powrotem do budynku.

– O jaką liczbę dzieci chodzi? – spytałem.

– Kilkaset. Od przedszkola do szóstej klasy. Zebraliśmy je wszystkie w sali gimnastycznej, pielęgniarze sprawdzali, czy któreś nie doznało szoku – dzięki Bogu, nie. Nauczyciele odprowadzili je z powrotem do klas i próbują robić co w ich mocy, dopóki nie otrzymają od ciebie jakichś wskazówek.

– Myślałem, że kuratorium zatrudnia odpowiednie osoby, które wiedzą, jak sobie radzić w sytuacjach kryzysowych.

– Dyrektorka twierdzi, że akurat ta szkoła ma problemy z wyegzekwowaniem pomocy od kuratorium. Oczywiście od razu ty mi przyszedłeś na myśl.

Doszliśmy do zadaszonych schodów, Milo zatrzymał się i położył mi na ramieniu ciężką dłoń.

– Dzięki, że przyjechałeś, Alex. Zrobił się cholerny bałagan. Pomyślałem, że nikt nie poradzi sobie z tym lepiej od ciebie. Nie wiem, jakie masz plany, ani czy ci będą w stanie zapłacić, ale gdybyś chociaż mógł im powiedzieć od czego zacząć – odchrząknął i znowu potarł twarz.

– Powiedz mi, co się stało? – Zapytałem.

– Wygląda na to, że podejrzany dostał się na teren szkolny jeszcze przed otwarciem szkoły. Albo przeskoczył przez płot, albo po prostu wszedł – niektóre furtki nie były zamknięte na klucz. Schował się w szopie, w której mieści się magazyn, zabezpieczonej małą kłódeczką i tam pozostał.

– Nikt nie korzysta z tej szopy?

Potrząsnął głową.

– Jest pusta. Kiedyś trzymano w niej sprzęt sportowy. Teraz przechowują go w głównym budynku. Podejrzany siedział tam aż do wczesnego popołudnia, kiedy wszystkie dzieciaki zaczęły się rozchodzić do domów. O dwunastej trzydzieści pojawili się Latch i Massengil ze swoimi ludźmi i właśnie wtedy zaczęła się strzelanina. Nauczyciele usiłowali zagonić dzieci z powrotem do budynku, ale naprawdę wyglądało to jak zamieszki uliczne. Zbiorowa histeria. Wszyscy się na siebie przewracali.

Spojrzałem za siebie, na szopę.

– W telewizji podali, że nikt nie został ranny.

– Tylko podejrzany. Więcej niż ranny.

– Komandosi?

– Było po wszystkim, zanim komandosi tu dotarli. Sprawę załatwił jeden z ludzi Latcha. Facet o nazwisku Ahlward. Gdy wszyscy inni szukali jakiegoś schronienia, on rzucił się do szopy, kopniakiem rozwalił drzwi i zabawił się w Rambo.

– Ochroniarz?

– Jeszcze nie jestem pewien, jaką pełni funkcję.

– Ale był uzbrojony?

– Wielu ludzi ze świata polityki jest uzbrojonych.

Weszliśmy po schodach. Znowu obejrzałem się na szopę. Z jednego z przesłoniętych drucianą siatką okien roztaczał się niczym nie zakłócany widok na główny budynek.

– Nadaje się na strzelnicę – stwierdziłem. – Snajper był krótkowidzem?

Stęknął i otworzył drzwi szkoły. Wewnątrz było ciepło jak w piecu.

Powietrze ostre od zmieszanych zapachów kredy, kurzu i wilgotnej gumy.

– Tędy – powiedział skręcając w lewo i prowadząc mnie jasno oświetlonym korytarzem. Na ścianach wisiały prace dzieci wykonane plakatówkami i kredkami oraz plakaty na temat zdrowia i bezpieczeństwa. Wszystkie przedstawiały radosne, podobne do ludzi zwierzaki. Linoleum miało gliniasty kolor i widać było na nim błotniste ślady butów. Kilku policjantów stało na warcie. Skłonili się Milowi sztywnym skinięciem.

– W wiadomościach podali, że Latch i Massengil mieli prowadzić debatę przed kamerami – powiedziałem.

– Niezupełnie. Massengil miał na myśli swoją osobistą konferencję prasową. Chciał wygłosić mowę na temat rządu, który wtrąca się w życie rodzinne i wykorzystać szkołę jako tło. Chodziło o tę sprawę z dowożeniem autobusami.

– Szkoła wiedziała o jego planach?

– Nie. Nikt tutaj nie miał pojęcia, że ma przyjechać. Ale dowiedzieli się o tym ludzie Latcha i Latch sam zdecydował się przybyć i stawić mu czoło. Improwizowana debata.

– W rezultacie kamerzystom trafił się lepszy materiał – zauważyłem.

Drzwi wzdłuż korytarza były pomalowane na taki sam, pomarańczowy kolor o odcieniu dyni, wszystkie pozamykane. Gdy je mijaliśmy, przedzierały się przez nie różne stłumione głosy.

– Sądzisz, że prawdziwym celem miał być Latch albo Massengil? – spytałem.

– Jeszcze nie wiem. Domysły, że chodzi o zamach polityczny, ściągnęły tu natychmiast chłopaków z brygady antyterrorystycznej. W tej chwili przesłuchują obydwie ekipy. Dopóki nie zostanie wykluczony wątek polityczny, oni zajmują się sprawą – to znaczy, ja zbieram informacje i wszystko przekazuję im, a oni je segregują, po czym odmawiają mi dostępu do materiału twierdząc, że są to dane zastrzeżone. Uroki władzy, he, he. – Roześmiał się tubalnie. _ Na domiar złego przed chwilą dzwonili z FBI w Westwood. Chcą wiedzieć wszystko o wszystkim i straszą mnie, że przydzielą jednego ze swoich ludzi jako konsultanta.

Zanucił kilka taktów utworu Wprowadźcie błaznów i wydłużył krok.

– Z drugiej strony, jeśli to zwyczajny południowokalifornijski morderca psychopata, który strzelał do niewinnych dzieci, tych partaczy będzie to gówno obchodzić, ponieważ psychol nie żyje – sprawa nie nadaje się do prasy – a ja będę miał masę papierkowej roboty. Uroki władzy.

Zatrzymał się przed drzwiami z napisem: DYREKTOR, przekręcił klamkę i popchnął drzwi. Weszliśmy do sekretariatu. Dwa proste, dębowe krzesła i biurko sekretarki, za którym nikt nie siedział. Na prawo od biurka znajdowały się drzwi z brązową, plastykową wizytówką i z białym napisem: LINDA OVERSTREET, DYR. DO SPRAW KSZTAŁC. Milo zapukał i otworzył drzwi nie czekając na odpowiedź.

Biurko w gabinecie było przesunięte pod ścianę, a powstałą w ten sposób, otwartą przestrzeń zajmowała kanapa w kształcie litery „L”, ława z kafelkowym blatem i dwa miękkie fotele. W narożnikach stały rośliny w ceramicznych doniczkach. Obok biurka znajdowała się etażerka, wypełniona szczelnie książkami, szmacianymi lalkami, układankami i grami planszowymi. Na ścianach wisiały oprawione w ramki akwarele przedstawiające irysy i lilie.

Z kanapy podniosła się jakaś kobieta i powiedziała:

– Detektywie Sturgis, witam ponownie.

Nie wiem dlaczego oczekiwałem, że będzie to ktoś w średnim wieku. Miała z górą trzydzieści lat. Wysoka – pięć stóp i osiem albo dziewięć cali – długie nogi, duży biust, szczupła, ale o silnych ramionach, szerokich biodrach i wąskiej talii. Twarz miała pociągłą, bardzo ładną, o czystej, jasnej cerze, zaróżowionych policzkach i delikatnych rysach. Gęsta czupryna blond włosów sięgała ramion. Szerokie usta i mocno zarysowany kwadratowy podbródek nadawały jej wyrazu zdecydowania. Ubrana w grafitowy sweter z luźnym golfem, wpuszczony w płócienną spódnicę sięgającą kolan, była prawie bez makijażu, pomalowała tylko delikatnym cieniem powieki. Jedyną biżuterię stanowiła para kwadratowych, czarnych kolczyków.

– Jak obiecałem – odezwał się do niej Milo. – Doktor Alex Delaware. Alex, doktor Overstreet, tutejsza szefowa.

Obdarzyła go krótkim uśmiechem i odwróciła się w moją stronę. Z racji jej wzrostu i obcasów, nasz wzrok znalazł się niemal na jednej linii. Jej oczy były wielkie i okrągłe, otoczone długimi, niemal białymi rzęsami. Tęczówki miały delikatny odcień brązu. Jej zdecydowane spojrzenie ściągnęło i przytrzymało moją uwagę.

– Miło mi pana poznać, doktorze Delaware – odezwała się miłym głosem z południowym, nosowym akcentem. Podała mi miękko, bez uścisku, szczupłą rękę o długich palcach. Zastanowiłem się, jak ktoś o tak uległych dłoniach i głosie zawodniczki z konkursu piękności, może pełnić kierownicze stanowisko.

– Dziękuję, że pan przyjechał tak szybko – powiedziała. – Ależ koszmar.

– Doktorowie wybaczą – przerwał Milo i ruszył do drzwi.

– Do zobaczenia – rzuciłem w jego stronę.

Zasalutował.

Gdy już wyszedł, odezwała się:

– Miły i uprzejmy człowiek – jakby szykowała się do obrony tej tezy. Przytaknąłem.

– Z początku dzieci się go bały – powiedziała. – Przerażała je tusza Mila. Ale naprawdę miał do nich świetne podejście. Jak dobry ojciec.

Uśmiechnąłem się, słysząc to.

Jej rumieńce stały się bardziej intensywne.

– No to zabierzmy się do pracy. Niech mi pan powie, co mam zrobić, żeby pomóc tym dzieciom.

Wzięła z biurka notes i ołówek. Usiadłem na krótszej części kanapy w kształcie „L”, ona usadowiła się prostopadle do mnie i skrzyżowała nogi.

– Czy u któregoś z nich wystąpiła histeria, kłopoty z oddychaniem, nadmierne reakcje lękowe, nie kontrolowany płacz?

– Nie. Z początku były łzy, ale teraz dzieci się uspokoiły. Przynajmniej, gdy sprawdzałam ostatnio, wydawały mi się spokojne – aż dziwne. Wprowadziliśmy je z powrotem do klas i nauczyciele mają mnie powiadomić, gdyby coś się działo. Przez ostatnią godzinę nie było żadnych wezwań, więc chyba brak wiadomości jest dobrą wiadomością.

– A co z symptomami fizycznymi – wymioty, utrata kontroli nad zwieraczami?

– W niższych klasach kilkoro dzieci posikało się w majtki. Nauczyciele zajęli się tym dyskretnie.

– A jakieś oznaki szoku?

– Nie. Pielęgniarze już to sprawdzali. Stwierdzili, że wszystko jest w porządku. „Zadziwiająco w porządku” – cytat i koniec cytatu. Czy to normalne? Że wyglądają tak dobrze?

– Ile rozumieją z tego, co tu zaszło? – spytałem.

– Co ma pan na myśli? – zapytała zdziwiona.

– Czy ktoś usiadł z nimi i wyjaśnił im, że strzelał snajper?

– Robią to w tej chwili nauczyciele. Ale dzieci chyba wiedzą, co się stało. Słyszały strzelaninę, widziały, jak policja zapełnia boisko. – Jej twarz stężała ze złości.

– O co chodzi – spytałem?

– Jak ktoś mógł im to zrobić? – odparła. Po tym wszystkim, co przeszły. Może właśnie dlatego tak dobrze dają sobie z tym radę. Są przyzwyczajone, że się je nienawidzi.

– Chodzi o to dowożenie autobusami?

– Właśnie o to dowożenie autobusami. Całe zamieszanie wynikło właśnie stąd. To było diabelskie rozwiązanie.

– Przez Massengila?

– Wcale nie pomógł. Ale oczywiście reprezentuje swoich wyborców. Ocean Heights uważa się za ostatni bastion powszechnego, anglosaskiego ładu. Jeszcze do niedawna lokalne problemy w szkolnictwie sprowadzały się do kontrowersji, czy na połączonym ze sprzedażą wypieków balu szkolnym powinny znaleźć się ciasteczka czekoladowe czy owsiane. I dobrze, ale czasami głos zabiera bezlitosne życie.

Zabębniła palcami i powiedziała:

– Gdy pan przybył, zauważył pan jak duże jest boisko?

Nie zauważyłem, ale skinąłem głową.

– Jak na takie małe osiedle, to ogromny teren, ponieważ trzydzieści pięć lat temu, gdy budowano szkołę, ziemia była tania, Ocean Heights miało przeżyć hossę i ktoś pewnie otrzymał intratny kontrakt budowlany. Ale hossa nigdy nie nadeszła i szkoła nigdy nie wykorzystała w pełni swojego potencjału. Do momentu cięć budżetowych w latach siedemdziesiątych, nikt nie zwracał uwagi na takie rzeczy. Któż by się skarżył na niewielkie klasy? Ale kurczyły się finanse i kuratorium zaczęło robić wyliczenia, zastanawiać się nad wydajnym rozplanowaniem budżetu i tym podobnymi dobrodziejstwami. W większości białych szkół było coraz mniej dzieci, ale szkoła Hale’a stała się prawdziwą szkołą-widmem. Dorosły dzieci pierwszych mieszkańców. Domy stały się tak drogie, że sprowadzało się tu niewiele rodzin z małymi dziećmi. Ci, którzy mogli sobie pozwolić, żeby tu mieszkać, posyłali dzieci do szkół prywatnych. Skutek był taki, że mieliśmy miejsce dla dziewięciuset dzieci, a uczęszczało zaledwie osiemdziesiąt sześć osób. Jednocześnie, po wschodniej stronie miasta zapanowało szaleństwo – pięćdziesiąt, sześćdziesiąt osób w klasie. Dzieci siedziały na podłodze. Wydawało się logiczne działanie, jakie kuratorium określa mianem „modulowanej redystrybucji”. Magiczne słowo. Ale zupełnie dobrowolna i jednokierunkowa. Dzieciaki ze śródmieścia będą dowożone, ale tutejsze zostaną na miejscu.

– Od jak dawna się to dzieje?

– Drugi rok. Setka dzieci w pierwszym semestrze. Jeszcze jedna setka w drugim. Nawet mimo tego, szkoła nadal wyglądała jak widmo. Ale miejscowym zrobiło się ciasno. Sześćdziesiąt osób z osiemdziesięciu sześciu miejscowych uczniów natychmiast przeniesiono do szkół prywatnych. Pozostali odeszli w połowie semestru. Jakbyśmy sprowadzili zarazę. – Pokręciła głową. – Rozumiem, że ludzie chcą się odizolować, na tym opiera się idea szkoły osiedlowej. Wiem, że musieli poczuć, że ich status został zagrożony. Ale to nie tłumaczy okropnej atmosfery, jaka wokół tego powstała. Ci rzekomo dorośli stali za bramą, wymachiwali plakietkami i ubliżali dzieciakom. Wołali do nich brudasy, asfalty. Plugastwo.

– Widziałem w telewizji. To było przykre.

– W czasie wakacji letnich miały miejsce akty wandalizmu – rasistowskie napisy na murach, potłuczone okna. Chciałam sprowadzić z kuratorium psychologów, kogoś, kto by porozmawiał z mieszkańcami osiedla, zanim zacznie się nowy rok szkolny, ale przysyłali mi tylko pisma i wytyczne. Traktują szkołę Hale’a jak pasierba, którego muszą karmić, ale nie chcą uznać.

– Jak dzieci zareagowały na tę wrogość?

– Właściwie bardzo dobrze. Dzięki Bogu są bardzo odporne. Spotykałam się regularnie z każdą klasą i mówiłam im o tolerancji, o szacunku dla różnic pomiędzy ludźmi, o prawie do wolności słowa, nawet jeśli to słowo jest nieprzyjemne. Kazałam nauczycielom przeprowadzać zabawy i inne działania edukacyjne, mające na celu przekonanie dzieci o własnej wartości. Wpajaliśmy im, jakie są dobre. Jakie odważne. Nie jestem psychologiem, ale miałam psychologię na studiach i sądzę, że wykonałam nie najgorszą robotę.

– Sądzę, że w odpowiedni sposób podeszła pani do sprawy. Może właśnie dlatego teraz dobrze sobie radzą z tym, co zaszło.

Machnęła dłonią słysząc komplement i oczy jej zwilgotniały.

– To nie znaczy, że wszystko było idealnie. Czuły ją – tę nienawiść. Z pewnością. Kilka rodzin natychmiast zabrało stąd swoje dzieci z powrotem do śródmieścia, ale większość nie ustąpiła i po jakimś czasie wydawało się, że sprawa trochę przycichła. Uważałam ten semestr za naprawdę udany. Miałam nadzieję, że mieszkańców Ocean Heights w końcu oświeciło, że te małe dzieci nie zgwałcą ich córek i nie skradną bydła. A może im się znudziło – to miejsce jest stolicą nudy. Głowę zaprzątają im jedynie przybrzeżne odwierty naftowe w promieniu pięćdziesięciu mil i wszystko, co ma związek z planowaniem krajobrazowym. Więc pilnowałam, żeby nasz żywopłot był równo przystrzyżony – uśmiechnęła się gorzko. – Zaczynałam sądzić, że w końcu będziemy się mogli skupić na kształceniu. No i pojawia się Massengil i wszystko przewraca do góry nogami – zawsze coś do nas miał. Może dlatego, że jest miejscowy. Mieszka w Sacramento, ale ma tutaj dom z powodów prawnych. Najwyraźniej traktuje nas jak osobistą zniewagę.

Uderzyła pięścią w dłoń. Oczy jej błyszczały. Zmieniłem zdanie co do jej możliwości radzenia sobie na kierowniczym stanowisku.

– Palant – powiedziała. – Gdybym wiedziała, że sobie na dzisiaj zaplanował cyrkowe przedstawienie, tobym...

Zmarszczyła brwi i postukała ołówkiem w swój nadgarstek.

– To co? – spytałem.

Zawahała się i znów uśmiechnęła smutno.

– Miałam zamiar powiedzieć, że bym go przywitała przy bramie z załadowaną bronią.

Rozdział trzeci

Spojrzała na notes, zdała sobie sprawę, że nic nie zapisała.

– Dosyć gadania – powiedziała. – Jaki jest pański plan?

– Na początek będę chciał nawiązać kontakt z dziećmi. I z nauczycielami. Chciałbym, żeby pani mnie przedstawiła i wyjaśniła, kim jestem. Potem skupię się na zachęceniu ich, by wyjawiły swoje odczucia na temat tego, co się stało – poprzez rozmowę, zabawę, rysowanie.

– Indywidualnie czy grupowo?

– Grupowo. Klasami. To przynosi lepsze efekty terapeutyczne – łatwiej jest im się otwierać, jeśli czują wsparcie kolegów i koleżanek. Będę się też starał wyłowić dzieci z grupy wysokiego ryzyka – te, które są szczególnie znerwicowane, które już wcześniej miały problemy emocjonalne albo w ciągu ostatniego roku spotkała je jakaś strata lub doznały szczególnie silnego stresu. Niektórymi trzeba będzie się zająć indywidualnie. Nauczyciele chyba pomogą zidentyfikować te dzieci.

– Nie ma sprawy – powiedziała. – Sama znam większość z nich.

– Jest jeszcze jedna ważna rzecz – może najtrudniejsza. Trzeba będzie przekonać rodziców, żeby nie zatrzymywali dzieci w domu na dłuższy okres.

– Co to znaczy dłuższy?

– Więcej niż dzień lub dwa. Im szybciej wrócą, tym łatwiej będzie im się przystosować.

– W porządku – westchnęła.- Zajmiemy się tym. Jaki sprzęt się panu przyda?

– Niewiele. Trochę zabawek – klocki, lalki. Papier i ołówek, plastelina, nożyczki, klej.

– To wszystko mamy.

– Czy będzie mi potrzebny tłumacz?

– Nie. Większość dzieci – około dziewięćdziesięciu procent – to Latynosi, ale wszyscy rozumieją po angielsku. Ciężko nad tym pracowaliśmy. Reszta to Azjaci, w tym kilkoro bardzo niedawnych imigrantów, ale nie mamy wśród personelu nikogo, kto by mówił po chińsku, wietnamsku, laotańsku, w języku Tagalog i tak dalej, więc przystosowały się dość szybko.

– Tygiel.

– O nie, to zwrot zakazany – odparła. – Nasz bożek wytycznych, kuratorium, zaleca, żeby operować zwrotem salaterka. – Uniosła palec i wyrecytowała: „Każdy ze składników znajdującej się w niej »sałatki« zachowuje swoją odrębność, niezależnie od tego, jak długo się ją miesza”.

Opuściliśmy jej gabinet i wyszliśmy na korytarz. Pozostał tylko jeden policjant. Od niechcenia trzymał straż.

– Dobrze, teraz pańskie honorarium – powiedziała.

– O tym możemy porozmawiać później – odparłem.

– Nie. Chcę, żeby wszystko było jasne od początku – dla pańskiego dobra. Kuratorium musi zaakceptować prywatnych konsultantów. To wymaga czasu, przechodzi przez różne działy. Jeśli wystawię kwit bez wcześniejszej akceptacji, mogą to wykorzystać jako powód, żeby panu nie zapłacić.

– Nie możemy czekać na ich akceptację – stwierdziłem – Chodzi o to, że dziećmi trzeba się zająć jak najszybciej.

– Zdaję sobie z tego sprawę, ale chcę, żeby pan wiedział, z czym ma do czynienia. Nawet jeśli przebrniemy już przez różne działy, pewnie pojawią się przeszkody, aby wypłacić panu należność. Kuratorium prawdopodobnie będzie twierdziło, że są w stanie sami zająć się tym problemem, a więc nie ma potrzeby, żeby sprowadzać kogoś z zewnątrz.

Skinąłem głową.

– Tę samą śpiewkę powtarzają rodzicom dzieci niepełnosprawnych.

– Właśnie.

– Niech się pani o to nie martwi.

– Martwię się o wszystko. Na tym polega moja praca – powiedziała. Łagodność niemal zniknęła z jej oczu.

– Nie szkodzi. Naprawdę – zapewniłem.

– Zdaje pan sobie sprawę, że mówimy tu o potencjalnie darmowej usłudze.

– Owszem. W porządku.

Spojrzała na mnie.

– Dlaczego pan to robi?

– Po to się tego uczyłem.

W jej oczach dostrzegłem nieufność. W końcu wzruszyła ramionami i powiedziała:

– Cóż, darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby.

Podeszliśmy do pierwszej sali lekcyjnej. Otworzyły się drzwi na końcu korytarza. Pojawiła się ściśnięta grupka dziewięciu czy dziesięciu osób i ruszyła w naszą stronę.

W środku szedł wysoki, siwowłosy mężczyzna po sześćdziesiątce, ubrany w szary garnitur ze skóry rekina, który mógł być kupiony jeszcze na przyjęcie z okazji zwycięstwa Eisenhowera. Miał żylastą, drapieżną twarz i długą, obwisłą szyję. Orli nos, wąsy, przypominające białą szczoteczkę do zębów, ściągnięte usta i oczy zerkające gniewnie. Poruszał się energicznie, z głową wysuniętą do przodu, wymachując łokciami jak chodziarz sportowy. Jego podwładni coś do niego szeptali, ale wydawał się nie zwracać na to uwagi. Grupka zignorowała nas i pomknęła dalej.

– Wygląda, jakby szacownemu radnemu odjęło mowę – powiedziałem.

Zamknęła oczy i westchnęła. Poszliśmy swoją drogą.

– Co pani wie o tym snajperze? – spytałem.

– Tylko tyle, że nie żyje.

– To już jakiś początek.

Odwróciła się gwałtownie.

– Początek czego?

– Radzenia sobie ze strachem dzieciaków. Fakt, że on nie żyje, może okazać się pomocny.

– Ma pan zamiar od razu przedstawić im drastyczne szczegóły?

– Mam zamiar być z nimi szczery. Kiedy już je do tego przygotuję.

Widać było, że ma pełno wątpliwości.

– Chodzi o to, żeby ta szalona sytuacja nabrała w ich oczach jakiegoś sensu. Do tego potrzebne są rzetelne informacje. Fakty. O tym złym facecie. Przedstawione jak najszybciej, na ich poziomie rozumowania. Umysł nie znosi próżni. Jeśli nie będą znały faktów, wypełnią sobie głowy wyobrażeniami o nim, które mogą okazać się znacznie gorsze niż rzeczywistość.

– I jak się panu zdaje, ile tej rzeczywistości potrzebują?

– Nic drastycznego. Podstawowe fakty. Nazwisko i wiek snajpera, jak wygląda... wyglądał. Ważne jest, żeby go postrzegały jako człowieka. Zniszczalnego. Którego już nie ma. Nawet jeśli poda im się fakty, część najmłodszych nie będzie w stanie zrozumieć nieodwracalności jego śmierci – nie są na tyle dojrzali. Rozwojowo dojrzali. A część starszych może się cofnąć na skutek szoku – chwilowo „zapomnieć”, że martwi nie powracają do życia. A więc wszyscy są narażeni na wyobrażenia, że ten martwy facet wraca. Że pojawia się, żeby znowu ich dopaść. Dorosłe ofiary zbrodni też przez to przechodzą – gdy już minie początkowy szok. Może to prowadzić do koszmarów nocnych, fobii, różnego rodzaju reakcji pourazowych. U dzieci ryzyko jest większe, ponieważ dzieci nie potrafią rozgraniczyć rzeczywistości od fantazji. Nie można całkowicie wyeliminować ryzyka, że nastąpią kłopoty, ale dzięki natychmiastowemu zajęciu się sprawą niewłaściwego postrzegania, znacznie się to ryzyko zmniejsza.

Zatrzymałem się, a ona wpatrywała się we mnie posępnie. Jej brązowe oczy wydawały się nieprzejednane.

– Chcę – powiedziałem – żeby zrozumiały, że unicestwienie tego drania jest nieodwracalne. Że nie jest jakimś nieludzkim straszydłem, które nadal będzie je nawiedzać.

Uśmiechnęła się na dźwięk słowa „drań”.

– W porządku. Tylko żeby jeszcze bardziej się nie wystraszyły – przerwała. – Przepraszam. To przecież jasne, że pan wie na ten temat znacznie więcej niż ja. Po prostu od dłuższego czasu muszą przechodzić przez tyle doświadczeń, że staram się je chronić.

– To dobrze – ucieszyłem się. – Dobrze, że komuś na nich zależy.

Zignorowała tę uwagę. Wyraźnie nie lubiła komplementów.

– Nic nie wiem na temat tego drania – powiedziała. – Nikt go nie widział. Tylko słyszeliśmy strzały. Potem wybuchła panika – wrzaski i przepychanie. Usiłowaliśmy wprowadzić dzieci z powrotem do budynku. Kazaliśmy im opuścić głowy. Uciekaliśmy najszybciej i najdalej jak się dało, uważając, żeby nikt nie został stratowany. Nawet nikt nie wiedział, że już po wszystkim, aż ten facet, Ahlward, wyszedł z szopy wymachując pistoletem jak kowboj po ważnym pojedynku. Gdy go ujrzałam po raz pierwszy, zwiódł mnie – myślałam, że to on jest snajperem. Po chwili go poznałam – widziałam go wcześniej w ekipie Latcha. Uśmiechał się, mówił, że już po wszystkim. Że nic nam nie grozi.

Zadrżała.

– Pa, pa, strachu – szepnęła.

Samotny policjant przekrzywił głowę i przysłuchiwał się naszej rozmowie. Był młody, przystojny, czarny jak węgiel, z włosami, jak po trwałej ondulacji.

Podszedłem do niego i spytałem:

– Co może nam pan powiedzieć o snajperze?

– Nie wolno mi udzielać żadnych informacji, sir.

– Nie jestem reporterem – odparłem. – Jestem psychologiem, którego wezwał detektyw Sturgis. Mam się zająć dziećmi.

Żadnego wrażenia.

– Dobrze by było – powiedziałem – gdybym mógł otrzymać jak najwięcej informacji. Chcę pomóc tym dzieciom.

– Nie wolno mi o tym rozmawiać, sir.

– Gdzie jest detektyw Sturgis?

– Nie wiem, sir.

Wróciłem do Lindy Overstreet.

– Biurokracja – skomentowała. – Czasami mam wrażenie, że jest dla nas potrzebą biologiczną.

Otworzyły się drzwi w dalszej części korytarza i wyłoniła się z nich inna grupa ludzi. Ta skupiała się wokół mężczyzny tuż po czterdziestce, średniego wzrostu, dość otyłego. Miał krągłą, piegowatą twarz i czuprynę ciemnych włosów przetykanych siwizną, utrzymaną w stylu wczesnych Beatlesów i zasłaniającą mu brwi. Jego strój nie odbiegał od wzorca obowiązującego wśród studentów z pierwszego roku: jasnobeżowa sportowa marynarka z tweedu, pogniecione spodnie khaki, czarno-zielona flanelowa koszula i czerwony, pleciony krawat. Nosił okrągłe, szylkretowe okulary, jakie brytyjska służba zdrowia niegdyś rozdawała za darmo. Miał nos, którego nie powstydziłby się buldog francuski. Reszta twarzy pasowałaby raczej do kobiety. Przyszły mi na myśl jego stare zdjęcia. Z długimi włosami i z brodą. Zarost sprawiał, że dwadzieścia lat temu wyglądał okazalej.

Skojarzenie z uniwersytetem wzmagali otaczający go ludzie – młodzi, o bystrym spojrzeniu, jak studenci starający się ściągnąć na siebie uwagę ulubionego profesora. Każdy z nich był poważny, jakby miał zdawać decydujący egzamin, ale z grupy emanowała jakaś niemal rozrywkowa niesforność.

Mężczyzna o krągłej twarzy zauważył nas i zatrzymał się nagle.

– Doktor Overstreet. Jak się wszyscy czują?

– Jakoś się trzymamy, panie Latch.

Podszedł do nas. Członkowie ekipy pozostali z tyłu. Poza jednym postawnym mężczyzną o beznamiętnej twarzy i rudych włosach, który był mniej więcej w wieku Latcha, nikt nie miał więcej niż dwadzieścia pięć lat. Elegancki zespół, wszyscy ubrani jak ludzie sukcesu.

– Czy mogę coś zrobić, doktor Overstreet? Dla dzieci? Albo dla personelu szkoły? – zapytał Latch.

– Może mógłby pan poprosić gwardię narodową, żeby zapewniła nam jakąś ochronę?

Rzucił krótki uśmiech, jak na plakatach z kampanii wyborczej, i przybrał poważniejszy ton:

– Może coś spoza dziedziny... wojskowej?

– Prawdę mówiąc – powiedziała – przydałoby się nam nieco informacji. Doktor Delaware będzie pracował z dziećmi. Musi wiedzieć jak najwięcej, żeby sprostać ich dociekliwości.

Jakby dopiero teraz mnie zauważył, chwycił moją dłoń i uścisnął mocno.

– Gordon Latch.

– Alex Delaware.

– Miło mi pana poznać, Alex. Jest pan psychologiem? Psychiatrą?

– Psychologiem.

– Z kuratorium?

Zanim zdążyłem odpowiedzieć, odezwała się Linda:

– Doktor Delaware ma prywatną praktykę i został polecony przez policję. Jest specjalistą od stresu u dzieci.

Latch przyjrzał mi się nad okularami z ubezpieczalni.

– Cóż, wszelkiego powodzenia i dzięki, że tak szybko pan przyjechał, Alex. To było okropieństwo – coś niesamowitego. Całe szczęście, że się dobrze skończyło. – Spojrzał na swoją ekipę, kilku przytaknęło. – W jaki sposób planuje pan pracować z dziećmi?

Powiedziałem mu pokrótce to, co przedtem przedstawiłem Lindzie.

Zastanawiał się przez chwilę.

– Brzmi bardzo rozsądnie – stwierdził. – Kiedyś pracowałem w pańskiej dziedzinie. Skończyłem psychologię w Berkeley. Doradztwo w sytuacjach kryzysowych, zdrowie psychiczne społeczności, zapobieganie pierwszego i drugiego stopnia. Mieliśmy gabinet w Oakland. Próbowaliśmy wprowadzać pacjentów z problemami natury psychicznej z powrotem do społeczności. To było w tych starych, dobrych czasach, gdy humanizm nie uchodził za obsceniczne słowo.

– Słyszałem o tym. – Jak każdy, kto czytał gazety.

– Inne czasy – powiedział z westchnieniem. – Spokojniejsze i przyjemniejsze. To, co się dzisiaj wydarzyło, tylko dowodzi, jak dalece od nich odeszliśmy. Do licha, co za tragedia!

– Co może nam pan powiedzieć na temat snajpera, panie Latch? – przerwała Linda.

– Obawiam się, że niewiele. Sami nie wiemy dużo. Policja strasznie mało mówi, jak to w ich zwyczaju.

– Pan Ahlward na pewno coś wie. Jeśliby to nie było dla niego kłopotliwe, mógłby nas oświecić.

Latch znów spojrzał przez ramię.

– Bud? Podejdź, proszę.

Rudowłosy mężczyzna uniósł różowawe brwi i wystąpił z grupki. Był ubrany w brązowy garnitur, białą koszulę, gładki, brązowy, pleciony krawat i miał nadmiernie rozbudowany tors, co stwarza konieczność szycia ubrań na miarę. Jego garnitur został zapewne kupiony w sklepie, bo wyglądał na nim, jakby był przyklejony. Ręce wisiały mu luźno przy boku, wielkie, blade, porośnięte miedzianymi włoskami. Włosy, mocno kędzierzawe, nosił krótko przycięte. Miał mięsistą, wystającą szczękę i leniwe, bursztynowe oczy, utkwione niezmiennie w swoim szefie.

– Słucham, panie radny? – Z bliska pachniał dymem papierosowym.

– Bud, ci dobrzy ludzie chcą się dowiedzieć czegoś o snajperze. Co możesz im powiedzieć?

– Jeszcze nic – odparł Ahlward. Miał delikatny, chłopięcy głos. – Przykro mi. Takie jest polecenie gliniarzy. – Przejechał palcem po ustach, jakby je zapinał na zamek błyskawiczny.

– Zupełnie nic, Bud? – zapytał Latch.

– Ludzie z WAT nie pozostawili co do tego żadnych wątpliwości, panie radny.

– Wydział Antyterrorystyczny. Może przypominacie ich sobie. Dwa lata temu. Ci rozkoszni faceci, którzy wydawali pieniądze podatników na obserwowanie innych, Bogu ducha winnych podatników? Chcemy dać im szansę poprawy, więc chyba będziemy zmuszeni przez jakiś czas nie wtrącać się w ich robotę. A są nieprzejednani, żeby nie ujawniać sprawy, dopóki nie będą pewni, że mają pełny obraz. Bud właśnie jedzie do śródmieścia, żeby złożyć oficjalne zeznanie. Jeśli dopisze nam szczęście, wszystko się szybko wyjaśni – zwrócił się do nas Lath, do Ahlwarda zaś powiedział: – Bud, jak tylko pozwolą ci podawać informacje, dopilnuj, żeby ci dobrzy ludzie otrzymali wszelkie potrzebne im dane. Bezzwłocznie. Zrozumiałeś?

– Jasne – odparł Ahlward.

Latch skinął głową. Ahlward wrócił do grupy.

– Dzięki Bogu, że był z nami Bud – powiedział Latch na tyle głośno, żeby słyszeli to ludzie w grupce. Ktoś poklepał Ahlwarda po ramieniu. Rudzielec zupełnie na to nie zareagował. Stał wśród pozostałych, ale nie identyfikował się z nimi. Miał nieobecny wyraz twarzy – spokojny, jak przy medytacjach Zen, jakby przeniósł się w inne miejsce, w inny czas. Żadnej oznaki, że zastrzelił kogoś w porze lunchu.

– No dobrze, przyjaciele – powiedział Latch, robiąc krok do tyłu. – To długi dzień i jeszcze nie widać końca. Doktor Overstreet, jeśli potrzebowałaby pani czegoś, niech pani pominie wszystkie formalności biurowe i przychodzi prosto do mnie. Mówię szczerze. Wypłyńmy w końcu na spokojne wody. Doktorze Delaware, wydaje mi się, że dzieci są w dobrych rękach, ale pan też niech się nie waha skontaktować ze mną, jeśli mógłbym w czymś pomóc.

Sięgnął do marynarki, wyjął ze skórzanego etui kilka wizytówek i wręczył je nam. Obiema rękami uścisnął dłoń Lindy, następnie moją i odszedł.

Linda zgniotła wizytówkę. Twarz jej stężała.

– O co chodzi? – spytałem.

– Nagle zrobił się z niego Pan Pomocny – powiedziała – a zeszłej wiosny, kiedy dzieci przechodziły piekło, prosiłam go o pomoc. Ocean Heights należy do jego okręgu, mimo że jestem pewna, iż nie otrzymał tu zbyt wielu głosów. Myślałam, że dlatego, iż zajmował się kiedyś prawami obywatelskimi, przyjedzie tutaj, porozmawia z dziećmi, pokaże im, że ktoś ważny trzyma ich stronę. Jeśli nic innego nie było w stanie skłonić go do podobnego kroku, to chociaż przydatność takiego gestu dla swojej kampanii. Dzwoniłam do jego biura z sześć razy. Nawet nie oddzwonił.

– Przyjechał dzisiaj. Żeby stawić czoło Massengilowi.

– Bez wątpienia miał w tym jakiś ukryty cel. Oni wszyscy są tacy sami – zaczerwieniła się. – Co ja gadam. Pomyśli pan, że jestem jakąś okropną zrzędą.

– Być może jest nią pani – odparłem – ale musiałbym przyjrzeć się pani w normalniejszych okolicznościach, żeby dojść do konkluzji dotyczącej tej sprawy.

Otworzyła usta i wybuchła śmiechem. Gliniarz w korytarzu udał, że nie słyszy.

 

Klasa była duża i jasna. Wypełniała ją nienaturalna cisza. Tylko deszcz zakłócał spokój, rozpryskując się na szybach upartym rytmem, przywodzącym na myśl myjnię samochodową. Wpatrywało się we mnie dwadzieścia par oczu.

– Jestem takim lekarzem, który nie robi zastrzyków – powiedziałem. Nie zaglądam też dzieciom do oczu ani do uszu. – Zamilkłem na chwilę. – Za to rozmawiam z dziećmi i się z nimi bawię. Pewnie lubicie się bawić?

Kilka par oczu mrugnęło.

– W jakie zabawy lubicie najbardziej?

Cisza.

– Może gry w piłkę? Czy któreś z was lubi grać w piłkę?

Przytaknięcia.

– W piłkę ręczną?

Chłopiec o azjatyckich rysach z fryzurą w kształcie talerza do zupy powiedział:

– W baseball.

– W baseball – powtórzyłem. – A na jakiej pozycji grasz?

– Rzucam. I w piłkę nożną, i w futbol, i w koszykówkę też.

– W skakankę – odezwała się dziewczynka.

– W pizza party – dodał ten sam co poprzednio chłopiec.

– To taka gra planszowa – wyjaśniła nauczycielka. Elegancka, czarna kobieta po czterdziestce. Chętnie udostępniła mi swoje biurko, ustawiła krzesło w rogu sali i usiadła ze złożonymi rękami, jak ukarana uczennica. – Mamy ją w klasie. Mamy dużo gier planszowych, prawda, dzieci?

– Ja lubię być grzybkiem – powiedział mały Azjata.

– A ja papryką – odezwał się inny chłopiec, drobnokościsty, z długimi falowanymi włosami. – Ostrą papryką. Muy caliente! 2 

Chichoty.

– Dobrze. A w jakie jeszcze gry planszowe lubicie grać? – zapytałem.

– W warcaby.

– W pochylnie i drabinki!

– W warcaby.

– Już to mówiłem!

– W chińczyka!

– Ty, Chińczyk.

– Wcale nie. Jestem Wietnamczykiem!

– W pamięć!

– Ja też lubię grać – powiedziałem. – Czasami dla zabawy, a czasami, żeby pomóc dzieciom, gdy są przestraszone i się czymś martwią.

Znowu cisza. Nauczycielka zaniepokoiła się nagle.

– Dzisiaj wydarzyło się coś bardzo strasznego – powiedziałem. – Tutaj, w szkole.

– Kogoś zabili – odezwała się dziewczynka z dołkami w policzkach i z karnacją koloru kawy z czekoladą.

– Anno, wcale tego nie wiemy – odezwała się nauczycielka.

– Tak – nie ustępowała dziewczynka. – Była strzelanina. To znaczy, że kogoś zabili.

– Słyszałaś już wcześniej strzelaninę? – spytałem.

Przytaknęła gorliwie.

– Mhm. Na mojej ulicy. Gangsterzy jeżdżą samochodami i strzelają do domów. Zabijają. Tak mówi mój tatuś. Raz mieliśmy w garażu dziurę po pocisku. Taką. – Rozsunęła kciuk i palec wskazujący.

– Na mojej ulicy też – odezwał się chłopiec ostrzyżony po wojskowemu, o twarzy elfa i uszach jak nietoperz. – Zabili jednego facia. Trup. Bum, bum, bum. W twarz.

Nauczycielka wyglądała, jakby się źle poczuła.

Kilku chłopców zaczęło imitować strzelaninę, robiąc z palców pistolety i na wpół wstając z miejsc.

– To chyba straszne – powiedziałem.

Jakiś chłopiec się roześmiał i strzelił do dziewczynki.

– Przestań! Głupi jesteś! – broniła się.

Chłopiec przezwał ją po hiszpańsku.

– Ramon! – upomniała go nauczycielka. – Uspokój się. Wszyscy spokój. – Jej spojrzenie w moją stronę zdawało się mówić: Jak pan zrobił doktorat?

– Fajnie jest się bawić w strzelaninę, bo wtedy czujemy się silni. To my rządzimy. Decydujemy o naszym życiu. Ale kiedy naprawdę ktoś do nas strzela, to nie jest tak fajnie, prawda? – zapytałem.

Odpowiedziało mi potrząsanie głowami. Chłopiec, który śmiał się najgłośniej, nagle wydał mi się najbardziej przerażony.

– Co rozumiecie z tego, co tu się dzisiaj stało?

– Jakiś facio do nas strzelał – powiedział mały Azjata.

– Tranh – odezwała się nauczycielka. – Nie wiemy tego.

– Tak, strzelał do nas, panno Williams!

– Zgadza się, Tranh. Strzelał – powiedziała. – Ale nie wiemy do kogo. Mógł strzelać w powietrze. – Spojrzenie w moją stronę, żebym potwierdził jej słowa.

– Strzelał do nas – nie ustępował Tranh.

– Czy ktoś z was wie, co się z nim stało? – spytałem.

– Zastrzelili go? – spytała dziewczynka o imieniu Anna.

– Właśnie. Zastrzelili go i nie żyje. Więc nie może wyrządzić wam krzywdy. Nic wam nie może zrobić.

Zapadła cisza. Zastanawiali się, jak ocenić tę informację.

– Człowieku, a co z jego przyjaciółmi? – zapytał Ramon.

– Z jakimi przyjaciółmi?

– Może jest w gangu i jego koledzy wrócą i znów będą do nas strzelać?

– Nie ma powodu sądzić, że jest w gangu – odrzekłem.

– A jeśli jest? – upierał się Ramon. – Albo jeśli jest cholo?

– Kim jest? – spytała inna dziewczynka, pulchna, z czarnymi kędziorkami i drżącym głosem.

Wszystkie dzieci patrzyły na mnie wyczekująco.

– Jeszcze nie wiem. Nikt nie wie. Ale jego już nie ma. Na zawsze. Z jego strony nic wam nie grozi.

– Powinniście go zabić jeszcze raz! – powiedział Ramon.

– Tak! Zabijcie go! Zastrzelcie go dwudziestkądwójką!

– Uzi!

– Wepchnijcie mu twarz do pizzy, żeby nie mógł oddychać.

– Wepchnijcie mu twarz w kupę!

Nauczycielka zaczęła coś mówić. Powstrzymałem ją spojrzeniem.

– Jak jeszcze można zrobić mu krzywdę?

– Zabić go!

– Pokroić i nakarmić nim Pancho – to mój pies!

– Strzelić mu, bum, w jaja!

– Ay, los cojones!3 

Śmiech.

– Bum!

– Pokroić go i zemleć, i nakarmić mojego psa!

– Wcale nie masz psa, Martha!

– Właśnie, że mam! Mam bardzo groźnego pitbulla i cię zje!

– Zastrzelić go, zadźgać, wepchnąć mu twarz w pizzę – powtórzyłem. – Chyba naprawdę was wkurzył?

– No jasne – powiedział Ramon. – A co? Próbował nas zabić, to my go też zabijemy!

– Nie możemy go zabić – stwierdziła pulchna dziewczynka.

– A dlaczego – zapytałem?

– Bo on jest wielki. A my jesteśmy tylko dziećmi. Nie mamy pistoletów.

– Bzdury – powiedział Tranh. – Nie możemy go zabić, bo on już nie żyje!

– Zabijmy go jeszcze raz! – krzyknął ktoś.

– Dowiedzmy się, gdzie mieszka – zaproponował Ramon – i zabijmy jego pierdolony dom!

– Co to za język! – oburzyła się nauczycielka.

Pulchna dziewczynka nie była przekonana.

– O co chodzi? – spytałem ją.

– Właściwie – powiedziała – to nic nie możemy zrobić. Jesteśmy dziećmi. Jeśli ludzie chcą być dla nas niedobrzy, to nikt im nie zabroni.

– Złotko, nikt nie chce być dla ciebie niedobry – uspokajała nauczycielka.

Pulchna dziewczynka spojrzała na nią.

– Wszyscy cię lubią, Cecelia – tłumaczyła nauczycielka. – Wszyscy lubią was wszystkich.

Pulchna dziewczynka potrząsnęła głową i rozpłakała się.

 

Zanim skończyłem, deszcz osłabł. Zatrzymałem się przy gabinecie Lindy Overstreet, ale był zamknięty i nikt nie odpowiadał na pukanie. Gdy wyszedłem z budynku, zobaczyłem Mila na boisku, obok otoczonej kordonem szopy. Rozmawiał ze szczupłym, ciemnowłosym mężczyzną w dobrze skrojonym, granatowym garniturze. Zauważył mnie i pokiwał, żebym podszedł.

– Alex, to jest porucznik Frisk z wydziału antyterrorystycznego. Poruczniku, doktor Alex Delaware, psycholog kliniczny, który będzie pracował z dziećmi.

Frisk przyjrzał mi się i spytał:

– No i jak to się posuwa, doktorze? – tonem, który nie pozostawiał wątpliwości, że nie bardzo go to obchodzi.

– Nieźle.

– Miło to słyszeć. – Podciągnął mankiet i spojrzał na zegarek marki Rolex. Był młody, opalony, ciemne włosy miał ułożone w schludną fryzurę i nosił niezwykle starannie wypielęgnowany wąsik. Granatowy garnitur musiał sporo kosztować, koszula od Turnbull & Asser lub od konkurencji. Krawat był z ciężkiego jedwabiu, we wzór przedstawiający roztańczone, niebieskie równoległoboki na ciemnobordowym tle. Oczy Friska koloru równoległoboków znajdowały się w ciągłym ruchu.

Odwrócił się do Mila i powiedział:

– Powiadomię cię. Miłego popołudnia, doktorze – rzucił i odszedł.

– Szykowny – stwierdziłem. – Wygląda jak gliniarz z telewizji.

– Młody człowiek, który cały czas awansuje – odparł Milo. – Skończył Wydział Zarządzania na Uniwersytecie Kalifornii Południowej, ma dobre układy, stopień porucznika otrzymał przed trzydziestką, trzy lata później kierownicze stanowisko.

– Czy przejmuje sprawę?

– Przed chwilą słyszałeś – powiadomi mnie.

Przeszliśmy przez boisko szkolne.

– Więc – spytał – jak było naprawdę?

– Naprawdę nieźle. Miałem krótkie spotkania we wszystkich klasach. Większość dzieci zdaje się reagować normalnie.

– To znaczy?

– To znaczy dużo podniecenia, czasami gniew. Właśnie gniew starałem się opanować – żeby dzieciaki zaczęły się bardziej kontrolować. Kazałem nauczycielom skontaktować się z rodzicami i przygotować ich, że u dzieci może wystąpić utrata apetytu, problemy ze snem, objawy psychosomatyczne, kurczowe trzymanie się starszych, być może strach przed chodzeniem do szkoły. Niektórym dzieciom przyda się zapewne terapia indywidualna, ale w większości przypadków powinny wystarczyć zajęcia grupowe. Ważne było, żeby szybko do nich dotrzeć – dobrze się spisałeś.

– Co sądzisz o pani dyrektor? – spytał.

– Energiczna dama.

– Dama z Teksasu – powiedział. – Dziecko gliniarza. Jej tatuś był komandosem, jego praca oddziaływała na dom. Zna to wszystko na pamięć.

– Nic mi na ten temat nie wspomniała.

– A po co? Przy tobie pewnie była strasznie uczuciowa.

– W tej chwili odczuwa chyba wyłącznie gniew, który kotłuje się tuż pod powierzchnią. Narasta od czasu, kiedy tu przybyła. Musi zwalczać szereg bzdur i ma niewiele wsparcia. Mówiła ci o aktach wandalizmu?

Zmarszczył brwi.

– Tak. Słyszałem o tym po raz pierwszy. Kuratorium zgłosiło to bezpośrednio do śródmieścia i tam sprawa utknęła.

– Kiepska organizacja pracy?

– Nawet tak nie myśl.

– Wygląda na to, że szkoła jest wplątana w politykę, od czasu jak sprowadzili dzieci. Sądzisz, że strzelanina miała podłoże polityczne?

– W tej chwili nic nie wiadomo.

– Czy Latch i Massengil snują w tej kwestii jakieś domysły? Że któryś z nich mógł być celem?

– Nie wiem – odparł. – Całe dochodzenie przeprowadzał Kenny Frisk i chłopaki z WAT-u. Po cichutku, za zamkniętymi drzwiami. Potem Kenny wyszedł i poinformował nas, plebs, że przyjęto oficjalnie politykę zamkniętych ust. Wszystkie doniesienia prasowe mają pochodzić z WAT-u. Pogwałcenie przepisów informacyjnych będzie surowo karane.

Szukałem w jego twarzy oznak złości. Udało mi się zobaczyć jedynie wielką, białą maskę.

– Chociaż jak to z politykami bywa, nie mają szans na powstrzymanie się od paplania – dodał po chwili.

– Jak na razie, wydaje mi się, że Latch się stosuje do tych zaleceń – powiedziałem. – Spotkałem go w korytarzu, kiedy wychodził. Próbowałem wyciągnąć od niego jakieś informacje i nie udało mi się ani odrobinę.

Odwrócił głowę i spojrzał na mnie.

– Jakie informacje?

– Jakiś ogólny opis snajpera. Kim był. Coś konkretnego. Dzieci muszą mieć wyobrażenie o swoim wrogu. – Powtórzyłem mu sposób rozumowania, jaki przedstawiłem Lindzie i Gordonowi Latchowi. – Już zadają pytania, Milo. Jeśli mógłbym na część z nich odpowiedzieć, efekty mojej pracy byłyby lepsze.

– Ogólny opis, co? Kim był?

Przytaknąłem.

– Oczywiście, jeśli mógłbyś mi zdradzić jakieś szczegóły, też by się przydały. Nie wykraczające poza granice „pogwałcenia przepisów informacyjnych”.

– Szczegóły. Przede wszystkim mogę ci powiedzieć, że opierasz się na błędnym założeniu – odparł bez uśmiechu.

– Jakim?

– To nie był on, lecz ona.

Rozdział czwarty

Restauracja była ponura i wbrew zamierzeniom właścicieli parodiowała jedynie angielski styl. Zbiór cynowych kufli i herbów szlacheckich na chropowatych, ciemnobrunatnych ścianach, tarcze do rzucania strzałkami w sali o nazwie „Ye Olde Pub Room”, masa starych belek na suficie, łojowaty, słodki zapach suszonego mięsa. Przypominająca katakumby gmatwanina małych sal jadalnych. Pełen szacunku kelner dopilnował, żeby w naszej nie było poza nami nikogo.

Milo spojrzał sponad swojego steku, odłożył nóż, wyjął coś z kieszeni kurtki i przesunął po stole.

Kawałek białego papieru, podwójnie złożony. Na środku widniała fotokopia prawa jazdy.

Zdjęcie było ciemne i zamazane. Młoda twarz kobieca, owalna, bez uśmiechu. Słabo zarysowany podbródek. Chuda szyja. Biała bluzka. Ciemne, proste włosy, krótko przystrzyżone. Równo przycięta grzywka ponad łukami brwiowymi.

Szukałem czegoś w tych rysach – jakiegoś zwiastuna przemocy. Oczy posępne. O ciężkich powiekach. Płytkie, jak kałuże po deszczu. Lekko przytępiony wzrok. Ale to mogło być skutkiem kiepskiej jakości odbitki albo zmęczenia wywołanego czekaniem w kolejce w wydziale komunikacji. Poza tym nic. Przeciętność. Twarz, na którą nie zwraca się uwagi.

Przeczytałem dane na prawie jazdy:

HOLLY LYNN BURDEN

1723 JUBILO DR 

OCEAN HEIGHTS CA 90070 

PŁEĆ: K. WŁOSY: BRĄZ. OCZY: NIEB.

WZROST: 5 ST. 05 CALI. WAGA: 115 FUNTÓW

DATA UR: 12.12.1968 

ZNAKI SZCZ: OKULARY KOREKC.

– Miejscowa dziewczyna – powiedziałem.

– Tak. Mieszkała zaledwie pięć przecznic od szkoły.

– Jubilo Drive. To po hiszpańsku „radosny”. A jeśli się nie mylę Esperanza oznacza „nadzieję”.

– Szóstka z plusem, Sherlocku. Zauważyłeś wzorzec. Ulica tuż obok Jubilo nazywa się Belleza Court. „Piękno”. Jakiś optymistyczny urbanista.

– Do tego miłośnik hiszpańskiego – powiedziałem. – Pewnie mieszkańcy nie podzielają tego ducha w nazewnictwie.

– Niekoniecznie – zaprotestował. – Nazwy ulic to jedna sprawa. A to, że Latynos chce poślubić kogoś z ich rodziny, to inna.

Przyjrzałem się jeszcze raz fotografii, ponownie przeczytałem dane.

– Co o niej wiesz?

– To, co widzisz. Frisk powiedział, że WAT sprawdzi notowanych – przejrzy ich kartoteki, może będzie tam jej nazwisko. Gdy nas zostawił, właśnie jechał do jej domu.

– Dziewiętnaście lat – powiedziałem i oddałem mu kartkę. Złożył ją z powrotem i schował.

– Zapomnij, że to widziałeś, Alex. Nawet ja nie powinienem mieć tej fotokopii.

– Dlaczego?

– To oficjalny dokument WAT-u.

– Jak go zdobyłeś?

Wzruszył ramionami i zaczął kroić swój stek.

– Kiedy chłopak od odcisków palców skończył już swoją pracę, Frisk przeznaczył jedno z pomieszczeń na „centrum zbierania danych”. Tam zgromadził wszystkie materiały dowodowe. Akurat tam wpadłem, gdy Frisk poszedł się wysiusiać. I akurat stała tam kserokopiarka, która szeptała: „Włącz mnie, człowieku”. Wiesz, że nigdy nie potrafiłem postępować delikatnie.

– A skąd takie obsesyjne trzymanie wszystkiego w sekrecie, Milo? Skoro Frisk podał ci jej nazwisko, sam mógłbyś zdobyć jej prawo jazdy. Nawet ja mógłbym je zdobyć.

– Tak właśnie pracuje WAT. To dlatego, że zbyt wiele czasu spędzają plącząc się po Waszyngtonie. Wydział ich tam wysyła. I wysyła ich też do siedziby FBI w Quantico. Na seminaria. Tam się bratają z tymi pomyleńcami. Przez to nic im nie można zrobić. Ale zasady są zasadami – nie ma sensu się wyrywać, jak nic się z tego nie ma. Poza tym wkrótce to się zmieni. Jest tylko kwestią czasu, kiedy cała sprawa zostanie podana do wiadomości publicznej.

– Ile czasu?

– Jeśli w jakiejś kartotece nie pojawi się coś ciekawego o nieżyjącej pannie Burden, Frisk planuje podanie jej nazwiska mediom jutro, około południa. Kiedy tylko to zrobi, możesz powiedzieć twoim dzieciom, że ta straszna osoba wygląda jak ich dobroduszna niania z sąsiedztwa.

– Jak ma zamiar przez ten czas zwodzić media?

– Jak zawsze w takich wypadkach – będzie kłamał. „Przykro mi, drogie panie i panowie, ale autopsja nie daje jeszcze podstaw do pełnej identyfikacji”. Co niewiele mija się z prawdą – dostała kilka kulek w twarz. Choć i tak nie ma wątpliwości, że to ta sama twarz, co na prawie jazdy.

Wyobraziłem sobie to młode, dobrotliwe lico, opuchnięte, podziurawione, krwawiące. Odepchnąłem natychmiast ten obraz z myśli i powiedziałem:

– W każdym razie południe mi pasuje. O pierwszej mam się spotkać z dziećmi.

– Świetnie. Ale jeśli z jakiś powodów Frisk nie poda tej informacji do publicznej wiadomości, ty też nic nie mów, dobrze? To dopiero sam początek, a już mam dosyć kłopotów bez przecieków i to pochodzących ode mnie.

– Jakich kłopotów?

– Takich jak zwykle. – Jego mina mówiła: Zmień temat.

Przez chwilę zajęliśmy się jedzeniem. Moje myśli wciąż wracały do zdjęcia w prawie jazdy.

– Dziewczyna-snajper – powiedziałem. – Trudno w to uwierzyć.

– Emancypacja, Alex – odparł z pełnymi ustami. – Próbują nam dorównać, nawet w draństwie.

– To mają przed sobą jeszcze długą drogę – stwierdziłem. – Przypomniałem sobie więzienie okręgowe – kiedy odwiedziłem w nim Jameya Cadmusa na oddziale dla agresywnych psycholi. Zrobił na mnie wrażenie fakt, że mieli dwadzieścia sal dla mężczyzn i tylko dwie wyodrębnione dla kobiet, przy czym te dwie rzadko były wykorzystywane przez kobiety. Jaki odsetek przestępstw kryminalnych popełniają kobiety?

– Poniżej dziesięciu procent – odparł. – Ale statystyki robią się ciekawe, jeśli przeanalizujesz wiek tych kobiet. Czyny kryminalne popełnione w wieku poniżej osiemnastu lat. Wskaźnik dla mężczyzn jest wciąż znacznie wyższy niż dla kobiet, ale generalnie w przypadku mężczyzn jest tendencja spadkowa, a w przypadku kobiet wzrasta. Ta różnica się zaciera. Nawet pomijając cyfry, widać, że coś się zmienia, Alex. Na ulicach. To się czuje – zmieniają się wzorce zachowań. Może dziewczyny z bandy Mansona przełamały pierwsze lody – nie wiem... Squeaky i ta druga strzelały do Forda, te łajdaczki w południowym Los Angeles. Teraz gangi zaczęły wykorzystywać dziewczyny jako strzelców... Uważają, że sądy będą łagodniejsze dla psychopatów w spódnicach i mają rację. Jak na razie. Coraz częściej Bonnie chce stać się Clydem.

Odkroił wielki kawał steku i wsadził go sobie do ust.

– Do diabła – zaklął przeżuwając. – Najokropniejszą rzecz widziałem w tym roku w Mar Vista. Jakaś stenotypistka załatwiła swojego chłopaka chińskim toporkiem kuchennym. Zdradliwy kochanek gotów do smażenia. Dla wybrednego smakosza.

Spojrzałem na stek na moim widelcu i odłożyłem go.

– Bon appetit – powiedział.

– Dzięki.

– Oczywiście jeszcze trochę potrwa, zanim nadgonią zaległości – przyznał. – My mamy za sobą tysiące lat doświadczenia. Dzięki testosteronowi. Ale one się nie poddają – cała ta cholerna kultura ulega zmianie. Damskie zapasy, dziewczyny, które podnoszą ciężary, szpikują się sterydami, mówią wulgarnie. Słyszałeś wcześniej, żeby dziewczyny napadały na kierowców ciężarówek na autostradach? Mają ochotę sobie pobrykać, chłopie.

Zrobiłem następne podejście do swojego steku.

– Świetny, co? – spytał, wkładając do ust następny kęs.

– Świetny.

– Z prywatnego uboju. Szefostwo mnie zna. – Poklepał się po brzuchu. – I mnie uwielbia. Wysokie napiwki, a za to ten niebiański cholesterol.

Zanurzył kawałek mięsa w sosie.

– Nie zrozum mnie źle, nie mam nic przeciwko płci pięknej. Po prostu dzielę się z tobą swoimi spostrzeżeniami.

– Wiem.

– Tak, ale rozumiesz, czasami ludzie wyciągają różne wnioski.

– Na razie wyciągnąłem wniosek, że nie warto przestrzegać postu.

Połknął następny, gigantyczny kawał steku. Mięso było nie dopieczone i krwawy sok pociekł mu po brodzie. Otarł go.

– Mówiłem ci, że miałem kiedyś dziewczynę?

– Nie.

– Poważnie. W liceum.

– Nie dziwię się.

– Nie? A czy ciebie w ogóle cokolwiek może zdziwić?

– Może uczciwy polityk.

Zaśmiał się gardłowym śmiechem.

– Racja. Jeśli jakiś się trafi, to należałoby go umieścić w klatce obok kondora.

– Na co tyle zachodu?

Roześmiał się znowu.

– Czy są jakieś poszlaki, że ta dziewczyna, Holly Burden, celowała do Latcha albo do Massengila?

– Taki rodzaj demokracji uczestniczącej?

– Pytam poważnie, Milo. Gdybym mógł powiedzieć dzieciom, że to nie one były celem, to ułatwiłoby mi zadanie.

– A więc, na Boga, powiedz im tak.

– Nie – odparłem. – Mogę im coś podobnego powiedzieć, pod warunkiem, że to będzie prawda.

– No więc, przykro mi – powiedział. – Nie mogę cię o niczym zapewnić. Nie pozostawiła żadnego przesłania politycznego. Jak na razie nie dzwonili żadni jej poplecznicy z wyrazami poparcia, a Frisk stwierdził, że jej nazwiska nie było na jego liście ewentualnych podejrzanych, chociaż, jak powiedziałem, sprawdzą to dokładnie w komputerze. Może znajdzie coś u niej w domu – jakiś pamiętnik czy manifest świra. Na razie mamy martwą dziewczynę i masę znaków zapytania.

Zastanowił się chwilę.

– Jeśli mierzyła do któregoś z nich, to moim zdaniem do Massengila. Zdaje się, że nikt oprócz ludzi z bezpośredniego otoczenia Latcha nie wiedział, że ich lider tam będzie.

– Prasa wiedziała.

– Nie. Tylko o Massengilu. Tyle się dowiedziałem z rozmów z dziennikarzami. Zostali zaproszeni dziś rano przez ekipę Massengila. To miało być tylko jego wystąpienie. Latch nie podał do wiadomości, że ma zamiar przyjechać. Chciał zaskoczyć przeciwnika.

– Skąd Latch się dowiedział, że Massengil tam będzie?

– Skoro już prasa o tym wiedziała, to każdy łatwo mógł się dowiedzieć, prawda?

– Każdy? – spytałem.

– Każdy z branży. Frisk dokładnie wykonuje swoją robotę, na pewno sprawdzi, czy było to możliwe w jej przypadku. Może kiedyś pracowała dla Massengila... albo dla Latcha. Albo znała kogoś, kto dla nich pracował. Nikomu z obydwu ekip nie było znane jej nazwisko, ale mogła działać na niższym szczeblu – adresować koperty albo coś w tym rodzaju. Jakaś cicha, szara myszka, na którą nikt nie zwraca uwagi i którą wszyscy traktują jak gówno. Jakiś czas to toleruje, potem odchodzi. Nikt nie zauważa, że już nie pracuje. A w niej zaczyna się tlić myśl o zemście. To pasuje do portretu masowego mordercy. Z drugiej jednak strony wątek polityczny może być przypadkowy – może Latch i Massengil nie mieli z tym nic wspólnego. Może chciała jedynie zabić parę dzieciaków i napatoczył jej się grubszy łup.

– Miejscowa, niegrzeczna dziewczyna – powiedziałem. – Ciekaw jestem, czy też chodziła do szkoły Hale’a.

– Zemsta za złe świadectwo?

– A przychodzi ci do głowy coś sensowniejszego?

– W gruncie rzeczy nie – odparł. – Jak na razie jest to przestępstwo w zasadzie bezsensowne – jakby inne miały jakiś sens.

– Czy dziennikarze byli tam, gdy zaczęła się strzelanina?

– Nie. Konferencję prasową zwołano dopiero na pierwszą. Massengil pojawił się pół godziny wcześniej, chodził po podwórku i „czynił obserwacje”. Latch dołączył do niego kilka minut później.

– Jeśli Latch chciał utrzeć nosa Massengilowi, dlaczego nie pojawił się, kiedy już przybyły media? – spytałem. – Żeby zapewnić sobie dramatyczne wejście.

– Też się nad tym zastanawialiśmy. Według. Friska, wyjaśnienie Latcha było takie, że miał na celu nie konfrontację z Massengilem, ale ostrzeżenie go. Dawał Massengilowi szansę odwołania całej sprawy, przed przybyciem kamer.

– Święty Gordon.

– Właśnie, a ja jestem Matka Teresa. Mnie się zdaje, że naprawdę chciał sprowokować Massengila, zdenerwować go. O Massengilu panuje opinia, że łatwo daje się wyprowadzić z równowagi. Kilka lat temu wdał się w bójkę z innym politykiem, lubi pyskować dziennikarzom, którzy zadają kłopotliwe pytania, brać się za łby. Latch pewnie doszedł do wniosku, że przez pół godziny, zanim pojawią się media, doprowadzi tego faceta do apopleksji. I Massengil wyjdzie na strasznego drania. Wtedy zaczęła się strzelanina i odwróciła uwagę od toczących się między nimi rozgrywek.

– Jedno z dzieci powiedziało mi, że to brzmiało jak wojna – powiedziałem.

– A co on może o tym wiedzieć?

– Ona. Jest z Kambodży.

– Aha. Coś ci powiem, nasza Holly nie była wzorem wojownika. Ten karabin to był remington siedemset classic. Samopowtarzalny, z celownikiem. Dziewięć funtów – jeden z najcięższych produkowanych. Bardzo silny. To nie jest broń dla dziewcząt. To nie jest tak, że podnosisz takie coś, bum i już ci się wydaje, że trafiłeś w cel.

– Nawet z celownikiem?

– Problem nie polega na celowaniu i mierzeniu. Problemem jest utrzymanie tej cholernej zabawki. Według prawa jazdy ważyła poniżej stu dwudziestu funtów. I nie przybyła na wadze od czasu, gdy wydawano jej prawo jazdy. Widziałem ciało – chudzinka, żadnych mięśni. Jeśli nie miała ogromnego doświadczenia, podobny skutek mogła osiągnąć przywlekając armatę i próbując strzelać do myszy. Kobiety nieźle strzelają, ale podchodzą na niewielką odległość i używają wygodnego, niewielkiego pistoletu. Oczywiście pistolet nie na wiele by się zdał w sytuacji, gdy trzeba strzelać z dużej odległości.

– W prawie jazdy była też wzmianka o okularach korekcyjnych. Miała je na sobie?

– Tak. Pocisk przeleciał przez jedną z soczewek, szkło wbiło się prosto w oko. Jak szrapnel.

– Ile razy zdążyła strzelić, zanim Ahlward wpadł do szopy?

– Zużyła trzy z sześciu naboi. Chociaż jak się posłucha nauczycieli i dzieci, to się odnosi wrażenie, że miała karabin maszynowy; że to było prawdziwe bombardowanie. Ale takie są właśnie efekty paniki; wyolbrzymianie spraw. Poza tym część strzałów, które słyszeli, to te, które Ahlward oddał do niej – wsadził jej osiem kulek.

– Profesjonalista pełną gębą – powiedziałem, przypominając sobie spokój rudzielca. – Były gliniarz?

– Nie. Frisk mówił, że to jakiś były komandos.

– Twardy gość, wyjątkowy wśród ludzi zatrudnianych przez Latcha.

– Nie, jeśli przyjąć, że Latch jest pragmatykiem. Jak to stare hasło z nalepek na zderzaki, które kiedyś wisiały na co drugiej szafce na uniwersytecie? „Okradziono cię? Zwróć się do hipisa”. Latch afiszuje się swoją postawą pełną miłości i zrozumienia, ale jeśli chodzi o ochronę własnego tyłka, zatrudnia odpowiednich ludzi.

– W jaki sposób Ahlward dostał się do szopy?

– Przez tylne drzwi, tak samo jak HollyBurden. Nie zamknęła ich. Mówiłem ci, że nie była profesjonalistką. Pobiegł na tył, wpadł do środka i bum.

Znowu przyszło mi na myśl zdjęcie z prawa jazdy. Miazga krwi i szkła na otępiałej twarzy.

– Co jest? – spytał Milo.

– Nic.

– Proszę, proszę. Żal ci jej, co?

– Niezupełnie.

– Niezupełnie? – Mlasnął językiem. – Chryste, Alex, uważasz, że nie mam serca? Myślałem, że przemówiłem ci do rozumu.

– To wszystko przedstawia się żałośnie, Milo. Dziewczyna, zaczajona z karabinem, którego nie jest w stanie utrzymać. Bóg wie, jakie myśli kotłowały jej się w głowie.

– Więc?

– Więc po prostu wydaje mi się, że lepiej by się stało, gdyby nasza groźna przestępczyni okazała się nieco groźniejsza.

Odłożył widelec i spojrzał na mnie.

– Jasne, mogła być strasznie groźna. Bardzo żałujemy, że nie była potwornie groźna. Wyobraź sobie kilka celnych strzałów... kilkoro tych maluchów podziurawionych kulami z karabinu...

– W porządku – powiedziałem. – Rozumiem, o co ci chodzi.

To dobrze – powiedział mnąc serwetkę. – I zapamiętaj sobie. W takich sytuacjach trzeba odpowiednio wartościować sprawy. A teraz, co byś powiedział na jakiś deser?

Rozdział piąty

Dotarłem do domu przed ósmą, wykonałem trochę papierkowej roboty i codziennych prac, po czym spędziłem pół godziny z nowym nabytkiem – maszyną imitującą narciarstwo biegowe. Prawdziwe narzędzie tortur, po którym została ze mnie ociekająca bryła potu. Pod prysznicem rozmyślałem o przerażonych dzieciach i złych nianiach.

O dziewiątej oglądałem wiadomości lokalne. Strzelanina w szkole Nathana Hale’a była tematem dnia. Migawki przedstawiające zapłakane dzieci, a następnie oficjalne oświadczenie policji Los Angeles wygłoszone przez porucznika Kennetha Friska. Człowieka z WAT-u nie peszyły kamery. Miał łatwość wysławiania się i odpowiadał wymijająco na pytania. Jego eleganckie ciuchy i wąsik – fotogeniczne jak z reklamy. Gliniarz naszych czasów. Świetny styl, bardzo mało faktów.

Dziennikarze mieli za mało danych, a musieli przedłużyć reportaż, więc pokazali jeszcze kilka ujęć archiwalnych: urywek bójki Massengila z radnym o nazwisku DiMarco, z północnej części stanu, który rok wcześniej zdobył miejsce w siedzibie rady. Utarczka miała miejsce w sali legislatury. Obydwaj zaczęli od przezwisk. Chodziło o jakiś niejasny problem, związany z podstępnymi chwytami wyborczymi. Massengil wyszedł z niej bez szwanku. DiMarco miał rozkrwawioną wargę. Kamera pokazała pobitego, jak przykłada sobie karmazynową chusteczkę do ust, i przeszła do materiału nakręconego dzisiaj: pokazując DiMarco wychodzącego ze swojego biura w Sacramento. Zapytany co sądzi o porywczości Massengila i jak według niego może to być powiązane ze strzelaniną, nie wykorzystał szansy zemsty. Odparł, że byłoby nieroztropnie komentować cokolwiek w tej chwili, wsiadł do swojego służbowego samochodu i odjechał. Dyskrecja, czy powściągliwość przegranego?

Następnie pokazano materiał archiwalny o Gordonie Latchu. Szybka, skumulowana biografia, możliwa tylko dzięki telewizyjnemu fotomontażowi, która zaczęła się od zdjęć liczących sobie dwadzieścia lat. Latch, zarośnięty, o bystrym spojrzeniu, maszeruje z Mariem Savio w Berkeley, wykrzykuje slogany, zostaje aresztowany w People’s Park. Przejście do hipisowskiego ślubu z Mirandą Brundage w parku Golden Gate. Panna młoda, jedyne dziecko potentata filmowego, była studentka Wydziału Historii Uniwersytetu w Berkeley, modnisia zrzeszona w Młodych Republikanach, działaczka Rozważnego Zrozumienia i Ligi Młodych.

Latch szybko wpłynął na zradykalizowanie jej poglądów. Regularnie bywała aresztowana wraz z nim, nie skończyła szkoły, zamieszkała w niesamowitej nędzy na Telegraph Avenue. Prasa nie mogła powstrzymać się od ironii; w kręgach Hollywood Fritz Brundage od dawna był uznawany za cichego faszystę – był jednym z głównych twórców czarnej listy ery McCarthy’ego i zapalonym oponentem związków zawodowych. Media ukazały ślub jego córki, jakby to był wielki mezalians. Latch robił miny przed kamerą, delektując się rolą naczelnego radykała. Tuż po ślubie zabrał Mirandę do Hanoi i nagrywał wezwania skierowane do polityków broniących sprawy Vietcongu, żeby odstąpili od swoich przekonań. Byli tam przedstawiciele mediów, którzy zawsze mieli włączone mikrofony. Państwo Latch wrócili do Stanów Zjednoczonych i znaleźli się na czele listy dziesięciu najbardziej znienawidzonych osób. Grożono im śmiercią i ewentualnym wytoczeniem sprawy za akcje wywrotowe.

Osiedli samotnie na rancho należącym do tatusia Mirandy. Gdzieś na północy. Ludzie zastanawiali się, dlaczego Fritz udzielił im schronienia. Rząd zdecydował nie wytaczać sprawy. Pojawiły się plotki, że Fritz pociągnął odpowiednie sznurki. Latch i Miranda przez pięć lat trzymali się z dala od życia publicznego, aż w końcu Fritz zmarł. Wtedy pojawili się znowu, jako spadkobiercy dużego majątku. Schludnie przystrzyżeni i dojrzali. Skruszeni za Hanoi, samozwańczy „demokratyczni humaniści”, chętni do współpracy z panującym systemem.

Przenieśli się do zachodniego Los Angeles. Kilka lat wytężonej pracy – aktywność środowiskowa, żywność dla bezdomnych, dobroczynne obozy dla młodzieży niepełnosprawnej – i Latch był gotów do wystawienia swojej kandydatury w wyborach. Ubiegał się o miejsce w Radzie Miejskiej, zwolnione z powodu śmierci w wypadku samochodowym powszechnie lubianego beneficjenta, z powszechnie skrywanym pociągiem do nadużywania alkoholu i niechętnym stosunkiem do udzielenia komuś pełnomocnictwa. Nie było wyznaczonego następcy. Nagły wakat, który objął Latch. Towarzyszył temu hojny przekaz pieniężny z dawnych posiadłości rodziny Brundage do skarbu partii.

Jedyny protest przeciw nominacji Latcha wpłynął od ugrupowań weteranów. Latch spotkał się z nimi, ukorzył się, oświadczył; że dorósł, przedstawił wizję zarządzania miastem, które nie będzie oparte na partyzanckiej polityce. Jego przeciwnicy w wyborach okazali się słabi. W całej dzielnicy zastępy studentów chodziły po domach i rozdawały ulotki. Latch wygrał, wygłosił mowę inauguracyjną, która brzmiała, jakby spełnił już połowę czynionych wcześniej obietnic. Miranda z wdziękiem pełniła obowiązki gospodyni podczas politycznych spotkań przy herbatce.

Zauważyłem, że jest fotogeniczna. Szczególnie korzystne było ujęcie, kiedy klęczy na plaży i zdrapuje smołę z pelikana, który padł ofiarą zanieczyszczenia wody.

Koniec montażu. Redaktor w dwóch słowach wspomniał o tarciach na tle rasowym w szkole Hale’a. Jeszcze kilka ujęć płączących dzieci. Zmartwieni rodzice. Długie ujęcie boiska szkolnego.

Reportaż kończył wywiad z korpulentnym psychologiem z siwą brodą, o nazwisku Dobbs, przedstawionym jako specjalista od spraw stresu dziecięcego, którego kuratorium przydzieliło do pracy z dziećmi. To przykuło moją uwagę.

Dobbs miał na sobie trzyczęściowy garnitur, który wyglądał, jakby był utkany z poszarpanych nitek. Mówiąc, bawił się ciężką dewizką od zegarka. Na twarzy wisiały mu worki luźnej skóry i często ściągał usta, co nadawało mu wygląd gumowej maski świętego Mikołaja, która się zdeformowała. Mówił zawodowym żargonem, od którego robiło mi się niedobrze. Rozprawiał na temat interwencji w sytuacji kryzysowej i wartości moralnych. Miał wiele do powiedzenia o tym, jak to społeczeństwo zatraciło poczucie moralności. Czekałem, kiedy pokaże podręcznik do psychologii.

Telefon przerwał jego przemowę.

– Doktor Delaware?

– Przy telefonie.

– Tu Linda Overstreet. Dał mi pan ten numer, więc doszłam do wniosku, że chyba mogę zadzwonić.

– Oczywiście, Lindo. O co chodzi?

– Czy oglądał pan może wiadomości?

– Właśnie mam je na ekranie.

– Więc go pan widział – tego Dobbsa.

– W całej krasie.

– Kłamie, niech mi pan wierzy. Nikt go do niczego nie oddelegował. Wiem, ponieważ po południu rozmawiałam z kuratorium i jeszcze nie poczynili żadnych kroków.

– Co tu się dzieje?

– Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że Dobbs ma znajomości w kuratorium. Więc pewnie doszedł do wniosku, że go zaakceptują i wyprzedził fakty na własną rękę.

– Jakie znajomości?

– Kilka lat temu, po trzęsieniu ziemi, przedstawił kuratorium bardzo intratną propozycję: bezpłatną terapię kryzysową w kilku szkołach – między innymi w tej, gdzie odbywałam praktyki. Jego terapia ograniczyła się do tego, że rozesłał asystentów, którzy przeprowadzili na dzieciach testy komputerowe i porozdawali broszurki. Żadnych działań praktycznych. Kilka tygodni później niektórzy rodzice zostali powiadomieni telefonicznie, że testy wykazały, iż ich dzieci cierpią na poważne zaburzenia emocjonalne. Zdecydowanie doradzano im, żeby poddali dzieci terapii indywidualnej. Ci, którzy nie zareagowali, otrzymali dalsze telefony, listy, zostali poddani niezbyt delikatnym naciskom. Ciekawe, że wszyscy, z którymi się skontaktowano, mieli w adresie kod pocztowy świadczący, że mieszkają w zamożnych dzielnicach.

– Biedni stali się jeszcze biedniejsi, a bogaci mogli skorzystać z terapii?

– Właśnie. Do kuratorium wpłynęło kilka skarg na temat nachalnej sprzedaży usług, ale generalnie władze były zadowolone z Dobbsa, ponieważ nie kosztowało ich to ani centa i kilkoro rodziców dzieci, które poddane zostały leczeniu zeznało, że terapia okazała się pomocna.

– Czy ma odpowiednie przygotowanie zawodowe?

– Z tego co wiem, tak.

– Niech pani poczeka chwilę, sprawdzę.

Poszedłem do biblioteki, wziąłem spis Amerykańskiego Stowarzyszenia Psychologicznego i wróciłem do telefonu.

– Jak ma na imię?

– Lance.

Przekartkowałem do litery „D”, znalazłem życiorys pod hasłem Dobbs, dr Lance L. i  przejrzałem go pobieżnie. Urodzony w 1943, doktorat z doradztwa szkolnego zrobiony w 1980 na jakimś uniwersytecie na Środkowym Zachodzie. Staż i praktyki podoktoranckie w centrum rehabilitacyjnym dla narkomanów w Sacramento. Uprawnienia stanowe w 1982. Dyrektor Spółki Kognitywno-Duchowej od 1983. Dwa adresy: zachodnie Los Angeles i Whittier.

– Wygląda na to, że to prawda – powiedziałem.

– Może, ale skoro i tak asystenci wykonują całą pracę, nie ma znaczenia, że legitymuje się kwalifikacjami? To karierowicz. Taki typ, który lubi być na tapecie.

– To jest Los Angeles – powiedziałem. – Ludzie chcą więcej niż piętnaście minut sławy.

Roześmiała się.

– Więc nie wkurzył się pan?

– A dlaczego miałbym się wkurzyć?

– Pan wykonał robotę, a on przypisał sobie zasługi. Za dużo czasu poświęcałam sprawie ego, deptaniu po odciskach. Chyba jestem na tym punkcie przewrażliwiona.

– Mnie odciski nie bolą.

– W porządku – powiedziała. – Chciałam tylko, żeby wszystko było jasne. Jeśli pojawią się ludzie Dobbsa, załatwię to.

– Dziękuję. I dzięki za telefon.

– Nic takiego.

Cisza.

Jak tam sprawy w szkole? – spytałem.

– Dobrze, jak należało się spodziewać. – Głos jej się załamał. – Dopiero zaczyna do nas docierać, jak blisko otarliśmy się o... jaka ta cała sprawa jest zagmatwana.

– Jak pani daje sobie z tym radę?

– Och, jakoś przetrwam. Najbardziej martwię się o dzieci. Rozmawiałam z kilkoma nauczycielami i pańskie sesje spotkały się z przychylnymi komentarzami.

– Cieszę się.

– Co pan o nich sądzi... o dzieciach?

– Są wystraszone. Ale w granicach normy. Budujący jest fakt, że chyba potrafią to wyrazić. Wraz z nauczycielami wykonała pani w ciągu minionych dwóch lat kawał dobrej roboty.

– Czego się boją, dokładnie?

‒ Najmłodsze lękają się rozłąki z rodzicami, więc reakcją będzie strach przed chodzeniem do szkoły i zwiększona absencja. Starsze mówiły więcej o bólu i cierpieniu. Starały sobie wyobrazić, jak to jest, jak się jest zastrzelonym. Trochę dyskusji o śmierci. W niektórych przypadkach również zaczął z nich emanować gniew, co też jest dobre. Gniew i strach u dziecka nie idą w parze – wykluczają się nawzajem. Jeśli potrafią opanować swój gniew i określić go, będą potrafiły lepiej się kontrolować na dłuższą metę.

– Gniew leczy, prawda? – spytała. – Może sama powinnam tego spróbować.

– Może – odparłem. – Ale muszę być szczery. U dorosłych ta relacja między strachem i gniewem nie jest taka jasna.

‒ To zrozumiałe. Życie nie może być zbyt proste. Czy jeszcze coś powinnam wiedzieć?

– Sporządziłem listę około dwudziestki dzieci, które wydają się szczególnie wrażliwe. Postaram się wyłowić inne. Jeśli któreś z tych dzieci z grupy wysokiego ryzyka w ciągu najbliższych kilku dni nadal będzie roztrzęsione, trzeba im zaordynować indywidualne spotkania i będę chciał się zobaczyć z ich rodzicami.

– Na kiedy wezwać rodziców?

– Może na piątek?

– Poproszę Carlę, żeby zajęła się tym z samego rana.

– Dziękuję. Jak pani idzie z rodzicami – z przekonaniem ich, żeby posyłali dzieci do szkoły?

– Jak na razie nieźle. Już raz to przechodziłam, gdy zaczęła się sprawa dowożenia autobusami, więc większość rodziców ma do mnie zaufanie. Ale nie jest łatwo ich przekonać, że nasza szkoła to bezpieczne miejsce, gdzie ich dzieci mogą się uczyć.

– Powodzenia.

– Dziękuję. Widziałam, jak pan dzisiaj wychodził z detektywem Sturgisem. Dowiedział się pan czegoś nowego o snajperze?

Pamiętałem ostrzeżenie Mila i odpowiedziałem asekurancko:

– Policja jeszcze za wiele nie wie. Chyba niedługo się dowiedzą czegoś więcej.

‒ To brzmi jak stara śpiewka gliniarzy.

Przypomniałem sobie, co Milo opowiadał mi o jej ojcu.